Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Niestety muszę się zgodzić z większością tutejszych ocen. Po niesamowitej pierwszej części, nie mogłam doczekać się dalszych losów Jacka. Trochę się rozczarowałam. Pierwsza połowa książki to taki nieśmieszny żart, brazylijska telenowela, powieść akcji. Po prostu ma się dziać. Odnosiłam wrażenie, że napisana pod kolejne sezony serialu. Autor całkowicie zatracił niesamowity klimat, który stworzył w "Ślepnąc od świateł". Barwni, ciekawi bohaterzy z mocnym portretem psychologicznym zostali przeobrażeni w przerysowanych aktorów "Szybkich i Wściekłych", których niestety nie da się lubić, nie chce się zrozumieć. Niektóre działania totalnie bez sensowne. Pazina nie do zniesienia. Nie jestem pewna czy zabieranie głównemu bohaterowi całkowitej narracji było dobrym zabiegiem. Mimo wszystko książka bardzo wciąga, jest ciekawa, czasami przesadna, ale czyta się w mig. Niedosyt? Raczej lekki niesmak, a szkoda. Seria miała ogromny potencjał.

Niestety muszę się zgodzić z większością tutejszych ocen. Po niesamowitej pierwszej części, nie mogłam doczekać się dalszych losów Jacka. Trochę się rozczarowałam. Pierwsza połowa książki to taki nieśmieszny żart, brazylijska telenowela, powieść akcji. Po prostu ma się dziać. Odnosiłam wrażenie, że napisana pod kolejne sezony serialu. Autor całkowicie zatracił niesamowity...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kontynuacja mojej ukochanej "Róży z Wolskich" kompletnie mnie rozczarowała podobnie jak najnowsza pozycja autorki. Nie mam pojęcia, co jest przyczyną tak wielkiego obniżenia poziomu książek Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Teraz powieści jej autorstwa nie różnią się niczym od typowych romansideł na polskim rynku.
Powieść kompletnie nie trzyma w napięciu. Schemat pogania schemat. Muszę przyznać się szczerze, że jeszcze nie spotkałam się by jeden wystąpił w tej samej pozycji, aż czterokrotnie. To tylko świadczy o kompletnym braku pomysłu autorki na kontynuacje. Wątek Niny jest po prostu żałosny i kiczowaty. Niestety, ale musielibyście przeczytać, żeby wiedzieć o czym mówię, ale osobiście odradzam. Całość czytało mi się bardzo ciężko i to nie ze względu na styl, ale wątki, które się tam pojawiały. Ze wszystkich stron przytłaczały mnie brak logiki oraz braku jakiekogolwiek sensu całej tej książki. Miałam wrażenie, że dążymy tak naprawdę do niczego i nie myliłam się. Bardzo łatwo wyczuć, że autorka nie miała kompletnie pomysłu na zakończenie, które było najżałośniejsze z jakimi dane było mi się poznać.
Książka mnie rozbiła, a autorka niesamowicie rozczarowała i to po raz drugi. Muszę przyznać się szczerze, że jak na początku z niecierpliwością oczekiwałam najnowszych książek Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, tak teraz będę omijać je szerokim łukiem. To już nie ten sam styl i pomysł na lekturę. Teraz pozostało mi tylko wrócić do cudownej "Cukierni pod Amorem". Zabieranie się za ten szajs odradzam. Szkoda nerwów.

Kontynuacja mojej ukochanej "Róży z Wolskich" kompletnie mnie rozczarowała podobnie jak najnowsza pozycja autorki. Nie mam pojęcia, co jest przyczyną tak wielkiego obniżenia poziomu książek Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Teraz powieści jej autorstwa nie różnią się niczym od typowych romansideł na polskim rynku.
Powieść kompletnie nie trzyma w napięciu. Schemat pogania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Katarzyna Michalak już od kilku lat zaskakuje mnie swoją niezwykłą pisarską wydajnością. Sama szczyci się ilością wydanych książek i nie dopuszcza do siebie myśli by ktokolwiek w jakikolwiek sposób mógł je skrytykować, ponieważ są świetne, koniec i kropka. Mogłoby się wydawać, że przełomowym momentem będzie bunt faneczek autorki po wydaniu fatalnego "Czarnego księcia", który nawet im nie przypadł do gustu, jednak pani Michalak postanowiła ukryć fakt istnienia tego niesamowitego dzieła kolejną zbliżającą się premierą, a jak za wiele o księciuniu do powiedzenia nie miała po premierze i pierwszych recenzjach, tak nadal nie ma. Jednak to było rok temu, a w 2015 możemy na blogu autorki poczytać o kolejnych wydawniczych planach, którym nie ma końca (a szkoda). Niedawno miała miejsce premiera jej najnowszej powieści, a mianowicie "Nie oddam dzieci!", którą sama nazwała najbardziej poruszającą książką w jej dorobku. Okrzyknięta bestsellerem na tydzień przed premierą powiastka KejtEm PODOBNO wzrusza i zmusza do refleksji, a oczywiście ja, chcąc się o tym przekonać skusiłam się na przeczytanie jej "najmłodszego dzieciątka". Cały czas zadaję sobie pytanie, kto pozwolił na wydanie czegoś tak obrzydliwego...

Zacznę może, jednak od samego początku tej niesamowicie wzruszającej przygody. Książka, o dziwo, jak wiele innych rozpoczyna się prologiem, jednak co zaskakujące prolog to nic innego jak streszczenie całej historii. Trochę nie rozumiem tego kroku. Autorka chciała nas emocjonalnie przygotować przed "mocną" lekturą? Czy ewidentnie odebrać nawet najmniejszą szansę samej sobie na momenty zaskoczenia? To pozostanie chyba już do końca moich dni wielką zagadką. Idealny temat na lekcje języka polskiego. Co przez to chciała nam powiedzieć autorka? Może miała w tym jakiś wyższy cel?

Pozostawiając wiele pytań bez odpowiedzi, idę dalej i zagłębiam się w tę jakże uroczą obyczajówkę. Poznajemy Michała, znanego i szanowanego lekarza oraz resztę jego pięknej rodzinki, żonę Martę w 8 miesiącu ciąży oraz 3 dzieci, Zbysia, Antosia i Maję. Mogłoby się wydawać iż jest to idealny przykład szczęśliwej i kochającej się rodziny, jednak jak się okazuje i taka ma swoje ciemne strony. Marta nie potrafi znieść ciągłych nieobecności w swoim życiu Michała, który całe dnie spędza w szpitalu. Nachodzą ją każdego dnia złe myśli. Nie potrafi pogodzić się z tym, jak mało ważna stała się dla swojego męża. Nawet ostra kłótnia nie zmienia jego nastawienia. Dopiero nieszczęsny wypadek uświadamia go, jak wiele stracił. Wcześniej, jednak poznajemy na zmianę rozpieszczonego, psychola, syna polityka, Alfreda, który uwielbia znęcać się nad wszystkim co się porusza, a żeby tego było mało kocha alkohol, narkotyki i szybką jazdę beemicą swojego tatusia oraz przewoźnika koni, Tadeusza, który po za pozycją społeczną nie różni się niczym od Alfreda, może jedynie tym, że w niektórych momentach przejawia jakieś ludzkie uczucia oraz wyrzuty sumienia. Ich losy, jak już pewnie wiecie splotą się i będą miały "nieprzewidywalne" skutki.

Skoro o bohaterach już zaczęłam, to dokończę ich jakże niezwykle skomplikowane portrety psychologiczne. O Marcie szczególnie nie będę się rozpisywać, gdyż jak już pewnie się domyśleliście, ginie w wypadku samochodowym wraz ze swoim trzyletnim synkiem Antosiem. Pomińmy fakt, iż od dłuższego czasu zastanawiała się nad odejściem od Michała, a w ostatnich chwilach swojego życia się rozmyśliła i "wszystko zostało wybaczone". Nie wiem co jest bardziej absurdalne. Fakt iż chciała zostawić dobrego, dobrze zarabiającego mężczyznę, którego kochała, czy refleksja 30 minut przed wypadkiem. Szkoda, że śmierci swojego synka jak i swojej nie przewidziała...
Doszliśmy w końcu do tego momentu kiedy muszę wam powiedzieć, że w książkach Katarzyny Michalak wszystko jest albo bardzo dobre, albo bardzo złe. I tak się ma też sprawa z bohaterami.
Zdecydowanie autorka kreowała Michała na postać z tej pierwszej kategorii, jednak jak to zwykle bywa ze mną i jej powieściami, uczucia miała wręcz odwrotne do zamierzonych. Mimo usilnych starań pisarki, abym Michała polubiła i kibicowała mu z całego serca, ja nie byłam do niego przekonana, a zamiast współczucia, czułam obojętność. Podczas decydującej rozprawy bardzo, bardzo nie chciałam by tak nieodpowiedzialny mężczyzna wychowywał dzieci.
Następnie mamy Alfreda oraz Tadeusza z kategorii złych, nielubianych bohaterów, którzy biją, gwałcą i zabijają bezbronne kobiety z dziećmi i nieletnie dziewczyny. Dżizas. Ich charaktery były tak wyolbrzymione, karykaturalne, że aż mało wiarygodne. Ja naprawdę wierzę, pff wiem, że istnieją ludzie, którzy uwielbiają znęcać się nad zwierzętami, albo nadużywają alkohol i narkotyki, ale nie wierzę, że jeden człowiek skupia w sobie aż tyle zła. AłtorKasia postanowiła wpakować wszystko do jednego wora i jeszcze bardziej podkreślić czarne charaktery tej powieści, co według mnie wyszło na gorsze. O reszcie nie ma co się rozpisywać. To co najciekawsze, już przedstawiłam.

Tym razem poruszę temat samej treści, która po za tym, że jest wręcz niedorzeczna i brak jej jakiegokolwiek odzwierciedlenia w rzeczywistości, jest po prostu źle napisana zarówno gramatycznie jak i fabularnie. Autorka pisze bez żadnych hamulców, nie sprawdziwszy uprzednio przydatnych jej do książki informacji. Z każdej strony bije tandeta i branie na litość czytelnika. Całości dopełniają obrzydliwe opisy, wulgaryzmy, które zdecydowanie można było napisać w inny, przystępniejszy sposób. Sama treść pozostawia wiele do życzenia. Mimo całego zła jakie przeczytałam z książki, można było wycisnąć znacznie więcej, chociażby z samej rozprawy sądowej, która przewinęła się jedynie przez 10 stron, dla porównania w "Zamku z piasku, który runął" Stiega Larssona, rozprawa jest opisana na 200 stronach. Od pierwszej strony widać, że powieść jest niedopracowana i napisana na kolanie, byle szybciej, byle więcej zarobić na wrażliwości czytelniczek. Straszne, przerażające. "Nie oddam dzieci" to absolutna komercja. Brak tu miłości z pisania, a widać jedynie obowiązek i chęć łatwego i szybkiego zarobku.

Pani Michalak wykorzystuje swoją popularność ile może. Ale uwierzcie mi, że nie wychodzi jej to na zdrowie. Każda kolejna książka jest coraz gorsza i przeważa większą ilością absurdów. Powieść "Nie oddam dzieci!" miała naprawdę spory potencjał, dobry temat, który autorka paskudnie zmarnowała, a wypromowała na cud literatury. Nie jestem pewna, czy jeszcze kiedykolwiek będę chciała się wypowiedzieć na temat tej pani, jednak mimo wszystko nie popuszczę i temu kto nie widzi, nawet palcem pokażę głupotę jej książek. Strzeżcie się, albo poznawajcie ciemną stronę polskiej literatury, do której niewątpliwie należy Katarzyna Michalak.

Katarzyna Michalak już od kilku lat zaskakuje mnie swoją niezwykłą pisarską wydajnością. Sama szczyci się ilością wydanych książek i nie dopuszcza do siebie myśli by ktokolwiek w jakikolwiek sposób mógł je skrytykować, ponieważ są świetne, koniec i kropka. Mogłoby się wydawać, że przełomowym momentem będzie bunt faneczek autorki po wydaniu fatalnego "Czarnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po świetnej "Róży z Wolskich" długo wyczekiwałam nowej książki autorstwa Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk i doczekałam się. Niedawno swoją premierę miała "Fortuna i namiętność. Klątwa", którą zakupiłam w dzień premiery. Od razu po powrocie do domu zabrałam się za czytanie. Liczyłam na równie dobrą lekturę jak "Cukiernia pod Amorem", czy wspomniana już przeze mnie "Róża z Wolskich" i niestety mocno się przeliczyłam.

Książka nie byłaby, aż tak zła, gdyby do dobrze przedstawionych reali historycznych autorka dodała równie mocny wątek obyczajowy, który w tej powieści strasznie kuleje. Od pierwszych stron zmartwiła mnie słaba kreacja bohaterów. Po za kasztelanem, cała reszta zlała mi się w jedną całość. Na początku miałam spory problem z rozróżnieniem kto jest kim. Po za tym wyczułam sporą inspirację powieściami erotycznymi, przez co można natknąć się w tej pozycji na wiele niesmacznych opisów oraz scen. Tak mnie to zaskoczyło, że w pewnym momencie zastanawiałam się czy rzeczywiście czytam powieść mojej ukochanej autorki.

Pierwsza połowa książki jest dosyć nudna i przewidywalna, a miłosne koło prędzej nuży, niż ciekawi. W drugiej jest już znacznie lepiej. Powoli niektóre wątki wyjaśniają się i nie wywołują w nas uczucia zażenowania, jak to było na początku.

Podsumowując, książka strasznie mnie zawiodła i niestety muszę przyznać, że będzie nominowana do największych rozczarowań tego roku. Jeszcze nie wiem, czy będę chciała sięgnąć po drugą część, która ma wyjść w 2016 roku. Powrót do tak bezbarwnych bohaterów i nieciekawej historii będzie jedynie przymusem wiernej fanki, niż czystą przyjemnością z kontynuacji dobrej lektury.

Po świetnej "Róży z Wolskich" długo wyczekiwałam nowej książki autorstwa Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk i doczekałam się. Niedawno swoją premierę miała "Fortuna i namiętność. Klątwa", którą zakupiłam w dzień premiery. Od razu po powrocie do domu zabrałam się za czytanie. Liczyłam na równie dobrą lekturę jak "Cukiernia pod Amorem", czy wspomniana już przeze mnie "Róża z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Green to cudowny pisarz, który swoimi książkami oczarował cały świat. Mogłoby się wydawać, że są to zwykłe powieści młodzieżowe, jednak ci co czytali wiedzą, że twórczość Greena zawiera w sobie coś więcej niż tylko zwykłe problemy nastolatków. Poprzednie przeczytane przeze mnie powieści bardzo mi się podobały. Byłam zadowolona z faktu iż kolejna książka autora czeka na mojej półce. Podczas majówki miałam wiele wolnego czasu, dlatego skorzystałam z okazji i sięgnęłam po "Papierowe miasta".

Quentin i Margo to przyjaciele od drugiego roku życia. W dzieciństwie spędzali wiele czasu razem. Przeżywali niezapomniane przygody, ale również i sytuacje, które zbliżyły ich do siebie jeszcze bardziej, jak np. znalezienie martwego człowieka. W pewnym momencie ich kontakt się urwał. Margo stała się najpopularniejszą dziewczyną w szkole, a Quentin zwany Q nic nie znaczącym nastolatkiem pośród tłumu. Jednak pewnego dnia ich losy znowu się krzyżują. Q zgadza się na wszystko o co prosi go Margo bez wcześniejszego zaznajomienia się z jej planem. Po szalonej nocy zemsty na przyjaciołach Margo, dziewczyna znika. Okazuje się, że zostawiła wskazówki dotyczące miejsca jej pobytu. Q za wszelką cenę stara się ją odnaleźć.

Green po raz kolejny mnie nie zawiódł. "Papierowe miasta" niczym nie różnią się od poprzednich powieści autora. Mogę nawet śmiało przyznać, że wiele elementów jest bardzo do siebie podobnych, zwłaszcza do "Szukając Alaski". Mamy taki sam motyw poszukiwania i zagadki, Q podobnego do Milesa oraz Margo do Alaski. Mimo, że zarys fabuły jest użyty w dwóch powieściach to, jednak samo przesłanie, sens oraz zakończenie zupełnie różnią się od tych jakie możemy znaleźć w "Szukając Alaski" i to jest właśnie w twórczości Greena piękne. Możemy na początku mieć uczucie deja vu, jednak po skończeniu ostatniej strony wiemy, że przeczytaliśmy i doświadczyliśmy czego zupełnie innego. Możemy wracać, wracać i wracać, a i tak odkryjemy coś nowego.

Magia jego książek tkwi również w tym, że autor rozumie nastolatków, dlatego dobrze ich kreuje i opisuje ich problemy, rozterki oraz trudy codziennego życia. Nie patrzy na nich powierzchownie, nie ocenia z góry i nie wsadza wszystkich do jednego worka. Czasami czytając inne młodzieżówki odnoszę wrażenie, że dorośli mają nas za bandę rozkapryszonych, głupich imprezowiczów oraz idiotów, dlatego tak bardzo nie lubię ich czytać, natomiast mam wrażenie, że Green mnie rozumie i daje wskazówki na to, jak sobie z moimi problemami poradzić. Uwielbiam za to jego i jego twórczość.

Serdecznie polecam wszystkim nie tylko "Papierowe miasta", ale i też inne powieści Johna Greena, którymi z pewnością się nie zawiedziecie. Nie są to zwykłe młodzieżówki. Posiadają w sobie refleksje, czasem trudniejsze, czasem łatwiejsze do zrozumienia, ale opisane w tak prosty i zarazem piękny sposób, że na pewno, tak jak ja, się w nich zakochacie. Green to bez wątpienia mistrz w swoich fachu.

Green to cudowny pisarz, który swoimi książkami oczarował cały świat. Mogłoby się wydawać, że są to zwykłe powieści młodzieżowe, jednak ci co czytali wiedzą, że twórczość Greena zawiera w sobie coś więcej niż tylko zwykłe problemy nastolatków. Poprzednie przeczytane przeze mnie powieści bardzo mi się podobały. Byłam zadowolona z faktu iż kolejna książka autora czeka na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Motyw podróży w czasie nigdy nie zaskarbił sobie szczególnego miejsca w moim sercu. Czy to chodzi o filmy czy o książki. Bez względu na rodzaj dzieła, jest mi on zupełnie obojętny. Absolutnie nie kieruję się nim podczas wybierania powieści. Niestety, nie wiedzieć czemu raz, postanowiłam zacząć moją przygodę z podróżami i na nieszczęście na początek wybrałam trylogię czasu autorstwa Kerstin Gier. Zachwytów nad tą książką nie było końca, czy to na blogach, forach oraz portalach książkowych. Zachęcona, kupiłam całą serię za jednym zamachem, żeby mnie długo ciekawość nie zżerała. Żałuję. Wydanych pieniędzy i zmarnowanego czasu.


Już po pierwszym tomie miałam dać sobie spokój z całą trylogią, jednak stwierdziłam, że skoro zaczęłam, a nawet kupiłam to może dam autorce jeszcze drugą, a potem i trzecią szansę... Rety, po co.

Fabuła w skrócie bez spoilerów: Dalsza część przygód Gwenny i Gideona.

Naprawdę nie wiem co mi odbiło, że po dwóch AutorKasiowych "tforach" postanowiłam dobić się jeszcze tym dzieUem. Nie dość, że czytało mi się to coś niewyobrażalnie ciężko to jeszcze na dodatek było beznadziejne. Brak mi słów na moje wrażenia po lekturze i to dosłownie, bo ta książka po prostu przeleciała przeze mnie bez żadnych emocji. Może kilka razy udało się autorce mnie zaskoczyć, ale nic po za tym. Absolutnie nic z niej nie wyniosłam, co uważam za największy minus całej trylogii. Szukałam w tym wszystkim jakiegoś drugiego dna, ale nie znalazłam.

Główna bohaterka to chyba największa idiotka jaką znam o ilorazie inteligencji na minusie. Nadal nie mogę skumać czy to był taki specjalny zabieg czy po prostu autorce nie wyszło. To już Charlottę bardziej polubiłam, bo po za ładnym wyglądem, jednak miała coś w głowie. Gideon w sumie nie byłby taki zły, gdyby w końcu nie okazało się, że jednak kocha Gwendolyn, a tu od razu nasuwa się wniosek, że podobnie jak ona jest idiotą. Dobra. Może z tym trochę przesadziłam. Zapominam, że inni ludzie mogą mieć inne priorytetowe wartości, podczas szukania drugiej połówki. Wydaję mi się, że jednak większość ludzi choć w mniejszym stopniu kierują się inteligencją. Ja przyznam się szczerze, nie wytrzymałabym z taką próżnią, jaką jest Gwenny. No, ale w sumie co ja się znam na życiu.

Jeśli chodzi o fabułę to raczej nie mogę się do niczego przyczepić, po za tym że było niezwykle nudno, a jedynie niewielka ilość zwrotów akcji zaskoczyła i zaciekawiła mnie. Zakończenie... O ile można mówić o zakończeniu, autorka streściła w 3 strony. Nawet nie zdążyłam się dobrze wkręcić, a tu już było po wszystkim. To była tak naprawdę jedyna rzecz na jaką jeszcze liczyłam w tej książce, jednak nawet w tym przypadku się zawiodłam. Szkoda, bo widziałam w niej wielki potencjał.

Nie mam zielonego pojęcia co inni czytelnicy widzą w tej trylogii. Ja osobiście nie polecam, a nawet odradzam czytania tej serii. Denerwujący bohaterzy, drętwa fabuła i naciągana miłość w tle dają na całość beznadziejny efekt. Nie zamierzam wracać do tej serii ani nawet dotykać cokolwiek z twórczości tej autorki.

Motyw podróży w czasie nigdy nie zaskarbił sobie szczególnego miejsca w moim sercu. Czy to chodzi o filmy czy o książki. Bez względu na rodzaj dzieła, jest mi on zupełnie obojętny. Absolutnie nie kieruję się nim podczas wybierania powieści. Niestety, nie wiedzieć czemu raz, postanowiłam zacząć moją przygodę z podróżami i na nieszczęście na początek wybrałam trylogię czasu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

AutorKasia, każdą swoją kolejną książką zaskakuje mnie coraz bardziej. Po absolutnym dnie polskiej literatury, czyli "Czarnym Księciu" spodziewałam się, jednak czegoś lepszego w jej wykonaniu, tym bardziej że poprzednie obyczajówki wcale nie były takie złe. Myślałam, że MOŻE nie idzie jej dobrze w tak dziwnym gatunku jakim jest erotyka (o ile to w ogóle jest gatunek), a w tym, z którym ma więcej do czynienia, będzie lepiej. Myliłam się. Błagam cię Chmurko, nie myśl więcej...

Sugerując się górnym tekstem na okładce książki, możemy wywnioskować, że "W imię miłości" to będzie nic innego jak powieść o mądrej i biednej dziewczynce, która trafia pod dach nieznajomych ludzi, którzy pragną otoczyć ją troskliwą opieką. I po części rzeczywiście tak jest. Po za tym, że Ania (tak, główna bohaterka ma tak samo na imię) nie jest sierotą, a ma chorą matkę, która nie jest w stanie się nią zajmować, dlatego musi znaleźć nowych opiekunów, ale i też sposób by ją uratować. Udaje się trzema pociągami (serio) SAMA do Jabłoniowego Wzgórza, a mianowicie dziadka w poszukiwaniu pomocy. Resztę możecie przeczytać, domyśleć się bądź sobie dopowiedzieć. Uwierzcie mi, życia bez tej informacji nie stracicie.

Już na początku mogę wam oznajmić, że tą powieścią autorka utrzymała swój mierny poziom. Błędów fabularnych i sytuacyjnych jest na potęgę o naiwności nie wspominając. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że na tym całym "lukrze", "cukrze" i "ciastkach" opiera się cała fabuła tej książki, prowadząc do głupiego, szczęśliwego bądź nie zakończenia. Widać też absolutny brak poprawiania, a nawet sprawdzania błędów znajdujących się w powieści. Najpierw autorka pisze, że słyszeć krzyk Małgorzaty w całej kamienicy, po czym podczas rozmowy nauczycielki z mieszkańcami budynku, dowiadujemy się, że jest cicho i spokojnie. Taki idiotycznych, głupich błędów można znaleźć całe mnóstwo. Podobnie jak niedorzeczności. Wyobraźcie sobie, że zaledwie 10 letnia dziewczynka prowadzi mały sklepik z książkami na allegro (skąd bierze książki? tego nie wyjaśniono) i mówi poprawną angielszczyzną (tego też nie wyjaśniono). Na dodatek koresponduje z najlepszym na świecie chirurgiem przez pocztę elektroniczną oczywiście po angielsku. Większych głupot w życiu nie słyszałam. Wydaję mi się, że w książkach określonych mianem "bestseller" w ogóle nie powinno się coś takiego znaleźć. Lubię czasami naciągać rzeczywistość, ale bez przesady...

Bardzo nie podobała mi się kreacja bohaterów. Autorka zastosowała widoczny podział na dwie strony. Na bardzo dobrych albo bardzo złych, przez co nie dało się zapałać do kogokolwiek sympatią. Nawet główna bohaterka zamiast wzbudzać współczucie, smutek, ale i również podziw, we mnie wywołała jedynie irytację. W końcu to trochę dziwne, że dziesięcioletnie dziecko jest mądrzejsze od własnej matki. Za dużo przesadyzmu. AutorKasia wpadała ze skrajności w skrajność czego ja wręcz nie znoszę, a czego przykładem może być zachowanie Neda w stosunku do Marleny. Miałam wrażenie, że są to przekomarzanki dzieci, a nie pouczenie nastolatki przez dojrzałego mężczyznę. Jedna scena wręcz mnie zniesmaczyła, a mianowicie ta:

– Marlenka przechodzi trudny wiek – próbowała tłumaczyć. –
Dwa lata temu zmarł jej ojciec i od tego czasu...
– Ma go w nosie – dokończył Ned tak cicho, by Weronika nie
usłyszała. Maria, która była bliżej, mimo woli parsknęła śmiechem. Ania
też usiłowała się uśmiechnąć.

Co w tym śmiesznego? A może ja czegoś nie zrozumiałam o.o

Tą powieścią autorka jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie powinna pisać, a tym bardziej wydawać i publikować. Popełnia błędy, jakie szanujący się pisarz nie popełnia. Niektóre są wręcz niewybaczalne. "W imię miłości" czytało mi się bardzo, bardzo ciężko i cieszę się, że to już ostateczny koniec mojej przygody z tą książką.

AutorKasia, każdą swoją kolejną książką zaskakuje mnie coraz bardziej. Po absolutnym dnie polskiej literatury, czyli "Czarnym Księciu" spodziewałam się, jednak czegoś lepszego w jej wykonaniu, tym bardziej że poprzednie obyczajówki wcale nie były takie złe. Myślałam, że MOŻE nie idzie jej dobrze w tak dziwnym gatunku jakim jest erotyka (o ile to w ogóle jest gatunek), a w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Katarzyna Michalak to polska pisarka, która swoim wydawaniem książek na akord zdobyła popularność wśród czytelniczej części naszego społeczeństwa. Zdążyłam się przekonać, czym przejawia się jej pisanie pięciu albo dziesięciu książek na rok. Zawartość wiele na tym traci. Jednak jak widać autorka nie poddaje się, a wręcz przeciwnie coraz odważniej i chętniej szuka pomysłów na nowe "bestsellery". Moim ostatnim spotkaniem z jej twórczością był 3 tom "Sklepiku z niespodzianką", zresztą niezwykle spartolony. Chcąc przekonać się, czy być może, jakimś cudem poprawił się warsztat pisarski tej autorki, sięgnęłam po jedną z jej nowszych powieści, a mianowicie kryminał erotyczny zwany "Czarnym Księciem". Nie powiem, ale zachęciło mnie do tego pewne forum, które nie pozostawia na autorce suchej nitki, a swoim podejściem do jej książek, wręcz zmusza do przekonana się jaka jest jej twórczość w rzeczywistości. Mimo, że już dawno temu poznałam prawdę, postanowiłam nie odbierać sobie przyjemności z pośmiania się z kolejnej super, rzeczywistej historyjki naszej polskiej autorki.


Niestety tym razem nie było mi już nawet do śmiechu. To co zaserwowała swoim czytelnikom autorka przechodzi ludzkie pojęcie. No, ale zacznijmy od niezwykle interesującej fabuły. Konstancja, oczywiście wielce pokrzywdzona przez los, nieziemsko piękna dziewoja, swoim urokiem, wdziękiem oraz niewinnością uwodzi dosłownie każdego faceta w zasięgu jej pola widzenia. Niestety, ale żaden nie może posmakować jej cudownych "soków" dziewictwa, gdyż jest na łaskę i niełaskę swojej ciotki, której została sprzedana przez swojego zwyrodniałego ojca alkoholika i gwałciciela. Władcza cioteczka postanawia wykorzystać dziewczynę do własnych celów i zabiera na bal do potężnego, przystojnego Czarnego Księcia. Jak się dalej to wszystko potoczy chyba każdy wie. Zapomniałam jeszcze dodać, że w okolicy grasuje morderca, który zabija swoje ofiary jednym, trafnym pchnięciem. Rozpoczyna się wyścig z pozyskaniem mordercy przez władzę oraz Czarnego Księcia przez uroczą Konstancję.

Naprawdę wspominając tę książkę robi mi się niedobrze. Autorka zawarła w niej wszystkie błędy z poprzednich książek dołączając do tego niesmaczne sceny erotyczne z równie ohydnymi dialogami.

- Ciii, umyjemy panieneczkę... Co za piękna, gładziutka, bielutka skóra. Co za śliczniuchne wisienki...
- Ciii, cicho, dziecinko, spokojnie. Anka umyje maleńką cipusię. Anka zrobi dziecince dobrze. Rozewrzyj udka, kochana, wpuść Ankę, umyjemy dziewczynkę...
Brzmi to niezwykle żałośnie i obrzydliwie. Cała książka napisana jest podobnym stylem. Ciągle natykałam się na te same, beznadziejnie określenia jak "płeć", "soki", "wisienki" oraz "nabrzmiały materiał". Wywnioskowałam z tego, że autorka albo jest bardzo uboga w słowa albo nienormalna myśląc, że coś takiego pobudzi moje zmysły.

W każdej książce Katarzyny Michalak denerwowały mnie przewidywalność i zbiegi okoliczności. I tym razem się bez nich nie obyło, jednak przysłoniła je główna bohaterka, która z każdą kolejną stroną doprowadzała mnie do szału. To co ona wyprawiała wydawało się, wręcz nieprawdopodobne w codziennym życiu. Jej zachowanie, teksty, cała postać były po prostu niesmaczne i nierealne. Tak jak wszystko w tej książce. Nie rozumiem, naprawdę czym kierowała się autorka wydając "Czarnego Księcia". Już nawet nie chodzi o fakt, że jest po prostu niedopracowana, ona jest straszna i uważam, że nie powinna ujrzeć światła dziennego. Nie potrafię znaleźć jakiejkolwiek pozytywnej rzeczy w tej powieści, zaczynając od fabuły, a na zakończeniu kończąc. Brak informacji o miejscu oraz czasie akcji, brak klimatu, brak racjonalnego myślenia, logiki. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Minęły cztery miesiące od wydania tej powieści, a ja nadal mam nadzieję, że to jednak tylko jakiś ponury żart ze strony autorki i wydawcy.

Najśmieszniejsze jest nazwanie tej miernej powiastki kryminałem, gdyż genialna pisarka ujawniła mordercę w połowie książki. Sposób zabijania, motyw, poszlaki... Rety, to jest tak banalne i żałosne, że chyba moje śledztwo z własnego opowiadanka napisanego 5 lat temu wydawało się bardziej skomplikowane. O szanownym śledczym nie wspominając, który do aresztuje byle kogo, a głównego podejrzanego trzyma na wolności do poznania ostatniego, głównego dowodu z osobistych pobudek. Japierdole... Ups! Przepraszam. Wymsknęło się no, ale serio, nie mogę z niej... Ja wstydziłabym się dać coś podobnego komuś do czytania, a co dopiero wydać na całą Polskę.

Uwierzcie mi, że jeszcze nigdy w życiu nie czytałam tak beznadziejnej książki. Gdybym miałam wybrać najgorszą powieść przeczytaną "ewer" to bez wątpienia wymieniłabym "Czarnego Księcia". Nie czytajcie tego, nie warto, chyba że koniecznie chcecie popsuć sobie cały dzień albo poczuć niesmak w ustach.

Katarzyna Michalak to polska pisarka, która swoim wydawaniem książek na akord zdobyła popularność wśród czytelniczej części naszego społeczeństwa. Zdążyłam się przekonać, czym przejawia się jej pisanie pięciu albo dziesięciu książek na rok. Zawartość wiele na tym traci. Jednak jak widać autorka nie poddaje się, a wręcz przeciwnie coraz odważniej i chętniej szuka pomysłów na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka pt. "Biała jak mleko, czerwona jak krew" leży i kurzy się na mojej półce już od dobrych, kilku lat. Mogę się nawet śmiało pokusić o stwierdzenie, że z nieprzeczytanych książek ona najwięcej czekała na swoją kolej. Dlaczego? Tego naprawdę nie wiem. Ogromnie żałuję, że zwlekałam z nią tak długo.


Leo to specyficzny nastolatek, który wszystko i wszystkich postrzega poprzez barwy. W całym gąszczu różnych kolorów, jest ten jeden przypisany wyjątkowej osobie, jaką jest Beatrice. Blask jej ognistorudych włosów oraz niezwykłej urody oślepia go za każdym razem, gdy ją widzi. Ona jest czerwienią, jego ulubionym kolorem. Z czasem, jednak biel weźmie kontrolę nad Lea życiem i uświadomi poprzez nowego nauczyciela w szkole, zwanego przez niego Naiwniakiem, co tak naprawdę jest ważne.

Na temat tej książki spotykałam się głównie z pochlebnymi recenzjami. Najbardziej zadziwiało mnie, jednak porównanie jej do powieści Johna Greena i stwierdzenie, że ta włoskiego pisarza jest gorsza. Zacznijmy od tego, że te dwie książki po za tematyką choroby, a mianowicie raka, nie łączy zupełnie nic i nie do końca rozumiem w jaki jeszcze inny sposób je ze sobą powiązać. Styl Allesandra D'Avenia rzeczywiście może być trochę Greenowski, ale nic po za tym. To są dwie zupełnie inne książki, dlatego nie popadajcie podczas czytania, tak jak ja w stan porównywania Lea do Augustusa, Beatrice do Hazel, bo uwierzcie mi z czasem nie będzie miało to największego sensu, a zupełnie zmieni postrzeganie na drugą lekturę.

Nie tylko patrzenie na "Białą jak mleko, czerwoną jak krew" przez pryzmat "Gwiazd naszych wina" zepsuło mi przyjemność z czytania lektury. Jak może pamiętacie na początku nie potrafiłam się określić co do tego czy książka podoba mi się czy nie. Winą obarczam za to samego autora, który w bardzo dziwny sposób napisał całą książkę. Są momenty, kiedy rzeczywiście można na chwilę przystanąć, trochę się nad sobą i bohaterami zastanowić, aż tu zaraz po tym natykam się na jakiś głupi i zupełnie niepotrzebny banał czy żart. Moim zdaniem, autor trochę nieumiejętnie przechodził z poważnych refleksji do rzeczywistości typowego nastolatka, przez co książkę czytało mi się naprawdę źle. Brakowało mi tej płynności w trakcie przechodzenia przez różne tematy i sytuacje. Na plus jest, jednak zakończenie, które utrzymało swój poziom do samego końca.

Wydaję mi się, że autor przesadził też z nazwaniem zauroczenia, sympatii w wielką i pierwszą miłość. W końcu jak można kochać kogoś z kim się nigdy w życiu nie rozmawiało, a polegało tylko na względach fizycznych? Nie rozumem, czy był to zamierzony efekt czy po prostu wyolbrzymienie relacji damsko-męskich w przypadku nastolatków.

Po za tymi małymi mankamentami, książka wywołała na mnie bardzo duże wrażenie. Nie żałuję, że po nią sięgnęłam. Autor otworzył mi oczy na wiele spraw i nauczył tego jak szukać w swoim życiu marzeń. Pokazał, że szczęścia nie trzeba daleko szukać, gdyż może być na wyciągnięcie naszej ręki. Serdecznie polecam wszystkim tę książkę.

Książka pt. "Biała jak mleko, czerwona jak krew" leży i kurzy się na mojej półce już od dobrych, kilku lat. Mogę się nawet śmiało pokusić o stwierdzenie, że z nieprzeczytanych książek ona najwięcej czekała na swoją kolej. Dlaczego? Tego naprawdę nie wiem. Ogromnie żałuję, że zwlekałam z nią tak długo.


Leo to specyficzny nastolatek, który wszystko i wszystkich postrzega...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Klimatem II wojny światowej ruszając, rozpoczęłam drugą część serii o Tatianie i Aleksandrze.
Ahh ten "Jeździec Miedziany"...
Dobrze wspominam te strony przesycone głodem, okrucieństwem, śmiercią, ale i też piękną miłością, która nie zgasła mimo wielu przeciwności losu.
Tym razem, jednak bohaterzy zostali wystawieni na poważną próbę. On w poważnych tarapatach, torturowany oraz oskarżony o bycie wrogiem kraju, ona rozpoczyna nowe życie wraz ze swoim synkiem w Ameryce. Czy ich drogi po raz kolejny się skrzyżują?

Jak już kiedyś pisałam, gdyby to Paullina Simons była autorką podręczników do historii, bez wątpienia, byłabym z tego przedmiotu o wiele lepsza niż teraz. W niezwykle ciekawy sposób opisuje wydarzenia, których tło stanowi wojna, a główną rolę odgrywa miłość.
Miłość, właśnie ta miłość, niezwykle silna, ale i też momentami naiwna i wątpliwa jest największym atutem tej książki. Z pewnością każdy z nas chciałby taką przeżyć. Wiele do dzisiaj o takiej marzy. Jednak przyznam się szczerze, że w naszych czasach rzadko kiedy o takiej słyszę. Autorka poprzez tą książkę pokazuje, że warto w życiu stawiać na miłość. Walczyć o nią i się nie poddawać, zawsze mieć nadzieję i zaufanie do swojej drugiej połówki. Nie zostawiać ani nie kończyć z błahych powodów, a trwać, trwać z nią do samego końca.

Drugą częścią serii, tak jak to było z pierwszą, jestem zachwycona i całkowicie usatysfakcjonowana. Zakończenie wraz z epilogiem bardzo dobre choć trochę naiwne. Uważam, że to byłby świetny koniec tej serii, dlatego nie całkiem rozumiem po co jeszcze autorka napisała "Ogród letni". Czy coś tam jeszcze ciekawego może się wydarzyć? Zwykła obyczajówka o cudownym życiu Tatiany i Aleksandra napewno mnie nie nasyci tym bardziej, że ma ona 800 stron. Z pewnością spróbuję ten po trochu naciągany specjał. Moich wrażeń jeszcze bardziej jestem ciekawa.

Klimatem II wojny światowej ruszając, rozpoczęłam drugą część serii o Tatianie i Aleksandrze.
Ahh ten "Jeździec Miedziany"...
Dobrze wspominam te strony przesycone głodem, okrucieństwem, śmiercią, ale i też piękną miłością, która nie zgasła mimo wielu przeciwności losu.
Tym razem, jednak bohaterzy zostali wystawieni na poważną próbę. On w poważnych tarapatach, torturowany...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niestety z przykrością stwierdzam, że dobra passa książkowa się zakończyła wraz z przeczytaniem ostatniej strony Szmaragdowej tablicy. Nie muszę wam chyba mówić, że ja wprost uwielbiam powieści z II wojną światową w tle, dlatego myślałam, że ta powieść jest wprost stworzona dla mnie. Książka pani Montero rzeczywiście zapowiadała się bardzo obiecująco. Zakazana miłość, dochodzenie, tajemniczy Astrolog, II wojna światowa, czyż to nie brzmi zachęcająco? Dodatkowo mój czytelniczy apetyt podsycały pozytywne recenzje innych użytkowników, jak i gorące zapewnienia udanej lektury, znajomych. Wprost nie mogłam się już jej doczekać. Kiedy nadszedł ten magiczny moment, raz za razem zalewało mnie zmieszanie, fascynacja i zażenowanie. Sama nie wiedziałam co myśleć. No, ale zacznijmy od początku. PS Nie spodziewajcie się uporządkowanej opinii :P

Naprawdę ciężko było mi się przestawić z mrocznego świata rycerzy, walk i mieczy na połączenie perypetii współczesnego życia z trudami II wojny światowej. Nawet jak teraz o tym myślę, to dziwię się w jaki sposób temu podołałam. Zwykle po skończeniu jakieś historii i tak żyję nią jeszcze przez długi, długi czas. W tym przypadku nie miałam możliwości przerwy. Musiałam wykorzystać wolny czas jaki pozostał na drugą cegiełkę tego roku. I to naprawdę nie była dobra decyzja. Jeszcze gdyby Szmaragdowa tablica w choć najmniejszym stopniu dorównywała geniuszowi Martina, być może byłabym usatysfakcjonowana lekturą, jednak porównania w tym przypadku po prostu nie mają sensu. Głupotą jest nawet w jakikolwiek sposób łączyć te dwie powieści, jednak fakt jest faktem, że przeczytałam je zaraz po sobie co znacznie wpłynęło na ocenę tej drugiej książki.

Jak na razie wynika, że ze Szmaragdowej tablicy nie jestem zadowolona, a to nie jest do końca tak. Moje pierwsze wrażenia od razu po skończeniu powieści były zupełnie inne niż teraz. Z książki byłam bardzo zadowolona, wciągnęła mnie niesamowicie i nawet sama fabuła bardzo przypadła mi do gustu. Z czasem, jednak zaczęłam na nią patrzeć od tej technicznej strony. Zwróciłam dużą uwagę na mankamenty oraz rzeczy, które w książce bardzo mnie irytowały. Przypomniałam sobie niektóre bezsensowne zdania i drętwe dialogi, czasami wyjęte niczym z taniego dramatycznego filmu oraz irytująca główną bohaterkę, która zachowywała się jak głupia i tępa idiotka. Żadnego bohatera nie obdarzyłam jakąś większą sympatią. Jacob nawet był spoko, jednak to co zrobiła z tą postacią pani Montero we współczesnych czasach jest jak dla mnie niewybaczalne. Droga autorko, robienie na siłę z Sarah Bauer bohaterki było czystym idiotyzmem. I bez względu na wszystko wielka tragedia pozostaje wielką tragedią i nie trzeba jednej z nich stawiać wyżej bądź niżej. To chyba najbardziej zdegustowało mnie w tej książce.

Szmaragdowa tablica chyba momentami zaraziła mnie sadystycznymi, niemieckimi myślami, gdyż za każdym razem kiedy wokół Sarah znajdowało się zagrożenie, naprawdę bardzo, bardzo chciałam, żeby coś jej się stało. No ludzie, ile razy można zostać uratowanym przez tego samego typa? Ze strony na stronę robiło się to już naciągane i męczące. Nie wspominając o jej niezwykłej głupocie. Najbardziej denerwujące, jednak było to, że wszystko jej się udawało poprzez szczęśliwe zbiegi okoliczności, cechy charakteru, które pojawiały się ni stąd ni zowąd oraz Georga, który za każdym razem znajdował się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Tak, bardzo urocze...

Naprawdę ostatecznie nie wiem co o tej książce myśleć. Brakowało mi w niej momentami jakiegoś takiego logicznego sensu i zachowania. Wszystko było jak dla mnie sztuczne, zwłaszcza dialogi. Po za tym autorka zrobiła największe zło jakie można kiedykolwiek zrobić czytelnikowi, a mianowicie nie wyjaśniać mu tajemniczej zagadki, na którą czeka prawie 700 stron. Bardzo się tym rozczarowałam. Mogłabym jeszcze wiele, wiele pisać na temat tej książki, gdyż wszystkie emocje nadal we mnie buzują, jednak dam sobie spokój i postaram się spędzić ten wieczór w przyjemnej atmosferze.

Niestety z przykrością stwierdzam, że dobra passa książkowa się zakończyła wraz z przeczytaniem ostatniej strony Szmaragdowej tablicy. Nie muszę wam chyba mówić, że ja wprost uwielbiam powieści z II wojną światową w tle, dlatego myślałam, że ta powieść jest wprost stworzona dla mnie. Książka pani Montero rzeczywiście zapowiadała się bardzo obiecująco. Zakazana miłość,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ahhh te powroty. Zawsze przychodzą mi z wielkim trudem. W przypadku Pieśni Lodu i Ognia było podobnie. W zasadzie nie wiem czemu. To nie strach. Martin nie zawodzi. Raczej fakt, że powolutku zbliżam się do końca tej cudownej serii, którą mimo swojego gatunku pokochałam od pierwszego wejrzenia. Ehh głupie. Przecież jak na razie sam autor nie planuje zakończenia serii, jednak ja mimo wszystko nie chcę kończyć tej przygody za rok, dwa czy dziesięć lat. Za każdym razem gdy sięgam po kolejną część, głęboko zanurzam się do świata pełnego wojen, mieczy i honoru. Kiedy moja mama czegoś mocno ode mnie chce, a widzi, że czytam i na dodatek na okładce wielkimi literami jest napisane Martin, odpuszcza, gdyż wie, że za żadne skarby nie uda się jej mnie odciągnąć od tej książki.

Nawałnica Mieczy. Stal i śnieg nie rozczarowała mnie pod żadnym względem. Jak w poprzednich częściach zdarzały się niektóre wątki, które nieszczególnie mnie interesowały, tak tutaj każdy rozdział czytałam z wypiekami na twarzy. Ten tom wyjątkowo się Martinowi udał. Poprzednie również bardzo mi się podobały, jednak ten ma w sobie to coś. Mogę jedynie napisać, że brakowało mi jakiegoś wątku na temat obecnego stanu Winterfall, gdyż większość informacji ukazanych w tej części to tylko domysły. Po za tym małym, drobnym mankamencikiem, który pewnie dotyka tylko mnie, wszystko inne było perfekcyjne. Mam nadzieję, że dowiemy się czegoś więcej o sytuacji tego miejsca w następnym tomie.

Autor totalnie zaskoczył mnie rozdziałami poświęconymi dla Brana. Przyjemnie było czytać książkę z tak fantastyczną akcją i fabułą oraz wynieść z niej więcej niż innym się wydaje. I właśnie to jest w twórczości Martina piękne. Potrafi stworzyć nie tylko ciekawą, wielowątkową historię, ale też i pokazać przez zachowania głównych bohaterów, czym tak naprawdę powinniśmy kierować się w swoim życiu. Znalazłam kilka cudownych zdań, których szkoda, że zapisałam w jakimś szczególnym miejscu, gdyż uważam że warto byłoby je zapamiętać.

Nie muszę wam chyba mówić, że z całego serca polecam wam (jak na razie do 3 części) cykl Pieśni Lodu i Ognia. Czytanie jej to niesamowita przygoda i frajda nie tylko dla fanów gatunku, czego ja jestem fantastycznym przykładem, ale dla każdego.

Ahhh te powroty. Zawsze przychodzą mi z wielkim trudem. W przypadku Pieśni Lodu i Ognia było podobnie. W zasadzie nie wiem czemu. To nie strach. Martin nie zawodzi. Raczej fakt, że powolutku zbliżam się do końca tej cudownej serii, którą mimo swojego gatunku pokochałam od pierwszego wejrzenia. Ehh głupie. Przecież jak na razie sam autor nie planuje zakończenia serii, jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Już naprawdę nie pamiętam ile razy natykałam się na tytuł tej książki w innych powieściach. Od zawsze była otoczona przeze mnie nieznanym płaszczem tajemniczości. Szczerze... Nigdy w życiu nie pomyślałam, że powieść o takim tytule będzie opowiadać o perypetiach zwierząt, a co dopiero królików. Możecie wyobrazić sobie moje zaskoczenie, kiedy bez czytania żadnych opisów, recenzji, natknęłam się na pierwszej stronie na nic innego jak, królikarnię. Muszę przyznać, że na początku byłam sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, jednak im dalej czytałam, tym bardziej rozumiałam sens pojawienia się takich, a nie innych bohaterów oraz scenerii. W ostatecznym rozrachunku był to dla mnie strzał w dziesiątkę.

Richard Adams w bardzo prosty i odpowiedni dla czytelnika sposób przedstawił wędrówkę ocalonych królików w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Jeśli myślicie, że książka o takiej fabule może być nudna, to od razu wybijam wam to z głowy! Jak dla mnie Wodnikowym Wzgórzom absolutnie niczego nie brakuje. Wszystko jest idealnie wyważone, a samo sedno i główna intencja wydania tej książki, przebija się ponad to. Dobre zakończenie, dobrze poprowadzona akcja skutkuje u mnie zachwytem i całkowicie sprawiedliwym określeniem: bardzo dobra.

Mi czytanie tej książki zajęło sporo czasu, jednak muszę stwierdzić, że już dawno nie czytałam z tak wielką przyjemnością i zrozumieniem. Sięgałam po nią tylko w sytuacjach, kiedy miałam na nią ochotę. Skupienie podczas zapoznawania się z kolejnymi przygodami Leszczynka i jego towarzyszy, działało na najwyższych obrotach, które bardzo pomagało mi w odnajdywaniu ukrytych znaczeń łączących świat królików z naszym. W wielu przypadkach nawet nie trzeba było szukać. Wystarczył jeden rzut oka, by wiedzieć o co tak naprawdę autorowi chodziło.

Książkę serdecznie polecam. Ja czuję, że w pełni wykorzystałam czas poświęcony na tę książkę. Absolutnie nie uważam go za stracony, wręcz przeciwnie.

Już naprawdę nie pamiętam ile razy natykałam się na tytuł tej książki w innych powieściach. Od zawsze była otoczona przeze mnie nieznanym płaszczem tajemniczości. Szczerze... Nigdy w życiu nie pomyślałam, że powieść o takim tytule będzie opowiadać o perypetiach zwierząt, a co dopiero królików. Możecie wyobrazić sobie moje zaskoczenie, kiedy bez czytania żadnych opisów,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ołówek to opowieść autobiograficzna, mówiąca o życiu autorki przed oraz w trakcie choroby, która dopadła ją w najważniejszym momencie jej kariery. Opisuje swoje kolejne etapy życia oraz przybliża jej stosunek do świata, znajomych oraz Boga. Jesteśmy również świadkami jak znajomi głównej bohaterki zmieniają do niej nastawienie wraz z pogarszającym się jej stanem zdrowia. Zawarta w powieści historia jest smutna i pozwala nam spojrzeć na nasz stosunek do choroby przez pryzmat drugiej osoby. Najbardziej jednak zaskakujące jest jak własne dzieci traktują główną bohaterkę. Są źli, mają do niej żal, że zniosła na nie taki ciężar. Nie chcą pomagać, mają dość życia i niańczenia matki, która w przeszłości i tak była przy nich nieobecna. Idą własnymi ścieżkami nie oglądając się za schorowaną matką. To przykre, smutne i przygnębiające, jednak również i pouczające. Autorka poprzez swoją powieść pragnie pokazać nam, że życie nie kończy się nawet na śmiertelnej chorobie. Chce również byśmy cieszyli się z tego co mamy i wyciskali z każdego dnia jak najwięcej, gdyż nigdy nie wiadomo co się może zdarzyć.

Mimo widocznych, dużych chęci autorki do przekazania nam jak najwięcej z jej historii, mnie strasznie przygnębiła tą powieścią i w sumie tak naprawdę nie poczułam tego zapału do życia. Może nauczyła mnie trochę tego, aby inaczej traktować osoby chore, oni nie są od nas gorsi tylko, dlatego że zapadli na zdrowiu, ale w rzeczywistości nie wyniosłam nic mądrego z tej smutnej książki. W kolejnych rozdziałach da się wyczuć różne humorki autorki, co mnie osobiście bardzo denerwowało. Momentami miała ona pretensje do nas, do ludzi zdrowych o to co się stało, jeszcze później do rodziny, do Boga, a na samym końcu do siebie. Najpierw coś pisała, potem temu zaprzeczała i potem znowu to samo. Trochę tego nie rozumiałam.

Muszę przyznać, że tak naprawdę mimo przygnębiającej historii, w głębi duszy ta książka mnie nie poruszyła. Owszem, współczułam autorce, jednak oczekiwałam po niej czegoś więcej, jakiś głębszych rozmyślań. Znalazłam w niej kilka ciekawych i wartych zapamiętania zdań, jednak według mnie to trochę za mało. Obiecałam sobie, że Ołówka oceniać nie będę, dlatego że nie jest to historia wymyślona, to wszystko działo się naprawdę, więc jak mogłabym dać ocenę scenariuszowi, które napisało życie?

Ołówek to opowieść autobiograficzna, mówiąca o życiu autorki przed oraz w trakcie choroby, która dopadła ją w najważniejszym momencie jej kariery. Opisuje swoje kolejne etapy życia oraz przybliża jej stosunek do świata, znajomych oraz Boga. Jesteśmy również świadkami jak znajomi głównej bohaterki zmieniają do niej nastawienie wraz z pogarszającym się jej stanem zdrowia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wieść o tym, że J.K. Rowling wydaje nową książkę w Polsce wywołała u mnie niemały zachwyt. W opętańczym szale szczęścia od razu weszłam na stronę księgarni i zamówiłam powieść przedpremierowo, aby mieć ją w swoich rękach jak najszybciej. Plusem był mały, aczkolwiek znaczący rabat. Po przeczytaniu opisu nie wahałam się nawet na moment. Uwielbiam kryminały, a fakt, że autorka Harrego Pottera, napisała powieść z tego gatunku totalnie mnie rozwaliła. Chciałam już ją czytać, mieć. Gdy w końcu nadeszła ta znacząca chwila, wszystko tak naprawdę dotyczącego tej książki oraz moich oczekiwań zaczęło się sypać.

Pierwsze co już od pierwszych stron zwróciło moją uwagę to styl, który kompletnie nie przypominał tego z Harrego czy Trafnego Wyboru. Nie zachęcał do czytania ani nie wciągał. Brakowało mi tej lekkości, jaką charakteryzowało się pióro autorki. Brakowało mi również ciekawych, aczkolwiek nie nudnych i rozbudowanych opisów, które pobudzały wyobraźnię. Brakowało mi tak naprawdę tego wszystkiego co było, a denerwowało to czym zostało zastąpione. Być może nie jest to wina autorki, a tłumacza. Co do tego to nie jestem pewna, gdyż ciężko mi porównać nie mając przed sobą wersji oryginalnej, ale tak naprawdę styl to nie jedyna rzecz, która mi się w Wołaniu kukułki nie podobała.

Jednym z ważnych elementów, które składają się na sukces kryminału jest charakterystyczny, wzbudzający sympatię oraz ciekawy detektyw oraz jego współpracownik bądź współpracownica, jak to było w tym przypadku. Cormoran Strike to całkiem ciekawa nakreślona postać, jednak nie wzbudził we mnie żadnych uczuć po za obojętnością. Podobnie było z Robin, która nawet dość często denerwowała mnie swoim zachowaniem. Razem byli całkiem znośni, jednak bez zachwytu. Spodziewałam się wybuchowej mieszanki charakterów, a w sumie otrzymałam dwójkę przeciętnych detektywów.

Pomysł na śledztwo, według mnie było bardzo dobry, jednak sposób jego przeprowadzenia kompletnie nie przypadł mi do gustu. Ja uwielbiam, gdy mogę zajrzeć do głowy detektywa, wiedzieć co on sądzi na temat zebranych informacji, a w Wołaniu kukułki wygląda to tak: najpierw zbieranie suchych faktów, ewentualnie jakieś zdania mające pobudzić naszą ciekawość i zakończenie, czyli wyjaśnienie całej sprawy i wskazanie prawdziwej przyczyny śmierci ofiary. Nic po za tym (włączając oczywiście momenty z życia Strike i Robin).

Całość książki oceniam bardzo przeciętnie. Na temat nowej powieści Rowling jak na razie słyszałam same pozytywne opinie, więc być może moja ocena to w dużej części kwestia gustu, dlatego mocno nie zrażajcie się tym co tutaj napisałam, tylko sami oceńcie czy wam spodoba się debiut Galbraitha. Ja jakoś kryminałom Rowling mówię nie.

Wieść o tym, że J.K. Rowling wydaje nową książkę w Polsce wywołała u mnie niemały zachwyt. W opętańczym szale szczęścia od razu weszłam na stronę księgarni i zamówiłam powieść przedpremierowo, aby mieć ją w swoich rękach jak najszybciej. Plusem był mały, aczkolwiek znaczący rabat. Po przeczytaniu opisu nie wahałam się nawet na moment. Uwielbiam kryminały, a fakt, że autorka...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wirus Chuck Hogan, Guillermo del Toro
Ocena 6,7
Wirus Chuck Hogan, Guille...

Na półkach: , ,

Dawno nie czytałam tak dobrej powieści grozy...

Dawno nie czytałam tak genialnie skonstruowanej książki o wampirach z krwi i kości...
Dawno nie czytałam książki, która mimo, że na taką nie wygląda, mocno zmusza do refleksji...

Przedstawiam wam nowy świat, nową rzeczywistość, która poziomem zagłady ludzkości dorównuje, a nawet może znacznie przewyższa II wojnę światową.
Przedstawiam wam świat, z którego nie ma ucieczki, a śmierć jest nieunikniona.
Przedstawiam wam świat skonstruowany przez dwóch amerykańskich autorów Chucka Hogana i Guillermo Del Tero, a mianowicie Wirusa.

Wirus to taka książka, która już od pierwszych stron wciąga nas w swoją niesamowitą historię. Wraz z pierwszym słowem, zdaniem towarzyszy nam nastrój grozy oraz niepokój, który utrzymuje się w nas, aż do ostatniego rozdziału. Przystępny język oraz dobrze skonstruowana fabuła wciąga i nie pozwala odłożyć książki, nawet na kilka minut. Autorzy skrupulatnie i stopniowo budują napięcie, tak aby jak najbardziej dogodzić czytelnikowi.

Dokładność w szczegółach oraz staranność w jaką przygotowano książkę wywołało we mnie niemały zachwyt, a nawet spowodowało, że uwierzyłabym w tę historię, gdyby napisano, że miała ona miejsce w przeszłości. Epidemię wampirów przedstawiono w sposób realny. Moim zdaniem autorzy postarali się pod każdym względem. W książce nie znajdziemy, żadnego tematu owianego tajemnicą. Wszystko z czasem zostaje wytłumaczone i ma logiczny sens, czego ostatnio w powieściach brakuje.

Dodanie wątku II wojny światowej do powieści było umyślnym zabiegiem, które miało na celu pokazania jak na nienawiści do samych siebie korzystała obca istota. Byliśmy tak ślepo zapatrzeni w chęć zemsty oraz własne żądze, że nie dostrzegliśmy prawdziwego zagrożenia, które tylko czyhało na odpowiedni moment, by nas zaatakować.

Książka według mnie jest warta przeczytania i godna polecenia. Naprawdę dziwię się, że jest ona tak mało popularna w Polsce. Ja gorąco polecam fanom gatunku grozy, jak i wszystkim osobom, które uwielbiają wampiry w podstawowej postaci.

Dawno nie czytałam tak dobrej powieści grozy...

Dawno nie czytałam tak genialnie skonstruowanej książki o wampirach z krwi i kości...
Dawno nie czytałam książki, która mimo, że na taką nie wygląda, mocno zmusza do refleksji...

Przedstawiam wam nowy świat, nową rzeczywistość, która poziomem zagłady ludzkości dorównuje, a nawet może znacznie przewyższa II wojnę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Niektórzy polscy autorzy potrafią mnie jeszcze zaskoczyć. Czy to w pozytywnym czy negatywnym znaczeniu tego słowa. W tej pierwszej kategorii zdecydowanie znalazła się Ewa Stec, która Klubem Matek Swatek zyskała sobie moją sympatię. Książka, mimo dziwnego zakończenia, które nie do końca przypadło mi do gustu i tak w jakiś sposób spodobała mi się. Autorka pokusiła się o coś nowego, co według mnie po za kilkoma błędami, udało się.
Obecność drugiej części na półce nie spowodowała we mnie zgorszenia, a nawet wręcz przeciwnie. Ucieszyłam się, że będę miała okazję powrócić do szalonych przygód Danuty, Beaty, Krystyny i Jadwigi. Na początkowych radościach się zaczęło i skończyło. Z każdą kolejną stroną mój zapał do książki malał, a rozczarowanie wzrastało. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać czy aby na pewno czytam odpowiednią książkę. Patrzę na okładkę, szukam bohaterów, nie no... Przecież wszystko się zgadza, a jednak ciągle trzymałam się wrażenia, że coś jest nie tak. I teraz jedynie pozostaje mi zadać pytanie do autorki: Co się stało?!


Kontynuacja, zarówno dla czytelników, jak i dla autorów to jedna wielka niewiadoma. Presja czasu oraz oczekiwań tłumów, znacząco wpływa na treść nadchodzącego dzieła. Naprawdę nie wiem co mogło spowodować tak wyraźną zmianę pomiędzy dwoma częściami KMS. Pierwsze co już od samego początku można zauważyć to brak charakterystycznego dla autorki humoru, który w pierwszym tomie wręcz się przelewał. W przypadku Londynu nie zaśmiałam się nawet raz. Kolejną kwestię, jaką chciałabym poruszyć to poprowadzenie dalszych losów głównych bohaterek, a raczej podzielenie ich w książce, gdzie praktycznie 95% historii to te o Jadwidze i Krystynie. Beata i Danuta w Londynie jakby nie istnieją. Gdyby nie spotkania całej czwórki, to chyba na ich temat nic byśmy się nie dowiedzieli.

Sam koniec książki potwierdził tylko to co już od samego początku przeczuwałam. Ewa Stec kompletnie nie radzi sobie z zakończeniami swoich powieści. Jak w pierwszym tomie niewyobrażalnie mąciła, tak tutaj przedłużała ile tylko się dało. W pewnym momencie tej kompletnej, czytelniczej katastrofy błagałam, aby ta książka w końcu się skończyła. Miałam dość czytania 70 stron o tym samym. Kiedy wreszcie nadeszło ów rozwiązanie, pomyślałam, że autorka chyba sobie ze mnie kpi. Po takiej kolokwialnie mówiąc zadymie, nie dzieje się nic i wszystko kończy się dobrze i szczęśliwie? No nie mogę po prostu. Zakończenie jak z jakiejś bajki, które ani trochę nie przypadło mi do gustu (podobnie jak całość).

Przed najniższą oceną, powieść ratuje jedynie przystępny styl, dzięki któremu czyta się ją łatwo, szybko i w miarę przyjemnie. Sam pomysł na wymyślenie takiej historii zasługuje na dodatkowy punkt. Szkoda, że jednak autorka nie spróbowała inaczej zaplanować całej książki, tak aby nie wyszła z tego niewiarygodna bajka, a powieść z krwi i kości. KMS może tak naprawdę spodobać się każdemu, gdyż brak mojego zachwytu wynika głównie z poprowadzenia akcji oraz zakończenia, które nie było w moim guście. Teraz tylko do was należy decyzja czy warto poznać cztery wariatki w zupełnie innej scenerii.

Niektórzy polscy autorzy potrafią mnie jeszcze zaskoczyć. Czy to w pozytywnym czy negatywnym znaczeniu tego słowa. W tej pierwszej kategorii zdecydowanie znalazła się Ewa Stec, która Klubem Matek Swatek zyskała sobie moją sympatię. Książka, mimo dziwnego zakończenia, które nie do końca przypadło mi do gustu i tak w jakiś sposób spodobała mi się. Autorka pokusiła się o coś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

John Green to świetny pisarz, a utwierdziła mnie w tym przekonaniu kolejna przeczytana przeze mnie książka jego autorstwa. Nadal nie mogę wyjść z podziwu nad jego pisarskim warsztatem. Po każdej jego powieści widać, że dla niego pisanie to nie praca i źródło zarobków, a wielka pasja i spełnianie siebie. Poprzez pryzmat dzisiejszych młodzieżówek mogło by się wydawać, że tworzenie historii o nastolatkach to nic trudnego. Bzdura. Po prostu niektórzy pisarze biorą się za pisanie w kategorii, o której nie mają zielonego pojęcia. John Green zdecydowanie do nich nie należy.

Szukając Alaski to tylko z pozoru zwykła książka o problemach dzisiejszej młodzieży. Tak naprawdę jest to przejmująca historia o młodych osobach dążących w życiu do czegoś więcej. Nie chodzi tylko o znajomych, imprezy oraz dobrą zabawę, ale też o samorealizację oraz szukanie w życiu Wielkiego Być Może. Jest to bez wątpienia książka o nastolatkach i dla nastolatek, jednak rzadko która powieść potrafi tak genialnie wczuć się w moją obecną sytuację. Podczas czytania Szukając Alaski miałam wrażenie, że razem z autorem działamy na podobnych falach. Dokładnie wiedział czego potrzebuję, czego pragnę, do czego w życiu dążę. Momentami aż dziwiłam się ja

k postać głównego bohatera jest bardzo podobna do mnie. Przez to historia zawarta na kartkach tej powieści była mi jeszcze bliższa.

Zdecydowanie najbardziej wzbudzającą ciekawość postacią była tytułowa Alaska. Jej energiczność, wybuchowość zmienność nastrojów na początku nie wydawała się jakaś nadzwyczajna czy dziwna. Jednak coraz bardziej zbliżając się zakończenia wiemy, że jej charakter ukształtowały wydarzenia i czynniki z przeszłości. Ta niezwykła i tajemnicza dziewczyna na ostatnich kartkach powieści pozostawiła zagadkę, którą wraz z Milesem i Pułkownikiem powolutku odkrywamy, po czym uświadamiamy sobie, że jej jednak nie da się odkryć.

Podoba mi się sposób w jaki autor napisał tę książkę. Podzielił treść na dwie części PRZED i PO. Na początku nie wiemy tak naprawdę do czego zmierza to wielkie odliczanie wzbudzające wiele ciekawości i napięcia, które serwuje nam autor, jednak gdy dochodzimy do pewnego momentu tej historii czujemy jedno wielkie zaskoczenie. Czy rzeczywiście losy naszych bohaterów już w połowie książki musiały się tak potoczyć? Mogłoby się wydawać, że powieść dopiero się rozkręca, a tym czasem John Green rozpoczyna nowy rozdział w życiu głównych postaci.

Jedyne co mi się w książce nie podobało to właśnie zakończenie. Miles i Pułkownik starali się odkryć zagadkę Alaski, kiedy byli już naprawdę blisko, okazało się, że tak naprawdę nie da się znaleźć jednoznacznego i konkretnego rozwiązania. Bardzo nie lubię takich otwartych i niedokończonych wątków, gdyż zawsze później ciągle zaprzątają mi głowę. Alaska wręcz nie daje mi spokoju.

Po genialnej Gwiazd naszych wina nie spodziewałam się po autorze kolejnych dobrych powieści. John Green, jednak mile mnie zaskoczył i poprzez tę książkę pozwolił na chwilę refleksji nad własnym życiem. Te dwie fenomenalne powieści głęboko zakorzeniły się w moim sercu, przez co jestem w stanie teraz przeczytać wszystko co napisze ten autor. Gorąco polecam!

John Green to świetny pisarz, a utwierdziła mnie w tym przekonaniu kolejna przeczytana przeze mnie książka jego autorstwa. Nadal nie mogę wyjść z podziwu nad jego pisarskim warsztatem. Po każdej jego powieści widać, że dla niego pisanie to nie praca i źródło zarobków, a wielka pasja i spełnianie siebie. Poprzez pryzmat dzisiejszych młodzieżówek mogło by się wydawać, że...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Talizman Stephen King, Peter Straub
Ocena 6,7
Talizman Stephen King, Peter...

Na półkach: , ,

Ehh... Kingu. Przyznam Ci się szczerze, że moja droga z tą książką czasami była gorsza, niż ta którą przeżywał Jack Sawyer, starający się odnaleźć Talizman dla matki. Drogi Kingu (i Straubie), naprawdę, zawiodłeś (zawiedliście) mnie...

Autorzy w przypadku tej książki, rzeczywiście się nie postarali. W mojej poprzedniej wypowiedzi nie ma nawet cienia przesadyzmu. Talizman począwszy od fabuły, a na zakończeniu kończąc jest po prostu nieprzemyślany i nudny. Naprawdę nie wiem jaki wkład w tę książkę miał jeden, a jaki drugi pisarz, jednak po skończeniu ostatniej kartki już wiem, że takie połączenie nie wychodzi powieści na dobre. Niekiedy zdarzają się ciekawsze fragmenty, aczkolwiek nie wiem kto jest za nie odpowiedzialny. W moim przypadku podczas czytania książki momentami czułam różnicę między sposobem pisania w poprzednim, a obecnym rozdziale. Nie mówię, że jest to akurat minus, jednak miał rację bytu.

Dlaczego fabuła jest nieprzemyślana?
Już od samego początku śmierdziało mi w książce jakimś dużym absurdem i zaledwie po kilkudziesięciu kartkach, ujawnił się on. Chodzi mi oczywiście o nic innego, jak oto że główną rolę w Talizmanie odgrywa dwunastoletni chłopiec. No ludzie, naprawdę? Jaka normalna matka o zdrowych zmysłach puściłaby swoje dziecko na niebezpieczną i samotną podróż, nie wiedząc tak naprawdę gdzie. Niesamowite jest również to w jaki sposób myśli ten chłopiec. Obdarzony talentem, odwagą oraz umysłem dorosłego faceta, Jack stawia czoła wszystkim przeciwnościom losu. Całkiem zwyczajnie, no nie?

Najtrudniejsze do przebrnięcia są opisy, które nie dodają fabule uroku, a tylko spowalniają akcję. Przez nie ślamazarnie idzie nam czytanie książki. Momentami miałam wrażenie, że ciągle stoję w miejscu, mimo, że przewróciłam chyba z dziesięć kartek. Autorzy, aż do bólu przeciągali nawet najmniejszy głupi fragment. Skupiali się na rzeczach, które tak naprawdę mnie nie interesowały. Na przykład bardzo ciekawa byłam jaką moc ma Talizman, o którego tak walczono. Czy mógł on tylko zabijać ludzi i ich uzdrawiać? Czy może miał on jeszcze inne funkcje, o których nawet nie napomknięto w książce? Tego wątku autorzy nie zamiarowali rozwijać. Pojawiło się natomiast kilkanaście zdań, które przykuły moją uwagę. (...) rozdzierane kłami ciało Jacka wyło z nieszczęście. Był trylionem kłębków kurzu pod miliardem łóżek. Był młodym kangurem, śniącym o swoim poprzednim wcieleniu w torbie matki (...) Był mięśniem w pęcinie zwierzęcia w Peru (...) Był Bogiem. Bogiem lub kimś tak do niego podobnym, że różnica była niezauważalna (...) Czyli Jack mając w rękach Talizman mógł odczuwać każdą najmniejszą cząstkę dowolnej materii znajdującej się na ziemi, ale czy mógł nią kierować? Na wiele pytań, które zadawała sobie w książce nie otrzymałam odpowiedzi, natomiast kiedy chciałam by dany wątek się kończył, autorzy oczywiście robili na przekór wszystkiemu i drążyli temat aż do wyczerpania.


Jeśli chodzi o postacie, to po za Jackiem nie mam tak naprawdę się do kogo przyczepić. Bohaterzy to chyba jedyny plus tej powieści. Przerażający Osmond, władczy Morgan, pierdołowaty Richard oraz genialny Wilk dali radę pokazać się z dobrej strony, nawet przy tak beznadziejnym tle. Zastanawiającą mnie kwestią w przypadku Richarda jest tego rola w tej książce. Wszyscy łącznie ze Speedym mówili, że będzie on niezbędny w wędrówce z Jackiem i będzie miał duże znaczenie w kulminacyjnej scenie z Talizmanem. Jak się okazało nic takiego się nie wydarzyło. Według mnie on był jedynie kulą u nogi dla Jacka i nie zrobił nic co pomogłoby w zdobyciu Talizmanu.

Książka jako całość wypada w moich oczach bardzo słabo. Według mnie nie warto zawracać sobie nią głowy. Jest to jedna ze słabszych powieści w dorobku autora. Dla Kingomaniaków pozycja obowiązkowa, jak każda, jednak dla osób dopiero zapoznających się z jego twórczością zdecydowanie nie polecam, gdyż z pewnością się na niej zawiedziecie. Ja mimo rozczarowania sięgnę po kontynuację, tak, z ciekawości. Może tam coś więcej powiedzą o Talizmanie ;)

Ehh... Kingu. Przyznam Ci się szczerze, że moja droga z tą książką czasami była gorsza, niż ta którą przeżywał Jack Sawyer, starający się odnaleźć Talizman dla matki. Drogi Kingu (i Straubie), naprawdę, zawiodłeś (zawiedliście) mnie...

Autorzy w przypadku tej książki, rzeczywiście się nie postarali. W mojej poprzedniej wypowiedzi nie ma nawet cienia przesadyzmu. Talizman...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ten post, tak naprawdę nie jest łatwym do napisania postem. Naprawdę ciężko ubrać w słowa to co się działo po przeczytaniu takiej lektury, jaką jest Rodzina Borgiów. Oczywiście nie zrozumcie mnie źle, bo przez TAKĄ, mam na myśli wyjątkową i wzbudzającą wiele emocji powieścią, a nie ambitnym i zmuszającym do myślenia arcydziełem, chociaż jeszcze w przedostatnim przypadku mogłabym polemizować, gdyż ja podczas tej lektury wiele myślałam na temat religii nie tylko w tamtych czasach, ale i w obecnych. Oczywiście, wiem że autor starał się nie tylko przedstawić wydarzenia, które miały miejsce w przeszłości, ale i też wprowadził trochę fikcji literackiej, która nadała całości ciekawej i spójnej historii. Uważam, jednak że to co wyprawiał sam papież Aleksander mogło dziać się naprawdę i właśnie wtedy tak się działo. Ta książka pokazała mi (podobnie jak obecne wydarzenia) jednak, jak łatwo i szybko moja wiara w Kościół może zostać zachwiana.


Autor powieści, Mario Puzo był przekonany, że rodzina Borgiów, była pierwszą rodziną mafijną w dziejach historii. Jak możemy przeczytać na końcu powieści w notatce od jego żony: "Ich działania były bardziej perfidne, niż te, które opisywał w swoich książkach o mafii. Wierzył (Mario Puzo), iż papieże byli pierwszymi donami, zaś najpotężniejszym z nich - papież Aleksander". Z tej notatki możemy również dowiedzieć się, że autor bardzo interesował się epoką renesansu we Włoszech, a zwłaszcza dziejami rodziny Borgiów. Prace do tej książki na ich temat zbierał ponad 20 lat. Niestety, nie udało mu się w pełni skończyć i wydać tej powieści, co za niego zrobiła w późniejszym czasie jego żona, za co ja jestem jej dozgonnie wdzięczna.

Historia to nigdy nie był mój ulubiony przedmiot w szkole. Zwykle się na nim nudziłam i uczyłam z przymusu dzień przed zapowiedzianym sprawdzianem. Uwierzcie mi, ja jestem tak słaba z tego przedmiotu, że nie pamiętam nawet podstawowych informacji, co już chyba od zawsze będzie moim wiecznym utrapieniem. Nawet gdy staram się nauczyć jakiś rzeczy na dłużej i tak z czasem je zapominam. Mario Puzo książką Rodzina Borgiów pobudził we mnie chęć walki z moim problemem oraz pokazał, że historia jednak w jakiś sposób może być ciekawa.
Na samym początku byłam sceptycznie nastawiona do tej książki, wiadomo z jakich powodów (czyt. tekst powyżej), jednak ze względu na serial, który chciałam obejrzeć, stwierdziłam, że sięgnę najpierw po pierwowzór. Nie żałuję, że podjęłam taką, a nie inną decyzję.
Muszę przyznać, że mi losy rodziny Borgiów przed przeczytaniem tej powieści nie były znane, jednak teraz autor przybliżył mi nieco historię ich panowania. Dzięki temu, kolejne fakty z ich życia z każdą kolejną stroną coraz bardziej mnie zaskakiwały oraz ciekawiły. Lekturę czytałam z wypiekami na twarzy. Uwierzcie mi, mimo historycznego akcentu, książka wciąga. Ciężko było mi się od niej oderwać. Przystępny język autora powoduje, że Rodzina Borgiów nie nudzi, a zachwyca. Chce się ją czytać, czytać i czytać. Pochłania nas na kilka przyjemnie spędzonych godzin.

Wydaję mi się, że zamysłem autora nie było tylko odświeżenie znanego fragmentu przeszłości, ale również pokazanie pozycji religii w tamtych czasach. Mario Puzo również przybliżył nam stosunki jakie panowały w rodzinie, np. kazirodczy związek Lukrecji i Cezara oraz szczególne uwielbienie Aleksandra do swojego syna Juana. W książce również pokazane jest, że nie zawsze wszystko idzie zgodnie z naszym planem, a życie po trupach do celu, zawodzi, a z czasem nawet obraca się przeciwko nam. Sama postać papieża wiele nam mówi i przestrzega przed popełnianiem takich czynów jak on. Coraz bardziej zagłębiając się w książkę nie mogłam uwierzyć, że ktoś z tak wielkim religijnym autorytetem oraz władzą, zaufaniem ludzi potrafi uknuć tyle intryg, zabić i unieszczęśliwić tak wielu ludzi. Mimo, że czytałam o tym któryś raz kolei, za każdym razem nie mogłam się temu nadziwić.

Według mnie Rodzina Borgiów to lektura warta przeczytania. Może nie każdemu przypaść do gustu, jednak wydaję mi się, że nie jest ona tylko i wyłącznie dla osób lubiących książki historyczne, czego w tym przypadku ja jestem przykładem. Szczerze mówiąc bardzo polubiłam tę powieść i będzie mi w najbliższym czasie brakować losów rodziny, do której w jakiś sposób zapałałam sympatią. Chciałabym wam już tylko ją gorąco polecić. Chyba już wykorzystałam limit słów

Ten post, tak naprawdę nie jest łatwym do napisania postem. Naprawdę ciężko ubrać w słowa to co się działo po przeczytaniu takiej lektury, jaką jest Rodzina Borgiów. Oczywiście nie zrozumcie mnie źle, bo przez TAKĄ, mam na myśli wyjątkową i wzbudzającą wiele emocji powieścią, a nie ambitnym i zmuszającym do myślenia arcydziełem, chociaż jeszcze w przedostatnim przypadku...

więcej Pokaż mimo to