-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik239
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2016-08-08
2016-08-01
Może powinnam zacząć od informacji, kim właściwie jest Lee Crutchley? Już na pierwszych stronach swojej książki podkreśla, że nie jest ani lekarzem, ani psychologiem, tylko facetem, który po prostu czasem się smuci. Crutchley podkreśla, że radość jest w porządku i smutek też jest w porządku. Ponieważ smutek przemija. Nic nie trwa wiecznie, nic nie jest tylko czarne albo tylko białe. Należy pamiętać o istnieniu szarości. To i inne rzeczy pomogą nam walczyć z przygnębieniem, które przecież nie będzie trwać w nieskończoność.
Poradzić sobie z bardzo głębokim smutkiem jest bardzo skomplikowaną sztuką. Poradnik ten nie ma na celu całkowicie wyplenić z nas wszelkie troski, bo żadna książka nie jest w stanie tego zrobić. Crutchley uczy czerpać z życia odrobinę radości każdego dnia, by w rezultacie nasz nastrój przestał być całkowicie czarny.
Z reguły nie jestem fanką tego typu książek. Gdy zobaczyłam "Jak być szczęśliwym", od razu przypomniałam sobie "Zniszcz ten dziennik", czyli coś, czego fenomenu kompletnie nie rozumiem. Może jestem trochę zacofana, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że niszczenie jakiejkolwiek książki mogłoby mi pomóc uregulować pewne psychiczne kwestie. Jestem miłośniczką literatury, a moją domową biblioteczkę traktuję z najwyższą czcią, więc nie wierzę, że niszczenie książki mogłoby być dla mnie przyjemnością. Jednak nie o tym teraz mowa. Nie przepadam ani za "Zniszcz ten dziennik", ani za "Cud Bookiem", ani za poradnikami tego typu. Nie działają na mnie.
Dlaczego w takim razie powyższy akapit rozpoczęłam sformułowaniem "z reguły"? Cóż, podobno wyjątki potwierdzają regułę, a poradnik pana Crutchley'a właśnie był dla mnie takim wyjątkiem. Nie wszystkie ćwiczenia zawarte w nim wywarły na mnie większe wrażenie, nie wszystkie specjalnie pomogły mi trochę popracować nad swoim wnętrzem, ale w końcu sam autor mówi o tym, że nie każde ćwiczenie na nas podziała - należy trafić na takie, które zadziała. I ja trafiłam, nawet na kilka. Niektóre z zadań, które polecił wykonać Crutchley, odwróciło mój dzień do góry nogami, w oczywiście rozumieniu pozytywnym. Po przewertowaniu całego poradnika, może nie wszystko w okamgnieniu stało się śnieżnobiałe, ale nauczyłam się dostrzegać szarości. Ta książka dała mi możliwość wygadania się, przelania tego, co we mnie siedzi, na papier.
Jak już wspomniałam (zresztą pan Crutchley w swoim poradniku również to podkreślił), żadna książka nie zmieni naszego nastroju o 180 stopni, ale niektóre mogą, tak jak "Jak być szczęśliwym (albo chociaż mniej smutnym)", nauczyć nas patrzeć na niektóre troski z nieco lepszej perspektywy. Po ukończeniu ćwiczeń z tej książki, na pewno już nie powiem, że nie lubię absolutnie wszystkich poradników na szczęśliwsze życie, bo jest jeden wyjątek - poradnik pana Crutchley'a. Być może jego zaletą jest to, że autor nie jest żadnym lekarzem czy psychologiem. Myślę, że właśnie nie rad specjalistów potrzebuje współczesny świat, ale rad kogoś takiego jak Lee Crutchley - zwykłego człowieka, który czasem się smuci.
Po więcej atrakcji zapraszam na mojego bloga - wordsurvival.blogspot.com !
Może powinnam zacząć od informacji, kim właściwie jest Lee Crutchley? Już na pierwszych stronach swojej książki podkreśla, że nie jest ani lekarzem, ani psychologiem, tylko facetem, który po prostu czasem się smuci. Crutchley podkreśla, że radość jest w porządku i smutek też jest w porządku. Ponieważ smutek przemija. Nic nie trwa wiecznie, nic nie jest tylko czarne albo...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-24
Mówi się, że "Sowa. Córka piekarza" to najbardziej tajemnicza książka Marka Hłaski. Zastanawiałam się - na czym polega ta jej tajemniczość? Cóż, nie mogłam poznać odpowiedzi, nie przeczytawszy uprzednio tej powieści. Każdy odkrywa jej sekret dopiero wtedy, gdy przeczyta ostatnie słowo z dwieście trzydziestej siódmej strony. Każdy odkrywa i rozumie go na swój własny, poplątany sposób.
Książka nawiązuje do mrocznych, przesiąkniętych nieustającym niepokojem czasów stalinizmu. Głównym bohaterem jest pisarz, który został wyrzucony z pracy po pewnym przykrym nieprzyjemnym incydencie. Mężczyzna, nie mając już żadnych perspektyw, postanawia przenieść się do Wrocławia - miasta, gdzie niegdyś mieszkał z wujem Józefem. Tam zostaje prywatnym kierowcą Weroniki - pięknej, młodej kobiety, choć nieco zagubionej po tym, jak jej mąż został aresztowany za przynależność do RAF-u. Główny bohater nawiązuje zażyłą relację z Weroniką. Ich przyjaźń przeradza się w romans, który ma przebieg dość niecodzienny, a także wiele rzeczy komplikuje. Powtórzę raz jeszcze - żeby się o wszystkim przekonać, należy przeczytać tę niezwykłą powieść. Tego się streścić nie da.
"I jeśli będziesz mógł, to nie zostawiaj za sobą nawet pustego miejsca, gdyż puste miejsce może coś oznaczać, a ty i ja nie oznaczamy niczego."
Sięgnęłam po tę książkę, bo mocno interesuję się twórczością Hłaski. Toteż gdy przeczytałam, że jest to "najbardziej tajemnicze z jego dzieł", po prostu musiałam ją kupić. Nie zawiodłam się, bo ta powieść jest niezwykła. Nie można jej porównać z żadną inną książką (a w końcu przeczytałam ich całkiem sporo). Pierwszy raz zetknęłam się z takim zarysowaniem fabuły, z tak umiejętnie poprowadzoną historią.
"Sowa. Córka piekarza" bardzo mocno urzeka. Jest napisana przepięknym stylem, który imponuje każdym kolejnym słowem. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale czytając ją, miałam wrażenie, że z tej historii emanuje spokój. Cała opowieść przesiąknięta jest spokojem. Ona wycisza, regeneruje umysł. Skutecznie relaksuje. Idealnym wyjściem jest czytanie jej, opierając się o pień drzewa, ze stopami zanurzonymi w miękkiej trawie, wsłuchując się w kojący szum wiatru. Naprawdę rzadko zdarza mi się czytać historie, które przenoszą w taki świat. Wyciszają, a jednocześnie mocno wpływają na emocje. I głęboko wzruszają.
"– Nie mam losu – powiedział Samsonow. – Tak tylko patrzę, czy przypadkiem nie wygrałem.(...)
– Pan chciał wygrać, nie kupiwszy uprzednio losu?
– A cóż to za sztuka wygrać, kiedy się kupiło los?"
Cóż więcej mogę powiedzieć? Hłasko ma swój własny, unikalny styl. Styl, z którym rzadko przychodzi się spotkać, dlatego serdecznie polecam "Sowę. Córkę piekarza" i wszystkie inne jego powieści. Skutecznie uspakajają, jeśli się tego potrzebuje.
Zapraszam na mojego bloga wordsurvival.blogspot.com :)
Mówi się, że "Sowa. Córka piekarza" to najbardziej tajemnicza książka Marka Hłaski. Zastanawiałam się - na czym polega ta jej tajemniczość? Cóż, nie mogłam poznać odpowiedzi, nie przeczytawszy uprzednio tej powieści. Każdy odkrywa jej sekret dopiero wtedy, gdy przeczyta ostatnie słowo z dwieście trzydziestej siódmej strony. Każdy odkrywa i rozumie go na swój własny,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Recenzja została opublikowana także na blogu: http://wordsurvival.blogspot.com/ Zapraszam :)
"Romeo i Julia" to bardzo stara książka, a jednak możliwe, że wcale nie została jeszcze ogólnie "pogrzebana". W każdym razie dla mnie zawsze będzie jedną z tych pozycji, po które zawsze chcę sięgnąć ponownie, i wierzę, że nie jestem jedyną osobą, którą tak bardzo urzeka najpopularniejsza historia miłosna świata.
Myślę, że nikomu nie trzeba specjalnie wyjaśniać, o czym ta książka jest. Romeo to przystojny młodzieniec z rodu Montekich, a Julia - niewiarygodnie urodziwa dziewczyna z rodu Kapulet. Tych dwoje ludzi połączyła ogromna miłość, tak samo słodka, jak nieszczęśliwa. Zgubiło ich bowiem właśnie odmienne pochodzenie - ich rodziny od niepamiętnych czasów są skłócone ze sobą i utrzymują wrogie stosunki. Ich związek wydaje się więc być niemożliwy. Jednak w końcu mówi się, że prawdziwa miłość zwycięży wszelkie przeciwności - Romeo i Julia zaczynają się ukrywać.
Co jest w tej książce najbardziej niesamowite? Cóż, dla mnie z pewnością podróż w czasie, Cudownie było się przenieść w zamierzchłe czasy, chodzić ścieżkami Werony, wytyczonymi przez bohaterów szekspirowskiego dramatu. To niezapomniane przeżycie, móc oddychać włoskim powietrzem przepełnionym romantyzmem, którego echa wciąż wyczuć można w dzisiejszych czasach. Widzieć oczyma wyobraźni kamienny balkon, który był miejscem potajemnych schadzek kochanków, i który był miejscem ich pierwszego wyznania miłości. Czytanie "Romea i Julii" to nie tylko poznawanie miłosnych perypetii dwojga młodych zakochanych, to także podróż w czasie. Powrót do historii. Stanie się cząstką legendy. Szekspir-artysta umożliwił to w fantastyczny sposób.
Podczas recenzowania tego dramatu, może się wydawać, że przesadzam z pochlebnymi określeniami w celu opisania charakteru książki. Czy jednak można z nimi przesadzić, kiedy się wypowiada na temat prawdziwego arcydzieła? Otóż to - to prawdziwy majstersztyk. Mogłoby się wydawać, że "Romeo i Julia" to nic specjalnego, ale uwierzcie, że to naprawdę trudne, napisać dramat. I to taki...!
Co ciekawe, znam osoby, które wypowiadają się o tej książce negatywnie. Głównie powodem tego jest rzekome nieprawdopodobieństwo tej historii. Dlaczego? Czasem słyszę, że to śmieszne, jak mocno zakochało się w sobie dwoje nastolatków po zaledwie trzech dniach znajomości. Ale... czy nie takie były właśnie realia ówczesnego świata, miasta miłości Werony, którą rządziła namiętność? We współczesnych czasach mogłoby to być odrobinę odpychające, przyznaję, jednak oddaję honor Szekspirowi. To w końcu historia miłosna o latach, gdy uczucie miłości było impulsywne,
Zdecydowanie podtrzymuję to, co napisałam wcześniej - "Romeo i Julia" to prawdziwe arcydzieło. Lektura obowiązkowa dla każdego czytelnika. Kto jeszcze przez nią nie przebrnął, niech szybko nadrobi zaległości! Całym sercem zachęcam do tej niesamowitej podróży w czasie. Naprawdę warto.
Recenzja została opublikowana także na blogu: http://wordsurvival.blogspot.com/ Zapraszam :)
"Romeo i Julia" to bardzo stara książka, a jednak możliwe, że wcale nie została jeszcze ogólnie "pogrzebana". W każdym razie dla mnie zawsze będzie jedną z tych pozycji, po które zawsze chcę sięgnąć ponownie, i wierzę, że nie jestem jedyną osobą, którą tak bardzo urzeka...
2015-09-29
"Gdyby ktoś mi powiedział, że całe moje życie zmieni się między jednym uderzeniem serca a drugim, parsknęłabym śmiechem. Od szczęścia i tragedii, od niewinności do upadku? Żarty. Ale tyle wystarczyło. Jedno uderzenie serca. Mgnienie oka, oddech, sekunda - i wszystko, co znałam i kochałam, zniknęło."
Alicja sądzi, że jej ojciec ma obsesję. Obsesję na punkcie czegoś, co nie istnieje - zombi. Codziennie okrąża dom z bronią w ręku, zabrania rodzinie opuszczać dom po zachodzie słońca. Nocami kilkakrotnie budzi się, by sprawdzić, czy zaryglował drzwi. Okna. Wszystkie najmniejsze i największe otwory, którymi jakiś niestworzony potwór mógłby dostać się do środka. Niestworzony. Bo przecież Alicja dobrze wie, że one nie istnieją. Nie istnieją, prawda...?
O tym, że jednak istnieją, dziewczyna przekonuje się w bardzo brutalny sposób. Po utracie obojga rodziców i młodszej siostry, żyje w ciągłym strachu. Jak niegdyś jej ojciec. A jednak postanawia pomścić utratę swojej najbliższej rodziny.
Co do książki pani Showalter, miałam dość mieszane uczucia. Podczas czytania jej, miotały mną naprawdę sprzeczne emocje. Najpierw zachwyciła mnie okładka, następnie parę pierwszych stron. Stale wzrastające napięcie, o tak, autorka zaczęła bardzo dobrze, naprawdę dobrze. Już miałam zacząć polecać ją każdej napotkanej osobie, kiedy... A no właśnie.
Miałam mniej więcej takie wrażenie, jakby autorka wpadła któregoś dnia na fantastyczny pomysł - trochę przerażające, trochę zaskakujące połączenie bajkowej "Alicji w krainie czarów" z klasyczną opowieścią o zombi. Rzeczywiście, pomysł, by w książce ścierały się ze sobą dwa tak odmienne, tak kontrastowe światy, był genialny. Wydawało mi się, jakby pani Showalter jednak, po wprowadzeniu w życie swojego pomysłu o krainie zombi, nie miała żadnej koncepcji, jak dalej tę historię pociągnąć. Jak już wspomniałam, zaczęło się obiecująco. Wstęp trzymał mocno w napięciu, ale to się szybko skończyło. Widząc naprawdę genialną okładkę tej lektury i będąc już po fantastycznym wprowadzeniu, nastawiłam się na wielką historię porównywalną z "The Walking Dead", krwawe walki, ataki, emocje. Bardzo się zawiodłam, bo ani walk, ani ataków, ani jako takich emocji, ani nawet za wiele zombi tam nie znalazłam. Szkoda, bo pomysł, który zrodził się w głowie autorki, był zachwycający i można by było sklecić z tego wielki bestseller. Niestety, nie udało się. Powieść przerodziła się w kiepskie romansidło, historię miłosną, która w zamierzeniu miała być zapewne nietypowa, no bo to w końcu chłopak ze snów. A jednak miałam wrażenie, jakby wątek miłosny (który nieszczęśliwie stał się głównym wątkiem książki) był prowadzony i ciągnięty do końca na siłę.
Oceniłam "Alicję w krainie zombi" na pięć punktów, mimo że się zawiodłam. Jednak uważam, że należy docenić panią Showalter za genialny pomysł zestawienia dwóch wątków, których pozornie nie da się w żaden sposób połączyć. Wiem, że się powtarzam, ale cóż, trzeba to podkreślić. A jednak sama koncepcja stworzenia takiej książki była jedyną rzeczą, która mnie w jakiś sposób urzekła. Szkoda. Można było dopracować i dopieścić tę ideę, a jestem pewna, że powstałoby swoiste literackie arcydzieło. Pani Showalter tę szansę zaprzepaściła. Naprawdę szkoda.
"Gdyby ktoś mi powiedział, że całe moje życie zmieni się między jednym uderzeniem serca a drugim, parsknęłabym śmiechem. Od szczęścia i tragedii, od niewinności do upadku? Żarty. Ale tyle wystarczyło. Jedno uderzenie serca. Mgnienie oka, oddech, sekunda - i wszystko, co znałam i kochałam, zniknęło."
Alicja sądzi, że jej ojciec ma obsesję. Obsesję na punkcie czegoś, co nie...
Zdzisława Beksińskiego uwielbiam, od kiedy pamiętam. Już od ładnych paru lat podziwiam jego prace, oglądam fantastyczne obrazy, szkice, fotografie. Z reguły rzeźbą się nie interesuję, ale uwielbiam jego reliefy. Słyszałam, że coś tam pisywał - krótko, ale intensywnie. Słyszałam też, że wszystkie swoje literackie wypociny porzucił i nie chciał już nigdy do nich wracać, więc założyłam, że zostały one przez niego wyrzucone. Dlatego ogromne było moje zaskoczenie (i jeszcze większa radość), gdy dowiedziałam się o publikacji zbioru opowiadań Beksińskiego.
"Jestem teraz na ulicy mojego dzieciństwa, w której brzmi echo spraw zapomnianych, niebyłych dramatów, jakichś dziwnie melancholijnych przeżyć. Nie wiem, po której stronie miasta jest ta ulica. Być może przechodzę nią codziennie, ale dawne proporcje uległy zmianie, powstały nowe domy, wycięto drzewa. Może ta ulica była w innym mieście. Może była we śnie."
Na obrazach sławnego sanockiego artysty panuje nastrój mroku i tajemniczości - nie zdziwiło mnie więc, że z tych klimatów Beksiński nie zrezygnował także w opowiadaniach. Teksty na pewno bardzo poruszają, głęboko poruszają, zmuszają do refleksji. To nie jest książka, którą można wyjąć w pierwszym lepszym miejscu i najzwyczajniej w świecie zabrać się za czytanie. Nie. Nie da się zagłębić w świat Beksińskiego wśród ulicznego zgiełku. Potrzeba spokoju, potrzeba zadumy. Potrzeba być na to gotowym. Silne emocje są gwarantowane, z całą pewnością nie mniejsze niż podczas oglądania jego dzieł.
"Wokoło panowała wilgoć, mrok rzucany przez dereń i cisza, którą dziś nazwałbym ciszą śmierci. Minęło trzydzieści lat i mój ojciec już dawno nie żyje, ale zagłębienie na końcu ogrodu, tam, gdzie leżą teraz zmarli, jest stale widoczne. Myślę, że będzie widoczne jeszcze długo po mojej śmierci. Nieraz przyłapuję się na myśli, że chciałbym wziąć łopatę i rozkopać anonimowy grób ukryty pod zagłębieniem."
Beksiński był prawdziwym człowiekiem renesansu. Każdy zna jego obrazy, nie tylko każdy Polak - zapewniam. Światowy artysta. Bardzo niezrozumiany. A przecież mało kto zdaje sobie sprawę, że tworzył także genialne teksty literackie. Zagłębiłam się w zbiór jego opowiadań z nieuzasadnionym przekonaniem, że się nie zawiodę - miałam rację. Teraz co jakiś czas otwieram tę książkę i czytam pierwsze lepsze opowiadanie, ponieważ nie mogę przestać. Lektura ta pozwala spojrzeć na całą twórczość i na samego artystę z całkowicie nowej perspektywy. Jeśli ktokolwiek (jakimś cudem!) w najsławniejszych pracach Beksińskiego nie dostrzegł jego wrażliwości, to po przeczytaniu jego "Opowiadań" na pewno rzuci mu ona się w oczy.
"Mój groteskowy żywot rozpisany jest na głosy jak partytura sonaty skrzypcowej; w krótkich momentach gdy skrzypce grają solo, zasypia fortepian; w jeszcze krótszych momentach gdy gra solo fortepian, śpią skrzypce; natomiast ani sekundy nie śpią skrzypek i pianista, nie powinna spać także publiczność."
Niepublikowana do tej pory literacka spuścizna artysty pozwala dostrzec jego cechy, których nie ujawniały ani obrazy, ani fotografie, ani inne jego dzieła (bo w końcu tworzył na niemal wszystkich artystycznych płaszczyznach). Widzimy jego ironiczny humor, wielką dbałość o każdy najmniejszy szczegół, a także to, jak mistrzowsko potrafimy zaskakiwać.Każdy jego obraz to jakby odwzorowanie sennego marzenia, częściej sennego koszmaru. W swoich opowiadaniach Beksiński dokładnie te koszmary opisuje. Pozwala nam stać się ich bohaterami. W tych tekstach artysta ujawnia swoje lęki, swoje obsesje. Czytelnik, jeśli dobrze zagłębi się w czytany tekst, bardzo szybko również zacznie odczuwać zawarte w tekstach poczucie nieustającego zagrożenia, pewną dozę paniki. Ale niech to nikogo nie zniechęca, to nic złego. Nic uciążliwego. Ot, przekroczenie wrót umysłu Beksińskiego. A to niesamowite doznanie.
Zdzisława Beksińskiego uwielbiam, od kiedy pamiętam. Już od ładnych paru lat podziwiam jego prace, oglądam fantastyczne obrazy, szkice, fotografie. Z reguły rzeźbą się nie interesuję, ale uwielbiam jego reliefy. Słyszałam, że coś tam pisywał - krótko, ale intensywnie. Słyszałam też, że wszystkie swoje literackie wypociny porzucił i nie chciał już nigdy do nich wracać, więc...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wyobraź sobie, że nie ma już świata. Tylko najstarsi jeszcze pamiętają i snują opowieści o słońcu, gwiazdach, zielonej trawie. O czasach przed katastrofą nuklearną, która przeniosła wszystkie struktury życia głęboko pod ziemię. Przeżyli tylko ci, którzy schronili się w moskiewskim metrze.
W roku 2033 jest już dawno po katastrofie, ale mordercze promieniowanie wciąż nie pozwala nawet wychylić czubka nosa spod ziemi. Pod powierzchnią życie jest uciążliwe, ale kiepskie warunki są wystarczające, by nie zginąć. Wydawałoby się, że ludzkość znalazła bezpieczny schron, jednak po stacjach metra czai się okrucieństwo, którego umysł przeciętnego człowieka nie jest w stanie pojąć.
"Jakkolwiek wyraźnie różniły się od znanych człowiekowi zwierząt, wszystkie te potwory – czy to nieszkodliwi przedstawiciele miejskiej fauny przeobrażeni w potwory z piekła rodem, czy to istoty od zawsze zamieszkujące podziemne głębiny a teraz rozdrażnione przez ludzi – one również były częścią życia na Ziemi. Zniekształconą i wynaturzoną, ale jednak. I wszystkimi rządził ten główny impuls, któremu podlega całe organiczne życie na tej planecie: przeżyć. Za wszelką cenę przeżyć."
Fabuła książki skupia się wokół młodego chłopaka Artema. Chłopak niespodziewanie otrzymuje misję do wypełnienia - musi uciec ze swojej stacji WOGN i dotrzeć aż do Polis, by przekazać wiadomość, od której zależą losy całego metra. Artem dobrowolnie wchodzi w same centrum nieopisanego zagrożenia i naraża ciało i umysł na takie niebezpieczeństwa, że podczas czytania przeciera się oczy ze zdumienia.
"Nigdy nie mów o prawie silniejszego. Jesteś na to zbyt słaby."
Co tu dużo mówić - "Metro 2033" to najlepsza książka, jaką udało mi się przeczytać od dłuższego czasu. Mnóstwo rzeczy o niej słyszałam, ale nigdy jeszcze nie natrafiłam na opinię, w której ktokolwiek ośmieliłby się oskarżył "Metro.." o bycie kiepskim. To książka, którą chciałabym postawić na piedestale, codziennie składać przy niej świeże kwiaty i czcić jak bóstwo. Nie można się od niej oderwać. Mówi się, że to lektura bardziej dla osobników płci męskiej - może i jest w tym trochę prawdy, że z reguły sięgają po nią mężczyźni. Ale i kobiety się w niej odnajdują, a przynajmniej ja byłam (i wciąż jestem) pod ogromnym wrażeniem. Panie Glukhovsky, chylę Panu czoła.
"Nadchodzi wielka ciemność, która otoczy Ziemię, i będzie wiecznie panować."
Po prostu nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym tej książce zarzucić. W tym aspekcie w głowie mam kompletną pustkę. O "Metrze 2033" nie da się mówić i pisać inaczej, niż w samych superlatywach. Bez wahania polecam ją każdemu, kogo napotkam. Zapewniam, że to najlepsza, najlepiej przemyślana, najsilniej trzymająca w napięciu książka o tematyce postapokaliptycznej. A kto się bierze za ten gatunek, wie, że poprzeczka stoi wysoko. Dmitry Glukhovsky poradził sobie z nią doskonale i postawił ją jeszcze wyżej.
Nie mogę się już doczekać, aż zabiorę się za "Metro 2034".
Po więcej recenzji zapraszam na mojego bloga wordsurvival.blogspot.com
Wyobraź sobie, że nie ma już świata. Tylko najstarsi jeszcze pamiętają i snują opowieści o słońcu, gwiazdach, zielonej trawie. O czasach przed katastrofą nuklearną, która przeniosła wszystkie struktury życia głęboko pod ziemię. Przeżyli tylko ci, którzy schronili się w moskiewskim metrze.
W roku 2033 jest już dawno po katastrofie, ale mordercze promieniowanie wciąż nie...
UWAGA! JEŚLI JESTEŚ FANEM SAGI "ZMIERZCH", DLA WŁASNEGO DOBRA I SPOKOJU DUCHA NIE CZYTAJ TEJ KSIĄŻKI!
"Zmrok" to nie jest książka moralizatorska, nie jest w stanie nauczyć niczego wartościowego. Jest za to świetną rozrywką dla osób z bardzo ironicznym poczuciem humoru, a więc dla mnie była kapitalnie dobrana. Lubię się wzruszać, czytając różne lektury, ale tym razem równie przyjemnie było płakać ze śmiechu.
Szczerze mówiąc, zaskoczyły mnie opinie internautów na temat tej książki. Przecież wiecznie poważnym być nie można i czasem nawet profilaktycznie, dla zdrowia, warto poczytać coś rozluźniającego. Doszłam do wniosku - może krytykują tylko fani "Zmierzchu", dla których "Zmrok" to tylko obraza ukochanej sagi, natomiast naprawdę dobrze bawią się podczas czytania tylko ci, których nie porywa (moim zdaniem) ohydnie nudne pisarstwo pani Meyer. W celu potwierdzenia lub obalenia mojej teorii, pożyczyłam "Zmrok" mojej koleżance - fance "Zmierzchu". Zwróciła mi ją po przeczytaniu kilkunastu stron. Rzeczywiście, jest to wyjątkowo prześmiewcza parodia, a ponieważ lubię kontrowersje, to z czystym sumieniem polecam tę książkę.
Jak można się domyśleć, fabuła jest podobna do fabuły "Zmierzchu". Główna bohaterka, Belle Goose (nawet nazwisko brzmi znajomo, prawda?), przeprowadza się do niewielkiego miasteczka Switchblade, mając nadzieję, że w nowym lokum znajdzie wampira, który zechce ją ukąsić. Jak widać, Belle jest dosyć specyficzna. Jej desperacka wewnętrzna potrzeba jak najszybszej przemiany w wampira jest tak olbrzymia, że kiedy poznaje przystojnego Edwarta o bladej skórze, jest w pełni przekonana, że jej poszukiwania dobiegły końca. Plan byłby istotnie perfekcyjny, gdyby nie jeden mały szczegół - Edwart nie jest wampirem...
Powiem ojcu, że Edwart jest wampirem wegetariańskim, to znaczy żywi się wyłącznie keczupem.
Od razu przyznaję - nie cierpię "Zmierzchu". Zabrałam się za to raz, miałam naprawdę dobre intencje, ale moim zdaniem to w żadnym wypadku nie jest porywająca książka. Może zostanę za to zlinczowana, ale uważam, że "Zmierzch" jest nudny i przewidywalny, a już kolejne części są dość mocno i wyjątkowo żenująco naciągane. (Swoją drogą, muszę kiedyś napisać recenzję tej książki - oj, będzie ciekawie!) W "Zmroku" nie dominuje beznadziejna miłość do niedostępnego psychopaty, tylko humor. Autor podchodzi z wielkim dystansem do książki pani Meyer, którą postanowił sparodiować i to mi się bardzo podoba. Ten dystans.
Zwykle nie czytam parodii, bo po "Barrym Trotterze" wciąż nie mogę spać po nocach. Jedna na tysiąc przeczytanych przeze mnie książek to właśnie parodia. Z reguły wolę całkiem odmienny typ literatury, ale, jak już pisałam we wstępie, nie można wiecznie czytać poważnych rzeczy. Czasem właśnie warto sięgnąć po coś takiego jak "Zmrok". Ale jeśli wiesz, że nie rozumiesz ironicznego poczucia humoru, to nawet tej książki nie otwieraj.
UWAGA! JEŚLI JESTEŚ FANEM SAGI "ZMIERZCH", DLA WŁASNEGO DOBRA I SPOKOJU DUCHA NIE CZYTAJ TEJ KSIĄŻKI!
"Zmrok" to nie jest książka moralizatorska, nie jest w stanie nauczyć niczego wartościowego. Jest za to świetną rozrywką dla osób z bardzo ironicznym poczuciem humoru, a więc dla mnie była kapitalnie dobrana. Lubię się wzruszać, czytając różne lektury, ale tym razem równie...
"Gliny nigdy nie mówią do widzenia. Zawsze mają nadzieję, że cię jeszcze ujrzą u siebie."
Mało się wypowiadam o kiepskich książkach, bo po prostu staram się nigdy na takie nie trafiać. Uważnie dobieram kolejne lektury, za które zamierzam się zabrać, w które pragnę się w głębić, w los jakiego bohatera chcę się niebezpiecznie wplątać. Dziwna więc jest moja historia związana z Markiem Krajewskim. Gdy naszła mnie niezrównanie wielka chęć na zapierający dech w piersiach kryminał, postanowiłam się w jakiś jak najprędzej zaopatrzyć. Kiedyś już czytałam dwie lub trzy książki z serii o panu Popielskim i nawet mi się spodobały, toteż od razu moją uwagę przykuł "Władca liczb" - okładka taka w moim stylu. I ten opis z tyłu taki nieoczywisty. Wydawało mi się, że znalazłam książkę dla mnie. W tym wypadku powiedzenie, że nie warto oceniać książki po okładce, jest zniewalająco trafne, bo akurat ta literacka inwestycja kompletnie mnie rozczarowała.
Czytałam w internecie opinie o tej książce i zdania są podzielone, innych zachwyca, innych, tak jak mnie, niemile zaskakuje. Trochę szkoda, bo zapowiadała się rzeczywiście interesująco. Naprawdę, najsłabsza z całej serii o panu Popielskim, z którego przecież całkiem interesujący facet. A jego twórca, pan Krajewski, trochę jakby nie miał tego powołania do kryminałów, które ja tak cenię. Po jego książce po prostu widać, że to nie to. Zresztą sam bohater ma już siedemdziesiątkę na karku i zdaje się, że męczy go kryminalistyka i te wszystkie zagadki, nad którymi trzeba łamać głowę. Popielski postrachem Wrocławia? Kiedy czytałam "Władcę...", w głowie mi się to stwierdzenie nie chciało pomieścić. Raczej w tej książkowej tajemniczej sprawie mordercy i jednocześnie geniusza matematycznego rozwiązania albo podsuwa mu ktoś, kto akurat znajduje się obok, albo zwyczajny traf, bywa, że jedno i drugie. Tak jakby Popielskiemu nawet się nie chciało myśleć nad rozwiązaniami, zresztą ogólnie rzecz biorąc z tej książki emanuje jedno wielkie zmęczenie. Nawet ci tajemniczy samobójcy wydają się szeroko ziewać w trakcie odbierania sobie życia. Pana Marka Krajewskiego też chyba męczy literatura, bo kunszt pisarski też pozostawia wiele do życzenia. Cóż, słowem - nie ma w tej książce nic nowego. Nic nie zaskakuje. Przez cały czas ma się wrażenie, że już gdzieś było coś takiego. Taki motyw, taki charakter zbrodni. A nawet takie zdanie. Nie przychodzi mi do głowy nic dobrego, po prostu nie miałam żadnego pozytywnego odczucia w trakcie czytania "Władcy...".
Trzysta dwanaście stron to tak groteskowo mało, że może się wydać zadziwiające, jak czas czytania ich mi się dłużył. Aż do tej trzysta dwunastej strony wierzyłam, naprawdę wierzyłam, że akcja się rozwinie. Że coś mnie zachwyci tak mocno, że przetrę oczy ze zdumienia. Do końca wierzyłam w pana Krajewskiego i w starczy geniusz Popielskiego, ale zawiodłam się. Wyjątkowo nie lubię krytykować ani słowa pisanego, ani jego autorów, szczególnie w przypadku kryminałów, ale cóż, w końcu recenzja to recenzja - ma być szczera i opierać się na osobistych odczuciach, wrażeniach po odłożeniu książki na półkę. Czasami po taką odłożoną książkę się wraca, na nowo się w nią wgłębia, na nowo niebezpiecznie wplątuje w los bohatera. To nie jest jednak pisane "Władcy liczb", bo ten na mojej półce będzie się tylko kurzył.
"Gliny nigdy nie mówią do widzenia. Zawsze mają nadzieję, że cię jeszcze ujrzą u siebie."
Mało się wypowiadam o kiepskich książkach, bo po prostu staram się nigdy na takie nie trafiać. Uważnie dobieram kolejne lektury, za które zamierzam się zabrać, w które pragnę się w głębić, w los jakiego bohatera chcę się niebezpiecznie wplątać. Dziwna więc jest moja historia związana...
"– Jeszcze raz? Dla widowni? – W jego głosie nie słyszę gniewu. Brzmi głucho, co jest jeszcze gorsze. Chłopiec z chlebem już zaczął się ode mnie oddalać.
Chwytam jego rękę i ściskam ją mocno, przygotowując się na spotkanie z kamerami. Boję się chwili, w której będę musiała ją puścić."
Zanim pierwszy raz sięgnęłam po "Igrzyska śmierci", słyszałam bardzo zróżnicowane opinie na temat tej powieści. Najczęściej powtarzającą się była ta, że jest to jeden z bardzo niewielu przypadków, kiedy film jest lepszy niż książka. Może dlatego, że zawsze muszę mieć inne zdanie niż reszta, a może dlatego, że wolę papier niż obraz, "Igrzyska" w formie pisanej, że tak to ujmę, porwały mnie mocniej niż ich ekranizacja. Co nie zmienia faktu, że ekranizacja też jest mistrzowska i z chęcią bym się wypowiedziała na temat genialnych ujęć, gry aktorskiej i perfekcyjnego przeniesienia obrazów z mojej wyobraźni na ekran telewizora, jednak jest to blog książkowy, toteż skupię się tylko na książce.
W tym poście recenzuję pierwszą część trzytomowego cyklu pani Collins i robię to, ponieważ zawsze mam sentyment do początków. W tym pierwszym tomie rozpoczyna się cała niebezpieczna przygoda. Ogień, z którym igra Katniss, jest tutaj tylko iskierką. Płomyczkiem. Lecz tym samym zwiastuje już rychłe zagrożenie. Bunt, na którym ucierpi całe Panem.
"Dobry Peeta Mellark jest znacznie niebezpieczniejszy od niedobrego. Dobrzy ludzie potrafią wniknąć w moje serce i zapuścić tam korzenie."
Ameryka Północna to przeszłość. To tylko kolejny element historii. Na jej ruinach powstało potężne państwo Panem, w którego centrum znajduje się potężny nowoczesny Kapitol. Miasto to otacza trzynaście dystryktów, z których każdy, prócz wymarłego trzynastego, zaopatruje centrum państwa w najpotrzebniejsze surowce. Środki, dzięki którym Kapitol ma wszystko, a reszta nie ma nic. Dystryktom się to nie podoba. Dawno temu, siedemdziesiąt cztery długie lata temu została rozpalona iskra. Powstanie zostało stłumione, a na pamiątkę jego poskromienia każdy dystrykt co roku musi dostarczać przerażającą daninę w postaci jednego chłopca i jednej dziewczyny, którzy wezmą udział w okrutnych Głodowych Igrzyskach. Z pozoru zawody są niebagatelną rozrywką. Tak naprawdę są jedną wielką rzezią. Rozlewem krwi i małą wojną między trybutami. Wśród dwudziestu czterech zawodników zwyciężyć może tylko jeden.
Siedemdziesiąt cztery lata po powstaniu dystryktów, na arenę trafia młoda szesnastoletnia dziewczyna - Katniss Everdeen, wraz z Peetą Mellarkiem, synem piekarza. W końcu jedno z nich będzie zmuszone zabić drugie, jeśli chce wrócić do Dwunastego Dystryktu cało. Kto zostanie mordercą?
"Najpierw jedna osoba, potem następna, a w końcu niemal wszyscy dotykają ust wskazującym, środkowym i serdecznym palcem lewej dłoni i wyciągają ją ku mnie. To stary i rzadko widywany gest naszego dystryktu, sporadycznie używany podczas pogrzebów. Oznacza podziękowanie, a także podziw. Tak się żegna kogoś drogiego sercu."
Przede wszystkim w "Igrzyskach śmierci" urzeka wyjątkowy sposób prowadzenia narracji. Osobą mówiącą jest tutaj Katniss, opowiada o wydarzeniach ze swojej perspektywy. Czytając książkę, wchodzimy w umysł młodej trybutki. Wkraczamy na arenę. Kogo przeszyje nasza strzała? Pani Collins doskonale snuje swoją opowieść, w taki sposób, że czytelnik czuje się nie tylko jej częścią, ale jej uczestnikiem.
"Igrzyska" to fantastyczna, mrożąca krew w żyłach, zapierająca dech w piersiach opowieść, do której chce się wracać jak najczęściej.
Po więcej moich recenzji zapraszam na bloga wordsurvival.blogspot.com
"– Jeszcze raz? Dla widowni? – W jego głosie nie słyszę gniewu. Brzmi głucho, co jest jeszcze gorsze. Chłopiec z chlebem już zaczął się ode mnie oddalać.
Chwytam jego rękę i ściskam ją mocno, przygotowując się na spotkanie z kamerami. Boję się chwili, w której będę musiała ją puścić."
Zanim pierwszy raz sięgnęłam po "Igrzyska śmierci", słyszałam bardzo zróżnicowane opinie...
"Postanowiłem stworzyć nowy rodzaj horroru – opartego na rzeczywistym świecie. Bez nadprzyrodzonych potworów ani magii. To miała być książka, której nie będziecie chcieli trzymać przy łóżku. Książka, która stanie się zapadnią, bramą do najmroczniejszych miejsc. Do takich miejsc, do których tylko wy będziecie mogli wejść – sami – gdy ją otworzycie. Bo tylko książki mają tę moc."
- Chuck Palahniuk o "Opętanych"
Nie jestem maniaczką horrorów, nie czytam ich tak często, jak książki fantastyczne, jednak horrory, które wyszły spod pióra Palahniuka, mogłabym czytać w kółko. Choć wszystkie jego dzieła są genialne, to zdecydowanie najbardziej zachwycili mnie "Opętani".
Może na początek trochę przedstawię autora tej powieści, byście mogli lepiej zrozumieć, na czym mój zachwyt nad nim polega. Otóż Palahniuk nigdy nie miał łatwego życia. Dzieciństwo spędził w przyczepie kempingowej, przeżył śmierć przyjaciela oraz brutalne morderstwo ojca i jego partnerki. Trudne do zaakceptowania sytuacje prawdopodobnie znacząco wpłynęły na kształt twórczości Palahniuka, niepozornego, chudziutkiego mężczyzny. Jego czytelnicy podzielili się jednak na dwie grupy - pierwszą, która go uwielbia, i drugą, która go stale krytykuje. Za co? Otóż krytykom nie podoba się szczególnie sposób, w jaki Palahniuk traktuje drastyczne wydarzenia, podchodząc do nich z pewną dozą humoru. Oskarżony o nihilizm natomiast odpowiada, że nie jest nihilistą, raczej romantykiem, gdyż ma odwagę wyrażać idee, z którymi inni się nie zgadzają. Mogę się pod tym podpisać.
"Uwielbiamy tragedie. Kochamy konflikty. Potrzebujemy diabła, bo w przeciwnym razie sami go stworzymy."
To może teraz opowiem nieco więcej o powieści, dla której właściwie tworzę ten post. Książka składa się z dwudziestu trzech opowieści opowiadanych przez dwudziestu trzech aspirujących pisarzy. Ludzie ci zrezygnowali z całego dotychczasowego życia, niektórzy bez słowa zostawili najbliższą rodzinę i przyjaciół po to, by wziąć udział w drastycznych warsztatach. Zgodzili się na zamknięcie i wyizolowanie na trzy miesiące, by w spokoju napisać dzieło swojego życia. Więcej niż talentu mają jednak desperacji i w ich przypadku powiedzenie "dałbym sobie rękę uciąć" przestaje być tylko powiedzeniem. Ile można zrobić dla sławy? I co trzeba przeżyć, by zdecydować się uciąć sobie rękę?
Brzmi drastycznie? O to chodzi. Nie bez powodu Palahniuka nazywa się "pisarzem szokującym". Nie będę udawać - "Opętani" zszokowali mnie. Ale i zachwycili. I choć rzeczywiście nie mam najmniejszej ochoty trzymać tej książki przy łóżku, a opowiadanie "Flaki" wciąż śni mi się po nocach, to jednak mam ochotę wciąż do niej powracać. Bo czy nie takie własnie jest życie i współczesność, czy cały świat nie jest szokujący? Być może tym, co najbardziej przerażające, jesteśmy my sami.
"Doświadczamy bólu, nienawiści, miłości, radości i wojen tylko dlatego, że sami ich pragniemy. I chcemy, żeby te dramaty przygotowały nas do egzaminu ze śmierci, do którego pewnego dnia przystąpimy."
Pasjonujący mroczny klimat, fantastycznie rozbudowana akcja, charakterystyczna dla Palahniuka "ukryta broń" i ironiczny czarny humor - to wszystko złożyło się na to, że jak dla mnie "Opętani" to lektura obowiązkowa.
"Postanowiłem stworzyć nowy rodzaj horroru – opartego na rzeczywistym świecie. Bez nadprzyrodzonych potworów ani magii. To miała być książka, której nie będziecie chcieli trzymać przy łóżku. Książka, która stanie się zapadnią, bramą do najmroczniejszych miejsc. Do takich miejsc, do których tylko wy będziecie mogli wejść – sami – gdy ją otworzycie. Bo tylko książki mają tę...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Czy szaleństwo i zło to dwie różne rzeczy, czy też tylko my postanowiliśmy, że tam, gdzie nie jesteśmy w stanie zrozumieć celu destrukcji, określamy ją jako szaleństwo. Potrafimy zrozumieć, że ktoś musi zrzucić bombę atomową na miasto, w którym mieszkają niewinni cywile, ale już nie to, że ktoś inny musi kroić prostytutki roznoszące choroby i moralny upadek po slumsach Londynu. Dlatego to pierwsze nazywamy realizmem, a to drugie szaleństwem."
Naprawdę ciężko jest dziś o dobry kryminał. Ciężko jest go przeczytać, a, uwierzcie mi, jeszcze ciężej napisać. Sama swego czasu próbowałam tej zaawansowanej sztuki i jest to jednak coś, co przerasta moje możliwości literackie. Do pisania kryminałów trzeba mieć żyłkę. Trzeba umieć trzymać w napięciu, umieć zbudować taką akcję, że włosy stają dęba. Jo Nesbo to zdecydowanie mój ulubiony twórca tego gatunku. Moim zdaniem nic nie może się równać z jego książkami, a Agatha Christie to przy nim amatorka. "Pierwszy śnieg" natomiast to, moim zdaniem, jego absolutnie najbardziej udane dzieło. Co czyni je tak wyjątkowym w moich krytykanckich oczach?
"Czasami nie wiadomo, czego się szuka, dopóki człowiek tego nie znajdzie."
"Pierwszy śnieg" to fascynująca, ale i niewątpliwie przerażająca, mrożąca krew w żyłach opowieść. Jej akcja rozpoczyna się w listopadzie, gdy w Oslo, stolicy Norwegii, właśnie spadł tytułowy pierwszy śnieg. Młoda kobieta, Birte, chwali swojego męża i syna za ulepienie bałwana, który stoi przed domem. Jednak nikt z domowników nie jest jego twórcą. W śniegowej rzeźbie jest jednak coś dziwnego - bałwan stoi skierowany twarzą w stronę domu, Wydaje się, jakby oskarżycielskim wzrokiem spoglądał przez okno. Niebawem Birte zostaje zamordowana... W ten sposób rozpoczyna się seria ataków brutalnego mordercy. Tymczasem komisarz Harry Hole otrzymuje tajemniczy list zatytułowany "Bałwan" - jaki ma to związek z morderstwami?
"Zło to nie rzecz, ono nie przenika. Przeciwnie, zło to brak czegoś. Brak dobroci. Jedynym czego możesz się tutaj bać, jesteś ty sam."
Ponieważ akcja książki rozpoczyna się już od pierwszych stron, lektura wciąga od początku do końca. Wszystko jest perfekcyjnie zaplanowane, wszystko idealnie ze sobą współgra. Jak już pisałam wyżej, dobry kryminał to perełka. Uwielbiam czytać kryminały, wplątywać się w zawikłane akcje, a to, co zrobił Nesbo, nie da się porównać do żadnego innego kryminału, jaki miałam okazję trzymać w ręku, "Pierwszy śnieg" to dopiero siódmy tom z jego serii o Harrym Hole'u, ale naprawdę warto przeczytać zarówno wszystkie poprzednie, jak i wszystkie kolejne, a ta pozycja to zdecydowanie wisienka na torcie, coś w rodzaju uhonorowania całej twórczości norweskiego pisarza.
Po prostu nie można nazywać się fanem kryminałów, jeśli nie zna się książek Nesbo.
Po więcej moich recenzji zapraszam tutaj: wordsurvival.blogspot.com :)
"Czy szaleństwo i zło to dwie różne rzeczy, czy też tylko my postanowiliśmy, że tam, gdzie nie jesteśmy w stanie zrozumieć celu destrukcji, określamy ją jako szaleństwo. Potrafimy zrozumieć, że ktoś musi zrzucić bombę atomową na miasto, w którym mieszkają niewinni cywile, ale już nie to, że ktoś inny musi kroić prostytutki roznoszące choroby i moralny upadek po slumsach...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Dziwna rzecz: o tym, co najlepsze, i o dniach najmilej spędzonych niewiele się ma do opowiadania, a słuchanie o tym nie tak bawi słuchacza; za to o rzeczach przykrych, niepokojących czy wręcz groźnych można opowiadać wspaniałe historie i starczy tematu na długo."
Na pierwszy rzut oka "Hobbit" to baśń dla dzieci. Rzeczywiście, jest do końca utrzymana w takim klimacie, zresztą odbiera się ją tak pewnie też dlatego, że pierścień odnaleziony w kryjówce Smeagola jest tu na razie tylko użytecznym, niegroźnym przedmiotem powodującym znikanie. Dopiero we "Władcy pierścieni" staje się istną maszyną zła. Choć "Hobbita" na pewno można (wręcz powinno się!) czytać dzieciom, to znakomicie sprawdzi się w każdej grupie wiekowej. Pierwszy raz ta książka wpadła w moje spragnione literatury ręce, gdy miałam maksymalnie jedenaście lat. Dziś niedługo kończę osiemnaście, a "Hobbit" nadal mnie zachwyca w takim samym stopniu, a może nawet większym.
Tolkien w swej fascynującej powieści nieraz bawi, a nieraz (często i skutecznie) mrozi krew w żyłach. To zdecydowanie jedna z moich ulubionych pozycji, do której ciągle chcę powracać. Książki takie jak te nigdy się nie nudzą. Spodobał mi się nawet pomysł sklecenia trzech filmów, bo dzięki temu mogę spędzić więcej czasu, zagłębiając się w tę niezwykłą historię, której stworzenie wymagało od autora na pewno niebotycznej wyobraźni. A tej Tolkienowi na pewno nie da się odmówić.
"Przygody! To znaczy: nieprzyjemności, zburzony spokój, brak wygód. Przez takie rzeczy można się spóźnić na obiad."
Książka przedstawia niezwykłą historię Bilba Bagginsa. Bilbo to hobbit, co oznaczałoby mniej więcej tyle, że jest maleńki, ma owłosione stopy i stroni od przygód. Oznaczałoby, gdyby nasz bohater był typowym przedstawicielem swojego gatunku, ale - całe szczęście - nie jest. Niski wzrost i owłosione stopy co prawda się zgadzają, jednak w panie Bagginsie płynie krew zapalonego poszukiwacza przygód, choć sam nie ma o tym pojęcia, dopóki do drzwi jego chatki w urokliwym Shire nie puka gromada trzynastu krasnoludów i czarodziej Gandalf. Wyrażenie zgody na z góry niewątpliwie niebezpieczną wyprawę całkowicie odmienia życie Bilba. Czy na lepsze?
Bilbo jest typowym leniuchem i domatorem. Jak każdy hobbit zresztą. Wyraża pogląd, że należy jeść jak najczęściej i jak najwięcej, jest dumny ze swoich kółek z dymu z fajki i nigdy nie oddala się od Shire, bo to jego niezaprzeczalnie wygodne miejsce zamieszkania. Tu nic mu nie grozi, jest bezpiecznie. A jednak z jakiegoś powodu postanawia dobrowolnie z tego wszystkiego zrezygnować i nasz bohater z uczciwego próżniaka przeobraża się w... złodzieja.
"Aby coś znaleźć, trzeba poszukać. Istotnie, zazwyczaj kiedy się szuka, w końcu się coś znajduje, nie zawsze jednak dokładnie to, o co chodziło."
Powieść jest napisana przystępnym językiem, który, jak już wspomniałam, dociera zarówno do młodszych, jak i nieco starszych czytelników. Dzieciom kształtuje dzieciństwo i kreuje fantastyczne wspomnienia, a pozostałym funduje niezapomniany powrót do minionych lat, do czasów baśni o krasnoludach (w nieco innym wydaniu, niż w "Królewnie Śnieżce!"), smokach i elfach. Słowem - niezapomniane wrażenia. Naprawdę pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika fantastyki.
"Dziwna rzecz: o tym, co najlepsze, i o dniach najmilej spędzonych niewiele się ma do opowiadania, a słuchanie o tym nie tak bawi słuchacza; za to o rzeczach przykrych, niepokojących czy wręcz groźnych można opowiadać wspaniałe historie i starczy tematu na długo."
Na pierwszy rzut oka "Hobbit" to baśń dla dzieci. Rzeczywiście, jest do końca utrzymana w takim klimacie,...
"...jestem zdrowy jak byk... ćwiczę jogę (prawie) codziennie. Od lat zwracam uwagę na to, co jem... i jestem nie lada ekspertem w odbudowie otumanionego narkotykami organizmu!... Założę się, że dożyję późnej starości, wiem to na pewno!"
Z podziwem wsłuchujemy się w "All for loving", może nawet wierzymy, że pięćdziesięcioletnie pogłoski o rzekomej tragicznej śmierci McCartney'a są prawdziwe. Zdaje się, że do fanów Beatlesów jeszcze nie do końca dotarło to, co stało się 8 grudnia 1980 roku niedługo przed godziną 23:00. Ciało Johna Lennona rozerwały wówczas cztery z pięciu kul wystrzelonych z pistoletu, który przypadkowy psychopata wycelował wprost w jego klatkę piersiową. Nieco ponad trzydzieści pięć lat temu świat opuściła żywa legenda. Ofiary słodkiego uzależnienia, jakim jest beatlemania, wciąż nie mogą się pogodzić ze śmiercią słynnego brytyjskiego artysty. Na szczęście pozostawił po sobie wspaniałą spuściznę - serię listów, które z niemałym wysiłkiem znalazł i zebrał do kupy jego bliski przyjaciel, Hunter Davies. Mężczyzna na ich podstawie oraz na podstawie własnych wspomnień i dodatkowo uzyskanych informacji, opracował bardzo intymny zbiór cennych wiadomości na temat Lennona, z których oczywiście najważniejsza jest jego prywatna korespondencja.
"Droga Pam, przepraszam za moje złe zachowanie i dziękuję, że mnie nie uderzyłaś. John Lennon."
Davies pozwala nam poznać Lennona z nieco innej strony, niż znaliśmy do tej pory. Listy w końcu ujawniają prawdziwe emocje, rzeczywisty charakter człowieka. Dziwi przede wszystkim to, jak mocno artysta był do siebie zdystansowany. W książce znajdują się jego przeskanowane humorystyczne rysunki, fotografie. Można nawet przeczytać parę jego prac pisemnych z wczesnego dzieciństwa, przy czym, nie ukrywam, uśmiałam się do łez. Zresztą mocno zachwyca wielki talent Lennona do szkiców. Choć wykonuje głównie szybkie, mające na celu czyjeś rozbawienie rysunki, to jednak objawia się w nich pewien wielki dar. Wychodzi więc na jaw, jak uzdolniony był ten muzyk.
John Lennon pisuje do przyjaciół. Do żony. Do bliskiej rodziny. Do pralni. Czasem ujawnia swoją złośliwą, uszczypliwą naturę. Czasem udaje niedoszłego Niemca. A czasem po prostu się stęsknił. Wielki muzyk, niedostępny, wiecznie oddzielony sceną i popularnością, tutaj ukazuje się jako zwykły mężczyzna, który przeżywa najzwyklejsze, ludzkie rozterki. Lennon też zostawiał listy z zakupami i wrzeszczał w zdenerwowaniu. Lennon to nie tylko Beatles - to przede wszystkim po prostu człowiek, nie zawsze najszczęśliwszy. Jestem wielką fanką tego zespołu i przeczytałam już parę biografii jego członków, ale zdaje się, że żadna nie stawia słynnych muzyków w tak neutralnym świetle. "Listy" pozwalają na samodzielne wypracowanie swojej opinii na temat twórcy "Imagine". Bo może pokojowa manifestacja polegająca na pozostaniu w łóżku i niewychodzeniu z domu wcale nie była trafnym pomysłem?
Jeśli jesteś fanem nie tylko Johna Lennona, ale ogólnie rzecz biorąc grupy The Beatles, to książka Daviesa jest dla Ciebie pozycją obowiązkową. Masz moją gwarancję, że jeszcze nigdy żaden artysta nie został przedstawiony w taki sposób. Zdaje się nawet, że nastąpiła pewna antropomorfizacja Lennona, która przybliża go do grona prostych ludzi. Do grona ludzi, którzy uwielbiają go nawet trzydzieści pięć lat po jego śmierci.
"...jestem zdrowy jak byk... ćwiczę jogę (prawie) codziennie. Od lat zwracam uwagę na to, co jem... i jestem nie lada ekspertem w odbudowie otumanionego narkotykami organizmu!... Założę się, że dożyję późnej starości, wiem to na pewno!"
Z podziwem wsłuchujemy się w "All for loving", może nawet wierzymy, że pięćdziesięcioletnie pogłoski o rzekomej tragicznej śmierci...
Nikt już nie pamięta, że istniała kiedyś Grenlandia - teraz na jej terenach znajduje się Zielony Kraj. Żyją tam ostatni ludzie, którzy zdołali ocaleć z kataklizmu wielkich naukowych rewolucji. Rewolucje te o sto osiemdziesiąt stopni odmieniły nasz świat oraz samego człowieka, także jego sposób i środowisko bytowania. Dzieją się rzeczy, o jakich współczesne społeczeństwo nawet nie odważyło się śnić. Ludzie są uzależnieni od cywilizacji Obcych. Umarli i żywi mijają się na ścieżkach. Teraz to całkowicie powszechne.
"Extensa" opowiada historię chłopca, który spotyka starego astronoma pamiętającego jeszcze stare czasy, starą naukę, stary świat. To spotkanie ciągnie bohatera ku nieuniknionej dorosłości i rozpoczyna jego drogę ku życiu na granicy człowieczeństwa.
Dukaj jest pisarzem absolutnie niesamowitym, jedynym w swoim rodzaju. Ma swój charakterystyczny sposób pisania. Jego książki czyta się dość ciężko, trzeba się mocno na nich skupić, lecz sądzę, że własnie w tym tkwi ich wyjątkowość. Ten pisarz tworzy swoją własną sztukę. Nie jest prosty w odbiorze, ponieważ nie patyczkuje się z odbiorcą, przeciwnie - od czytelnika wymaga wiedzy, wymaga zrozumienia.
Dukaj w "Extensie" sporo filozofuje, co zresztą można zauważyć w każdej jego książce. Ta, choć zaskakująco niedługa, również wiele złotych myśli na temat świata i człowieka wnosi. Jego literatura żąda całą sobą, byśmy na moment wyciszyli się i zaczęli rozmyślać, co zaprowadzi nas z pewnością do zaskakujących wniosków. Pisarz pozwala nam się zaznajomić z Zielonym Krajem, ale bez pośpiechu - powoli, stopniowo wkraczamy w całkiem nowe uniwersum, które mamy szansę w pełni zrozumieć dopiero po przeczytaniu całości. A i wtedy nie ma gwarancji, że wszystko pojmiemy, To jest właśnie charakterystyczne dla Jacka Dukaja - niczego nie przekazuje w całości. Pozostawia umysłowi czytelnika szerokie pole do popisu. "Extensę" też każdy zrozumie na swój własny powikłany sposób i w tym tkwi magia tej powieści. Każdy czerpie z niej tyle, ile potrzebuje.
Warto zwrócić uwagę, że "Extensa" nie jest dla każdego. Nie każdy może ją sobie przeczytać ot tak, dla zabicia czasu. Jest ciężka, ale to nie oznacza, że męczy. Potrzeba jednak wiele wytrwałości, by zagłębić się w świat poplątanej wyobraźni Jacka Dukaja. Jesteś gotów na taką ekspedycję?
Po więcej wrażeń zapraszam na mojego bloga - wordsurvival.blogspot.com !
Nikt już nie pamięta, że istniała kiedyś Grenlandia - teraz na jej terenach znajduje się Zielony Kraj. Żyją tam ostatni ludzie, którzy zdołali ocaleć z kataklizmu wielkich naukowych rewolucji. Rewolucje te o sto osiemdziesiąt stopni odmieniły nasz świat oraz samego człowieka, także jego sposób i środowisko bytowania. Dzieją się rzeczy, o jakich współczesne społeczeństwo...
więcej Pokaż mimo to