Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Nikt już nie pamięta, że istniała kiedyś Grenlandia - teraz na jej terenach znajduje się Zielony Kraj. Żyją tam ostatni ludzie, którzy zdołali ocaleć z kataklizmu wielkich naukowych rewolucji. Rewolucje te o sto osiemdziesiąt stopni odmieniły nasz świat oraz samego człowieka, także jego sposób i środowisko bytowania. Dzieją się rzeczy, o jakich współczesne społeczeństwo nawet nie odważyło się śnić. Ludzie są uzależnieni od cywilizacji Obcych. Umarli i żywi mijają się na ścieżkach. Teraz to całkowicie powszechne.

"Extensa" opowiada historię chłopca, który spotyka starego astronoma pamiętającego jeszcze stare czasy, starą naukę, stary świat. To spotkanie ciągnie bohatera ku nieuniknionej dorosłości i rozpoczyna jego drogę ku życiu na granicy człowieczeństwa.

Dukaj jest pisarzem absolutnie niesamowitym, jedynym w swoim rodzaju. Ma swój charakterystyczny sposób pisania. Jego książki czyta się dość ciężko, trzeba się mocno na nich skupić, lecz sądzę, że własnie w tym tkwi ich wyjątkowość. Ten pisarz tworzy swoją własną sztukę. Nie jest prosty w odbiorze, ponieważ nie patyczkuje się z odbiorcą, przeciwnie - od czytelnika wymaga wiedzy, wymaga zrozumienia.

Dukaj w "Extensie" sporo filozofuje, co zresztą można zauważyć w każdej jego książce. Ta, choć zaskakująco niedługa, również wiele złotych myśli na temat świata i człowieka wnosi. Jego literatura żąda całą sobą, byśmy na moment wyciszyli się i zaczęli rozmyślać, co zaprowadzi nas z pewnością do zaskakujących wniosków. Pisarz pozwala nam się zaznajomić z Zielonym Krajem, ale bez pośpiechu - powoli, stopniowo wkraczamy w całkiem nowe uniwersum, które mamy szansę w pełni zrozumieć dopiero po przeczytaniu całości. A i wtedy nie ma gwarancji, że wszystko pojmiemy, To jest właśnie charakterystyczne dla Jacka Dukaja - niczego nie przekazuje w całości. Pozostawia umysłowi czytelnika szerokie pole do popisu. "Extensę" też każdy zrozumie na swój własny powikłany sposób i w tym tkwi magia tej powieści. Każdy czerpie z niej tyle, ile potrzebuje.

Warto zwrócić uwagę, że "Extensa" nie jest dla każdego. Nie każdy może ją sobie przeczytać ot tak, dla zabicia czasu. Jest ciężka, ale to nie oznacza, że męczy. Potrzeba jednak wiele wytrwałości, by zagłębić się w świat poplątanej wyobraźni Jacka Dukaja. Jesteś gotów na taką ekspedycję?

Po więcej wrażeń zapraszam na mojego bloga - wordsurvival.blogspot.com !

Nikt już nie pamięta, że istniała kiedyś Grenlandia - teraz na jej terenach znajduje się Zielony Kraj. Żyją tam ostatni ludzie, którzy zdołali ocaleć z kataklizmu wielkich naukowych rewolucji. Rewolucje te o sto osiemdziesiąt stopni odmieniły nasz świat oraz samego człowieka, także jego sposób i środowisko bytowania. Dzieją się rzeczy, o jakich współczesne społeczeństwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Może powinnam zacząć od informacji, kim właściwie jest Lee Crutchley? Już na pierwszych stronach swojej książki podkreśla, że nie jest ani lekarzem, ani psychologiem, tylko facetem, który po prostu czasem się smuci. Crutchley podkreśla, że radość jest w porządku i smutek też jest w porządku. Ponieważ smutek przemija. Nic nie trwa wiecznie, nic nie jest tylko czarne albo tylko białe. Należy pamiętać o istnieniu szarości. To i inne rzeczy pomogą nam walczyć z przygnębieniem, które przecież nie będzie trwać w nieskończoność.

Poradzić sobie z bardzo głębokim smutkiem jest bardzo skomplikowaną sztuką. Poradnik ten nie ma na celu całkowicie wyplenić z nas wszelkie troski, bo żadna książka nie jest w stanie tego zrobić. Crutchley uczy czerpać z życia odrobinę radości każdego dnia, by w rezultacie nasz nastrój przestał być całkowicie czarny.

Z reguły nie jestem fanką tego typu książek. Gdy zobaczyłam "Jak być szczęśliwym", od razu przypomniałam sobie "Zniszcz ten dziennik", czyli coś, czego fenomenu kompletnie nie rozumiem. Może jestem trochę zacofana, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że niszczenie jakiejkolwiek książki mogłoby mi pomóc uregulować pewne psychiczne kwestie. Jestem miłośniczką literatury, a moją domową biblioteczkę traktuję z najwyższą czcią, więc nie wierzę, że niszczenie książki mogłoby być dla mnie przyjemnością. Jednak nie o tym teraz mowa. Nie przepadam ani za "Zniszcz ten dziennik", ani za "Cud Bookiem", ani za poradnikami tego typu. Nie działają na mnie.

Dlaczego w takim razie powyższy akapit rozpoczęłam sformułowaniem "z reguły"? Cóż, podobno wyjątki potwierdzają regułę, a poradnik pana Crutchley'a właśnie był dla mnie takim wyjątkiem. Nie wszystkie ćwiczenia zawarte w nim wywarły na mnie większe wrażenie, nie wszystkie specjalnie pomogły mi trochę popracować nad swoim wnętrzem, ale w końcu sam autor mówi o tym, że nie każde ćwiczenie na nas podziała - należy trafić na takie, które zadziała. I ja trafiłam, nawet na kilka. Niektóre z zadań, które polecił wykonać Crutchley, odwróciło mój dzień do góry nogami, w oczywiście rozumieniu pozytywnym. Po przewertowaniu całego poradnika, może nie wszystko w okamgnieniu stało się śnieżnobiałe, ale nauczyłam się dostrzegać szarości. Ta książka dała mi możliwość wygadania się, przelania tego, co we mnie siedzi, na papier.

Jak już wspomniałam (zresztą pan Crutchley w swoim poradniku również to podkreślił), żadna książka nie zmieni naszego nastroju o 180 stopni, ale niektóre mogą, tak jak "Jak być szczęśliwym (albo chociaż mniej smutnym)", nauczyć nas patrzeć na niektóre troski z nieco lepszej perspektywy. Po ukończeniu ćwiczeń z tej książki, na pewno już nie powiem, że nie lubię absolutnie wszystkich poradników na szczęśliwsze życie, bo jest jeden wyjątek - poradnik pana Crutchley'a. Być może jego zaletą jest to, że autor nie jest żadnym lekarzem czy psychologiem. Myślę, że właśnie nie rad specjalistów potrzebuje współczesny świat, ale rad kogoś takiego jak Lee Crutchley - zwykłego człowieka, który czasem się smuci.

Po więcej atrakcji zapraszam na mojego bloga - wordsurvival.blogspot.com !

Może powinnam zacząć od informacji, kim właściwie jest Lee Crutchley? Już na pierwszych stronach swojej książki podkreśla, że nie jest ani lekarzem, ani psychologiem, tylko facetem, który po prostu czasem się smuci. Crutchley podkreśla, że radość jest w porządku i smutek też jest w porządku. Ponieważ smutek przemija. Nic nie trwa wiecznie, nic nie jest tylko czarne albo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mówi się, że "Sowa. Córka piekarza" to najbardziej tajemnicza książka Marka Hłaski. Zastanawiałam się - na czym polega ta jej tajemniczość? Cóż, nie mogłam poznać odpowiedzi, nie przeczytawszy uprzednio tej powieści. Każdy odkrywa jej sekret dopiero wtedy, gdy przeczyta ostatnie słowo z dwieście trzydziestej siódmej strony. Każdy odkrywa i rozumie go na swój własny, poplątany sposób.

Książka nawiązuje do mrocznych, przesiąkniętych nieustającym niepokojem czasów stalinizmu. Głównym bohaterem jest pisarz, który został wyrzucony z pracy po pewnym przykrym nieprzyjemnym incydencie. Mężczyzna, nie mając już żadnych perspektyw, postanawia przenieść się do Wrocławia - miasta, gdzie niegdyś mieszkał z wujem Józefem. Tam zostaje prywatnym kierowcą Weroniki - pięknej, młodej kobiety, choć nieco zagubionej po tym, jak jej mąż został aresztowany za przynależność do RAF-u. Główny bohater nawiązuje zażyłą relację z Weroniką. Ich przyjaźń przeradza się w romans, który ma przebieg dość niecodzienny, a także wiele rzeczy komplikuje. Powtórzę raz jeszcze - żeby się o wszystkim przekonać, należy przeczytać tę niezwykłą powieść. Tego się streścić nie da.


"I jeśli będziesz mógł, to nie zostawiaj za sobą nawet pustego miejsca, gdyż puste miejsce może coś oznaczać, a ty i ja nie oznaczamy niczego."


Sięgnęłam po tę książkę, bo mocno interesuję się twórczością Hłaski. Toteż gdy przeczytałam, że jest to "najbardziej tajemnicze z jego dzieł", po prostu musiałam ją kupić. Nie zawiodłam się, bo ta powieść jest niezwykła. Nie można jej porównać z żadną inną książką (a w końcu przeczytałam ich całkiem sporo). Pierwszy raz zetknęłam się z takim zarysowaniem fabuły, z tak umiejętnie poprowadzoną historią.

"Sowa. Córka piekarza" bardzo mocno urzeka. Jest napisana przepięknym stylem, który imponuje każdym kolejnym słowem. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale czytając ją, miałam wrażenie, że z tej historii emanuje spokój. Cała opowieść przesiąknięta jest spokojem. Ona wycisza, regeneruje umysł. Skutecznie relaksuje. Idealnym wyjściem jest czytanie jej, opierając się o pień drzewa, ze stopami zanurzonymi w miękkiej trawie, wsłuchując się w kojący szum wiatru. Naprawdę rzadko zdarza mi się czytać historie, które przenoszą w taki świat. Wyciszają, a jednocześnie mocno wpływają na emocje. I głęboko wzruszają.


"– Nie mam losu – powiedział Samsonow. – Tak tylko patrzę, czy przypadkiem nie wygrałem.(...)
– Pan chciał wygrać, nie kupiwszy uprzednio losu?
– A cóż to za sztuka wygrać, kiedy się kupiło los?"


Cóż więcej mogę powiedzieć? Hłasko ma swój własny, unikalny styl. Styl, z którym rzadko przychodzi się spotkać, dlatego serdecznie polecam "Sowę. Córkę piekarza" i wszystkie inne jego powieści. Skutecznie uspakajają, jeśli się tego potrzebuje.

Zapraszam na mojego bloga wordsurvival.blogspot.com :)

Mówi się, że "Sowa. Córka piekarza" to najbardziej tajemnicza książka Marka Hłaski. Zastanawiałam się - na czym polega ta jej tajemniczość? Cóż, nie mogłam poznać odpowiedzi, nie przeczytawszy uprzednio tej powieści. Każdy odkrywa jej sekret dopiero wtedy, gdy przeczyta ostatnie słowo z dwieście trzydziestej siódmej strony. Każdy odkrywa i rozumie go na swój własny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja została opublikowana także na blogu: http://wordsurvival.blogspot.com/ Zapraszam :)


"Romeo i Julia" to bardzo stara książka, a jednak możliwe, że wcale nie została jeszcze ogólnie "pogrzebana". W każdym razie dla mnie zawsze będzie jedną z tych pozycji, po które zawsze chcę sięgnąć ponownie, i wierzę, że nie jestem jedyną osobą, którą tak bardzo urzeka najpopularniejsza historia miłosna świata.

Myślę, że nikomu nie trzeba specjalnie wyjaśniać, o czym ta książka jest. Romeo to przystojny młodzieniec z rodu Montekich, a Julia - niewiarygodnie urodziwa dziewczyna z rodu Kapulet. Tych dwoje ludzi połączyła ogromna miłość, tak samo słodka, jak nieszczęśliwa. Zgubiło ich bowiem właśnie odmienne pochodzenie - ich rodziny od niepamiętnych czasów są skłócone ze sobą i utrzymują wrogie stosunki. Ich związek wydaje się więc być niemożliwy. Jednak w końcu mówi się, że prawdziwa miłość zwycięży wszelkie przeciwności - Romeo i Julia zaczynają się ukrywać.

Co jest w tej książce najbardziej niesamowite? Cóż, dla mnie z pewnością podróż w czasie, Cudownie było się przenieść w zamierzchłe czasy, chodzić ścieżkami Werony, wytyczonymi przez bohaterów szekspirowskiego dramatu. To niezapomniane przeżycie, móc oddychać włoskim powietrzem przepełnionym romantyzmem, którego echa wciąż wyczuć można w dzisiejszych czasach. Widzieć oczyma wyobraźni kamienny balkon, który był miejscem potajemnych schadzek kochanków, i który był miejscem ich pierwszego wyznania miłości. Czytanie "Romea i Julii" to nie tylko poznawanie miłosnych perypetii dwojga młodych zakochanych, to także podróż w czasie. Powrót do historii. Stanie się cząstką legendy. Szekspir-artysta umożliwił to w fantastyczny sposób.

Podczas recenzowania tego dramatu, może się wydawać, że przesadzam z pochlebnymi określeniami w celu opisania charakteru książki. Czy jednak można z nimi przesadzić, kiedy się wypowiada na temat prawdziwego arcydzieła? Otóż to - to prawdziwy majstersztyk. Mogłoby się wydawać, że "Romeo i Julia" to nic specjalnego, ale uwierzcie, że to naprawdę trudne, napisać dramat. I to taki...!

Co ciekawe, znam osoby, które wypowiadają się o tej książce negatywnie. Głównie powodem tego jest rzekome nieprawdopodobieństwo tej historii. Dlaczego? Czasem słyszę, że to śmieszne, jak mocno zakochało się w sobie dwoje nastolatków po zaledwie trzech dniach znajomości. Ale... czy nie takie były właśnie realia ówczesnego świata, miasta miłości Werony, którą rządziła namiętność? We współczesnych czasach mogłoby to być odrobinę odpychające, przyznaję, jednak oddaję honor Szekspirowi. To w końcu historia miłosna o latach, gdy uczucie miłości było impulsywne,

Zdecydowanie podtrzymuję to, co napisałam wcześniej - "Romeo i Julia" to prawdziwe arcydzieło. Lektura obowiązkowa dla każdego czytelnika. Kto jeszcze przez nią nie przebrnął, niech szybko nadrobi zaległości! Całym sercem zachęcam do tej niesamowitej podróży w czasie. Naprawdę warto.

Recenzja została opublikowana także na blogu: http://wordsurvival.blogspot.com/ Zapraszam :)


"Romeo i Julia" to bardzo stara książka, a jednak możliwe, że wcale nie została jeszcze ogólnie "pogrzebana". W każdym razie dla mnie zawsze będzie jedną z tych pozycji, po które zawsze chcę sięgnąć ponownie, i wierzę, że nie jestem jedyną osobą, którą tak bardzo urzeka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Gdyby ktoś mi powiedział, że całe moje życie zmieni się między jednym uderzeniem serca a drugim, parsknęłabym śmiechem. Od szczęścia i tragedii, od niewinności do upadku? Żarty. Ale tyle wystarczyło. Jedno uderzenie serca. Mgnienie oka, oddech, sekunda - i wszystko, co znałam i kochałam, zniknęło."

Alicja sądzi, że jej ojciec ma obsesję. Obsesję na punkcie czegoś, co nie istnieje - zombi. Codziennie okrąża dom z bronią w ręku, zabrania rodzinie opuszczać dom po zachodzie słońca. Nocami kilkakrotnie budzi się, by sprawdzić, czy zaryglował drzwi. Okna. Wszystkie najmniejsze i największe otwory, którymi jakiś niestworzony potwór mógłby dostać się do środka. Niestworzony. Bo przecież Alicja dobrze wie, że one nie istnieją. Nie istnieją, prawda...?

O tym, że jednak istnieją, dziewczyna przekonuje się w bardzo brutalny sposób. Po utracie obojga rodziców i młodszej siostry, żyje w ciągłym strachu. Jak niegdyś jej ojciec. A jednak postanawia pomścić utratę swojej najbliższej rodziny.

Co do książki pani Showalter, miałam dość mieszane uczucia. Podczas czytania jej, miotały mną naprawdę sprzeczne emocje. Najpierw zachwyciła mnie okładka, następnie parę pierwszych stron. Stale wzrastające napięcie, o tak, autorka zaczęła bardzo dobrze, naprawdę dobrze. Już miałam zacząć polecać ją każdej napotkanej osobie, kiedy... A no właśnie.

Miałam mniej więcej takie wrażenie, jakby autorka wpadła któregoś dnia na fantastyczny pomysł - trochę przerażające, trochę zaskakujące połączenie bajkowej "Alicji w krainie czarów" z klasyczną opowieścią o zombi. Rzeczywiście, pomysł, by w książce ścierały się ze sobą dwa tak odmienne, tak kontrastowe światy, był genialny. Wydawało mi się, jakby pani Showalter jednak, po wprowadzeniu w życie swojego pomysłu o krainie zombi, nie miała żadnej koncepcji, jak dalej tę historię pociągnąć. Jak już wspomniałam, zaczęło się obiecująco. Wstęp trzymał mocno w napięciu, ale to się szybko skończyło. Widząc naprawdę genialną okładkę tej lektury i będąc już po fantastycznym wprowadzeniu, nastawiłam się na wielką historię porównywalną z "The Walking Dead", krwawe walki, ataki, emocje. Bardzo się zawiodłam, bo ani walk, ani ataków, ani jako takich emocji, ani nawet za wiele zombi tam nie znalazłam. Szkoda, bo pomysł, który zrodził się w głowie autorki, był zachwycający i można by było sklecić z tego wielki bestseller. Niestety, nie udało się. Powieść przerodziła się w kiepskie romansidło, historię miłosną, która w zamierzeniu miała być zapewne nietypowa, no bo to w końcu chłopak ze snów. A jednak miałam wrażenie, jakby wątek miłosny (który nieszczęśliwie stał się głównym wątkiem książki) był prowadzony i ciągnięty do końca na siłę.

Oceniłam "Alicję w krainie zombi" na pięć punktów, mimo że się zawiodłam. Jednak uważam, że należy docenić panią Showalter za genialny pomysł zestawienia dwóch wątków, których pozornie nie da się w żaden sposób połączyć. Wiem, że się powtarzam, ale cóż, trzeba to podkreślić. A jednak sama koncepcja stworzenia takiej książki była jedyną rzeczą, która mnie w jakiś sposób urzekła. Szkoda. Można było dopracować i dopieścić tę ideę, a jestem pewna, że powstałoby swoiste literackie arcydzieło. Pani Showalter tę szansę zaprzepaściła. Naprawdę szkoda.

"Gdyby ktoś mi powiedział, że całe moje życie zmieni się między jednym uderzeniem serca a drugim, parsknęłabym śmiechem. Od szczęścia i tragedii, od niewinności do upadku? Żarty. Ale tyle wystarczyło. Jedno uderzenie serca. Mgnienie oka, oddech, sekunda - i wszystko, co znałam i kochałam, zniknęło."

Alicja sądzi, że jej ojciec ma obsesję. Obsesję na punkcie czegoś, co nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdzisława Beksińskiego uwielbiam, od kiedy pamiętam. Już od ładnych paru lat podziwiam jego prace, oglądam fantastyczne obrazy, szkice, fotografie. Z reguły rzeźbą się nie interesuję, ale uwielbiam jego reliefy. Słyszałam, że coś tam pisywał - krótko, ale intensywnie. Słyszałam też, że wszystkie swoje literackie wypociny porzucił i nie chciał już nigdy do nich wracać, więc założyłam, że zostały one przez niego wyrzucone. Dlatego ogromne było moje zaskoczenie (i jeszcze większa radość), gdy dowiedziałam się o publikacji zbioru opowiadań Beksińskiego.


"Jestem teraz na ulicy mojego dzieciństwa, w której brzmi echo spraw zapomnianych, niebyłych dramatów, jakichś dziwnie melancholijnych przeżyć. Nie wiem, po której stronie miasta jest ta ulica. Być może przechodzę nią codziennie, ale dawne proporcje uległy zmianie, powstały nowe domy, wycięto drzewa. Może ta ulica była w innym mieście. Może była we śnie."


Na obrazach sławnego sanockiego artysty panuje nastrój mroku i tajemniczości - nie zdziwiło mnie więc, że z tych klimatów Beksiński nie zrezygnował także w opowiadaniach. Teksty na pewno bardzo poruszają, głęboko poruszają, zmuszają do refleksji. To nie jest książka, którą można wyjąć w pierwszym lepszym miejscu i najzwyczajniej w świecie zabrać się za czytanie. Nie. Nie da się zagłębić w świat Beksińskiego wśród ulicznego zgiełku. Potrzeba spokoju, potrzeba zadumy. Potrzeba być na to gotowym. Silne emocje są gwarantowane, z całą pewnością nie mniejsze niż podczas oglądania jego dzieł.


"Wokoło panowała wilgoć, mrok rzucany przez dereń i cisza, którą dziś nazwałbym ciszą śmierci. Minęło trzydzieści lat i mój ojciec już dawno nie żyje, ale zagłębienie na końcu ogrodu, tam, gdzie leżą teraz zmarli, jest stale widoczne. Myślę, że będzie widoczne jeszcze długo po mojej śmierci. Nieraz przyłapuję się na myśli, że chciałbym wziąć łopatę i rozkopać anonimowy grób ukryty pod zagłębieniem."


Beksiński był prawdziwym człowiekiem renesansu. Każdy zna jego obrazy, nie tylko każdy Polak - zapewniam. Światowy artysta. Bardzo niezrozumiany. A przecież mało kto zdaje sobie sprawę, że tworzył także genialne teksty literackie. Zagłębiłam się w zbiór jego opowiadań z nieuzasadnionym przekonaniem, że się nie zawiodę - miałam rację. Teraz co jakiś czas otwieram tę książkę i czytam pierwsze lepsze opowiadanie, ponieważ nie mogę przestać. Lektura ta pozwala spojrzeć na całą twórczość i na samego artystę z całkowicie nowej perspektywy. Jeśli ktokolwiek (jakimś cudem!) w najsławniejszych pracach Beksińskiego nie dostrzegł jego wrażliwości, to po przeczytaniu jego "Opowiadań" na pewno rzuci mu ona się w oczy.


"Mój groteskowy żywot rozpisany jest na głosy jak partytura sonaty skrzypcowej; w krótkich momentach gdy skrzypce grają solo, zasypia fortepian; w jeszcze krótszych momentach gdy gra solo fortepian, śpią skrzypce; natomiast ani sekundy nie śpią skrzypek i pianista, nie powinna spać także publiczność."


Niepublikowana do tej pory literacka spuścizna artysty pozwala dostrzec jego cechy, których nie ujawniały ani obrazy, ani fotografie, ani inne jego dzieła (bo w końcu tworzył na niemal wszystkich artystycznych płaszczyznach). Widzimy jego ironiczny humor, wielką dbałość o każdy najmniejszy szczegół, a także to, jak mistrzowsko potrafimy zaskakiwać.Każdy jego obraz to jakby odwzorowanie sennego marzenia, częściej sennego koszmaru. W swoich opowiadaniach Beksiński dokładnie te koszmary opisuje. Pozwala nam stać się ich bohaterami. W tych tekstach artysta ujawnia swoje lęki, swoje obsesje. Czytelnik, jeśli dobrze zagłębi się w czytany tekst, bardzo szybko również zacznie odczuwać zawarte w tekstach poczucie nieustającego zagrożenia, pewną dozę paniki. Ale niech to nikogo nie zniechęca, to nic złego. Nic uciążliwego. Ot, przekroczenie wrót umysłu Beksińskiego. A to niesamowite doznanie.

Zdzisława Beksińskiego uwielbiam, od kiedy pamiętam. Już od ładnych paru lat podziwiam jego prace, oglądam fantastyczne obrazy, szkice, fotografie. Z reguły rzeźbą się nie interesuję, ale uwielbiam jego reliefy. Słyszałam, że coś tam pisywał - krótko, ale intensywnie. Słyszałam też, że wszystkie swoje literackie wypociny porzucił i nie chciał już nigdy do nich wracać, więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wyobraź sobie, że nie ma już świata. Tylko najstarsi jeszcze pamiętają i snują opowieści o słońcu, gwiazdach, zielonej trawie. O czasach przed katastrofą nuklearną, która przeniosła wszystkie struktury życia głęboko pod ziemię. Przeżyli tylko ci, którzy schronili się w moskiewskim metrze.

W roku 2033 jest już dawno po katastrofie, ale mordercze promieniowanie wciąż nie pozwala nawet wychylić czubka nosa spod ziemi. Pod powierzchnią życie jest uciążliwe, ale kiepskie warunki są wystarczające, by nie zginąć. Wydawałoby się, że ludzkość znalazła bezpieczny schron, jednak po stacjach metra czai się okrucieństwo, którego umysł przeciętnego człowieka nie jest w stanie pojąć.


"Jakkolwiek wyraźnie różniły się od znanych człowiekowi zwierząt, wszystkie te potwory – czy to nieszkodliwi przedstawiciele miejskiej fauny przeobrażeni w potwory z piekła rodem, czy to istoty od zawsze zamieszkujące podziemne głębiny a teraz rozdrażnione przez ludzi – one również były częścią życia na Ziemi. Zniekształconą i wynaturzoną, ale jednak. I wszystkimi rządził ten główny impuls, któremu podlega całe organiczne życie na tej planecie: przeżyć. Za wszelką cenę przeżyć."


Fabuła książki skupia się wokół młodego chłopaka Artema. Chłopak niespodziewanie otrzymuje misję do wypełnienia - musi uciec ze swojej stacji WOGN i dotrzeć aż do Polis, by przekazać wiadomość, od której zależą losy całego metra. Artem dobrowolnie wchodzi w same centrum nieopisanego zagrożenia i naraża ciało i umysł na takie niebezpieczeństwa, że podczas czytania przeciera się oczy ze zdumienia.


"Nigdy nie mów o prawie silniejszego. Jesteś na to zbyt słaby."


Co tu dużo mówić - "Metro 2033" to najlepsza książka, jaką udało mi się przeczytać od dłuższego czasu. Mnóstwo rzeczy o niej słyszałam, ale nigdy jeszcze nie natrafiłam na opinię, w której ktokolwiek ośmieliłby się oskarżył "Metro.." o bycie kiepskim. To książka, którą chciałabym postawić na piedestale, codziennie składać przy niej świeże kwiaty i czcić jak bóstwo. Nie można się od niej oderwać. Mówi się, że to lektura bardziej dla osobników płci męskiej - może i jest w tym trochę prawdy, że z reguły sięgają po nią mężczyźni. Ale i kobiety się w niej odnajdują, a przynajmniej ja byłam (i wciąż jestem) pod ogromnym wrażeniem. Panie Glukhovsky, chylę Panu czoła.


"Nadchodzi wielka ciemność, która otoczy Ziemię, i będzie wiecznie panować."


Po prostu nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym tej książce zarzucić. W tym aspekcie w głowie mam kompletną pustkę. O "Metrze 2033" nie da się mówić i pisać inaczej, niż w samych superlatywach. Bez wahania polecam ją każdemu, kogo napotkam. Zapewniam, że to najlepsza, najlepiej przemyślana, najsilniej trzymająca w napięciu książka o tematyce postapokaliptycznej. A kto się bierze za ten gatunek, wie, że poprzeczka stoi wysoko. Dmitry Glukhovsky poradził sobie z nią doskonale i postawił ją jeszcze wyżej.

Nie mogę się już doczekać, aż zabiorę się za "Metro 2034".

Po więcej recenzji zapraszam na mojego bloga wordsurvival.blogspot.com

Wyobraź sobie, że nie ma już świata. Tylko najstarsi jeszcze pamiętają i snują opowieści o słońcu, gwiazdach, zielonej trawie. O czasach przed katastrofą nuklearną, która przeniosła wszystkie struktury życia głęboko pod ziemię. Przeżyli tylko ci, którzy schronili się w moskiewskim metrze.

W roku 2033 jest już dawno po katastrofie, ale mordercze promieniowanie wciąż nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

UWAGA! JEŚLI JESTEŚ FANEM SAGI "ZMIERZCH", DLA WŁASNEGO DOBRA I SPOKOJU DUCHA NIE CZYTAJ TEJ KSIĄŻKI!

"Zmrok" to nie jest książka moralizatorska, nie jest w stanie nauczyć niczego wartościowego. Jest za to świetną rozrywką dla osób z bardzo ironicznym poczuciem humoru, a więc dla mnie była kapitalnie dobrana. Lubię się wzruszać, czytając różne lektury, ale tym razem równie przyjemnie było płakać ze śmiechu.

Szczerze mówiąc, zaskoczyły mnie opinie internautów na temat tej książki. Przecież wiecznie poważnym być nie można i czasem nawet profilaktycznie, dla zdrowia, warto poczytać coś rozluźniającego. Doszłam do wniosku - może krytykują tylko fani "Zmierzchu", dla których "Zmrok" to tylko obraza ukochanej sagi, natomiast naprawdę dobrze bawią się podczas czytania tylko ci, których nie porywa (moim zdaniem) ohydnie nudne pisarstwo pani Meyer. W celu potwierdzenia lub obalenia mojej teorii, pożyczyłam "Zmrok" mojej koleżance - fance "Zmierzchu". Zwróciła mi ją po przeczytaniu kilkunastu stron. Rzeczywiście, jest to wyjątkowo prześmiewcza parodia, a ponieważ lubię kontrowersje, to z czystym sumieniem polecam tę książkę.

Jak można się domyśleć, fabuła jest podobna do fabuły "Zmierzchu". Główna bohaterka, Belle Goose (nawet nazwisko brzmi znajomo, prawda?), przeprowadza się do niewielkiego miasteczka Switchblade, mając nadzieję, że w nowym lokum znajdzie wampira, który zechce ją ukąsić. Jak widać, Belle jest dosyć specyficzna. Jej desperacka wewnętrzna potrzeba jak najszybszej przemiany w wampira jest tak olbrzymia, że kiedy poznaje przystojnego Edwarta o bladej skórze, jest w pełni przekonana, że jej poszukiwania dobiegły końca. Plan byłby istotnie perfekcyjny, gdyby nie jeden mały szczegół - Edwart nie jest wampirem...

Powiem ojcu, że Edwart jest wampirem wegetariańskim, to znaczy żywi się wyłącznie keczupem.

Od razu przyznaję - nie cierpię "Zmierzchu". Zabrałam się za to raz, miałam naprawdę dobre intencje, ale moim zdaniem to w żadnym wypadku nie jest porywająca książka. Może zostanę za to zlinczowana, ale uważam, że "Zmierzch" jest nudny i przewidywalny, a już kolejne części są dość mocno i wyjątkowo żenująco naciągane. (Swoją drogą, muszę kiedyś napisać recenzję tej książki - oj, będzie ciekawie!) W "Zmroku" nie dominuje beznadziejna miłość do niedostępnego psychopaty, tylko humor. Autor podchodzi z wielkim dystansem do książki pani Meyer, którą postanowił sparodiować i to mi się bardzo podoba. Ten dystans.

Zwykle nie czytam parodii, bo po "Barrym Trotterze" wciąż nie mogę spać po nocach. Jedna na tysiąc przeczytanych przeze mnie książek to właśnie parodia. Z reguły wolę całkiem odmienny typ literatury, ale, jak już pisałam we wstępie, nie można wiecznie czytać poważnych rzeczy. Czasem właśnie warto sięgnąć po coś takiego jak "Zmrok". Ale jeśli wiesz, że nie rozumiesz ironicznego poczucia humoru, to nawet tej książki nie otwieraj.

UWAGA! JEŚLI JESTEŚ FANEM SAGI "ZMIERZCH", DLA WŁASNEGO DOBRA I SPOKOJU DUCHA NIE CZYTAJ TEJ KSIĄŻKI!

"Zmrok" to nie jest książka moralizatorska, nie jest w stanie nauczyć niczego wartościowego. Jest za to świetną rozrywką dla osób z bardzo ironicznym poczuciem humoru, a więc dla mnie była kapitalnie dobrana. Lubię się wzruszać, czytając różne lektury, ale tym razem równie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Gliny nigdy nie mówią do widzenia. Zawsze mają nadzieję, że cię jeszcze ujrzą u siebie."

Mało się wypowiadam o kiepskich książkach, bo po prostu staram się nigdy na takie nie trafiać. Uważnie dobieram kolejne lektury, za które zamierzam się zabrać, w które pragnę się w głębić, w los jakiego bohatera chcę się niebezpiecznie wplątać. Dziwna więc jest moja historia związana z Markiem Krajewskim. Gdy naszła mnie niezrównanie wielka chęć na zapierający dech w piersiach kryminał, postanowiłam się w jakiś jak najprędzej zaopatrzyć. Kiedyś już czytałam dwie lub trzy książki z serii o panu Popielskim i nawet mi się spodobały, toteż od razu moją uwagę przykuł "Władca liczb" - okładka taka w moim stylu. I ten opis z tyłu taki nieoczywisty. Wydawało mi się, że znalazłam książkę dla mnie. W tym wypadku powiedzenie, że nie warto oceniać książki po okładce, jest zniewalająco trafne, bo akurat ta literacka inwestycja kompletnie mnie rozczarowała.

Czytałam w internecie opinie o tej książce i zdania są podzielone, innych zachwyca, innych, tak jak mnie, niemile zaskakuje. Trochę szkoda, bo zapowiadała się rzeczywiście interesująco. Naprawdę, najsłabsza z całej serii o panu Popielskim, z którego przecież całkiem interesujący facet. A jego twórca, pan Krajewski, trochę jakby nie miał tego powołania do kryminałów, które ja tak cenię. Po jego książce po prostu widać, że to nie to. Zresztą sam bohater ma już siedemdziesiątkę na karku i zdaje się, że męczy go kryminalistyka i te wszystkie zagadki, nad którymi trzeba łamać głowę. Popielski postrachem Wrocławia? Kiedy czytałam "Władcę...", w głowie mi się to stwierdzenie nie chciało pomieścić. Raczej w tej książkowej tajemniczej sprawie mordercy i jednocześnie geniusza matematycznego rozwiązania albo podsuwa mu ktoś, kto akurat znajduje się obok, albo zwyczajny traf, bywa, że jedno i drugie. Tak jakby Popielskiemu nawet się nie chciało myśleć nad rozwiązaniami, zresztą ogólnie rzecz biorąc z tej książki emanuje jedno wielkie zmęczenie. Nawet ci tajemniczy samobójcy wydają się szeroko ziewać w trakcie odbierania sobie życia. Pana Marka Krajewskiego też chyba męczy literatura, bo kunszt pisarski też pozostawia wiele do życzenia. Cóż, słowem - nie ma w tej książce nic nowego. Nic nie zaskakuje. Przez cały czas ma się wrażenie, że już gdzieś było coś takiego. Taki motyw, taki charakter zbrodni. A nawet takie zdanie. Nie przychodzi mi do głowy nic dobrego, po prostu nie miałam żadnego pozytywnego odczucia w trakcie czytania "Władcy...".

Trzysta dwanaście stron to tak groteskowo mało, że może się wydać zadziwiające, jak czas czytania ich mi się dłużył. Aż do tej trzysta dwunastej strony wierzyłam, naprawdę wierzyłam, że akcja się rozwinie. Że coś mnie zachwyci tak mocno, że przetrę oczy ze zdumienia. Do końca wierzyłam w pana Krajewskiego i w starczy geniusz Popielskiego, ale zawiodłam się. Wyjątkowo nie lubię krytykować ani słowa pisanego, ani jego autorów, szczególnie w przypadku kryminałów, ale cóż, w końcu recenzja to recenzja - ma być szczera i opierać się na osobistych odczuciach, wrażeniach po odłożeniu książki na półkę. Czasami po taką odłożoną książkę się wraca, na nowo się w nią wgłębia, na nowo niebezpiecznie wplątuje w los bohatera. To nie jest jednak pisane "Władcy liczb", bo ten na mojej półce będzie się tylko kurzył.

"Gliny nigdy nie mówią do widzenia. Zawsze mają nadzieję, że cię jeszcze ujrzą u siebie."

Mało się wypowiadam o kiepskich książkach, bo po prostu staram się nigdy na takie nie trafiać. Uważnie dobieram kolejne lektury, za które zamierzam się zabrać, w które pragnę się w głębić, w los jakiego bohatera chcę się niebezpiecznie wplątać. Dziwna więc jest moja historia związana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"– Jeszcze raz? Dla widowni? – W jego głosie nie słyszę gniewu. Brzmi głucho, co jest jeszcze gorsze. Chłopiec z chlebem już zaczął się ode mnie oddalać.
Chwytam jego rękę i ściskam ją mocno, przygotowując się na spotkanie z kamerami. Boję się chwili, w której będę musiała ją puścić."

Zanim pierwszy raz sięgnęłam po "Igrzyska śmierci", słyszałam bardzo zróżnicowane opinie na temat tej powieści. Najczęściej powtarzającą się była ta, że jest to jeden z bardzo niewielu przypadków, kiedy film jest lepszy niż książka. Może dlatego, że zawsze muszę mieć inne zdanie niż reszta, a może dlatego, że wolę papier niż obraz, "Igrzyska" w formie pisanej, że tak to ujmę, porwały mnie mocniej niż ich ekranizacja. Co nie zmienia faktu, że ekranizacja też jest mistrzowska i z chęcią bym się wypowiedziała na temat genialnych ujęć, gry aktorskiej i perfekcyjnego przeniesienia obrazów z mojej wyobraźni na ekran telewizora, jednak jest to blog książkowy, toteż skupię się tylko na książce.



W tym poście recenzuję pierwszą część trzytomowego cyklu pani Collins i robię to, ponieważ zawsze mam sentyment do początków. W tym pierwszym tomie rozpoczyna się cała niebezpieczna przygoda. Ogień, z którym igra Katniss, jest tutaj tylko iskierką. Płomyczkiem. Lecz tym samym zwiastuje już rychłe zagrożenie. Bunt, na którym ucierpi całe Panem.

"Dobry Peeta Mellark jest znacznie niebezpieczniejszy od niedobrego. Dobrzy ludzie potrafią wniknąć w moje serce i zapuścić tam korzenie."

Ameryka Północna to przeszłość. To tylko kolejny element historii. Na jej ruinach powstało potężne państwo Panem, w którego centrum znajduje się potężny nowoczesny Kapitol. Miasto to otacza trzynaście dystryktów, z których każdy, prócz wymarłego trzynastego, zaopatruje centrum państwa w najpotrzebniejsze surowce. Środki, dzięki którym Kapitol ma wszystko, a reszta nie ma nic. Dystryktom się to nie podoba. Dawno temu, siedemdziesiąt cztery długie lata temu została rozpalona iskra. Powstanie zostało stłumione, a na pamiątkę jego poskromienia każdy dystrykt co roku musi dostarczać przerażającą daninę w postaci jednego chłopca i jednej dziewczyny, którzy wezmą udział w okrutnych Głodowych Igrzyskach. Z pozoru zawody są niebagatelną rozrywką. Tak naprawdę są jedną wielką rzezią. Rozlewem krwi i małą wojną między trybutami. Wśród dwudziestu czterech zawodników zwyciężyć może tylko jeden.

Siedemdziesiąt cztery lata po powstaniu dystryktów, na arenę trafia młoda szesnastoletnia dziewczyna - Katniss Everdeen, wraz z Peetą Mellarkiem, synem piekarza. W końcu jedno z nich będzie zmuszone zabić drugie, jeśli chce wrócić do Dwunastego Dystryktu cało. Kto zostanie mordercą?

"Najpierw jedna osoba, potem następna, a w końcu niemal wszyscy dotykają ust wskazującym, środkowym i serdecznym palcem lewej dłoni i wyciągają ją ku mnie. To stary i rzadko widywany gest naszego dystryktu, sporadycznie używany podczas pogrzebów. Oznacza podziękowanie, a także podziw. Tak się żegna kogoś drogiego sercu."

Przede wszystkim w "Igrzyskach śmierci" urzeka wyjątkowy sposób prowadzenia narracji. Osobą mówiącą jest tutaj Katniss, opowiada o wydarzeniach ze swojej perspektywy. Czytając książkę, wchodzimy w umysł młodej trybutki. Wkraczamy na arenę. Kogo przeszyje nasza strzała? Pani Collins doskonale snuje swoją opowieść, w taki sposób, że czytelnik czuje się nie tylko jej częścią, ale jej uczestnikiem.

"Igrzyska" to fantastyczna, mrożąca krew w żyłach, zapierająca dech w piersiach opowieść, do której chce się wracać jak najczęściej.

Po więcej moich recenzji zapraszam na bloga wordsurvival.blogspot.com

"– Jeszcze raz? Dla widowni? – W jego głosie nie słyszę gniewu. Brzmi głucho, co jest jeszcze gorsze. Chłopiec z chlebem już zaczął się ode mnie oddalać.
Chwytam jego rękę i ściskam ją mocno, przygotowując się na spotkanie z kamerami. Boję się chwili, w której będę musiała ją puścić."

Zanim pierwszy raz sięgnęłam po "Igrzyska śmierci", słyszałam bardzo zróżnicowane opinie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Postanowiłem stworzyć nowy rodzaj horroru – opartego na rzeczywistym świecie. Bez nadprzyrodzonych potworów ani magii. To miała być książka, której nie będziecie chcieli trzymać przy łóżku. Książka, która stanie się zapadnią, bramą do najmroczniejszych miejsc. Do takich miejsc, do których tylko wy będziecie mogli wejść – sami – gdy ją otworzycie. Bo tylko książki mają tę moc."
- Chuck Palahniuk o "Opętanych"

Nie jestem maniaczką horrorów, nie czytam ich tak często, jak książki fantastyczne, jednak horrory, które wyszły spod pióra Palahniuka, mogłabym czytać w kółko. Choć wszystkie jego dzieła są genialne, to zdecydowanie najbardziej zachwycili mnie "Opętani".

Może na początek trochę przedstawię autora tej powieści, byście mogli lepiej zrozumieć, na czym mój zachwyt nad nim polega. Otóż Palahniuk nigdy nie miał łatwego życia. Dzieciństwo spędził w przyczepie kempingowej, przeżył śmierć przyjaciela oraz brutalne morderstwo ojca i jego partnerki. Trudne do zaakceptowania sytuacje prawdopodobnie znacząco wpłynęły na kształt twórczości Palahniuka, niepozornego, chudziutkiego mężczyzny. Jego czytelnicy podzielili się jednak na dwie grupy - pierwszą, która go uwielbia, i drugą, która go stale krytykuje. Za co? Otóż krytykom nie podoba się szczególnie sposób, w jaki Palahniuk traktuje drastyczne wydarzenia, podchodząc do nich z pewną dozą humoru. Oskarżony o nihilizm natomiast odpowiada, że nie jest nihilistą, raczej romantykiem, gdyż ma odwagę wyrażać idee, z którymi inni się nie zgadzają. Mogę się pod tym podpisać.

"Uwielbiamy tragedie. Kochamy konflikty. Potrzebujemy diabła, bo w przeciwnym razie sami go stworzymy."

To może teraz opowiem nieco więcej o powieści, dla której właściwie tworzę ten post. Książka składa się z dwudziestu trzech opowieści opowiadanych przez dwudziestu trzech aspirujących pisarzy. Ludzie ci zrezygnowali z całego dotychczasowego życia, niektórzy bez słowa zostawili najbliższą rodzinę i przyjaciół po to, by wziąć udział w drastycznych warsztatach. Zgodzili się na zamknięcie i wyizolowanie na trzy miesiące, by w spokoju napisać dzieło swojego życia. Więcej niż talentu mają jednak desperacji i w ich przypadku powiedzenie "dałbym sobie rękę uciąć" przestaje być tylko powiedzeniem. Ile można zrobić dla sławy? I co trzeba przeżyć, by zdecydować się uciąć sobie rękę?

Brzmi drastycznie? O to chodzi. Nie bez powodu Palahniuka nazywa się "pisarzem szokującym". Nie będę udawać - "Opętani" zszokowali mnie. Ale i zachwycili. I choć rzeczywiście nie mam najmniejszej ochoty trzymać tej książki przy łóżku, a opowiadanie "Flaki" wciąż śni mi się po nocach, to jednak mam ochotę wciąż do niej powracać. Bo czy nie takie własnie jest życie i współczesność, czy cały świat nie jest szokujący? Być może tym, co najbardziej przerażające, jesteśmy my sami.

"Doświadczamy bólu, nienawiści, miłości, radości i wojen tylko dlatego, że sami ich pragniemy. I chcemy, żeby te dramaty przygotowały nas do egzaminu ze śmierci, do którego pewnego dnia przystąpimy."

Pasjonujący mroczny klimat, fantastycznie rozbudowana akcja, charakterystyczna dla Palahniuka "ukryta broń" i ironiczny czarny humor - to wszystko złożyło się na to, że jak dla mnie "Opętani" to lektura obowiązkowa.

"Postanowiłem stworzyć nowy rodzaj horroru – opartego na rzeczywistym świecie. Bez nadprzyrodzonych potworów ani magii. To miała być książka, której nie będziecie chcieli trzymać przy łóżku. Książka, która stanie się zapadnią, bramą do najmroczniejszych miejsc. Do takich miejsc, do których tylko wy będziecie mogli wejść – sami – gdy ją otworzycie. Bo tylko książki mają tę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Czy szaleństwo i zło to dwie różne rzeczy, czy też tylko my postanowiliśmy, że tam, gdzie nie jesteśmy w stanie zrozumieć celu destrukcji, określamy ją jako szaleństwo. Potrafimy zrozumieć, że ktoś musi zrzucić bombę atomową na miasto, w którym mieszkają niewinni cywile, ale już nie to, że ktoś inny musi kroić prostytutki roznoszące choroby i moralny upadek po slumsach Londynu. Dlatego to pierwsze nazywamy realizmem, a to drugie szaleństwem."

Naprawdę ciężko jest dziś o dobry kryminał. Ciężko jest go przeczytać, a, uwierzcie mi, jeszcze ciężej napisać. Sama swego czasu próbowałam tej zaawansowanej sztuki i jest to jednak coś, co przerasta moje możliwości literackie. Do pisania kryminałów trzeba mieć żyłkę. Trzeba umieć trzymać w napięciu, umieć zbudować taką akcję, że włosy stają dęba. Jo Nesbo to zdecydowanie mój ulubiony twórca tego gatunku. Moim zdaniem nic nie może się równać z jego książkami, a Agatha Christie to przy nim amatorka. "Pierwszy śnieg" natomiast to, moim zdaniem, jego absolutnie najbardziej udane dzieło. Co czyni je tak wyjątkowym w moich krytykanckich oczach?

"Czasami nie wiadomo, czego się szuka, dopóki człowiek tego nie znajdzie."

"Pierwszy śnieg" to fascynująca, ale i niewątpliwie przerażająca, mrożąca krew w żyłach opowieść. Jej akcja rozpoczyna się w listopadzie, gdy w Oslo, stolicy Norwegii, właśnie spadł tytułowy pierwszy śnieg. Młoda kobieta, Birte, chwali swojego męża i syna za ulepienie bałwana, który stoi przed domem. Jednak nikt z domowników nie jest jego twórcą. W śniegowej rzeźbie jest jednak coś dziwnego - bałwan stoi skierowany twarzą w stronę domu, Wydaje się, jakby oskarżycielskim wzrokiem spoglądał przez okno. Niebawem Birte zostaje zamordowana... W ten sposób rozpoczyna się seria ataków brutalnego mordercy. Tymczasem komisarz Harry Hole otrzymuje tajemniczy list zatytułowany "Bałwan" - jaki ma to związek z morderstwami?

"Zło to nie rzecz, ono nie przenika. Przeciwnie, zło to brak czegoś. Brak dobroci. Jedynym czego możesz się tutaj bać, jesteś ty sam."

Ponieważ akcja książki rozpoczyna się już od pierwszych stron, lektura wciąga od początku do końca. Wszystko jest perfekcyjnie zaplanowane, wszystko idealnie ze sobą współgra. Jak już pisałam wyżej, dobry kryminał to perełka. Uwielbiam czytać kryminały, wplątywać się w zawikłane akcje, a to, co zrobił Nesbo, nie da się porównać do żadnego innego kryminału, jaki miałam okazję trzymać w ręku, "Pierwszy śnieg" to dopiero siódmy tom z jego serii o Harrym Hole'u, ale naprawdę warto przeczytać zarówno wszystkie poprzednie, jak i wszystkie kolejne, a ta pozycja to zdecydowanie wisienka na torcie, coś w rodzaju uhonorowania całej twórczości norweskiego pisarza.

Po prostu nie można nazywać się fanem kryminałów, jeśli nie zna się książek Nesbo.

Po więcej moich recenzji zapraszam tutaj: wordsurvival.blogspot.com :)

"Czy szaleństwo i zło to dwie różne rzeczy, czy też tylko my postanowiliśmy, że tam, gdzie nie jesteśmy w stanie zrozumieć celu destrukcji, określamy ją jako szaleństwo. Potrafimy zrozumieć, że ktoś musi zrzucić bombę atomową na miasto, w którym mieszkają niewinni cywile, ale już nie to, że ktoś inny musi kroić prostytutki roznoszące choroby i moralny upadek po slumsach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Dziwna rzecz: o tym, co najlepsze, i o dniach najmilej spędzonych niewiele się ma do opowiadania, a słuchanie o tym nie tak bawi słuchacza; za to o rzeczach przykrych, niepokojących czy wręcz groźnych można opowiadać wspaniałe historie i starczy tematu na długo."

Na pierwszy rzut oka "Hobbit" to baśń dla dzieci. Rzeczywiście, jest do końca utrzymana w takim klimacie, zresztą odbiera się ją tak pewnie też dlatego, że pierścień odnaleziony w kryjówce Smeagola jest tu na razie tylko użytecznym, niegroźnym przedmiotem powodującym znikanie. Dopiero we "Władcy pierścieni" staje się istną maszyną zła. Choć "Hobbita" na pewno można (wręcz powinno się!) czytać dzieciom, to znakomicie sprawdzi się w każdej grupie wiekowej. Pierwszy raz ta książka wpadła w moje spragnione literatury ręce, gdy miałam maksymalnie jedenaście lat. Dziś niedługo kończę osiemnaście, a "Hobbit" nadal mnie zachwyca w takim samym stopniu, a może nawet większym.

Tolkien w swej fascynującej powieści nieraz bawi, a nieraz (często i skutecznie) mrozi krew w żyłach. To zdecydowanie jedna z moich ulubionych pozycji, do której ciągle chcę powracać. Książki takie jak te nigdy się nie nudzą. Spodobał mi się nawet pomysł sklecenia trzech filmów, bo dzięki temu mogę spędzić więcej czasu, zagłębiając się w tę niezwykłą historię, której stworzenie wymagało od autora na pewno niebotycznej wyobraźni. A tej Tolkienowi na pewno nie da się odmówić.

"Przygody! To znaczy: nieprzyjemności, zburzony spokój, brak wygód. Przez takie rzeczy można się spóźnić na obiad."

Książka przedstawia niezwykłą historię Bilba Bagginsa. Bilbo to hobbit, co oznaczałoby mniej więcej tyle, że jest maleńki, ma owłosione stopy i stroni od przygód. Oznaczałoby, gdyby nasz bohater był typowym przedstawicielem swojego gatunku, ale - całe szczęście - nie jest. Niski wzrost i owłosione stopy co prawda się zgadzają, jednak w panie Bagginsie płynie krew zapalonego poszukiwacza przygód, choć sam nie ma o tym pojęcia, dopóki do drzwi jego chatki w urokliwym Shire nie puka gromada trzynastu krasnoludów i czarodziej Gandalf. Wyrażenie zgody na z góry niewątpliwie niebezpieczną wyprawę całkowicie odmienia życie Bilba. Czy na lepsze?

Bilbo jest typowym leniuchem i domatorem. Jak każdy hobbit zresztą. Wyraża pogląd, że należy jeść jak najczęściej i jak najwięcej, jest dumny ze swoich kółek z dymu z fajki i nigdy nie oddala się od Shire, bo to jego niezaprzeczalnie wygodne miejsce zamieszkania. Tu nic mu nie grozi, jest bezpiecznie. A jednak z jakiegoś powodu postanawia dobrowolnie z tego wszystkiego zrezygnować i nasz bohater z uczciwego próżniaka przeobraża się w... złodzieja.

"Aby coś znaleźć, trzeba poszukać. Istotnie, zazwyczaj kiedy się szuka, w końcu się coś znajduje, nie zawsze jednak dokładnie to, o co chodziło."

Powieść jest napisana przystępnym językiem, który, jak już wspomniałam, dociera zarówno do młodszych, jak i nieco starszych czytelników. Dzieciom kształtuje dzieciństwo i kreuje fantastyczne wspomnienia, a pozostałym funduje niezapomniany powrót do minionych lat, do czasów baśni o krasnoludach (w nieco innym wydaniu, niż w "Królewnie Śnieżce!"), smokach i elfach. Słowem - niezapomniane wrażenia. Naprawdę pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika fantastyki.

"Dziwna rzecz: o tym, co najlepsze, i o dniach najmilej spędzonych niewiele się ma do opowiadania, a słuchanie o tym nie tak bawi słuchacza; za to o rzeczach przykrych, niepokojących czy wręcz groźnych można opowiadać wspaniałe historie i starczy tematu na długo."

Na pierwszy rzut oka "Hobbit" to baśń dla dzieci. Rzeczywiście, jest do końca utrzymana w takim klimacie,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki John Lennon. Listy Hunter Davies, John Lennon
Ocena 7,8
John Lennon. L... Hunter Davies, John...

Na półkach: ,

"...jestem zdrowy jak byk... ćwiczę jogę (prawie) codziennie. Od lat zwracam uwagę na to, co jem... i jestem nie lada ekspertem w odbudowie otumanionego narkotykami organizmu!... Założę się, że dożyję późnej starości, wiem to na pewno!"

Z podziwem wsłuchujemy się w "All for loving", może nawet wierzymy, że pięćdziesięcioletnie pogłoski o rzekomej tragicznej śmierci McCartney'a są prawdziwe. Zdaje się, że do fanów Beatlesów jeszcze nie do końca dotarło to, co stało się 8 grudnia 1980 roku niedługo przed godziną 23:00. Ciało Johna Lennona rozerwały wówczas cztery z pięciu kul wystrzelonych z pistoletu, który przypadkowy psychopata wycelował wprost w jego klatkę piersiową. Nieco ponad trzydzieści pięć lat temu świat opuściła żywa legenda. Ofiary słodkiego uzależnienia, jakim jest beatlemania, wciąż nie mogą się pogodzić ze śmiercią słynnego brytyjskiego artysty. Na szczęście pozostawił po sobie wspaniałą spuściznę - serię listów, które z niemałym wysiłkiem znalazł i zebrał do kupy jego bliski przyjaciel, Hunter Davies. Mężczyzna na ich podstawie oraz na podstawie własnych wspomnień i dodatkowo uzyskanych informacji, opracował bardzo intymny zbiór cennych wiadomości na temat Lennona, z których oczywiście najważniejsza jest jego prywatna korespondencja.

"Droga Pam, przepraszam za moje złe zachowanie i dziękuję, że mnie nie uderzyłaś. John Lennon."

Davies pozwala nam poznać Lennona z nieco innej strony, niż znaliśmy do tej pory. Listy w końcu ujawniają prawdziwe emocje, rzeczywisty charakter człowieka. Dziwi przede wszystkim to, jak mocno artysta był do siebie zdystansowany. W książce znajdują się jego przeskanowane humorystyczne rysunki, fotografie. Można nawet przeczytać parę jego prac pisemnych z wczesnego dzieciństwa, przy czym, nie ukrywam, uśmiałam się do łez. Zresztą mocno zachwyca wielki talent Lennona do szkiców. Choć wykonuje głównie szybkie, mające na celu czyjeś rozbawienie rysunki, to jednak objawia się w nich pewien wielki dar. Wychodzi więc na jaw, jak uzdolniony był ten muzyk.

John Lennon pisuje do przyjaciół. Do żony. Do bliskiej rodziny. Do pralni. Czasem ujawnia swoją złośliwą, uszczypliwą naturę. Czasem udaje niedoszłego Niemca. A czasem po prostu się stęsknił. Wielki muzyk, niedostępny, wiecznie oddzielony sceną i popularnością, tutaj ukazuje się jako zwykły mężczyzna, który przeżywa najzwyklejsze, ludzkie rozterki. Lennon też zostawiał listy z zakupami i wrzeszczał w zdenerwowaniu. Lennon to nie tylko Beatles - to przede wszystkim po prostu człowiek, nie zawsze najszczęśliwszy. Jestem wielką fanką tego zespołu i przeczytałam już parę biografii jego członków, ale zdaje się, że żadna nie stawia słynnych muzyków w tak neutralnym świetle. "Listy" pozwalają na samodzielne wypracowanie swojej opinii na temat twórcy "Imagine". Bo może pokojowa manifestacja polegająca na pozostaniu w łóżku i niewychodzeniu z domu wcale nie była trafnym pomysłem?

Jeśli jesteś fanem nie tylko Johna Lennona, ale ogólnie rzecz biorąc grupy The Beatles, to książka Daviesa jest dla Ciebie pozycją obowiązkową. Masz moją gwarancję, że jeszcze nigdy żaden artysta nie został przedstawiony w taki sposób. Zdaje się nawet, że nastąpiła pewna antropomorfizacja Lennona, która przybliża go do grona prostych ludzi. Do grona ludzi, którzy uwielbiają go nawet trzydzieści pięć lat po jego śmierci.

"...jestem zdrowy jak byk... ćwiczę jogę (prawie) codziennie. Od lat zwracam uwagę na to, co jem... i jestem nie lada ekspertem w odbudowie otumanionego narkotykami organizmu!... Założę się, że dożyję późnej starości, wiem to na pewno!"

Z podziwem wsłuchujemy się w "All for loving", może nawet wierzymy, że pięćdziesięcioletnie pogłoski o rzekomej tragicznej śmierci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Jedwabnik jest metaforą pisarza, który musi przejść męki, żeby stworzyć dobre dzieło."

J.K. Rowling w niesamowity sposób wykreowała postać Harry'ego Pottera i można jej śmiało zarzucić, że od tego czasu nie wykreowała kompletnie nic. Kiedy apogeum uwielbienia książek o nastoletnim czarodzieju nieco się przerzedziło, Rowling zaczęła desperacko poszukiwać nowego złotego środka na ponowny sukces literacki. I wybrała dość pochopnie.

Prawdopodobnie po to, by nie kojarzono jej wyłącznie z Nimbusem 2001, gigantojęzycznym toffi czy obrazami ze zdolnością ruchu, Rowling stworzyła sobie enigmatyczny pseudonim (co było raczej nie za dobrym pomysłem, zważywszy na fakt, że, bardziej niż sama okładka, w oczy rzuca się neonowa naklejka z krótką a konkretną informacją o tożsamości rzekomego Galbraitha - J.K. Rowling więc, nawet pod fałszywym nazwiskiem, nie jest zbyt incognito, a "Jedwabnika" czyta się tylko ze względu na to, kto go napisał). Jako Robert, pisarka uczepiła się czegoś kompletnie niepowiązanego z gatunkiem jej artystycznego debiutu i jednocześnie wielkiego sukcesu - za kryminały. Czy chciała zaskoczyć? Pokazać się z innej strony? Udowodnić, że powodzenie "Harry'ego..." nie jest następstwem jej jedynego trafnego pomysłu? Cóż, cokolwiek zamierzała, rezultat jest dość opłakany.

Podczas gdy w "Harrym Potterze" wszystkie wątki łączą się w zgrabną całość, a każda strona zapiera dech w piersiach, to ta książka napisana została jakby od niechcenia. Pomijając to, że na każdej z prawie pięciuset stron "Jedwabnika" pojawia się przynajmniej jeden mocno zniesmaczający wulgaryzm, bez którego zdecydowanie można było się obejść, to sama fabuła jest mocno nużąca i jakaś mdła. Nawet chyba nie warto oceniać jakiejkolwiek akcji, bo jej tutaj w ogóle nie ma. A przecież gdy sięga się po kryminał, liczy się przede wszystkim na swego rodzaju rzęsistą dramaturgię. Uwielbiam powieści kryminalne tak fascynujące i doskonale przemyślane, że nie można oderwać od nich wzroku. W tym wypadku wzrok od lektury oderwałam z pewną ulgą, bo "Jedwabnik" naprawdę mnie zawiódł.

Jeśli wierzyć streszczeniu na tylnej okładce, książka opowiada o zaginięciu pisarza, którego żona zwróciła się do Cormorana Strike'a z prośbą o odnalezienie małżonka. Podczas gdy w "Wołaniu kukułki" wątek kryminalny był jako tako rozwinięty, to "Jedwabnik" opiera się głównie na nużącym roztrząsaniu relacji pomiędzy detektywem a jego asystentką, a całe wielkie zaginięcie zdaje się być tylko dodatkiem. Kroplą w morzu rozterek sercowych Strike'a. Zdaje się, że romans Cormorana i Robin, ludzi w wieku średnim, jest o wiele bardziej dziecinny od miłostek uczniów Hogwartu, którzy mieli przecież po kilkanaście lat. Kupowałam książkę w dziale kryminalnym, a przeczytałam romans. Czyżby pomylono półki w księgarni...?

"Harry Potter" jest książką, której stronice pachną moim dzieciństwem, dlatego nie mogłam się powstrzymać, by nie przeczytać kolejnej książki Rowling. Spodziewałam się jednak po niej dużo więcej i choć "Wołanie kukułki" mogę określić słowem "niezłe", to "Jedwabnik" jest zdecydowanie stratą czasu i pozycją z najniższej półki. Może nawet spod tej najniższej półki.

Podobało się? Zapraszam po więcej recenzji na wordsurvival.blogspot.com

"Jedwabnik jest metaforą pisarza, który musi przejść męki, żeby stworzyć dobre dzieło."

J.K. Rowling w niesamowity sposób wykreowała postać Harry'ego Pottera i można jej śmiało zarzucić, że od tego czasu nie wykreowała kompletnie nic. Kiedy apogeum uwielbienia książek o nastoletnim czarodzieju nieco się przerzedziło, Rowling zaczęła desperacko poszukiwać nowego złotego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Ludzie przebywający poza szpitalami psychiatrycznymi powinni kierować się twardymi zasadami, tak by świat funkcjonował bez większych przeszkód. Wtedy przybędzie szczęśliwych zakończeń."

Zniewalająco piękna Jennifer Lawrence i ideał męskiej aparycji Bradley Cooper skutecznie zachęcają do sięgnięcia po książkę Quicka, niezaprzeczalnie wyróżniającą się wśród stosów innych pozycji na półkach księgarni dzięki jaskrawo żółtym literom na grzbiecie. Już sama kolorystyka spowodowała u mnie uśmiech na twarzy. Choć książka nie przybrała tytułowej formy poradnika, to jednak coś w niej jest ze swoistego vademecum.



Jak uwierzyć w happy end, jeśli ma się za sobą czteroletni pobyt w szpitalu psychiatrycznym, starzy przyjaciele uciekają, a żona odeszła? Cóż, Pat jest z góry nastawiony na to, że wszystko dobrze się skończy, dlatego uporczywie przekracza granicę bólu, wykańczając się na domowej siłowni, dużo czyta (i jeszcze więcej krytykuje). Do tego trenuje bycie miłym. Ale Nikki jak nie było, tak nie ma. Za to jest piękna i szalona Tiffany, która bezustannie i w wyjątkowo męczący sposób narzuca się Patowi. Jak w takich okolicznościach wciąż wierzyć w happy end?

"Patrzenie na chmury jest bolesne, ale – jak większość spraw, które przynoszą ból – pomaga."

Kto jesienno-zimową porą nie walczy ze stałym kierowaniem się myśli na tor negatywnych skojarzeń? Gdy brałam tę książkę do ręki, miałam nieodparte wrażenie, że pilnie potrzebuję poradnika pozytywnego myślenia i miałam nadzieję, że Quick pomoże mi odnaleźć trochę uśmiechu w świecie szarym i zamglonym tak, jakby z Azkabanu uciekli dementorzy i rozproszyli się po ziemi. I nie zawiodłam się.

Najpierw w tej książce urzekł mnie znakomity styl pisarski, który moim zdaniem jest nieodzowną częścią, jeśli jakiś zbiór słów pisanych chce się uznać za dobry. Sposób układania wyrazów w zdania i zdań w opowieść, który reprezentuje Matthew Quick, jest niezaprzeczalnie unikalny. Czytając "Poradnik...", czułam się, jakbym przekroczyła próg umysłu Pata i zagłębiła się w kaniony jego nieprzeniknionej podświadomości. Czułam, jakbym razem z nim uciekała przed dźwiękami jazzowej piosenki Kenny'ego G. (zły znak) i razem z nim wypatrywała na niebie białych obłoków ze srebrną otoczką (dobry znak). Zupełnie jakbym razem z nim próbowała nie spotkać tej całej Tiffany podczas joggingu. Wspólnie z Patem wierzymy, że Hemingway się mylił. Wierzymy, że Nikki wróci, mimo że Pat otrzymał sądowy zakaz zbliżania się do niej. Wierzymy, że wszystko w końcu skończy się happy endem. Wystarczą ćwiczenia, książki i dwie pastylki dziennie. I dużo pozytywnego myślenia.

"Życiem rządzi przypadek, że jest pieprzone i przypadkowe do chwili, aż spotkasz kogoś, kto nada temu wszystkiemu sens, choćby tylko na chwilę."

Kto jak kto, ale Quick na pewno ma niepisane prawo, by opisywać ludzkie wewnętrzne przeżycia. Każdy, kto ma jako takie pojęcie o przeszłości autora tej książki, zapewne domyśla się, że "Poradnik..." czyta się z wrażeniem wręcz przebywania w umyśle głównego bohatera ze względu na niekwestionowaną łączność duchową pisarza i Pata. Na pewno najlepsze teksty tworzy się na podstawie własnych przejść. Bowiem życia Quicka i Peoplesa spaja głównie nie tyle spotkanie, ile przetrwanie choroby psychicznej i jej skutków. Oczywiście w różnych postaciach, co z pewnością tego powiązania w żaden sposób nie neguje.

Urzeka więc styl pisarski. Naprawdę niesamowity. Urzeka historia. Kapitalna i doskonale przemyślana. Urzeka barwność postaci i ich sugestywne portrety psychologiczne. Urzeka mistrzowsko wykonane stałe przeplatanie się z sobą zręcznego humoru z opisami sytuacji mocno wstrząsających. Urzekają jakże nieszablonowe tytuły kolejnych rozdziałów. Urzekają precyzyjne opisy przeżyć wewnętrznych bohatera. Urzeka pierwsza strona, ostatnia i to, co pomiędzy.

Innymi słowy - rzucam Ci wyzwanie. Musisz to przeczytać. Dobry humor gwarantowany.

Po więcej recenzji zapraszam na mojego bloga: wordsurvival.blogspot.com

"Ludzie przebywający poza szpitalami psychiatrycznymi powinni kierować się twardymi zasadami, tak by świat funkcjonował bez większych przeszkód. Wtedy przybędzie szczęśliwych zakończeń."

Zniewalająco piękna Jennifer Lawrence i ideał męskiej aparycji Bradley Cooper skutecznie zachęcają do sięgnięcia po książkę Quicka, niezaprzeczalnie wyróżniającą się wśród stosów innych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Potem, gdy śniła, wiele razy powracał do niej ten sam widok - gdy idzie, spieszy się, mówi, jak iść, cały czas trzymając ją za rękę. Jak zawsze. A później ją puszcza na sekundy, zwyczajnie, tak by zdjąć z nogi czarną szpilkę ze złotą klamerką, do której wpadł mały kamyczek i zaczął boleśnie kłuć duży palec."

Zaczyna się od pozornie byle czego. Od jako takiego prozaicznego wydarzenia. Jeśli ktoś ma pecha i ledwo zauważalnie dziurawe obuwie, to nawet codziennie może gościć w swym bucie mały, niepozorny kamyczek, który tłamsi i uwiera bez zbędnej litości. I cała ta wielka kryminalna opowieść jodełkowa zaczyna się od kamienia w bucie. Zadziwiające, ileż taki kamyczek może narobić rabanu.

Jest okrutna zbrodnia. Jest ofiara. Jest przypadkowo poszkodowana. I jest świadek. Ale nie taki zwykły świadek - mała, dwunastoletnia Kamila. Niewidoma. A więc jaki to świadek? Żadne zagrożenie dla mordercy. Nie mogła zapamiętać jego twarzy, budowy ciała, wzrostu, bo nawet go nie zobaczyła. Ale zapamiętała coś innego - wyczulony zmysł węchu dziewczynki zarejestrował charakterystyczny zapach zbrodniarza. Jest w stanie go rozpoznać. I gdy zabójca zdaje sobie z tego sprawę, życie małej Kamili jest zagrożone.

Joanna Jodełka w swojej powieści najmocniej skupia się na psychologii niejakiego Daniela Kocha. Koch jest pracownikiem firmy, której właścicielem był niedawno zastrzelony Dąbski. Niespodziewanie na tego poważnego czterdziestolatka, który wybrał życie w samotności i często rozprawia nad cumulusami, spada odpowiedzialność niemająca nic wspólnego z pracą i biznesem. Mała Kamila ma tylko swoją agamę i potrzebuje opieki, a to zadanie, pod wpływem zbiegu okoliczności albo zwykłego przeznaczenia, spada na Daniela. A on podejmuje się tego z przykrym poczuciem obowiązku, bo dziewczynka jest wbrew pozorom obcesowa i krnąbrna (w takim stopniu, że w pewnym momencie powieści przestaje się jej współczuć).

"Przypomniała sobie, jak pachniał ten mężczyzna, jego koszula. I worek, który teraz tylko na nią rzucił."

Spotkałam się z przeróżnymi opiniami na temat "Kamyka" i wiele osób uważa, iż autorka stworzyła banalną historię, a za alarm ostrzegawczy można uznać już grubo ciosany wstęp do powieści. Że naoglądała się seriali kryminalnych, bo zabójstwo, którego świadkiem jest osoba niewidoma, pojawia się do znudzenia w "Komisarzu Reksie" i "W11". Rzeczywiście - jeśli ktoś zna, dajmy na to, Jo Nesbo, ma spore wymagania wobec kryminałów, za które się zabiera. "Kamyk" może i jest historią stosunkowo konwencjonalną, jest jednak coś, co niepodważalnie w niej urzeka i sprawia, że ma się ochotę sięgnąć po tę książkę raz jeszcze - tym czymś jest wyżej już wspomniany kunszt pisarski Joanny Jodełki. Fantastyczny styl, w którym tworzy autorka, zachwyca na nowo i coraz mocniej wraz z każdą kolejną przeczytaną stroną. Miałam już do czynienia z kryminałami tak genialnie przemyślanymi, tak chwytającymi za serce, że podświadomie podczas śledzenia losów postaci do krwi gryzie się paznokcie. W tym wypadku paznokcie pozostały nienaruszone, jednak przyznaję, że autorka "Kamyka" ma niecierpliwie poszukiwaną, rzadko spotykaną, ale szybko zauważalną zdolność do przeplatania powikłanych intryg kryminalnych z wielopłaszczyznowymi portretami psychologicznymi postaci, potrafi rozpoczynać jednocześnie kilka wątków i wszystkie je ostatecznie umiejętnie zakańczać, tak że tworzy się odpowiednio przemyślana całość. Trudno mi jednak szczerze napisać, tak jak o "Slumdogu", że powieść ta zachwyca, bo jedyne, co zachwyca, to fakt, w jak piękne zdania Jodełka wystroiła swoją książkę. Historia sama w sobie natomiast jest dość banalna i nie trzeba długo główkować, by domyślić się, kto zabił i dlaczego.

"Kamyk" przedstawia nam wszystkie wątki, z jakimi zwykle mają do czynienia komisarze z telewizyjnych serialów pseudokryminalnych. Mamy zabójstwo. I nie żadne zaskakujące, niekonwencjonalne, mrożące krew w żyłach. Pada kilka strzałów i jest już po wszystkim. Mamy poszkodowaną kobietę, powiązaną stosunkami zawodowymi z ofiarą, mamy jej córkę, niewidomą i rozpieszczoną, prawdopodobnie przekonaną o tym, że jeśli los był dla niej nieuprzejmy i zamknął ją w świecie pełnym mroku, to ona nie ma obowiązku być uprzejma dla innych. A to przecież takie szablonowe, takie oklepane, że niewidoma jest świadkiem morderstwa. I chociaż wszyscy trzeźwo myślący nie przywiązują najmniejszej wagi do zeznań dwunastolatki, która przekonuje, że jest w stanie oskarżyć człowieka, wąchając go, to sam zabójca jest na tyle naiwny, by sądzić, że ktokolwiek takie zeznania uzna za wiarygodne, i próbuje Kamilę namierzyć i potraktować ją tak, jak na mordercę przystało. Przewidzieć można też zakończenie powieści, ponieważ każdą postać Jodełka potraktowało stereotypowo - zabójca musi być wielki i wulgarny, gej musi być wychuchanym fryzjerem. W ten sposób rodzi się wniosek, że nie mamy do czynienia z niczym specjalnie wyszukanym i zaskakującym, a tego przecież od kryminałów się wymaga. Przynajmniej ja wymagam.

Nie da się jednak zaprzeczyć temu, że można w Jodełce dostrzec ogromny potencjał. "Kamyk" to po "Polichromii" i "Kryminalistce" dopiero trzecia jej powieść kryminalna, więc poczekajmy cierpliwie, może akurat odpowiednio się rozwinie.


Po więcej moich recenzji zapraszam na bloga: wordsurvival.blogspot.com

"Potem, gdy śniła, wiele razy powracał do niej ten sam widok - gdy idzie, spieszy się, mówi, jak iść, cały czas trzymając ją za rękę. Jak zawsze. A później ją puszcza na sekundy, zwyczajnie, tak by zdjąć z nogi czarną szpilkę ze złotą klamerką, do której wpadł mały kamyczek i zaczął boleśnie kłuć duży palec."

Zaczyna się od pozornie byle czego. Od jako takiego prozaicznego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie oszukiwałem. Nie odgadywałem odpowiedzi. Ja je znałem. Nie chodziłem do szkoły, nie czytałem książek. Miałem szczęście. Bo czy to nie szczęście, że zadali mi takie pytania, na jakie znałem odpowiedzi?"

Taj Mahal. Bollywood. Tradycyjne sari. Kurczak tikka masala i wiara w reinkarnację. Do tego niesamowicie upalny klimat, malownicze krajobrazy i shehnai.

Ile wiesz o Indiach? Jeśli wiesz cokolwiek, to na pewno Twoja znajomość tego kraju ogranicza się jedynie do tej części pełnej bogato zdobionych budynków i luksusowych samochodów. Nie czuj się urażony - zanim sięgnęłam po "Slumdoga", miałam tak samo. Tymczasem Vikas Swarup przybliża nam życie codziennie najbiedniejszej warstwy Indii - życie otoczone murem slumsów.



"Przyszli po mnie późną nocą, kiedy spały już nawet bezpańskie psy. Wyważyli drzwi, skuli mnie kajdankami i zaprowadzili do czekającego dżipa z migającym czerwonym kogutem. Nie było żadnych głośnych protestów. Z chaty nie wyjrzał ani jeden z mieszkańców. Gdy mnie aresztowano, zahukała tylko stara sowa siedząca na gałęzi tymaryndowca."

Książka rozpoczyna się od tego, że Ram Mohammad Thomas zostaje aresztowany. Poprzez brutalne traktowanie i tortury jest zmuszany do odpowiedzenia na trzynaste, pozaturniejowe pytanie: skąd brudny osiemnastolatek znał poprawne rozwiązania dwunastu pytań turniejowych? Czy zastosował komunikację kaszlem z kimś bliskim siedzącym na widowni? Bo przecież musiał oszukiwać. Z pewnością oszukiwał. Sierota ze slumsów nie mogła wygrać miliarda rupii. Po prostu nie mogła.

"Slumdog" jest zbiorem dwunastu historii z życia Rama, a każda z nich objaśnia, skąd chłopak znał odpowiedzi na wszystkie trudne pytania teleturnieju. Snute opowieści nieraz są wzruszające, często skrajnie niebezpieczne i szokujące, ale zawsze tak samo pasjonujące i zdumiewające. Czytamy o egzystencji pełnej nieporównywalnego cierpienia, o życiu sieroty bez grosza przy duszy. Nasze wygodne życie nieraz nie pozwala pojąć, jak wiele można przeżyć w ciągu kilkunastu lat. Bo zdaje się, że Ram przeżył już wszystko, co najbardziej gorszące i wstrząsające, począwszy od rabunków, morderstw i molestowania seksualnego, skończywszy na brutalnych gwałtach i odcinaniu kończyn. Jedno jest pewne - to lektura dla ludzi o mocnych nerwach. Choć nie jest horrorem, potrafi wystraszyć. Tyle że w tym wypadku przeraża nie wyimaginowany potwór czy krwiożercza bestia, bo w tej powieści tym, co najbardziej mrozi krew w żyłach, jest człowiek.

"Złoto dawno zamieniło się w ołów, marzenia umarły, a umysły przeżarła gangrena."

Wydawać by się mogło, że książka poruszająca tak poważne i głębokie tematy, została napisana tak samo poważnym i nieraz niezrozumiałym językiem. Nic bardziej mylnego - "Slumdoga" czyta się lekko i szybko, w zasadzie jednym tchem, język jest zrozumiały i przejrzysty. Gdy natrafiłam na "Milionera z ulicy", nie mogłam się oderwać. Gotowałam mleko, trzymając go przed oczami - w jednej ręce miałam książkę, a w drugiej paczkę chusteczek higienicznych. Nie jestem ze stali, ale tak się wzruszyć nad powieścią rzadko mi się zdarza. Cóż, nie da się kwestionować, że Swarup stworzył coś naprawdę poruszającego do głębi.

Mimo umiejscowienia książkowych wydarzeń w Indiach, zaskakujące, jak zaistniałe sytuacje można odnieść także do życia w krajach stosunkowo cywilizowanych. No bo w końcu zabić i oszukać można nie tylko w slumsach.

Nie oszukiwałem. Nie odgadywałem odpowiedzi. Ja je znałem. Nie chodziłem do szkoły, nie czytałem książek. Miałem szczęście. Bo czy to nie szczęście, że zadali mi takie pytania, na jakie znałem odpowiedzi?"

Taj Mahal. Bollywood. Tradycyjne sari. Kurczak tikka masala i wiara w reinkarnację. Do tego niesamowicie upalny klimat, malownicze krajobrazy i shehnai.

Ile wiesz o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Moje serce coraz częściej przypomina mi zdrętwiałą rękę. Niby jest. Zdrowe i całe. A jednak nie potrafię wykonać nim najprostszego gestu."

Czy zastanawia Cię, jakie myśli kłębią się w głowie człowieka zmagającego się z depresją? Czy chciałbyś się dowiedzieć, jak wysoki poziom może osiągnąć mętlik emocjonalny? Czy ciekawi Cię głębia umysłu ludzkiego? I wreszcie - czy jesteś psychicznie gotowy, by wybrać się w ciężką podróż w głąb własnej świadomości?



Jeśli na przynajmniej jedno z powyższych pytań odpowiedziałeś twierdząco, zdecydowanie powinieneś sięgnąć po "Mroki". Lektura tej książki pomoże Ci rozwiać wszelkie wątpliwości i znaleźć rozwiązanie, jeśli w życiu znalazłeś się na niewygodnym rozdrożu. Możesz też ją przeczytać, jeśli do owego rozdroża pragniesz się mentalnie przygotować. Duet Zezowaty odpowiada na trudne pytania egzystencjalne i chyba sam siebie konfrontuje z następującym: czy Wiktor istnieje?

"-Wiesz, Duet, jak tak popatrzę na to swoje życie z boku, to nawet mi się podoba. A co więcej; gdyby to moje życie było życiem kogoś innego, to daję głowę, że zazdrościłbym mu. No cóż, trawa u sąsiadów zawsze wydaje się nam zieleńsza niż w naszym ogródku."

Gatunek "Mroków" nie może być ostatecznie określony. Borszewicz, jako człowiek tworzący w różnorodnych formach, zawarł w swojej książce zarówno fragmenty prozaiczne, jak i typowo poetyckie. Z pewnością zaspokoi więc oczekiwania osób, które spodziewają się wielkiej ekspozycji talentu pisarza do tworzenia wierszy, jak również tych, którzy poszukują zapomnienia w prozie i umiejętnych dialogach. Po "Mroki" nie może jednak sięgnąć byle kto - żeby w pełni pojąć treść i w jakiś sposób przypisać ją do własnego życiowego rozdroża, musisz mieć jako takie pojęcie o cierpieniu.

"-Jadłeś coś?
-Jadłem.
-Co?
-Półtorej depresji, chandrę, a na deser miseczkę manii samobójczej"

Wyżej wspomniane cierpienie bardzo trudno jest wypowiedzieć, a jeszcze trudniej przelać na papier. Borszewicz tego właśnie dokonał - opisuje istotę cierpienia, otaczając go przy tym niebywałą wrażliwością. W "Mrokach" czytamy o skokach z wieżowca, o samospaleniach, o wielkich i małych życiowych pomyłkach ujętych w słowa tak delikatne, iż mamy wrażenie zapoznawania się z czymś, co spotyka każdego, z czymś, co można krótko skwitować czułym uśmiechem.

"Piękne jest życie na tym najokrutniejszym ze światów, Duet! Piękne jest życie..."

Mroczna fabuła kręci się wokół dorożkarza Dueta Zezowatego. Duet jest osobą mówiącą utworu i przedstawia nam swoje młodzieńcze lata. Ma tysiąc myśli na minutę - mówi trochę o historiach zasłyszanych w dorożce, mówi o swoim przyjacielu Wiktorze, beznadziejnie zakochanym w wizji własnej śmierci, o chorym obuwiu, o tęsknocie za pewną Nieobecną. Książka jest swego rodzaju patchworkiem, jest skupiskiem idei, dwustustronicowym przedstawieniem specyficznego werterowskiego światopoglądu.

Pisarz-poeta debiutował "Mrokami" w 1983 roku. Nowe wydanie zostało przez autora nieco uwspółcześnione, ale kto czytał "Mroki" sprzed trzech dekad, z pewnością pokusi się o stwierdzenie, iż książka ta pomyślnie przeszła próbę czasu. Główny bohater zmaga się ze świadomością śmierci, a także ze śmiertelnością osób mu najbliższych, i jednocześnie poszukuje swego rodzaju wytchnienia w miłości i przyjaźni.

"Dzieciństwo kończy się wtedy, gdy po raz pierwszy uświadamiasz sobie śmierć. Śmierć w ogóle i tę swoją.Po takim czymś już nigdy nie można być dzieckiem."

Przebrnęłam przez "Mroki" z szeroko otwartymi oczami, stale będąc pod ogromnym wrażeniem stylu pisarskiego Borszewicza. Miło jest przeczytać coś tak niezwykłego, że na koniec zatrzaskuje się książkę, unosi głowę i szepcze do siebie z uznaniem "To było coś". Jedno jest pewne - z czymś takim jak "Mroki" jeszcze się nie spotkałam i, choć uparcie i zachłannie poszukuję, pewnie nie przyjdzie mi już natrafić na podobną pozycję.

UWAGA! Przed rozpoczęciem czytania należy zaopatrzyć się w gorącą herbatę, dużo wolnego czasu i maksimum skupienia.

Po więcej moich recenzji zapraszam na bloga wordsurvival.blogspot.com

"Moje serce coraz częściej przypomina mi zdrętwiałą rękę. Niby jest. Zdrowe i całe. A jednak nie potrafię wykonać nim najprostszego gestu."

Czy zastanawia Cię, jakie myśli kłębią się w głowie człowieka zmagającego się z depresją? Czy chciałbyś się dowiedzieć, jak wysoki poziom może osiągnąć mętlik emocjonalny? Czy ciekawi Cię głębia umysłu ludzkiego? I wreszcie - czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Weronika uważa się za całkowicie normalną osobę. Czy jest wariatką, choć w najmniejszym stopniu? Nie, nie jest nią, a przynajmniej sama siebie próbuje do tego przekonać. Nie jest chora psychicznie, wszystko z nią w porządku. W takim razie dlaczego już na początku książki Weronika decyduje się popełnić samobójstwo?

Weronika jest jeszcze bardzo młoda. Mieszka w uroczej Lublanie, jest piękna, mężczyźni za nią szaleją, ma przyjemną, stałą pracę. A jednak coś w jej życiu jest nie w porządku. Mężczyznę może mieć każdego, ale to jej nie wystarcza - pragnie prawdziwej miłości, a tego nie znajduje w związkach na jedną noc. Praca stała się dla niej nieprzyjemną rutyną. Każdy jej dzień wygląda dokładnie tak samo, jak poprzedni. Nie, Weronika nie jest szalona. Jest po prostu wykończona monotonnością.

W chwili śmierci Weronika jest przekonana, że naprawdę chce umrzeć. Raj jest od niej o krok, jest kuszący i nęci swą perfekcją. W takim razie ogromne jest jej rozczarowanie, gdy niebo okazuje się jakieś blade, dziwne, ponure... Co to za niebo?

Cóż, miejsce, w którym znalazła się Weronika, z rajem nie ma bynajmniej nic wspólnego. Kobieta budzi się w Villette, szpitalu psychiatrycznym, gdzie dowiaduje się, że tabletki jej nie zabiły. Jeszcze nie. Uczyniły bowiem ogromne spustoszenie w jej organizmie i spowodowały wadę serca, która zabije ją za kilka dni. Weronika odmierza czas... Już nie jest taka pewna, czy chce umrzeć.

"Weronika postanawia umrzeć" to zdecydowanie moja ulubiona książka pana Coelha. Ulubiona, ukochana... Różnych można by użyć określeń, a i tak nie sposób oddać, jak bardzo cenię tę lekturę. Było to drugie dzieło autorstwa pana Paula, które udało mi się przeczytać (zaraz po "Walkiriach") i zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Przede wszystkim ta lektura jest niesamowicie mądra. To prawdziwe zbiorowisko genialnych cytatów, myśli, które zostają z człowiekiem na całe życie. Ja sięgnęłam po nią całkowicie przypadkowo, kiedy czułam się bardzo źle z samą sobą - "Weronika..." pomogła mi się pozbierać i na nowo docenić wszystko, co mam. Ta książka to chyba najlepszy antydepresant na całym świecie.

Lektura niby opowiada o szaleńcach. Czytamy historie chorych ludzi zamkniętych w Villette i z każdą stroną zaczynamy ich coraz lepiej rozumieć. Mimo tej tematyki, wbrew pozorom, książka jest naprawdę pozytywna, posiada optymistyczny przekaz. Uczy żyć, w każdym aspekcie. W każdym tego słowa znaczeniu.

Już nawet nie liczę, ile razy przebrnęłam przez to dzieło. Warto po nie sięgać nie tylko w tych złych momentach, nie tylko na zakrętach. Gdyby nie było tylu innych cudownych książek na świecie, polecałabym czytać ją w kółko, bez przerwy. Nauczyć się jej na pamięć i powtarzać w myślach cytaty z niej. I wczuć się w historię Weroniki, ponieważ "wszyscy, w taki czy w inny sposób, jesteśmy szaleni".

Na pewno każdy zna Paula Coelho. Pisarz operuje genialnym słownictwem i to z pewnością przykuwa uwagę podczas czytania tej pozycji. Uwielbiam jego sposób pisania, ponieważ książki jego autorstwa są z jednej strony przesiąknięte hektolitrami życiowej mądrości (Coelho sam był zamykany w psychiatrykach, więc zdaje się, że świat przedstawiony w "Weronika postanawia umrzeć" został stworzony w oparciu o jego własne doświadczenia,co potęguje poziom wiedzy zawarty na stronach tej książki), a z drugiej strony te mądrości przekazywane są prostym, zrozumiałym językiem, który każdy czytelnik potrafi z łatwością pojąć i sobie przyswoić. Mało kto potrafi tak mistrzowsko operować słowem pisanym, jak Paulo Coelho. "Weronika postanawia umrzeć" to z pewnością nie ostatnia jego książka, którą tutaj zrecenzowałam.

Po więcej moich recenzji zapraszam na bloga www.wordsurvival.blogspot.com :)

Weronika uważa się za całkowicie normalną osobę. Czy jest wariatką, choć w najmniejszym stopniu? Nie, nie jest nią, a przynajmniej sama siebie próbuje do tego przekonać. Nie jest chora psychicznie, wszystko z nią w porządku. W takim razie dlaczego już na początku książki Weronika decyduje się popełnić samobójstwo?

Weronika jest jeszcze bardzo młoda. Mieszka w uroczej...

więcej Pokaż mimo to