-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1140
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać366
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński21
Biblioteczka
2017-01-06
2016-10-20
Jestem odrobinę skołowany. I wyczerpany. Nie wiem co się dzieję i zapomniałem, jak się nazywam. Chodzę też po pokoju i zapisuję ściany słowami "jak" i "dlaczego". Winnym mojego obecnego stanu jest jeden człowiek, mistrz obłędu. Nazywa się Sebastian Fitzek i napisał "Pasjonata Oczu" - gwałciciela mózgu wśród książek.
Sprawa wygląda tak - w Berlinie działa nie do końca normalny psychopata, Zarin Suker, który uwielbia otwierać kobietom oczy i to dosłownie, odcinając im powieki. Policja jest oczywiście bezradna, do pomocy zaprasza więc Alinę Gregoriev, medium, która za pomocą dotyku potrafi zajrzeć w umysł ludzi. Ta zgadza się i w tym momencie uwalnia potężną spiralę przemocy i okrucieństw. Tymczasem jej dobry znajomy - Alexander Zorbach - mógłby jej w tym pomóc, ale, jak twierdzą wszyscy, znajduje się na tamtym świecie.
No... ten Fitzek to jest jednak gość. Mówi się, że sequel jest zawsze gorszy od poprzednika, ale Niemiec stwierdził, że skoro i tak się wśród pisarzy wyróżnia, to można i tę zasadę obalić. Zadanie było ciężkie, bo "Kolekcjoner Oczu" był książką w każdym aspekcie doskonałą, ale ogłaszam, że "Pasjonat..." bardzo często mu dorównuje, momentami nawet przewyższając. Tu po prostu cały czas coś się dzieje. Fitzek nie ma zamiaru spowalniać ani na moment za pomocą niepotrzebnych opisów czy przesadnie urozmaiconych dialogów. Jedzie z akcją od pierwszej strony, dzieląc fabułę na dwóch bohaterów, dzięki czemu zabawa z serii "ciekawe, jak to połączy" cieszy bez przerwy. Klasycznie dla siebie miesza w głowie czytelnika, zaskakuje tam, gdzie trzeba i tworzy wielki labirynt wskazówek, które w pewnym momencie spotykają się w najprostszym, a jednak najbardziej szokującym momencie.
Poza tym jego wyobraźnia to kopalnia świetnych pomysłów. "Pasjonat" już jako książka o samym Sukerze sprawdza się bardzo dobrze, całe szczęście jednak Fitzek dopieszcza ją elementami związanymi z poprzednią historią, łącząc oba śledztwa w spójną całość. Tak szczerze to nawet nie do końca mi to pasowało, bo wydawało się wymuszone, słabe i w pewnym sensie niepotrzebne. Oczekiwałem o wiele więcej od starcia Zorbacha z Kolekcjonerem i w pewnym momencie powieści byłem nawet trochę na autora obrażony, że traktuje to bez należytej uwagi, ale... zaufajcie mi, Fitzek po prostu nie zawodzi i w końcu nadejdzie moment, kiedy wszystkie elementy zaczną do siebie pasować. I stworzy zakończenie nie tylko zaskakujące i logiczne, ale też przygnębiające i satysfakcjonujące.
Czy mogę się do czegoś przyczepić? Chyba tylko do polskich wydawnictw, że wciąż czeka kilka nieprzetłumaczonych książek tego Geniusza. Bo do fabuły, postaci, stylu czy tempa zastrzeżeń mieć nie można. Oddam duszę za trzecią część.
Jestem odrobinę skołowany. I wyczerpany. Nie wiem co się dzieję i zapomniałem, jak się nazywam. Chodzę też po pokoju i zapisuję ściany słowami "jak" i "dlaczego". Winnym mojego obecnego stanu jest jeden człowiek, mistrz obłędu. Nazywa się Sebastian Fitzek i napisał "Pasjonata Oczu" - gwałciciela mózgu wśród książek.
Sprawa wygląda tak - w Berlinie działa nie do końca...
2016-04-25
FITZEK ZNÓW TO ZROBIŁ!
Ten człowiek to geniusz! Nawet jeśli jakimś cudem trafia mu się delikatna wpadka jak "Terapia", to takie perełki w stylu "Kolekcjonera Oczu" utwierdzają mnie w przekonaniu, że Niemiec to pisarz jedyny w swoim rodzaju i już na stałe znalazł sobie miejsce wśród najlepszych znanych mi autorów.
Kolekcjoner Oczu to posiadacz kozackiego pseudonimu i berliński seryjny morderca. Zabija matkę, porywa i ukrywa dziecko, a potem daje ojcu 45 godzin na poszukiwania. Po tym czasie dzieciak umiera i traci lewe oko. Brzmi całkiem makabrycznie, szczególnie, że jego chora gra wciąż trwa, a śladów zero. Do poszukiwań Kolekcjonera włącza się w końcu reporter śledczy Alexander Zorbach (stając się przy okazji podejrzanym #1), a do pomocy ma niewidomą terapeutkę, która dotykiem potrafi wejrzeć w przeszłość pacjentów (to prawda!) i jest przekonana, że niedawno miała do czynienia z mordercą.
Postaram się nie zachwycać zbytnio i nie używać mocnych słów, ale... TA KSIĄŻKA JEST PRZEFANTASTYCZNA. Jestem pod ogromnym wrażeniem wyobraźni Fitzka. Tyle cudownych zwrotów akcji, tyle fantastycznych pomysłów - kurde, już sama idea gry mordercy jest niesamowita i chętnie zobaczyłbym ją rozwiniętą do o wiele większych rozmiarów - ciągła akcja! Tu serio cały czas coś się dzieje; już sam prolog rzuca w czytelnika policyjną akcją, a potem jest już tylko lepiej. Świadomość okrutnego zakończenia, o którym wciąż przypomina nam narrator i ciągłe odliczanie czasu pozostałego do śmierci dziecka potęguje napięcie i nie pozwala nawet na moment oderwać się od fabuły. Pełno tu wyścigów z czasem, zaskakujących sytuacji, wskazówek od mordercy... po prostu geniusz. Duża w tym zasługa bohaterów - Zorbach jako rozdarty między powołaniem a rodziną podejrzany sprawdza się świetnie i od razu daje się polubić, Alina pomimo tego, że miałem wrażenie, że Fitzek za bardzo chce pokazać, jaka to ona nie jest świetna pomimo ślepoty też jest całkiem w porządku. Na drugim planie każdy ma coś do dodania od siebie, co więcej! Jest tu nawet kozacki pies, a to zawsze spory plus.
Nie przeszkadza mi w tym wszystkim nawet czysto fikcyjny "dar" Aliny. Byłem mocno sceptycznie nastawiony do "Kolekcjonera" wiedząc, że rozchodzi się tu o wizje przeszłości, ale wątek ten idealnie wpasowuje się w grę z mordercą. Wciąga i zmusza do analiz czy też czekania na kolejne go użycie. Zresztą, z "darem" związane jest też sporo zwrotów akcji, bez których książka nie byłaby taka sama, także zaliczam to na plus. Ale i tak największym zwycięzcą "Kolekcjonera" jest jego zakończenie. Brawa, te kilkadziesiąt ostatnich stron to - nie przesadzę teraz - jedna z najlepszych rzeczy przeczytanych przeze mnie w życiu. Mocno emocjonalna, wybitnie zaskakująca i przygnębiająca. Do tego dość nietypowa. Szacun.
Nie dodam nic więcej. Dla takich książek warto żyć.
FITZEK ZNÓW TO ZROBIŁ!
Ten człowiek to geniusz! Nawet jeśli jakimś cudem trafia mu się delikatna wpadka jak "Terapia", to takie perełki w stylu "Kolekcjonera Oczu" utwierdzają mnie w przekonaniu, że Niemiec to pisarz jedyny w swoim rodzaju i już na stałe znalazł sobie miejsce wśród najlepszych znanych mi autorów.
Kolekcjoner Oczu to posiadacz kozackiego pseudonimu i...
Szalona podróż, w której nic nie jest tym, czym się wydaje, a na każdym kroku czeka na nas zaskoczenie, strach, pułapka czy zagadka. Fitzek po raz kolejny udowadnia, że w swoich klimatach nie ma od niego lepszych, podnosząc napięcie z każdą stroną, by ostatecznie (jak zawsze) rozwalić mnie na łopaty zakończeniem.
Prawdopodobnie najbardziej pomysłowy autor, jakiego znam (a wielu ich, serio)
Szalona podróż, w której nic nie jest tym, czym się wydaje, a na każdym kroku czeka na nas zaskoczenie, strach, pułapka czy zagadka. Fitzek po raz kolejny udowadnia, że w swoich klimatach nie ma od niego lepszych, podnosząc napięcie z każdą stroną, by ostatecznie (jak zawsze) rozwalić mnie na łopaty zakończeniem.
Prawdopodobnie najbardziej pomysłowy autor, jakiego znam (a...
Książka doskonała. Jedna z tych, w których myślisz sobie "Ha, już wiem!", a po trzech następnych zdaniach orientujesz się, że dalej od rozwiązania być nie mogłeś. Wciągająca, mieszająca w głowie, nie dająca się do końca rozgryźć i, tradycyjnie już u niemieckiego pisarza, zaskakująca jak cholera. Oby więcej takich lektur!
Książka doskonała. Jedna z tych, w których myślisz sobie "Ha, już wiem!", a po trzech następnych zdaniach orientujesz się, że dalej od rozwiązania być nie mogłeś. Wciągająca, mieszająca w głowie, nie dająca się do końca rozgryźć i, tradycyjnie już u niemieckiego pisarza, zaskakująca jak cholera. Oby więcej takich lektur!
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-04
Z lekka miazga.
"Identity Crisis" (bo jakieś dwa lata temu jeszcze anglojęzyczny i na ekranie komputera) to jeden z pierwszych komiksów ze świata DC jaki przeczytałem. Dzieło to raczej dla zaawansowanych, więc dość dziwny wybór, ale kolejna lektura w ramach serii "DC Deluxe" utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że lepszego początku wybrać sobie nie mogłem. Bo komiks ten jest po prostu doskonały.
Za tą cudowną okładką kryje się opowieść o tym, co dla superherosów najbardziej przerażające - o bezpośrednim ataku na ich najbliższych. Ktoś poznał supertożsamości i postanowił uderzyć tam, gdzie boli najbardziej. Najpierw ginie żona Elongated Mana, potem dochodzi do zamachu kolejnej partnerki, rzuca się groźbami, nikt nie czuje się już bezpieczny, bezradni bohaterowie nie mogą sobie z tym poradzić, a jakby tego było mało, to - zgodnie z zasadami rasowego kryminału - na jaw wychodzą wstrząsające tajemnice z przeszłości.
Poruszanie się po świecie tak rozległym jak uniwersum DC wymaga maksymalnej ostrożności. W końcu każda najmniejsza decyzja, najdrobniejsze wydarzenie automatycznie oddziałuje na całą masę innych komiksów. Jeśli połączysz dwójkę bohaterów w parę albo zmienisz któremuś z bohaterów kolor włosów, wszyscy pozostali scenarzyści muszą się do ciebie dostosować. Pisanie więc kryminału pełnego śmierci, zdrad i tajemnic z przeszłości (szczególnie tak mocarnych jak tutaj) to posunięcie co najmniej odważne. Na szczęście Brad Meltzer wcale się nie boi i potężnych decyzji podejmuje mnóstwo, szokując i zaskakując czytelnika przynajmniej co kilkanaście stron. Ładunek emocjonalny jest tu nie do zmierzenia. Bohaterowie (nie tylko ci dobrzy) są tu tak prawdziwi i naturalni, że da się do nich przywiązać niemal od razu. A wiedząc, że morderca wciąż gdzieś tam czyha, martwimy się o wszystkich, przy okazji również ich podejrzewając.
Geniusz "Kryzysu" tkwi też w tym, że Meltzer nie korzysta z żadnego ze sztampowych bohaterów, dając pole do popisu tym mnie znanym, a równie ciekawym (co prawda w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że bez Batmana nie da się zrobić dobrego komiksu, więc daje Gackowi trochę stron pod koniec). I jest to naprawdę spory plus, bo z drugim planem dużo swobodniej można się bawić. Ranić, niszczyć, zmieniać - i nikt nie będzie miał pretensji.
Chwała wydawnictwu za to, że w końcu pozwoliło nam, Polakom, na zakup tego arcydzieła. Bo to jeden z tych komiksów, które trzeba znać. Które trzeba mieć. Nie tylko ze względu na świetną historię, ale i sporo emocji, dość ważne dla uniwersum wydarzenia (po których, klasycznie, nic już nie jest takie samo) i bardzo dobrze zachowane relacje międzybohaterskie.
Krótko i na temat - WARTO!
Z lekka miazga.
"Identity Crisis" (bo jakieś dwa lata temu jeszcze anglojęzyczny i na ekranie komputera) to jeden z pierwszych komiksów ze świata DC jaki przeczytałem. Dzieło to raczej dla zaawansowanych, więc dość dziwny wybór, ale kolejna lektura w ramach serii "DC Deluxe" utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że lepszego początku wybrać sobie nie mogłem. Bo komiks ten...
2013-03
Nie do końca podoba mi się sposób oceniania mang na LC, gdzie każdy tom trzeba odszukać osobno, więc ogólnie o całej historii wypowiem się właśnie tutaj.
Monster to dziejąca się w Niemczech historia młodego, ambitnego i genialnego japońskiego lekarza, który na przekór władzom szpitala decyduje się uratować "mniej ważnego" pacjenta, przez co jego życie zawodowe i osobiste umiera w jednej sekundzie. Jakby mu tego było mało, ktoś morduje władze placówki (jak się później okazuje - jest to właśnie ten uratowany wcześniej pacjent), a głównym podejrzanym zostaje oczywiście główny bohater - doktor Tenma.
Wygląda więc na klasycznie skrojony kryminał z biednym bohaterem samotnie stawiającym czoła całemu światu. Ha, tak by się mogło zdawać! Jednakowoż jest to historia tak przepotężna, że niemożliwym jest wrzucenie jej tylko do jednego gatunku. Zakrojona na napraaaawdę ogromną skalę! Momentami zahacza o rodzinną przemoc, stara się definiować miłość, zrozumieć terroryzm... Tyle tu różnorakich emocji, wzruszającej obyczajówy, bezlitosnej polityki, wstrząsających zbrodni, głębokich jak cholera bohaterów!! Postacie to na 100% największy atut tej właśnie mangi. Bo nikogo się tak naprawdę do końca nie da rozgryźć. Przoduje w tym główny antagonista (który na jakiś czas został moim mistrzem numer jeden, wyprzedzając w tym zestawieniu takie tuzy jak Voldemort czy Joker), którego każde najmniejsze pojawienie się skutkuje konkretną porcją kropel potu i dreszczu na plecach. Bezlitośnie bawi się z bohaterami, nie przejmuje się nikim ani niczym, dla czystej rozrywki rani i zabija, a motywacje jego działań, jak i sama przeszłość potrafią szokować bardziej niż czyny. Równie dobra, co historia, jest też intryga, która z każdym rozdziałem tylko bardziej plącze i kręci, tylko dodaje tropy, zachęca do dalszego sięgania po komiks... I do tego jest bardzo mroczna, bo ciężko tu o szczęśliwy koniec dla drugiego planu ( i często pierwszego!) W tej kwestii to taka trochę Gra o Tron świata komiksu :D Kurde, ja bym się tu przecież mógł wszystkim zachwycać w zasadzie, bo Monster wad nie posiada. I mówię serio, NIE POSIADA. Nawet najlepsze twory Scotta Snydera zawsze mają gdzieś ten jeden malutki minusik. Tutaj ich po prostu znaleźć się nie da. I w zasadzie dość ciężko bezspoilerowo stwierdzić, dlaczego Monstera znać trzeba (bo tak naprawdę jego geniusz leży głównie w mocnych, ale trafnych spostrzeżeniach i zwrotach akcji związanych z tematami uznawanymi za kontrowersyjne) , ale zapewniam Was, że jeśli już po niego sięgnięcie, to do końca życia będziecie żyć z przeświadczeniem, że to najlepsze, co Was w życiu spotkało.
Perfekcja w czystej postaci. Nic więcej dodawać nie trzeba. Absolutny must-read dla... w zasadzie dla każdego na Ziemi.
Nie do końca podoba mi się sposób oceniania mang na LC, gdzie każdy tom trzeba odszukać osobno, więc ogólnie o całej historii wypowiem się właśnie tutaj.
Monster to dziejąca się w Niemczech historia młodego, ambitnego i genialnego japońskiego lekarza, który na przekór władzom szpitala decyduje się uratować "mniej ważnego" pacjenta, przez co jego życie zawodowe i osobiste...
2015-06-23
Cholera jasna, Snyder! Weź się w końcu, człowieku, pomyl! Pomyl się i to tak potężnie, bo mi się już zasób pozytywnych przymiotników kończy do tych opinii!
"Black Mirror" to jeden z najlepiej ocenianych batmanowych komiksów wszech czasów. Masa wychwalających recenzji i nazwisko autora napawały mnie ogromnymi nadziejami. Miałem zamiar oszczędzić ten komiks jako ukoronowanie mojej snyderowej przygody, ale wystarczył jeden dotyk tego cudownego wydania i mój portfel ucierpiał. Nie żałuję nic a nic.
Nie jest to typowy komiks o Batmanie. Głównie dlatego, że brak w nim Bruce'a Wayne'a. Rolę Gacka przejmuje tutaj Dick Grayson, pierwszy z Robinów i staje przed poważnymi zagrożeniami czającymi się w Gotham - kilka typowych śledztw, cameo Jokera, osobiste problemy, ale przede wszystkim wielki powrót syna komisarza Gordona, Jamesa, który, jakby to delikatnie ująć, normalny nie jest.
I niby od czego mam zacząć? Czym zachwycać się najpierw? Historią, która jest nietypowa, jak na komiks superbohaterski, bo bardzo spokojna, pozbawiona epickich pojedynków, gangsterów, poprzebieranych przestępców i gróźb? Zarówno ta część dotycząca Batmana, który wcale nie tak bardzo różni się od Bruce'a, a także ta gordonowa potrafią wciągnąć i zaintrygować, wywołać dreszczyk na plecach, zaskoczyć jak rasowy kryminał. Snyder nietypowo dla siebie nie pędzi na łeb, na szyję, powoli i ostrożnie przedstawia wydarzenia, skupia się na szczegółach, pozwalając delektować się każdym kadrem, każdym dialogiem. A naprawdę jest się czym delektować. Nie ma miejsca na pseudointeligencję, puste słowa, schematyczne zagrywki. Wszystko wydaje się mieć sens, swój cel. Ostatecznie nawet najmniej ważna rzecz okazuje się być równie istotna co sam Batman.
A postaci? Rany, przecież tu można cały esej napisać. Jeśli Joker w wykonaniu Snydera (czyli najlepsze co się może w świecie komiksowym zdarzyć) ledwo zapada w pamięć po przeczytaniu "Black Mirror", to już coś znaczy. Bardzo cieszy mnie fakt, że mnóstwo miejsca poświęcono tu Jimowi Gordonowi. Bohater ten z czasem ewoluował do tła, które jest tylko po to, żeby informować Batmana o zbrodniach, a potem dawać się pokonywać. Tu urasta do rangi niemalże głównej postaci. Sporo mądrych przemyśleń, samodzielnie podejmowanych działań, odpowiedzialności. Tutaj to Dick radzi się Gordona, nie na odwrót. A i sam nowy Batman to powiew niesamowitej świeżości. Nie jest wszechmocny i wszechwiedzący, nie żyje wciąż myślą o martwych rodzicach, potrafi się uśmiechnąć. Bardzo przyjemna odmiana. Do tego dochodzi jeszcze cała masa nowych przeciwników. Choć większość z nich nie wyróżnia się niczym poza dziwnym wyglądem, akurat główny antagonista - czyli psychopatyczny syn Gordona - to klasa sama w sobie. Łączy ze sobą wszystkie kawałki opowieści, jest nieobliczalny, przebiegły i wyrafinowany. Praktycznie przerażający. Cała otoczka wokół tej postaci - jej przeszłość, tajemnice, przemyślenia - to istny majstersztyk. Szanuje się też to, że Snyder za przeciwnika obiera sobie też samo miasto, które wciąż rzuca przysłowiowe kłody pod nogi bohaterom.
Do Scotta dołączyło dwóch rysowników. Jock (z tymi panami widziałem się niedawno przy okazji świetnego "Wytches") odpowiada tu za typowo batmanowe szkice, te bardziej mroczne, wymuszające strach i odrzucenie. Francavilla zaś cieszy nasze oczy w przypadku historii Gordonów. Może i kolorowo i jasno, ale przy tym jednak dziwnie niepokojąco. I obaj panowie spisują się kapitalnie. Lepiej się chyba nie dało. Na dodatek co kilka numerów zamieniają się "miejscami", dzięki czemu komiks nie nuży nawet na sekundę.
Także tego. Absolutny objaw geniuszu. Nie wiem, czy Snyder będzie dał radę wspiąć się kiedyś wyżej, ale... już nie raz tak myślałem. W każdym razie, komiks jest to idealny i nic więcej dodawać nie trzeba. Niebanalny, intrygujący, wstrząsający. Co z tego, że już go czytałem; i tak na 300% zakończy moją przygodę ze Scottem Snyderem.
Cholera jasna, Snyder! Weź się w końcu, człowieku, pomyl! Pomyl się i to tak potężnie, bo mi się już zasób pozytywnych przymiotników kończy do tych opinii!
"Black Mirror" to jeden z najlepiej ocenianych batmanowych komiksów wszech czasów. Masa wychwalających recenzji i nazwisko autora napawały mnie ogromnymi nadziejami. Miałem zamiar oszczędzić ten komiks jako...
2015-04-28
Dobra, na spokojnie. Moje pierwsze spotkanie z Przebudzeniem to był totalny szał, amok, sam środek snyderowej manii (która w zasadzie się nigdy nie skończyła), więc teraz, po drugim przeczytaniu czas napisać opinię jak normalny czytelnik.
Moja przygoda z komiksem poza-superbohaterskim nie jest zbyt ogromna. Do sięgnięcia po coś, co nie ma w nazwie "man" przekonywać mnie muszą albo świetne recenzje albo nazwiska. Ostatecznie okładka. Na nieszczęście mojego portfela Przebudzenie posiadało wszystkie trzy atrybuty. Do tego doszło jeszcze zachwalanie przez sprzedawcę rysownika, który, cytuję - "miażdży i tłuką się o niego wszyscy wydawcy". Czy się z tymi recenzjami i opiniami zgadzam? Po kolei...
Budząca sympatię pani biolog Lee Archer zostaje "zaproszona" na podwodną stację badawczą, żeby pomóc w analizie podejrzanych dźwięków. Okazuje się, że oprócz niepokojących odgłosów, natrafiono też na równie niepokojącą istotę. I walka o przetrwanie się zaczyna...
Któż nie kocha klasycznych survivali z odrobiną horroru w tle? A jeśli jeszcze dołoży się do tego opuszczoną i podwodną stację jako miejsce akcji, trochę chaosu, różnego rodzaju wizje, chwilowe wycieczki w przeszłość i naprawdę spoooro makabry i strachu? Czy taka historia, oczywiście podkreślam że pisana przez scenarzystę, który w przerażaniu ma dyplom doktora, może się nie udać? Oczywiście, że nie. Ale niestety dla czytelnika kończy się równie szybko, co zaczyna, a Snyder przenosi nas 200 lat w przód, by zacząć powolne, momentami dziwne i chaotyczne wyjaśnienia.
I tu chyba tkwi największy problem Przebudzenia. Każda osoba, z którą wymieniałem na jego temat wrażenia, mówiła coś w stylu "gdyby cały komiks był jak pierwsza połowa..." Ciężko się nie zgodzić. Był klimat, był mrok, było ciasno, ciemno i złowieszczo, ale wszystko ginie w drugiej, kolorowej, czasem wesołej (choć nie zawsze) części. Ale tylko w kwestii właśnie atmosfery i nagłej zmiany. Fabuła wciąż ma sens i wciąż przedstawiana jest logicznie, wzbudza ciekawość, porusza do samego końca. Tylko że jednak pozostaje lekki niedosyt...
...który całe szczęście rekompensują absolutnie przefantastyczne, doskonałe, genialne, kapitalne, konkretnie potężne, wyśmienite, pierwszorzędne (...) bezkonkurencyjne i nadzwyczajne rysunki Seana Murphy'ego. Jezu! Ja się nie dziwię, że każdy chce go mieć dla siebie! Przecież to jakieś objawienie w świecie powieści graficznych! Wow... po prostu wow. Gdyby ktoś kiedyś wydał Przebudzenie bez świetnych tekstów Snydera, i tak bym to kupił, a potem spędzał godziny przeglądając i popadając w jeden zachwyt za drugim. Śmiem twierdzić, że Murphy jest nie tylko najlepszym rysownikiem swojego pokolenia, ale ogólnie, wszystkich pokoleń.
Słyszałem, panie Murphy, że pana marzeniem jest praca przy Batmanie, prawda? Może by tak dołączyć do Snydera w obecnej serii i razem z nim stworzyć najlepszy komiks wszech czasów?
Oceny nie zmieniam. Nawet jeśli za drugim razem historia trochę zawodzi, to za samą oprawę graficzną mógłbym dać 47/10, a to niszczy skalę Lubimy Czytać, więc...
10/10!
Dobra, na spokojnie. Moje pierwsze spotkanie z Przebudzeniem to był totalny szał, amok, sam środek snyderowej manii (która w zasadzie się nigdy nie skończyła), więc teraz, po drugim przeczytaniu czas napisać opinię jak normalny czytelnik.
Moja przygoda z komiksem poza-superbohaterskim nie jest zbyt ogromna. Do sięgnięcia po coś, co nie ma w nazwie "man" przekonywać mnie...
Nie będę tego ukrywał, Dave Mustaine to mój ulubiony człowiek wszech czasów. Uwielbiam wszystko, czego tylko się dotknie. Jego teksty, riffy, solówy, wywiady, zachowanie, nawet występ w Jeopardy był kapitalny! Więc może się okazać, że opinia ta nie będzie zbyt obiektywna. Ale postaram się opisać biografię Dave'a tak, jak ją odebrałem za pierwszym przeczytaniem, czyli w okresie, kiedy się dopiero w Megadeth (jak i w cały metalowy świat) wkręcałem - początek pięknych czasów :')
13 września 1961 roku - na świat przychodzi mały rudzielec i niemal od samego początku nie ma zbyt łatwo. A to odszedł ojciec (wykorzystywany później jako groźba numer jeden), a to brakowało kumpli, a to znów trzeba było się przeprowadzić. Gdzieś tam jeszcze matka została religijną fantyczką, wpadło też trochę biedy. Zagubiony w tym wszystkim dzieciak, po nieudanej przygodzie ze sportem, stwierdza ostatecznie, że to muzyka jest światem, który przyniesie mu ratunek. I tak zaczyna rodzić się legenda...
Większość muzycznych biografii utwierdza w przekonaniu, że lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte to czasy delikatnie mówiąc szalone. Nadużywanie narkotyków i alkoholu, przygodny seks, porzucanie edukacji, bezdomność, kłopoty z prawem - rzeczy równie naturalne co oddychanie. Z Davem nie było inaczej, widać to na masie przykrych (choć często równie zabawnych) historii z jego życia. Przerażające to wszystko i to bardzo, szczególnie oberwując, jak nisko momentami musiał upadać, żeby się z tego wszystkiego wykaraskać. Całe szczęście Rudy nie kryje się z tym, że się tych występków po prosty wstydzi i pisze wszystko bardziej ku przestrodze niż jako przyjemną retrospekcję.
Wtedy nadchodzi Metallica. Dla tych, którzy nie wiedzą - Mustaine był ich pierwszym (i najlepszym! :P ) gitarzystą, przyczynił się całkiem mocno do powstania pierwszej płyty, a potem w pewnym sensie z własnej winy został z zespołu wykopany. Wiedząc, jak ogromne pretensje ma do swojej dawnej grupy Dave, mocno obawiałem się tego fragmentu. Bałem się, że pełen będzie żalu i wyrzutów, jednak ku memu zaskoczeniu to chyba najciekawsza część całej dejwowej historii. Jasne, od czasu do czasu ponarzeka, ale wtedy, kiedy jest to potrzebne. Jednak przez większość tych kilkudziesięciu stron po prostu się cieszy, opowiada z zachwytem, a fragmenty dotyczące Cliffa Burtona to konkretne (i zasłużone) wychwalanie pod niebiosa.
Niestety potem poziom lekko spada, bowiem to, co powinno być najważniejsze - czyli historia powstania najlepszego zespołu wszech czasów - potraktowane jest dość pobieżnie, coś w stylu "przyszedł ten, potem ten i zaczęliśmy nagrywać". Oczywiście poświęca od czasu do czasu więcej stron tym ważniejszym piosenkom albo członkom grupy, ale to po prostu za mało! Ja chcę więcej, chcę wiedzieć absolutnie wszystko!!
Całe szczęście lekkie braki w historii nadrabia sam Mustaine. Z tej autobiografii wyłania się jako człowiek podły, zawistny, złośliwy, pewny siebie, władczy, ignorujący innych, posiadający objawy samouwielbienia. Jednak na stronach książki tworzy z czytelnikiem na tyle mocną, niemal przyjacielską więź, że jedynym negatywnym przymiotnikiem, który się z nim kojarzy jest "rudy". I po ostatnim słowie czuje się autentyczny smutek, że to już koniec, że więcej od Dave'a nie przeczytamy.
Szczególnie, że już parę lat minęło od wydania biografii, powstały dwie płyty, zaszło sporo zmian... Może tak jakiś aneks, panie Mustaine? Co prawda już nie taki brudny, mroczny i momentami chory, bo teraz to już z pana bardziej Dziadzio Dave niż thrashowa bestia, ale ja po prostu chcę więcej Mustainowej literatury!
Prawdopodobnie zostanę pochowany z egzemplarzem tej książki, tak bardzo ją kocham :)
Nie będę tego ukrywał, Dave Mustaine to mój ulubiony człowiek wszech czasów. Uwielbiam wszystko, czego tylko się dotknie. Jego teksty, riffy, solówy, wywiady, zachowanie, nawet występ w Jeopardy był kapitalny! Więc może się okazać, że opinia ta nie będzie zbyt obiektywna. Ale postaram się opisać biografię Dave'a tak, jak ją odebrałem za pierwszym przeczytaniem, czyli w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-21
Tak, jest połowa marca, w zasadzie to już wiosna. I tak, właśnie skończyłem książkę o Bożym Narodzeniu. Ale tak ciężko mi się ostatnio czyta, że desperacko chwytam się wszystkiego, co nie odrzuca mnie po dwóch stronach.
Oto małe kalifornijskie miasteczko Pine Cove, na kilka dni przed świętami. Czas radości, pakowania prezentów, pięknych zapachów i w ogóle wszystkiego, co fajne. No, ale nie dla wszystkich. Otóż jedna z naszych bohaterek przypadkiem (!!) zabija swojego byłego męża, który akurat w tym momencie miał na sobie strój Mikołaja. Świadkiem tego jest mały chłopiec, który błaga Boga o powrót Świętego, a przebywający akurat na Ziemi boski posłaniec - czyli tytułowy najgłupszy anioł - postanawia spełnić to życzenie i zrzuca na Pine Cove świąteczny chaos.
Łatwo zauważyć, że nie jest to typowa wigilijna opowieść. I to nawet nie do końca ze względu na fabułę, bo bohaterowie w niej występujący są prawdopodobnie jeszcze lepsi. Kogo my tu mamy? Nieporadny policjant z polem pełnym marihuany? Jest. Naukowiec ze złamanym sercem i elektrodami na jajach? Jest. Nieprzejmujący się niczym pilot helikoptera i jego gadający nietoperz z Mikronezji? Oczywiście że jest. Ale i tak prym wiedzie tu była gwiazda kina akcji klasy F, która nie do końca jest pewna, czy żyje w naszym świecie, czy w rzeczywistości filmowej. Wszystko zależy od jej leków, a wiadomo, że ich nie bierze, więc przez większość książki jest Wojowniczą Kendrą i nigdzie nie rusza się bez miecza. Taka mieszanka nawet bez interwencji durnego (eufemizm roku!) anioła dałaby radę przemienić Boże Narodzenie w Apokalipsę.
Moore ma swój świat, to nie jest tajemnica. Jest chory, ale w tym pozytywnym znaczeniu, bo w tej książce nic kompletnie nie ma sensu, a czytelnik i tak to pochłonie i będzie usatysfakcjonowany. Styl jest prościutki (ale taki był zamiar), strony same się przewracają, a gęba ciągle cieszy. Tego mi chyba było w literackim świecie trzeba. Coś czuję, że wrócę do Pine Cove za parę miesięcy, bo jak dziwne by to nie było, w nastrój świąteczny to "Anioł" wprawić potrafi. No a przynajmniej ta cześć pozbawiona zombie i kanibalizmu :)
Tak, jest połowa marca, w zasadzie to już wiosna. I tak, właśnie skończyłem książkę o Bożym Narodzeniu. Ale tak ciężko mi się ostatnio czyta, że desperacko chwytam się wszystkiego, co nie odrzuca mnie po dwóch stronach.
Oto małe kalifornijskie miasteczko Pine Cove, na kilka dni przed świętami. Czas radości, pakowania prezentów, pięknych zapachów i w ogóle wszystkiego, co...
2015-01-14
2015 rozpoczęty z wysokiego C!
Jeśli ktoś z Was jeszcze nie "przeżył" Dochodzenia, niech najlepiej w tym momencie porzuci aktualnie czytane książki i zaopatrzy się w egzemplarz powieści Davida Hewsona. Bo warto.
Tak pokręconej i zawiłej intrygi jeszcze nie widziałem. Ginie dziewczyna. Młoda, piękna, wiadomo. Sprawa, jakich było tysiące. Zrozpaczona rodzina, nic nie wiedzący przyjaciele - było! Ale kiedy w śledztwo wkręca się polityka i okazuje się, że nie tylko w tym świecie wszyscy kłamią, zaczyna się zabawa.
Główni bohaterowie - o których wystarczy powiedzieć tyle, że są kapitalni; Meyer zdobył moją sympatię samym pojawieniem się, Lund pracowała na nią jakieś dwadzieścia słów dłużej - na przekór wszystkim, zarówno życiowym towarzyszom, znajomym z pracy jak i władzy, brną przed siebie, stawiając prawdę na pierwszym miejscu. Odnajdują ślady, zdobywają tropy, wysłuchują zeznań, a każda z tych rzeczy tylko bardziej mąci w głowie. Dość łatwo się w tym wszystkim pogubić (ale to rodzaj tego przyjemnego pogubienia, znanego doskonale czytelnikom kryminałów) - co w niektórych przypadkach może być spowodowane długaśnymi, duńskimi językołamaczami - szczególnie, że powieść pisana jest z perspektywy trzech osób, a między tymi osobami autor skacze co dwie, trzy strony. Z początku bardzo przyjemny sposób przedstawiania wydarzeń zaczyna wkurzać, kiedy się w intrygę wciągniesz. Czytanie z lekka nudnej debaty w środku strzelaniny? Sory, tak się nie robi!
Jeśli o same rozwiązania fabularne chodzi, to nie chcę tu zgrywać mistrza dedukcji (potrafi zaskoczyć mnie Coben przy trzeciej książce pod rząd), ale niektóre, mało ważne wątki bywają przewidywalne. Ale to głównie w sferze politycznej. W tej morderczej, może się wydawać, że wiesz, ale na 99% jesteś od prawdy jak najdalej to możliwe. Tak też jest z samym zakończeniem, które kładzie na łopaty i nie pozwala się podnieść. Zaskakujące, mocne, skomplikowane. To chyba najlepsza zachęta kryminalna.
Jasne, można by się czepiać, że stylistycznym arcydziełem "Dochodzenie" to nie jest - krótkie zdania, jeszcze krótsze opisy, mnóstwo dialogów, widać, że pisane na podstawie serialu. Ale hej, mnie to kompletnie nie obchodzi, jestem tym typem czytelnika, któremu fantastyczna fabuła przysłania inne braki.
Zwykłe "polecam" nie odda nawet w procencie tego, jak mocno rekomenduję tę powieść każdemu. Do księgarni! Do bibliotek! Czytać!
2015 rozpoczęty z wysokiego C!
Jeśli ktoś z Was jeszcze nie "przeżył" Dochodzenia, niech najlepiej w tym momencie porzuci aktualnie czytane książki i zaopatrzy się w egzemplarz powieści Davida Hewsona. Bo warto.
Tak pokręconej i zawiłej intrygi jeszcze nie widziałem. Ginie dziewczyna. Młoda, piękna, wiadomo. Sprawa, jakich było tysiące. Zrozpaczona rodzina, nic nie...
2014-09-28
Jedna z najbardziej niepokojących historii, jakie było mi dane w życiu czytać.
Potężna emocjonalnie opowieść małomiasteczkowa, w której śledztwo jest tylko tłem do ukazania przerażających relacji między mieszkańcami Wind Gap. Każda osoba jest tu zupełnie inna od poprzedniej, mamy pełną gamę osobowośći - poczynając od beznadziejnie nieporadnej głównej bohaterki, przez jej chłodną i złowieszczą matkę i puszczającą się, gardzącą człowieczeństwem młodszą siostrę (o rany, tej to chiałem soczyście zasadzić po ryju kilka razy - no ale to tylko oznacza perfekcyjne wykreowanie), nienawidzące się nawzajem i świetnie sympatię udające kobiety w średnim wieku, na stawiającym seks nad śledztwo policjancie kończąc. Poznawanie ich wszystkich po kolei to niesamowita radocha - szczególnie, że wiemy, że każde z nich ma coś do ukrycia. W tej kwestii nie mam autorce absolutnie nic do zarzucenia.
Tylko że "Ostre Przedmioty", jak na książkę liczącą lekko ponad 350 stron, są momentami przeraźliwie nudne! (chociaż to może być spowodowane tym, że jest to moje trzecie pod rząd spotkanie z panią Flynn) Kiedy akcja się rozkręca i zaczynam powoli się jarać, nie chcę ni z tego, ni z owego poznawać przeszłości lasu i opuszczonych budynków tam się znajdujących, szczególnie, że te wątki kompletnie nie mają znaczenia w późniejszych rozdziałach. Jak się dzieje, to ma się dziać, no!
W ogóle, skoro już przy stylu jesteśmy, przez cały czas czytania miałem wrażenie, że cała fabuła jest tylko wytworem wyobraźni bohaterki. Niektóre wydarzenia są tak niewiarygodne, tak proste i dziwne, że wydawało mi się, jakby autorka nagle zmieniła się w Davida Lyncha. Odczucie potęgowane wszechobecnymi wokół chorobami, z nadszarpniętą psychiką głównej bohaterki na czele. Nie wiem, czy to ze mną coś nie tak, czy to celowy zabieg, ale na pewno na plus, bo zdecydowanie potęguje to napięcie.
Oczywiście, bo to w końcu Gillian Flynn, końcówa to miazga. Tak przerażającego, mocnego i dołującego finału nie czyta się na codzień. Epilog przeczytany przy akompaniamencie głośnych oddechów, nerwowego przewracania się po łóżku i niespokojnego rozglądnia się na boki - nic, tylko się zachwycać!
Na koniec tylko jedna delikatna prośba - NA BOGA, KOBIETO! PISZ KSIĄŻKI W TAKIM TEMPIE JAK COBEN I PATTERSON!!!
Jedna z najbardziej niepokojących historii, jakie było mi dane w życiu czytać.
Potężna emocjonalnie opowieść małomiasteczkowa, w której śledztwo jest tylko tłem do ukazania przerażających relacji między mieszkańcami Wind Gap. Każda osoba jest tu zupełnie inna od poprzedniej, mamy pełną gamę osobowośći - poczynając od beznadziejnie nieporadnej głównej bohaterki, przez jej...
2014-09-11
Jakiś czas temu skończyłem czytać "Zaginioną Dziewczynę" autorstwa Gillian Flynn, która okazała się książką rewelacyjną. W poszukiwaniu czegoś, co byłoby chociaż w połowie tak fantastyczne, spojrzałem w bok, na moją półkę z książkami. "Mroczny Zakątek" - kiedy ja to kupiłem? Nie wiem, ale czas zabrać się za czytanie. Minęło kilka dni, książka skończona, a ja oficjalnie dołączam do grona fanów tworów pani Flynn.
Ta kobieta jest genialna! Dezorientacja jest tu chyba niewystarczającym słowem na opisanie tego, co Mroczny Zakątek ze mną wyczyniał. Historia pisana z perspektywy trzech osób (z czego dwóch dziejących się w przeszłości) - świetny pomysł, a sposób opisania jeszcze lepszy. Ta sama sytuacja widziana trzema różnymi spojrzeniami miesza w głowie, szczególnie kiedy wiesz, jak się skończy. Fakt, że finał opowieści znamy od początku tylko potęguje doznania. Czuje się, że wielka masakra już niedługo, każde, nawet najmniejsze zdarzenie ma tu ogromne znaczenie.
I chociaż w przypadku dwóch postaci autorka leje wodę bardziej niż Stephen King (szacun!), to gdy tylko powieść wraca do głównej bohaterki - zaczyna się wirtuozeria. Libby jest zdecydowanie największym atutem książki. Raz chce się ją objąć, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze i przy okazji podziękować jej za uświadomienie nam, że nie jest z nami jeszcze tak fatalnie. A zaraz potem, na kolejnej stronie chcemy strzelić ją w łeb i kazać się ogarnąć. Postać tak niedoskonała, że aż perfekcyjna.
Historia rozkręca się powoli, czasami aż za wolno, i nawet mógłbym odjąć za to gwiazdkę czy dwie - nieraz zdarzało się, że omijałem niektóre akapity, opisujące wygląd osiedla czy objaśnienie działania farmerskich narzędzi - ale ostatnie osiemdziesiąt stron rehabilituje wszystko. Dosłownie niszczy. Szalone tempo, zwrot za zwrotem, stres, satysfakcja, smutek, wzruszenie - czego tam nie ma? Ano tylko jednego - mankamentów.
Gillian Flynn pokazała mi kolejne ze swoich arcydzieł i pozostało żałować, że jeszcze tylko jedna książka przede mną :(
Jakiś czas temu skończyłem czytać "Zaginioną Dziewczynę" autorstwa Gillian Flynn, która okazała się książką rewelacyjną. W poszukiwaniu czegoś, co byłoby chociaż w połowie tak fantastyczne, spojrzałem w bok, na moją półkę z książkami. "Mroczny Zakątek" - kiedy ja to kupiłem? Nie wiem, ale czas zabrać się za czytanie. Minęło kilka dni, książka skończona, a ja oficjalnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09-01
Fascynująca książka. Dawno nic ani nikt nie manipulował mną z taką łatwością, nie kazał mi tak często zmieniać zdania, nie zmusił do odczuwania tak skrajnych emocji. Przecież tu ofiarą jest ten, kto aktualnie jest narratorem (nieważne nawet, jakich czynów i dlaczego się podejmuje).Główni bohaterowie są tak prawdziwi, tak wiarygodni, tak naturalni, że czuję się, jakby stali obok mnie i opowiadali mi swoje własne wersje wydarzeń. Chociaż zwrotów akcji jak na thriller jest w zasadzie mało, to jeśli już występują to kładą mnie na łopaty i niszczą mi mózg. Zakończenie? Tak nietypowe i mocne, że wciąż nie chce wyjść mi z głowy. Brzmi jak całkiem niezła lista plusów, co nie?
Dodajmy do tego jeszcze GENIALNY wręcz styl pani Flynn, owacje na stojąco! Przez pierwsze 200 stron praktycznie nic się nie dzieje, a jednak łapię się na tym, że coraz niespokojniej przewracam strony. Autorka potrafi w środku intrygi zacząć bawić się w kilkustronicową obyczajówkę, a książka nic a nic na tym nie traci!
A główny antagonista powieści... to już temat na oddzielną dyskusję. Absolutny majstersztyk.
Dla człowieka małżeństwem nietkniętego (czyli mnie) - rozrywka najlepsza z możliwych.
Fascynująca książka. Dawno nic ani nikt nie manipulował mną z taką łatwością, nie kazał mi tak często zmieniać zdania, nie zmusił do odczuwania tak skrajnych emocji. Przecież tu ofiarą jest ten, kto aktualnie jest narratorem (nieważne nawet, jakich czynów i dlaczego się podejmuje).Główni bohaterowie są tak prawdziwi, tak wiarygodni, tak naturalni, że czuję się, jakby stali...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toDziwne to... podejrzane, momentami przerażające, pełne aluzji i refleksji, niemożliwe do kompletnego zrozumienia za jednym przeczytaniem, z pozoru proste fabularnie (jakże mylnie!). Pisane pozytywnie chaotycznie, narysowane tak, że idealnie zgrywa się ze scenariuszem. Podium historii o Batmanie, a może w ogóle superbohaterskie.
Dziwne to... podejrzane, momentami przerażające, pełne aluzji i refleksji, niemożliwe do kompletnego zrozumienia za jednym przeczytaniem, z pozoru proste fabularnie (jakże mylnie!). Pisane pozytywnie chaotycznie, narysowane tak, że idealnie zgrywa się ze scenariuszem. Podium historii o Batmanie, a może w ogóle superbohaterskie.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toSzokująca, poruszająca, wstrząsająca, obrzydliwa, okrutna, ale to wszystko nic w porównaniu do tego, jak bardzo uzależnia!
Szokująca, poruszająca, wstrząsająca, obrzydliwa, okrutna, ale to wszystko nic w porównaniu do tego, jak bardzo uzależnia!
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Personalnie mój ulubiony komiks wszech czasów. Superman, Batman i reszta elity DC w podeszłym wieku stawia czoła nowym, młodym superbohaterom, którzy za bardzo się poczuwają i mają gdzieś kodeks dobrego herosa.
No mistrzostwo świata! Waid rewelacyjnie gra na emocjach czytelnika - moja ulubiona scena, w której Supes wraca do gry po kilku latach, a na twarzach oglądających to zwykłych ludzi widać radość, satysfakcję i pewność zmian na lepsze. Identyczny wyraz maluje się na mojej twarzy. Zakończenie wcale nie jest tak oczywiste, jak może się z początku wydawać, co więcej! Zaskakuje i pozostawia czytelnika w stanie osłupienia. Ross też na pewno ma w tym swój udział. Jego rysunki są niesamowite, klimatyczne, idealnie oddają charaktery i poruszenie postaci. Panowie razem stworzyli duet niemalże perfekcyjny. Rewelacyjny jest też pomysł zrobienia narratorem zwykłego, prostego człowieka - pastora, który razem ze Spectrem jest cichym obserwatorem - bardzo łatwo się do niego przywiązać i się z nim utożsamić.
Jak ktoś nie czytał - nie przyznawać się; jak ktoś nie posiada - to w drogę do sklepu!
Personalnie mój ulubiony komiks wszech czasów. Superman, Batman i reszta elity DC w podeszłym wieku stawia czoła nowym, młodym superbohaterom, którzy za bardzo się poczuwają i mają gdzieś kodeks dobrego herosa.
No mistrzostwo świata! Waid rewelacyjnie gra na emocjach czytelnika - moja ulubiona scena, w której Supes wraca do gry po kilku latach, a na twarzach oglądających...
Pamiętacie, jak się ostatnio zachwycałem Fitzkiem? I wcześniej też, i jeszcze wcześniej i jeszcze? Zgadnijcie co? Znów będę to robił! No ale co ja poradzę, że "Odcięci" to książka na pięć z plusem i że ma wszystko, czego potrzeba w naprawdę dobrym thrillerze?
Sprawa wygląda tak - Paul Herzfeld, profesor medycyny sądowej, znajduje w zmasakrowanym ciele kobiety numer swojej córki, a po krótkim telefonie dowiaduje się, że ktoś ją porwał. Dalsze informacje ma przekazać mu niejaki Erik. Tyle że Erikowi się zmarło i to na wyspie mocno oddalonej od Paula, na domiar złego odciętej chwilowo od świata ze względu na pogodę. Zwłoki te odnajduje młoda rysowniczka Linda, która nieświadomie zostaje wciągnięta w intrygę, kiedy za namową Paula zmuszona jest przeprowadzić sekcję Erika w poszukiwaniu dalszych tropów...
Mniej więcej o to się tu rozchodzi, no ale wiadomo, że to przecież mój ulubieniec Fitzek, więc intryga jest tu o wiele bardziej pokomplikowana i szeroka. Tak więc jedna sekcja to dopiero początek przepotężnej gry z mordercą i wyścigu z czasem. Zarówno Linda, jak i Paul, kontaktujący się wyłącznie przez telefon wystawiani są na coraz trudniejsze i brutalniejsze próby sprawdzające granice ich wytrzymałości, a wiadomo, że Fitzek świetnie się w takich sprawach czuje. Napięcie nie siada nawet na moment, a ilością zwrotów akcji i wydarzeń podnoszących ciśnienie można by swobodnie obdarować kilkanaście kryminałów. Czego tu nie ma? Walki o życie, wypadki, zabójstwa, samobójstwa, tortury, ofiary i mordercy, no ja nie mogę po prostu, jakie to wszystko dobre i idealnie zaplanowane jest! Nawet miejsce na wbijanie szpili niemieckiemu systemowi prawnemu się znalazło (co swoją drogą jest całkiem słuszne i nieźle spina całą intrygę razem).
No ale jako że Fitzka to ja już wychwaliłem na LC wystarczająco, przydałoby się też powiedzieć co nieco o drugim autorze (choć szczerze mówiąc sądzę, że geniusz powieści i tak w 97% leży w Mistrzu Obłędu). Michael Tsokos mocno zasłużył sobie na miano "najwybitniejszego niemieckiego eksperta medycyny sądowej". Jego wstawki opisujące nie tylko przebieg sekcji zwłok, ale też rany zadawane ofiarom (albo bohaterom) czy wyjątkowo dokładne oddanie szczegółów rozkładających się ciał i zmian w nich zachodzących bardzo dobrze wkomponowują się w treść książki i potęgują doznania z nią związane. Gnijące ciała, rozcinanie brzuchy i wyjmowanie rzeczy z gardeł, lubicie to? Więc Tsokos to człowiek dla Was.
No co ja mogę napisać tu, no? Jak jeszcze można zachwalić tego autora (i jego kolegę tym razem)? Liczba synonimów do słowa "doskonały" jest przecież ograniczona. Polecam, jasne, weźcie to przeczytajcie, serio. Wstyd nie znać.
Pamiętacie, jak się ostatnio zachwycałem Fitzkiem? I wcześniej też, i jeszcze wcześniej i jeszcze? Zgadnijcie co? Znów będę to robił! No ale co ja poradzę, że "Odcięci" to książka na pięć z plusem i że ma wszystko, czego potrzeba w naprawdę dobrym thrillerze?
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toSprawa wygląda tak - Paul Herzfeld, profesor medycyny sądowej, znajduje w zmasakrowanym ciele kobiety numer swojej...