-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1140
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać366
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński21
Biblioteczka
2016-12-27
2016-12-13
2016-12-06
Niesamowite... Scenarzysta, który nie zachwyca, rysownik, który mi nie pasuje, tematyka, która kompletnie nie interesuje... a komiks tak fantastyczny! Ale mi się tu wszystko podoba; historia byłego mieszkańca indiańskiego rezerwatu powracającego do domu po latach jako tajniak nie zachwyca oryginalnością, ale historia jest wyjątkowo mrocznia, brutalna i ostra, bardzo dojrzała; na przestrzeni jedenastu numerów prezentująca niesamowicie rozwinięte i prawdziwe postaci i zakręcająca intrygę, której nie powstydziłby się dobry kryminał. Ale pozytywne zaskoczenie!
Vertigo nie ma sobie w świecie komiksu równych, teraz jestem pewien.
Niesamowite... Scenarzysta, który nie zachwyca, rysownik, który mi nie pasuje, tematyka, która kompletnie nie interesuje... a komiks tak fantastyczny! Ale mi się tu wszystko podoba; historia byłego mieszkańca indiańskiego rezerwatu powracającego do domu po latach jako tajniak nie zachwyca oryginalnością, ale historia jest wyjątkowo mrocznia, brutalna i ostra, bardzo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-11-27
"HARRY POTTER" I KOPNIĘTE DZIECKO
No przyznam się - mocno czekałem na "Przeklęte Dziecko". Choć nie było to czekanie w stylu "ooo rany, ale mam ciary, chyba stanę przed jeszcze zamkniętą księgarnią tak bardzo czekam", a raczej coś jak "noo, ciekawe, czy uda im się to skopać, czy może jednak pozytywnie mnie zaskoczą".
Spoiler alert - skopali.
Nic się w tym dziele nie udało, no nic. Przecież to jakiś fanfik jest i to taki z niższej półki, durna historia napisana tylko po to, żeby spróbować wrócić do znanego świata - do którego wracać się moim zdaniem nie powinno - i skupienie w lekko ponad trzystu stronach wszystkiego, czego fani by chcieli. Głupota za głupotą, zero sensu, utarte schematy - podróże w czasie, ile można? - i powiększająca się irytacja. Bohaterowie kompletnie nie są sobą - no bo mamy tu przecież Dupka Pottera, Ginny "robię za tło" Wesley, Rona "nie wiem, po co tu jestem" Wesleya, Hermionę Debilkę i Albusa "jestem z Sali Samobójców" Pottera, a gdzieś tam w tle kręci się cała plejada świata Rowling, która, gdyby nie nazwiska, mogłaby swobodnie zapełnić obsadę Mody na Sukces. Autorzy chwytają się najbardziej absurdalnych sposobów na przyciągnięcie uwagi i przekabacenie czytelników, przywracają lubiane postaci z grobów, choć nie ma ku temu żadnych powodów (nawiązując do tego, moment, w którym Snape żartuje sobie z Hermioną prawie mnie zabił). Słowo "przyjaźń" jest tu nadużywane tak bardzo, że w pewnym momencie przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie (przypominam, że w świecie, w którym przez siedem lat nie było od niej nic ważniejszego), a relacja Scorpius - Albus jest tak... przesadzona, że czekałem tylko, aż w końcu zaczną się całować... i wcale by mnie to nie zdziwiło. Córka Voldemorta, no co to w ogóle jest, proszę Was (śmiech przez łzy). Czy ktoś to w ogóle przeczytał przed wydaniem?
Owszem, są plusy, a może nawet plusiki - podoba mi się potraktowanie Malfoyów, Scorpius to chyba jedyny bohater z charakterem, a Draco ostatecznie wyrywa się z aury krzyczącej "jestem złyyy, Potter, wyśmiej mnie", przyjemnie też czytało mi się fragmenty dotyczące przeszłości, ale to tylko dlatego, że zostały dokładnie przeniesione z poprzednich części.Cała reszta to jedno wielkie Avada Kedavra w serca fanów.
Nie ukrywam - jestem zły, bo to nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego. Brak tu sensu, charakteru, radości i - jak by to dziwnie nie zabrzmiało - MAGII. Pani Rowling, albo niech to Pani sama wyda jako książkę, albo oficjalnie zabroni, błagam ja Panią.
"HARRY POTTER" I KOPNIĘTE DZIECKO
No przyznam się - mocno czekałem na "Przeklęte Dziecko". Choć nie było to czekanie w stylu "ooo rany, ale mam ciary, chyba stanę przed jeszcze zamkniętą księgarnią tak bardzo czekam", a raczej coś jak "noo, ciekawe, czy uda im się to skopać, czy może jednak pozytywnie mnie zaskoczą".
Spoiler alert - skopali.
Nic się w tym dziele nie...
2016-11-21
Wow, chyba najgłośniejsze nazwisko polskiego świata kryminału i AŻ TAKI zawód... tego to się nie spodziewałem.
Całkiem ciekawy jest ten Teodor Szacki - bohater na sto procent prawdziwy i ludzki, z typowymi dla "zwykłego" gościa problemami, do tego nawet dość sprytny i inteligentny, potrafiący raz na kilkadziesiąt stron rzucić zabawnym tekstem - no i sprawa dotycząca tej całej terapii ustawień to wyjątkowo specyficzne śledztwo, intrygujące bardziej swoją oryginalnością niż ilością tropów i zwrotów akcji (nie że w ogóle ich nie ma, o nie! Nawet jak niewiele, to jak już Miłoszewski jakimś dowalił, to mnie na łopaty rzucił). To plusy.
Ale oprócz tego? O rany, no nie mogę, jakie tu wodolejstwo w tym "Uwikłaniu" panuje... Opisy Warszawy (i to w sumie samego Śródmieścia praktycznie) to jakieś piętnaście procent książki i to nie tak, że jakieś odkrywcze spostrzeżenia na architekturę czy wspomnienia głównego bohatera, a raczej stwierdzenia, że to miejsce jest tu i tyle. Ile można? Sorry, panie Miłoszewski, ale ja już po pierwszym rozdziale zrozumiałem, że w tej kwestii jest pan ekspertem, nie potrzebowałem 74 dowodów więcej. Do tego ten tragicznie infantylny wątek romantyczny, kurde... Boli nie tylko dlatego, że Szacki zostawia za sobą bardzo przyjemną w odbiorze rodzinę, ale też dlatego, że jego nowa wybranka jest chyba najgorszym aspektem książki, totalnie pozbawionym charakteru. I nie do końca satysfakcjonujące zakończenie, no. Pod koniec w książce naprawdę mocno zaczyna narastać tempo, autor nieźle sobie z tym radzi, a tu niespodzianka! Nie damy ci się nacieszyć klarownym wytłumaczeniem, ha ha!
Uch, ależ jestem zły!! Miałem tak wielkie oczekiwania w związku z Miłoszewskim, a tu taki cios. W sumie tak do końca to te oczekiwania nie umarły, bo do Teo na pewno jeszcze wrócę, ciekawi mnie, jak tam dalej będzie mu się powodziło, ale na linii autor - ja pojawiła się właśnie dość spora rysa.
Wow, chyba najgłośniejsze nazwisko polskiego świata kryminału i AŻ TAKI zawód... tego to się nie spodziewałem.
Całkiem ciekawy jest ten Teodor Szacki - bohater na sto procent prawdziwy i ludzki, z typowymi dla "zwykłego" gościa problemami, do tego nawet dość sprytny i inteligentny, potrafiący raz na kilkadziesiąt stron rzucić zabawnym tekstem - no i sprawa dotycząca tej...
2016-08
Przeczytałem już jakiś czas temu i nie wiedzieć czemu, opinii zabrakło. Ale może dlatego, że też nie do końca wiem, co napisać. Bo to taka tylko poprawna książka.
Ogromny statek jako miejsce zaginięć sprawdza się świetnie, ale Fitzek nietypowo dla siebie nie potrafi wygrzebać całego potencjału drzemiącego w temacie. Główna sprawa okazuje się ostatecznie całkiem prosta (pomijając drobne szczegóły, które są popisem wyobraźni), a finałowe twisty, choć nawet pomysłowe, godne są jakiegoś standardowego kryminału; nie rzucają na ziemię i nie powodują opadu szczęki. Choć "Pasażera" czyta się świetnie, a tempo nie spada ani na minutę i choć Fitzek umiejętnie prowadzi intrygę, brakuje charakterystycznych dla autora niepokoju i atmosfery obłędu. Brakuje też solidnego bohatera z dobrą historią, no i szkoda, że finał nie przygnębia i nie wyniszcza. Nie cierpię tego wyrażenie, ale... brakuje "tego czegoś" po prostu.
Takie to... chyba najlepiej sprawdzi się dla tych, którzy przygodę z Fitzkiem dopiero zaczynają, bo to dobra książka jest, tylko że umiera tragiczną śmiercią w porównaniu z resztą dorobku autora. Bycie najgorszym z najlepszych = bycie wciąż dobrym.
Przeczytałem już jakiś czas temu i nie wiedzieć czemu, opinii zabrakło. Ale może dlatego, że też nie do końca wiem, co napisać. Bo to taka tylko poprawna książka.
Ogromny statek jako miejsce zaginięć sprawdza się świetnie, ale Fitzek nietypowo dla siebie nie potrafi wygrzebać całego potencjału drzemiącego w temacie. Główna sprawa okazuje się ostatecznie całkiem prosta...
2016-10-20
Jestem odrobinę skołowany. I wyczerpany. Nie wiem co się dzieję i zapomniałem, jak się nazywam. Chodzę też po pokoju i zapisuję ściany słowami "jak" i "dlaczego". Winnym mojego obecnego stanu jest jeden człowiek, mistrz obłędu. Nazywa się Sebastian Fitzek i napisał "Pasjonata Oczu" - gwałciciela mózgu wśród książek.
Sprawa wygląda tak - w Berlinie działa nie do końca normalny psychopata, Zarin Suker, który uwielbia otwierać kobietom oczy i to dosłownie, odcinając im powieki. Policja jest oczywiście bezradna, do pomocy zaprasza więc Alinę Gregoriev, medium, która za pomocą dotyku potrafi zajrzeć w umysł ludzi. Ta zgadza się i w tym momencie uwalnia potężną spiralę przemocy i okrucieństw. Tymczasem jej dobry znajomy - Alexander Zorbach - mógłby jej w tym pomóc, ale, jak twierdzą wszyscy, znajduje się na tamtym świecie.
No... ten Fitzek to jest jednak gość. Mówi się, że sequel jest zawsze gorszy od poprzednika, ale Niemiec stwierdził, że skoro i tak się wśród pisarzy wyróżnia, to można i tę zasadę obalić. Zadanie było ciężkie, bo "Kolekcjoner Oczu" był książką w każdym aspekcie doskonałą, ale ogłaszam, że "Pasjonat..." bardzo często mu dorównuje, momentami nawet przewyższając. Tu po prostu cały czas coś się dzieje. Fitzek nie ma zamiaru spowalniać ani na moment za pomocą niepotrzebnych opisów czy przesadnie urozmaiconych dialogów. Jedzie z akcją od pierwszej strony, dzieląc fabułę na dwóch bohaterów, dzięki czemu zabawa z serii "ciekawe, jak to połączy" cieszy bez przerwy. Klasycznie dla siebie miesza w głowie czytelnika, zaskakuje tam, gdzie trzeba i tworzy wielki labirynt wskazówek, które w pewnym momencie spotykają się w najprostszym, a jednak najbardziej szokującym momencie.
Poza tym jego wyobraźnia to kopalnia świetnych pomysłów. "Pasjonat" już jako książka o samym Sukerze sprawdza się bardzo dobrze, całe szczęście jednak Fitzek dopieszcza ją elementami związanymi z poprzednią historią, łącząc oba śledztwa w spójną całość. Tak szczerze to nawet nie do końca mi to pasowało, bo wydawało się wymuszone, słabe i w pewnym sensie niepotrzebne. Oczekiwałem o wiele więcej od starcia Zorbacha z Kolekcjonerem i w pewnym momencie powieści byłem nawet trochę na autora obrażony, że traktuje to bez należytej uwagi, ale... zaufajcie mi, Fitzek po prostu nie zawodzi i w końcu nadejdzie moment, kiedy wszystkie elementy zaczną do siebie pasować. I stworzy zakończenie nie tylko zaskakujące i logiczne, ale też przygnębiające i satysfakcjonujące.
Czy mogę się do czegoś przyczepić? Chyba tylko do polskich wydawnictw, że wciąż czeka kilka nieprzetłumaczonych książek tego Geniusza. Bo do fabuły, postaci, stylu czy tempa zastrzeżeń mieć nie można. Oddam duszę za trzecią część.
Jestem odrobinę skołowany. I wyczerpany. Nie wiem co się dzieję i zapomniałem, jak się nazywam. Chodzę też po pokoju i zapisuję ściany słowami "jak" i "dlaczego". Winnym mojego obecnego stanu jest jeden człowiek, mistrz obłędu. Nazywa się Sebastian Fitzek i napisał "Pasjonata Oczu" - gwałciciela mózgu wśród książek.
Sprawa wygląda tak - w Berlinie działa nie do końca...
2016-10-17
Co nowego można napisać o komiksie, którym zachwycają się wszyscy i wokół którego krążą same pozytywne opinie, w tym moje? Jak nie popaść w schematy? Cóż, pewnie się nie da, bo przymiotniki takie jak "świetne" i "kapitalne" nasuwają się po przeczytaniu "Gotham Central" same. Więc raczej nie będę się wysilał i napiszę po prostu - to prawdopodobnie jedna z najlepszych (o ile nie najlepsza) historia ze świata DC.
Policjanci z Wydziału do Przestępstw Poważnych łatwego życia to nie mają. Nie tylko wiecznie są w cieniu Batmana, który robi to, co ważne i to, co dobre, nie tylko są po prostu ludźmi w świecie przepełnionym wariatami, psycholami i nadprzyrodzonymi mocami, ale też wciąż kopie ich po prostu życie, w Gotham najtrudniejsze.
Najważniejszy w każdej historii jest bohater. To on powinien ciągnąć fabułę, a nie na odwrót. Brubaker i Rucka doskonale to rozumieją i jak najmocniej starają się urealnić swoich policjantów. To banda ludzi, którzy starają się robić dobrze i zgodnie z zasadami w świecie, który tych zasad nie zna. W świecie, który robi wszystko, żeby uprzykrzyć im życie. Przy tym wszystkim starają się też zachowywać jak definicja normalnego człowieka, takiego z krwi i kości - mają swoje wady, nie ukrywają ich, ale przy okazji też szanują się nawzajem i dbają o działanie zgodnie z prawem. Nawiązują mocną więź z czytelnikiem, co bardzo boli, bo scenarzyści w ogóle ich nie oszczędzają. Gotham City jest przecież wybitnie okrutne i przygnębiające, zbrodnia to codzienność. Jakie szanse mają policjanci w starciu z Jokerem czy Mad Hatterem?
Brubaker i Rucka fantastycznie dawkują napięcie. Ich seria dojrzewa z każdym numerem, zmieniając się z prostych śledztw w mocno pokomplikowane sprawy czy też (jak w historii z Jokerem) wciągające kino akcji z wyścigiem z czasem w tle. Kiedy dodać do tego wciąż ewoluujących bohaterów i zacieśniające się relacje między nimi w czasach największego kryzysu, powstaje komiks doskonały. Wyjątkowo dojrzały, dołujący, prawdziwy. Świetny przykład dla tych, którym powieści graficzne kojarzą się z infantylnością i kiczem.
Zakończyć ten wywód można tylko i wyłącznie cytując Duane'a Swierczynskiego i jego przemowę w drugim tomie GC - "Kto chciałby spędzać czas z facetem przebranym za ogromnego nietoperza, skoro można pracować z nimi?" Nic dodać, nic ująć.
Co nowego można napisać o komiksie, którym zachwycają się wszyscy i wokół którego krążą same pozytywne opinie, w tym moje? Jak nie popaść w schematy? Cóż, pewnie się nie da, bo przymiotniki takie jak "świetne" i "kapitalne" nasuwają się po przeczytaniu "Gotham Central" same. Więc raczej nie będę się wysilał i napiszę po prostu - to prawdopodobnie jedna z najlepszych (o ile...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-10-06
Świat polskiego kryminału w ostatnich latach to ogromna dla mnie tajemnica. Wszystkie wielkie nazwiska, głośne tytuły, a nawet ich ekranizacje całkowicie przeszły obok mnie. Z jakiegoś głupiego i nieznanego powodu czułem, że nie warto. Aż tu nagle przypadkiem w ręce wpada mi taki "Wampir" i zaczyna mi być wstyd, że tak tych polskich pisarzy olewałem.
O rany, jaka to dobra książka jest! Choć dość powoli się rozkręca, bo w sumie sprawa niezbyt skomplikowana (oczywiście na początku), to kiedy już nabiera odpowiedniego tempa, to nie daje odetchnąć nawet na moment. Tylko złośliwie myli tropy, rzuca zwrotami akcji, bezlitosną bezwzględnością fabuły i ciętymi dialogami. Chmielarz nie sili się na piękny język, skomplikowane i przesadzone opisy, nawet na głębię bohaterów. I chwała mu za to, bo to kryminał w końcu! Ma się dziać. Ma się dziać dobrze, szybko i zaskakująco. W tych trzech kwestiach książka po prostu wygrywa.
No i ten Dawid Wolski, kurde! Takich właśnie postaci mi w literaturze często brakuje. Kompletnie oderwanych od schematu dobrego głównego bohatera. Zero idealizacji. Wredny, leniwy, złośliwy, pazerny, chamski . Tak bardzo nie do polubienia, że aż chce mu się kibicować. Zresztą w "Wampirze" z każdym jest coś nie tak, także w konfrontacji z innymi Dawid jest prawie w porządku...
Panie Chmielarz, bardzo mi się pana styl i wyobraźnia spodobały, to na pewno nie nasze ostatnie spotkanie!
Świat polskiego kryminału w ostatnich latach to ogromna dla mnie tajemnica. Wszystkie wielkie nazwiska, głośne tytuły, a nawet ich ekranizacje całkowicie przeszły obok mnie. Z jakiegoś głupiego i nieznanego powodu czułem, że nie warto. Aż tu nagle przypadkiem w ręce wpada mi taki "Wampir" i zaczyna mi być wstyd, że tak tych polskich pisarzy olewałem.
O rany, jaka to dobra...
2016-09-20
Tak dawno nie widziałem się już z Cobenem, że byłem przekonany, iż nasze kolejne spotkanie przebiegnie idealnie. Że będą ochy i achy, że będą twisty i szczęki na podłodze i cała reszta rzeczy istotnych dla dobrego, kryminalnego czytania. Aż żal, że musiało paść akurat na "Mistyfikację"...
Laura i David to niemalże para idealna. Super przepiękna modelka i właścicielka domu mody i najlepszy i najpopularniejszy koszykarz świata brzmi całkiem nieźle. Aż szkoda, żeby stało się coś złego... iiii David nie żyje. Oficjalna wersja wydarzeń? Wypadek przy kąpieli w oceanie. Ale Laura nie chce tego zaakceptować i zaczyna doszukiwać się w tej sprawie błędów i luk. Może to samobójstwo, a może morderstwo? A może upozorowana śmierć? Spirala śmierci i intryg klasycznie się powiększa.
PRZEWIDYWALNOŚĆ. Oto słowo, którego w życiu nie powiązałbym z Cobenem i którego nigdy nie miałem zamiaru użyć, opisując jego książkę. A jednak. Autor słynący z tego, że kręci tak długo, aż trzeba mu na słowo wierzyć, że intryga ma sens, w "Mistyfikacji" w tej kwestii mocno zawodzi. Warto wspomnieć, że książka napisana została dawno, dawno temu i Harlan na wszelki wypadek o tym wspomina, może nawet lekko się usprawiedliwiając. No i ten fakt widać niemalże w każdej sprawie. Jak już pisałem, główna intryga jest po prostu słaba. Bardzo wolno się rozkręca, nie podrzuca prawie w ogóle fałszywych tropów i dla wieloletnich czytelników stanowi bardzo łatwą łamigłówkę. Jedną z najlepszych rzeczy, kojarzącą mi się z tym pisarzem jest sposób czytania przeze mnie końcówek książek. Kiedy siedzę, kartkuję, przewalam się i myślę, że chciałbym już skończyć, żeby wiedzieć co i jak, ale jednak za fajnie się czyta, więc niech się nie kończy. A tu? Kompletne zero emocji, brak napięcia, przerzucanie kartek tylko po to, żeby nie porzucać lektury. Styl też dopiero się wyrabia, strasznie dużo leje się tu wody - serio, intryga na dobre zaczyna się koło 250 strony, wcześniej to ciągłe przypominanie nam, że Laura i David to para idealna (wiemy! nie potrzeba nam dowodu numer 476!), a także niepotrzebne opisy i zagłębianie się w życia bohaterów trzeciego planu. Książkę swobodnie można byłoby skrócić o kilkaset stron i tylko by na tym zyskała. Ale to wszystko to i tak nic, jeśli spojrzy się na...
Postaci! Oczywiście, chyba każda moja cobenowa opinia zawiera mój wywód na temat bohaterów, gdzie rozpisuję się, jacy to są spoko i dlaczego trzeba ich lubić. Bo jednym z większych talentów Harlana jest to, jak obdarza papierowe postaci dwoma lub maksymalnie trzema cechami, nakreśla ich bardzo sympatycznie, a potem tworzy więź z czytelnikiem. O prawie wszystkich bohaterach "Mistyfikacji" mogę powiedzieć tyle - po prostu są. Jestem przekonany, że za tydzień nie będę pamiętał nikogo poza główną bohaterką. Choć o niej i o jej bliskich też za wiele do powiedzenia mieć nie będę - są zbyt wyidealizowani. Wszyscy piękni, bogaci, wykształceni, zabawni, mili.. ech, do porzygu. W jakim Ty świecie żyjesz, Harlan?! Na tym perfekcyjnym tle wyróżnia się jedynie mój faworyt, Stan Baskin - bohater z charakterem, wadami i przechodzący autentyczną przemianę - ale jak na złość Coben wybitnie go nienawidzi i bardzo mnie tym krzywdzi.
Boli mnie to, bo Coben to mój ulubiony autor i nie lubię go krytykować. No ale kiedy wydaje kryminał, którego nie broni ani intryga, ani styl, ani nawet bohaterowie, no to nie ma litości. Niech Harlan już lepiej nie zagląda do szuflady (no chyba że jakiś zaginiony Myron tam leży), a jeśli już to zrobi, to niech złamie zasadę, którą gardzi w przedmowie i poprawi. Pięć gwiazdek, bo pana, panie Coben, uwielbiam, ale "Mistyfikacja" na pewno nie była lekturą przyjemną :(
Tak dawno nie widziałem się już z Cobenem, że byłem przekonany, iż nasze kolejne spotkanie przebiegnie idealnie. Że będą ochy i achy, że będą twisty i szczęki na podłodze i cała reszta rzeczy istotnych dla dobrego, kryminalnego czytania. Aż żal, że musiało paść akurat na "Mistyfikację"...
Laura i David to niemalże para idealna. Super przepiękna modelka i właścicielka domu...
2016-09-09
Hej! Hej, Marvel! Weźcie powiedzcie ludziom od Deadpoola, że tak się właśnie robi luźny, zabawny komiks superbohaterski!
Jak wygrać moją "9"? Wystarczy wziąć komiksową ulubienicę, usprawnić ją, wziąć parę doskonale rozumiejących ją scenarzystów i porzucić logikę i wszelkie limity. O rany, jaki ten komiks jest dobry.
Być może się komuś narażę, być może stanę się celem komiksowych maniaków, ale kocham to, co wydawnictwo DC Comics zrobiło z postacią Harley Quinn. Nieuzależniona już od Jokera, przejawiająca delikatne objawy człowieczeństwa antybohaterka, wprowadzająca chaos i rozrywkę do zdecydowanie zbyt poważnego świata.
W tej historii - skupiającej się na "nowym początku" Harley, która układa sobie życie w odziedziczonym budynku, walcząc z żądnymi jej głowy mordercami - widać pierwsze próby zmian jej charakteru. Choć wciąż miewająca ciągoty w stronę Jokera i cały czas zabijająca w okrutne sposoby, staje się ciepłą osobą, znajduje przyjaciół (równie nienormalnych jak ona sama) i "dojrzewa", znajdując sobie prace. No i w końcu pozbywa się tego durnego stroju (nie bijcie!). A że jest sobą, robi to w sposób totalnie oderwany od rzeczywistości i nie dbając o nikogo ani o nic, powstaje opowieść idealnie rozrywkowa. Krwawa (kiedy trzeba), luźna, przezabawna i bardzo przyjemna w odbiorze, dobrze bawiąca się światem zarówno popkultury, jak i komiksowego uniwersum, do tego zaskakująca absurdalnymi, a jednak dość sprytnymi rozwiązaniami (finał wątku morderców to kwintesencja Harley Quinn).
Kilkaset stron czystej radochy i niedorzeczności. Komiksowa zabawa zarówno dla początkujących jak i zaawansowanych. Cóż więcej dodać niż POLECAM! Najlepsza seria z nowego DC!
Hej! Hej, Marvel! Weźcie powiedzcie ludziom od Deadpoola, że tak się właśnie robi luźny, zabawny komiks superbohaterski!
Jak wygrać moją "9"? Wystarczy wziąć komiksową ulubienicę, usprawnić ją, wziąć parę doskonale rozumiejących ją scenarzystów i porzucić logikę i wszelkie limity. O rany, jaki ten komiks jest dobry.
Być może się komuś narażę, być może stanę się celem...
2016-09-07
Aaa, "Roland", jak ja cię nienawidzę!
To już moje drugie spotkanie ze światem Mrocznej Wieży. Te pierwsze skończyło się bodajże na III tomie i to z braku czasu, ale że dość dawno, to trzeba było sobie początek odświeżyć. Ale jakie to ciężkie odświeżanie, rany...
Zabijcie mnie, ale dla mnie ten tom to po prostu bełkot, zbiór niewiadomych, które dzieją się "bo tak" bez żadnych logicznych podstaw. Bardzo słabo nakreślony świat, główny bohater bez charakteru, brak konkretnego celu (o co tu w ogóle chodzi?!). Nuda, niepotrzebne opisy, nuda.
Ta czwórka to głównie przez klimat, przeszłość Rolanda (jedyne fragmenty napisane z sensem, cała książka mogłaby taka być), no i jakoś ta końcówka nakręca trochę na resztę sagi, ale to tyle. Człowiek w Czerni bywa spoko, ale tyle go, co kot napłakał, także...
To na pewno "Cujo" było pisane po pijaku?
Aaa, "Roland", jak ja cię nienawidzę!
To już moje drugie spotkanie ze światem Mrocznej Wieży. Te pierwsze skończyło się bodajże na III tomie i to z braku czasu, ale że dość dawno, to trzeba było sobie początek odświeżyć. Ale jakie to ciężkie odświeżanie, rany...
Zabijcie mnie, ale dla mnie ten tom to po prostu bełkot, zbiór niewiadomych, które dzieją się "bo tak" bez...
2016-07-10
Spoko, ta dyszka to ocena za całą serię, bo ten tom to tylko na takie 9,5 zasługuje.
Stało się. Koniec. Za chwilę zasiądę w kącie ciemnego pokoju i zadam sobie pytanie "Co robić z życiem?". Ależ to była dobra seria! I jakie cudowne zakończenie! Na wyżyny się wspiął Willingham w tym 150 numerze!
Nadszedł czas wielkiej bitwy. Armie gotowe do walki, siostry przepełnione zarówno strachem, jak i wojenną ekscytacją. A tu jeszcze tyle rzeczy do zrobienia - Brandisha trzeba pokonać i pozbyć się Totenkinder i ogarnąć Bigby'ego i pospiskować przed starciem... no i pożegnać z czytelnikiem też. I to wszystko naraz! Dobry to będzie dzień dla Baśniogrodu!
Po kolei - Willingham to geniusz! Miał tylko kilkadziesiąt stron, żeby praktycznie cały świat ogarnąć, żeby poradzić sobie z losem ponad dwudziestu postaci. I to aż szok, jak świetnie sobie z tym radzi. Nawet jeśli momentami wydaje się, że niepotrzebnie przyspiesza, okazuje się, że idealnie rozplanował wszystkie wydarzenia, rzucając zwrotami akcji w odpowiednich momentach, kończąc wątki wtedy, kiedy trzeba. Każdy bohater (każdy, który przeżył) dostaje coś ważnego do roboty, autor nikogo nie oszczędza, co tylko pogłębia satysfakcję, bo ten świat był tak wspaniały, że aż żal byłoby skupiać się na głównych postaciach. Co oczywiście nie zmienia faktu, że konflikt Śnieżki i Róży jest nieistotny. Wręcz przeciwnie, choć zakończony dość nieprzewidywalnie, jest najlepszym fragmentem pożegnalnego tomu. Koniec końców Baśniowcy to jedna wielka rodzina i Willingham tylko delikatnie nam o tym przypomina.
A potem jeszcze tylko podwaja rozpacz i prygnębienie, żegnając się z każdą postacią z osobna w kilkustronicowych historiach, kończąc wszystkie zaczęte wcześniej sprawy i dopracowując każdy poruszony szczegół. Przy okazji pokazuje też wszystkie zalety Baśni - jest i absurdalny humor i trochę ciepłej obyczajówki, jest czerpanie z oryginału, są też nawiązania do wcześniejszych numerów... te kilkanaście historyjek to zdecydowanie jego baśniowe opus magnum. Kocham absolutnie każdy detal tego numeru... Boże, jaka to dobra seria jest!
Dzięki, panie Willignahm, za najlepszą literacką przygodę życia!
A tym, którzy teraz sobie myślą "O ranyy, nareszcie te durne Baśnie znikną z aktywności moich znajomych..." pragnę przypomnieć, że przede mną jeszcze cała masa spin-offów :)
Spoko, ta dyszka to ocena za całą serię, bo ten tom to tylko na takie 9,5 zasługuje.
Stało się. Koniec. Za chwilę zasiądę w kącie ciemnego pokoju i zadam sobie pytanie "Co robić z życiem?". Ależ to była dobra seria! I jakie cudowne zakończenie! Na wyżyny się wspiął Willingham w tym 150 numerze!
Nadszedł czas wielkiej bitwy. Armie gotowe do walki, siostry przepełnione...
2016-07-10
Róża, jako reinkarnacja Artura, po stworzeniu swojego własnego Okrągłego Stołu, musi już tylko stoczyć śmiertelny pojedynek ze swoim największym wrogiem, którym okazuje się być nie kto inny, jak Śnieżka. Obie siostry godząc się z przeznaczeniem, przygotowują się do walki i gromadzą siły. Do tego jeszcze Bigby wrócił, tyle że trochę bardziej bestią niż człowiekiem i zabija, co i kogo się da (co prawda jest kontrolowany, no ale jednak).
Co tu się w ogóle dzieje, to ja na nawet nie wiem, od czego zacząć. Czuć, że to końcówka. Nie tylko przez fakt, że dużo się dzieje, że cały czas mają miejsce pojedynki i rządzi napięcie, ale też przez to, jak Willingham dobitnie pokazuje, że nie ma już szans na więcej. Bezlitośnie pozbywa się bohaterów (to jest serio mocne i zaskakujące) i wyjaśnia wszystko, co do wyjaśnienia pozostało. Atmosfera ostatecznego starcia wylewa się z kartek nie tylko przez krew i wybuchy, ale też przez to, że autor sporo miejsca poświęca głównym postaciom finału. Historia z przeszłości sióstr może i nie zachwyca oryginalnością czy też zaskakującymi zwrotami, może też wydaje się lekko wymuszona, ale przynajmniej pozwala dobrze wczuć się w konflikt, zrozumieć motywacje Róży i stworzyć podwaliny pod finałowy, zapowiadający się na kozacki, numer. No i sam fakt, że Bigby'ego w finale tak jakby nie ma to chyba najlepszy twist w całej serii.
Poza tym, z dobrych, a zarazem mocno przygnębiających rzeczy (tak jakby sam fakt, że to przedostatni tom, nie niszczył mnie wystarczająco), każdy numer kończy się tu krótką historią o "ostatniej opowieści" różnych postaci, jak to w klasycznych baśniach prezentując, że jednak da się żyć długo i szczęśliwie, a przy okazji dobitnie wskazując, że to już koniec. Fajna i momentami kreatywna sprawa, choć smutna.
Róża, jako reinkarnacja Artura, po stworzeniu swojego własnego Okrągłego Stołu, musi już tylko stoczyć śmiertelny pojedynek ze swoim największym wrogiem, którym okazuje się być nie kto inny, jak Śnieżka. Obie siostry godząc się z przeznaczeniem, przygotowują się do walki i gromadzą siły. Do tego jeszcze Bigby wrócił, tyle że trochę bardziej bestią niż człowiekiem i zabija,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-07-09
Już tylko dwa tomy... Ech... <ociera łzy rozpaczy>
Róża nareszcie zaakceptowała fakt bycia jedną z podwładnych Nadziei. Aby udowodnić, że jest tego miana godna, wpada na pomysł uformowania nowego Okrągłego Stołu, skupiającego rycerzy dbających o drugie życiowe szanse (no bo trochę ich sama Róża dostała). Rozpoczyna się długi proces wyboru tych, którzy dostąpią tego zaszczytu, zapadają też kontrowersyjne decyzje, dość negatywnie wpływające na kontakty między niektórymi Baśniowcami.
Wyjątkowo spokojny tom. Działający raczej bardziej jako fundament pod ostateczny konflikt w tym świecie. Wszystko bowiem zmierza ku kozackiej konkluzji. Obie siostry bowiem (w sensie że Róża i Śnieżka) poróżnione przez jedną decyzję, stają po różnych stronach barykady, zaczynają przekonywać ludzi do swoich racji... pachnie wojną. W tej kwestii jest porządnie. Zresztą ogólnie bardzo dużo się w tym tomie dzieje. Nic w tym dziwnego, skoro postaci trochę się namnożyło, a numerów do końca niewiele. Willingham jednak z pisarską wprawą kończy jeden wątek za drugim, łączy je lub też rzuca zwrotami akcji, jak zwykle łącząc cały świat Baśniowców w jedną, logiczną i spójną całość. Także jak mówiłem, jest porządnie. Ciekawe spojrzenie na historię Camelotu i Okrągłego Stołu, dobry wstęp do wielkiego finału.
Ktoś mógłby sobie teraz zadać pytanie "No ale zaraz, skoro jest tylko dobrze, no to czemu aż 8?!". Ano dlatego, że jedna z pobocznych historii (bo ogólnie jest ich aż 4, chyba rekord) jest prawdopodobnie najlepszym numerem Baśni. Tak, mówię oczywiście o historii spotkania Bigby'ego i Niebieskiego w Zaświatach. Kawał naprawdę szczerego i mocnego komiksu. Ciepła i inteligentna opowieść, zagłębiająca się w dwie najlepsze postacie serii. Totalny popis talentu autora, brawo.
Także ten... nie wierzę, że to mówię, ale chyba wolałbym jakąś wpadkę w tej serii, może łatwiej byłoby się rozstać, a tak to... No cóż, jest doskonała. Nic więcej dodać nie potrafię.
Już tylko dwa tomy... Ech... <ociera łzy rozpaczy>
Róża nareszcie zaakceptowała fakt bycia jedną z podwładnych Nadziei. Aby udowodnić, że jest tego miana godna, wpada na pomysł uformowania nowego Okrągłego Stołu, skupiającego rycerzy dbających o drugie życiowe szanse (no bo trochę ich sama Róża dostała). Rozpoczyna się długi proces wyboru tych, którzy dostąpią tego...
2016-07-09
Ponieważ Baśnie nie schodzą poniżej pewnego poziomu, a ja nie potrafię przestać, spodziewajcie się jeszcze ze dwóch opinii dziś (a może i więcej!).
Podczas gdy Bigby wyrusza na poszukiwania zaginionych dzieciaków, w Mrocznym Zamku (zwanym również Nowym Baśniogrodem) dochodzi do ujawnienia tajemnicy z przeszłości. Otóż okazuje się, że jeden z rezydentów Zamku to nie kto inny jak pierwsza miłość Śnieżki, uważająca się legalnie za jej pierwszego męża. I ponieważ tak uważa, zamyka ją w wieży i siłą zmusza do przyznania mu racji. Także kłopotów początek.
Będzie krótko i na temat - klasycznie dobry tom. Śnieżce to w ogóle się trochę oberwało od Willinghama przez ostatnie kilkadziesiąt numerów. Z głównej postaci do roli matki i żony, występującej tylko po to, żeby krzyczeć na dzieci i zgadzać się z innymi. Tak się nie robi! Dobrze, że sam autor to zaważył i postanowił z powrotem dać tej kobiecie "jaja". Śnieżka, choć z początku wyglądająca na przytłoczoną i przerażoną damę w opałach, jest zwycięzcą tej historii. Wszystkie najlepsze one-linery, przemowy, finałowy pojedynek - należą do niej. I chwała, bo to naprawdę porządna postać i bolało patrzenie, jak się marnuje na czwartym planie. Ale żeby nie było, że za samą Śnieżkę dałem 7, zakończenie jest mocne. Te z serii "ŻE CO?!", bo bądźmy szczerzy, to jak na razie najbardziej nieprzewidywalne wydarzenie w historii Baśni.
Jest moc! Nadal bawi mnie gadanie, że Baśnie z każdym numerem robią się gorsze, bo od czasów "Wiedźm" to to jest komiks idealny i fakt, że zostało już tylko 21 (!!!) numerów fizycznie mnie boli.
Ponieważ Baśnie nie schodzą poniżej pewnego poziomu, a ja nie potrafię przestać, spodziewajcie się jeszcze ze dwóch opinii dziś (a może i więcej!).
Podczas gdy Bigby wyrusza na poszukiwania zaginionych dzieciaków, w Mrocznym Zamku (zwanym również Nowym Baśniogrodem) dochodzi do ujawnienia tajemnicy z przeszłości. Otóż okazuje się, że jeden z rezydentów Zamku to nie kto...
2016-07-09
Wow, po prostu wow. Znaczy się, są Baśnie i w ogóle, są super, jedne historie są kapitalne, inne po prostu dobre, ale to... nie mam słów, nowy kandydat do najlepszej historii w tej serii.
Therese, jedna z córek Bigby'ego, za pomocą swojej plastikowej łódeczki (to prawda) zostaje zabrana do ponurego, tajemniczego i odludnego miejsca, zamieszkanego przez wyniszczone i porzucone zabawki. Tam nazwana zostaje królową, która przybyła, by ratować i naprawiać. Nieważne, czy jej się to podoba czy nie. A że oczywiście jej się nie podoba, na ratunek rusza cała masa ludzi, w tym jeden z jej braci.
Dlaczego jest to najlepszy tom? Bo jest totalnie inny od pozostałych. Zero tu żartów, zero dobrej zabawy czy koloru. Historia (jak zresztą widać po okładce) jest wyjątkowo przygnębiająca, mroczna i smutna. Dominująca wszędzie szarość wprowadza sporo niepokoju, a fakt, że wszystko dotyczy dzieci i zepsutych zabawek jest po prostu... dziwnie przerażający. Bo tego, że zamiary mieszkańców Krainy Zabawek dobre nie są, domyślić się łatwo. I przez to właśnie, a także przez typowe dla serii okrucieństwo, sporo scen ociera się tu o horror (no weźcie, ta akcja z procesem...). A że Willingham to autor bezlitosny dla bohaterów i nie zważa na wiek ani wygląd, finał to eksplozja emocji i napięcia. Rozwiązania, których totalnie bym się nie spodziewał. Doskonale rozpisane, zmieniające moje nastawienie do niektórych postaci i wprowadzające mnie w uczucia, do których przy Baśniach przyzwyczajony nie jestem. I chyba tutaj właśnie znajduje się geniusz tego tomu, a w sumie to i całej serii.
Choć temat porzuconych zabawek dość oklepany, to autorowi udaje się urozmaicić go na tyle, że zapomina się o wtórności i cieszy genialną historią. Jest niepokojący, jest smutny, wprowadza lęk, a przy tym wszystkim niezwykle fascynuje.
Wow, po prostu wow. Znaczy się, są Baśnie i w ogóle, są super, jedne historie są kapitalne, inne po prostu dobre, ale to... nie mam słów, nowy kandydat do najlepszej historii w tej serii.
Therese, jedna z córek Bigby'ego, za pomocą swojej plastikowej łódeczki (to prawda) zostaje zabrana do ponurego, tajemniczego i odludnego miejsca, zamieszkanego przez wyniszczone i...
2016-07-08
Tak, to znów ja i Baśnie! Choć bez aż tak mocnych zachwytów jak zwykle.
Po pokonaniu Pana Mrocznego wszystko zdaje się wracać do normy. Farma funkcjonuje, Baśniowcy się cieszą, a Bufkin walczy o wolność krainy Oz. Jasne, gdzieś tam są wrogowie, ale na razie trzeba się cieszyć. Jest tylko jeden problem - jako że Wiatrowi Północnemu trochę się zmarło, a jego syn Bigby zrzekł się tronu, nowego władcę wybierać więc trzeba spośród wnuków. Szóstka dzieciaków pełnych energii staje przed całą masą trudnych zadań, które pomogą w wyborze.
Zamiast po raz kolejny zachwalać to samo, przyczepię się do jednej rzeczy, przez którą "Dziedzictwo Wiatru" straciło gwiazdkę. Gdzie się Willinghamowi spieszyło? Przecież to był temat, który spokojnie można było rozciągnąć, kurde, SZÓSTKA dzieci uczy się tu bycia królem, a ten to upchnął na kilkunastu stronach. Nawet sama decyzja, kto zostanie władcą, zostaje podjęta w kilka sekund. No i przez ten pośpiech, zero tu jakichkolwiek podstaw fabularnych. Coś się dzieje, bo tak, bo akurat tutaj pasowało, zero wytłumaczeń. Ot tak "jesteśmy w świecie Baśni, tu wszystko możliwe" i już. Nieładnie!
Ale poza tym, porządnie. Pomijając wątek główny, jest tu jeszcze baśniowe podejście do "Opowieści Wigilijnej" z Różą w roli głównej i jest to kawał naprawdę dobrej roboty. Rzuca nowe światło na świat Baśni i przy tej całej wesołej atmosferze, mocno nastraja niepokojem i zadaje pytania dające nadzieję na jeszcze lepsze wątki w przyszłości. No a Bufkin jako przywódca powstania w Oz... niesamowite. Świetnie Willingham rozwinął prostą małpę z tła.
I, jako że jest to na razie ostatni tom wydany przez Egmont, czas złożyć pokłon i wyrazy szacunku tłumaczom pracującym przy Baśniach. Zdarzyło mi się przeczytać kilka numerów w oryginale i... nie to samo. Połowa dobrego humoru to zasługa tłumaczy. Trafne żarty, spolszczanie imion (tak, mnie to bawi; pisane po polsku Dżepetto totalnie odziera tę postać z godności i zamiast groźnym Adwersarzem prezentuje go jak niewinnego dziadka), ostry język - same kozackie sprawy. Będzie brakowało!
Tak, to znów ja i Baśnie! Choć bez aż tak mocnych zachwytów jak zwykle.
Po pokonaniu Pana Mrocznego wszystko zdaje się wracać do normy. Farma funkcjonuje, Baśniowcy się cieszą, a Bufkin walczy o wolność krainy Oz. Jasne, gdzieś tam są wrogowie, ale na razie trzeba się cieszyć. Jest tylko jeden problem - jako że Wiatrowi Północnemu trochę się zmarło, a jego syn Bigby zrzekł...
2016-07-05
Nick Hornby to bardzo sympatyczny pisarz, który w historii mojej literackiej przygody zapisał się za pomocą najlepszej książki ever - "Futbolowej Gorączki". Minął jakiś czas, a tu się nagle okazuje, że miano to przechodzi do "Długiej Drogi w Dół", znów tego samego autora. Niezły wynik!
Sylwestrowa noc w Londynie. Na dachu wieżowca spotyka się czwórka ludzi. Prezenter telewizyjny Martin z zepsutym życiem, Maureen, matka chorego dziecka, nierozumiana, popaprana nastolatka Jess i niespełniony muzyk rockowy JJ. Nie znają się, a łączy ich tylko jedno - dokładnie w tym momencie postanowili rzucić się z dachu, ponieważ ich życia nie mają sensu. Spotkanie to jednak okazuje się dla całej czwórki o wiele ważniejsze, niż się pierwotnie wydawało, postanawiają więc poczekać z samobójczą decyzją aż do Walentynek.
Brzmi całkiem depresyjnie, a nie powinno, bo dzieło Hornby'ego znajduje się tak daleko od depresji jak to możliwe. Pewnie, jest to książka o samobójcach, ale wsystko utrzymane jest w niezwykle ciepłym i dowcipnym nastroju. Cała fabuła bowiem skupia się na tym, dlaczego zabijać się nie warto, nieważne jak słabo by było. Postaci - które przy okazji są naprawdę kapitalne, wyjątkowo ludzkie i prawdziwe (co wcale nie jest takie łatwe, kiedy narratorami jest cała czwórka), są naprawdę w porządku, a każda z nich ma coś ciekawego do powiedzenia, przy okazji prezentując odmienne poglądy życiowe, tak żeby każdy znalazł coś dla siebie. Cała czwórka bohaterów jest na tyle różna, że książka nie nudzi nawet na moment, a dzięki czterem odmiennym bohaterom, bardzo łatwo się z kimś utożsamić. Ja tam wybrałem sobie Jess i Martina, nie tylko dlatego, że byli najzabawniejsi i najbardziej w porządku, ale też dlatego, że trochę siebie w nich znalazłem (uuu, zabrzmiało poważnie).
I ta cała czwórka tak po prostu spędza ze sobą czas, rozmawia, często się kłóci i poznaje coraz lepiej... to wszystko jest po prostu przecudowne. Hornby z niezwykłą pisarską wprawą cieszy zwrotami akcji, ciętymi dialogami i potężnym czarnym humorem. Nie daje nawet na chwilę odetchnąć tej zaskakująco gorzkiej komedii, co jakiś czas dowalając życiowym cytatem, którym trafia prosto w duszę. Pisze przy tym z niezwykłą lekkością i luzem, jakby traktując mocny temat bezczelnie. I to wszystko składa się na książkę idealną.
Moim zdaniem - książka, którą każdy powinien przeczytać w życiu przynajmniej raz. Niezależnie od samopoczucia, na pewno podniesie na duchu i rozbawi, kto wie, może i zmieni życia. Ja wiem na pewno, że po tych 364 stronach jestem odrobinę lepszym człowiekiem.
PS. Nie polecam jednak polskiego tłumaczenia, lekko skopane. Ilość "żeśmy" zmusza do rzygu. Zresztą brytyjski humor, to jednak brytyjski humor - tylko w oryginale.
Nick Hornby to bardzo sympatyczny pisarz, który w historii mojej literackiej przygody zapisał się za pomocą najlepszej książki ever - "Futbolowej Gorączki". Minął jakiś czas, a tu się nagle okazuje, że miano to przechodzi do "Długiej Drogi w Dół", znów tego samego autora. Niezły wynik!
Sylwestrowa noc w Londynie. Na dachu wieżowca spotyka się czwórka ludzi. Prezenter...
2016-07-01
Usłyszałem ostatnio dobry dowcip <śmiech> Brzmiał mniej więcej tak... "Im dalej w 'Baśnie' tym gorzej". Haha! Nie wiem, kim jesteś autorze, ale dzięki za ten świetny żart, bo naprawdę mocno się uśmiałem!
Nadszedł czas ostatecznej konfrontacji z Panem Mrocznym. Baśniowcy ukrywający się w królestwie Muchołapa przygotowują się jak mogą, łapiąc się tak słabej nadziei, jak bohaterowie komiksowi. Na czele z ekspertem Pinokiem i nową wiedźmą #1 Ozmą, tworzą swoją własną SUPERDRUŻYNĘ.
Jest wiele powodów, dla których uważam ten tom "Baśni" za jeden z najlepszych. Największym z plusów jest jednak humor. "Superdrużyna" jest bowiem fantastyczną parodią klasycznego superhero. Już sama ich nazwa "B-men" o tym mówi. A oprócz tego jest jeszcze śmigający na wózku przywódca Pinokio, obowiązkowy zmniejszający się członek drużyny, oczywiście mamy też swoistą inspirację Wolverinem w postaci Wilka. Wszyscy dostają swoje kostiumy i pseudonimy, przewidują też, że z początku będą przegrywać, by ostatecznie pokonawszy swoje słabości i odkrywszy znaczenie pracy zespołowej zwyciężyć. Willingham bezlitośnie obnaża wszystkie najsłabsze schematy świata superbohaterów, bawiąc się nawiązaniami i ostatecznie kończąc przygody SUPERDRUŻYNY w najmniej spodziewany sposób. Nie wiem do końca, czy głównym założeniem tej historii była dobra zabawa czy może złośliwa parodia, ale dla czytelnika oznacza to masę czystego śmiechu.
Oczywiście plusów jest o wiele więcej. Jak na ostateczny pojedynek przystało, nie może obejść się bez ofiar i wątek poświęcony tej właśnie ofierze jest przez autora rozegrany po mistrzowsku. Jak zwykle zresztą, kiedy do poważnych pożegnań dochodzi. Choć sama finałowa rozgrywka może zawieść szybkością, to pozostawia mnóstwo satysfakcji i radości. Postacie mocno ewoluują, ich relacje się rozwijają, a poboczne wątki ciekawią prawie tak samo, jak ten główny. Krótko mówiąc, Willingham rozkręca się coraz bardziej, z każdym tomem udowadniając mi, że świat "Baśni" to kraina nieskończonych możliwości, w której nawet najgorzej zapowiadająca się historia może okazać się arcydziełem.
Jestem uzależniony.
I nie chcę pomocy.
Usłyszałem ostatnio dobry dowcip <śmiech> Brzmiał mniej więcej tak... "Im dalej w 'Baśnie' tym gorzej". Haha! Nie wiem, kim jesteś autorze, ale dzięki za ten świetny żart, bo naprawdę mocno się uśmiałem!
Nadszedł czas ostatecznej konfrontacji z Panem Mrocznym. Baśniowcy ukrywający się w królestwie Muchołapa przygotowują się jak mogą, łapiąc się tak słabej nadziei, jak...
Kolejny punkt dla pana Chmielarza i kolejny minus dla mnie za tak późne tego autora odkrycie.
Historia policyjnego śledztwa dotyczącego seryjnego, warszawskiego podpalacza to perfekcyjnie skonstruowany kryminał, doskonały przykład, jak się intrygę powinno budować. Jest tu wszystko, czego od takiej opowieści można wymagać - jest cała masa tropów, czasem mylnych, a często powracających po kilku rozdziałach, stanowiąc kolejny element układanki; są również zaskoczenia i to z rodzaju tych naprawdę mocnych, oczywiście nie mogło zabraknąć również kapitalnych postaci - stwierdzam w tym momencie, że to właśnie ich kreacja jest największym atutem pana Chmielarza, Jakub Mortka ze swoim uporem i ambicją i całą masą wad daje się bardzo szybko polubić, a drugi plan uderza w czytelnika swoim "nie byciem" idealnym, dzięki czemu - i wciąż nie wiem, czy jest to minus czy nie, wszak to kryminał - obyczajowe wątki czyta się często z większą ciekawością niż te policyjne. A zakończenie to już w ogóle inna kwestia, jest niesamowicie satysfakcjonujące, a ostatnie zdania epilogu autentycznie cieszą.
No nie ma się w zasadzie do czego przyczepić. Pan Chmielarz po raz kolejny mi udowodnił, że polski świat kryminału nie ustępuje w niczym innym światom (na swoją obronę powiem znów, że nie wiem, dlaczego kiedyś myślałem, że jesteśmy gorsi) i coraz pewniej pnie się w górę rankingu ulubieńców, z wielkimi szansami na podium.
Kolejny punkt dla pana Chmielarza i kolejny minus dla mnie za tak późne tego autora odkrycie.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toHistoria policyjnego śledztwa dotyczącego seryjnego, warszawskiego podpalacza to perfekcyjnie skonstruowany kryminał, doskonały przykład, jak się intrygę powinno budować. Jest tu wszystko, czego od takiej opowieści można wymagać - jest cała masa tropów, czasem mylnych, a często...