-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać110
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik2
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2018-01-27
2017-12
Ech, te okrutne uczucie, kiedy twój ulubiony pisarz i w ogóle mistrz sprawa ci czytelniczą ranę...
Serio, przecież to taki przeciętniak jest trochę. Fabuła (nawet jak na Fitzka!!) jest momentami strasznie głupia - niepotrzebne zwroty akcji, nierealne sytuacje i bohaterowie zachowujący się jak dzieci z niskim IQ - z jedną z bardziej irytujących bohaterek, z jakimi się spotkałem (a przecież Fitzek potrafi je pisać! "Makabryczna Gra" była taka ekstra właśnie dzięki bohaterce), biadolenie, strach, biadolenie, stres, biadolenie, ból, rzyyyyyg... No i jeszcze przewidywalność... U kogo jak u kogo, ale żeby u Fitzka zgadnąć "kto" już w połowie książki?! Nie przystoi. Plus cały wątek Arthura... po co? Można było sobie darować, serio, bez niego fabuła nic by nie straciła.
Naprawdę takie sobie to jest i w sumie minusów jest więcej, ale szkoda mi cisnąć po książce najfajniejszego pisarza na świecie. Zresztą AŻ TAKIEJ tragedii to tutaj nie ma. Podoba mi się punkt wyjściowy, kilka zręcznych tajemnic (ich wyjaśnienie to już inna kwestia) plus udział tytułowej przesyłki w całej intrydze. Zauważyłem też, że Fitzek KAŻDY rozdział stara się zakończyć mocnym cliffhangerem. Nigdy mi to nie przeszkadzało, aż do teraz. Wyjątkowo niepotrzebna rzecz. Poza tym to chyba trzecia książka, jaką przeczytałem, gdzie najlepszą postacią jest pies. To też jakiś wyczyn.
Ale i tak nie warto. No chyba że będzie to Wasz pierwszy Fitzek, wtedy może się uda, bo firmowe zagrania autora widać na każdej stronie, może za pierwszym razem zadziała.
Ech, te okrutne uczucie, kiedy twój ulubiony pisarz i w ogóle mistrz sprawa ci czytelniczą ranę...
Serio, przecież to taki przeciętniak jest trochę. Fabuła (nawet jak na Fitzka!!) jest momentami strasznie głupia - niepotrzebne zwroty akcji, nierealne sytuacje i bohaterowie zachowujący się jak dzieci z niskim IQ - z jedną z bardziej irytujących bohaterek, z jakimi się...
2017-12-30
Ech, mój literacki ból po przeczytaniu "Przeczucia" to ten najgorszy rodzaj, bo jest z serii "zapowiadało się naprawdę fajnie". Przecież to japoński kryminał, więc jakby całkiem nowy świat, gdzie policjanci jeżdżą metrem i nie noszą ze sobą broni, a relacje międzyludzkie stoją na zupełnie innym poziomie, wszyscy się wszystkim kłaniają, a kobieta w policji jest poddawana ciągłemu mobbingowi i swego rodzaju molestowaniu i ma to kompletnie gdzieś. Dołącza do tego serio masakryczna zbrodnia, i to nie jedna, no niby przepis na kryminał całkiem niezły, ale, jezu, im dalej w książkę tym gorzej. Nie dość, że piekielnie przynudza (dwunastostronicowe przesłuchania, z których nic nie wynika, jak ja to kocham), to jeszcze robi się strasznie głupia. Tożsamość głównego "złego" to jakiś żart, finałowa potyczka kończy się w wyjęty z czapy sposób, koniec końców okazuje się również, że cała policyjna praca poszła na marne, bo wyjaśnienia i rozwiązania kompletnie nie wynikają ze śledztwa. No i oczywiście jeszcze główna bohaterka z niesamowicie mroczną przeszłością, no bo jak inaczej. Dobrze, że na drugim planie błyszczy Katsumata, dzięki niemu da się przez to jakoś przebrnąć. Ale nawet styl tu nie pomaga, dialogi są jakieś dziwne, mocno niezręczne, a przemyślenia bohaterów pisane kursywą są po prostu żenujące i całkowicie niepotrzebne. No słabe to było, no. Może się rozkręci w kolejnych częściach, oby, bo szansę jedną jeszcze mogę dać.
Ech, mój literacki ból po przeczytaniu "Przeczucia" to ten najgorszy rodzaj, bo jest z serii "zapowiadało się naprawdę fajnie". Przecież to japoński kryminał, więc jakby całkiem nowy świat, gdzie policjanci jeżdżą metrem i nie noszą ze sobą broni, a relacje międzyludzkie stoją na zupełnie innym poziomie, wszyscy się wszystkim kłaniają, a kobieta w policji jest poddawana...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-22
Poziom utrzymany, to naprawdę cholernie dobry komiks!
Nie dość, że świetny pomysł, to i rozpisany porządnie, bo okazuje się, że Vaughan nieźle bawi się słowem. Komiks przepełniony jest nawiązaniami do historii, literatury i popkultury (ale nie w żenujący sposób, jak to często bywa, nie chwyta się czegokolwiek w imię dowcipu, raczej bardzo delikatnie i sprytnie) i dzięki temu, ale nie tylko, jest niesamowicie zabawny. Serio, jestem pod wrażeniem, bo ten przymiotnik był ostatnim, który przychodził mi do głowy jeszcze przed przeczytaniem tej serii. A tu proszę, niby jest apokalipsa, niby dużo śmierci, strzelanin i przykrych spraw, a humor nie opuszcza od pierwszej do ostatniej strony, naprawdę to doceniam, bo nie jest łatwo o dobrą zabawę, kiedy pół Ziemi nie żyje.
A oprócz humoru też same dobre sprawy, interakcje między bohaterami wchodzą na wyższy poziom, skoro już się tu dobrze znają, a intryga jakoś powoli się tam w tle poszerza. Choć i tak tajemnica była atutem pierwszego tomu, tu jest nim raczej akcja i humor. Wciągnąłem się.
Chyba znalazłem następcę "Baśni". Szkoda tylko, że ta seria taka krótka jest. W sumie jakość, nie ilość.
Poziom utrzymany, to naprawdę cholernie dobry komiks!
Nie dość, że świetny pomysł, to i rozpisany porządnie, bo okazuje się, że Vaughan nieźle bawi się słowem. Komiks przepełniony jest nawiązaniami do historii, literatury i popkultury (ale nie w żenujący sposób, jak to często bywa, nie chwyta się czegokolwiek w imię dowcipu, raczej bardzo delikatnie i sprytnie) i dzięki...
2017-07-12
No, nie będę ukrywał, że to najlepsza seria Marvela, jaką można znaleźć na naszym rynku. I mówię to, choć drugi tom nie zachwyca już tak bardzo jak poprzedni. Najbardziej żałuję, że wrzucono tu bohaterkę w sam środek tego superbohaterskiego świata. W sumie nie powinno mnie to dziwić, no bo to przecież Marvel, nie? Ale największą zaletą pierwszego tomu było to, jak inny i naturalny był to komiks, gdzie poza pseudonimem nic bohaterki z uniwersum nie łączyło. A tu? Dzieje się za dużo, za często i zbyt z czapy. Tu Wolverine, tam Inhumans, jeszcze kosmici, ranyy, spokojnie, po co ten pośpiech. Trochę psuje to odbiór historii, która tak koniec końców „superhero” była tylko z nazwy i tą innością zdobyła moją przychylność. Całe szczęście jednak Marvel ma talent do jednej sprawy – nawet jeśli historia zasysa, to bohater uratuje. Kamala jest świetna. Przesympatyczna dziewczyna, typowo „nasza” bohaterka, która zachowuje się bardziej jak fan tego uniwersum niż jego uczestnik. Dla niej samej warto sięgnąć po „Ms Marvel”. Poza tym sporo tu bardzo łagodnie podanego humoru i luzu, jest nawet całkiem sprytnie uknuta intryga, przezabawny przeciwnik plus jeszcze mądre przesłanie. Polecam i zacieram łapy na tom trzeci.
No, nie będę ukrywał, że to najlepsza seria Marvela, jaką można znaleźć na naszym rynku. I mówię to, choć drugi tom nie zachwyca już tak bardzo jak poprzedni. Najbardziej żałuję, że wrzucono tu bohaterkę w sam środek tego superbohaterskiego świata. W sumie nie powinno mnie to dziwić, no bo to przecież Marvel, nie? Ale największą zaletą pierwszego tomu było to, jak inny i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-09
Nie oszukujmy się, Marvel Now! to kiepścizna, co tytuł to gorszy, całe szczęście i tu zdarzają się bardzo przyjemne wyjątki (wiadomo, Spider-man no i Hawkeye), a to jeden z nich. O tej serii to się sporo dobrego naczytałem i choć wszystkie te opinie są przesadzone, to nie da się ukryć, że mamy tu do czynienia z naprawdę dobrym komiksem superbohaterskim, któremu udaje się to, w czym poległa cała masa. Bohaterka jest ciekawa w obu tożsamościach. Szanuję. Takie rzeczy to ja chyba tylko w Spider-manie widuję często. Zresztą porównania z młodym Pająkiem nasuwają się same, bo w obu przypadkach mamy do czynienia z bohaterem, który te moce dostaje przypadkiem, który nie do końca je rozumie i któremu bardzo się bycie bohaterem podoba (doceniam ten luz i dobrą zabawę zamiast nudnej patetyczności), ale też ciężko te dwa życia ze sobą pogodzić. Może też przez te podobieństwa tak mi się to spodobało... Spory plus, że tak na dobrą sprawę, to mało superhero w tym superhero. To taki urokliwy komiks obyczajowy jest, do którego ktoś postanowił wrzucić odrobinę Marvela i czasem może to nawet trochę przeszkadzać, ale... nie jest aż tak źle. W każdym razie, to komiks, który jakimś cudem bez odkrywania czegokolwiek nowego w świecie superhero jest unikatowy i naprawdę przyjemny, a bohaterka jest przesympatyczna i kompletnie nie papierowa. Będę kontynuował.
Nie oszukujmy się, Marvel Now! to kiepścizna, co tytuł to gorszy, całe szczęście i tu zdarzają się bardzo przyjemne wyjątki (wiadomo, Spider-man no i Hawkeye), a to jeden z nich. O tej serii to się sporo dobrego naczytałem i choć wszystkie te opinie są przesadzone, to nie da się ukryć, że mamy tu do czynienia z naprawdę dobrym komiksem superbohaterskim, któremu udaje się...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-28
Chyba czas przestać czytać jakiekolwiek opinie przed lekturą, bo "Konklawe" to kolejna już książka, padająca ofiarą zbyt wygórowanych oczekiwań. Chciałoby się trochę krzyknąć "zawód!" bo to książka bardzo dobra, a miała być rewelacyjna. I jestem na siebie nawet trochę zły, że muszę na "Konklawe" ponarzekać. Do rzeczy.
Historia - a to szok - opowiada o tym, jak to po śmierci znienawidzonego przez Kurię papieża, przychodzi czas na wybór nowego. Z całego świata zjeżdżają się kardynałowie do tego zadania wyznaczeni, a przygotować całe wydarzenie ma Jacopo Lomeli, który, jak na złość, przeżywa właśnie kryzys wiary.
Tematyka jak najbardziej ciekawa. Opowieści o wyborze papieża to się zna albo z gazet albo z telewizji, ale przeżyć to wszystko od środka? Super sprawa, szczególnie, że Robert Harris to pisarz z prawdziwego zdarzenia i fikcji to nam tu prezentować nie będzie. Przygotowanie autora robi wrażenie; tu wszystko jest na swoim miejscu - gdzieś przeczytałem że zdobył prawdziwego kardynała jako przewodnika, robił dłuuugi research i w ogóle mocno się przygotował i to widać. Książka jest na maksa realistyczna, dzięki czemu łatwo się wciągnąć i uwierzyć w te całe politykierstwo, spiskowanie, nieuczuciwości i ukrywane złośliwości. Ziemskie intrygi w imię większego dobra, pozornie idealni ludzie pełni prostych wad i grzeszków. Fascynujący temat.
Szkoda niestety, że tych zapowiadanych spiskowań i zwrotów akcji tak jakby nie ma. W sensie, spodziewałem się czegoś SERIO mocnego, a tu poza zakończeniem (które to swoją drogą zwala z nóg) nic tak naprawdę nie strzela po mordzie. Obrady choć miewają swoje momenty, przebiegają w sposób całkiem spokojny. Szkoda.
Plusów oczywiście jest o wiele więcej i zacierają one niesmak po niespełnionych oczekiwaniach - Lomeli to świetna postać, bardzo ludzka i sympatyczna, choć ten jego kryzys wiary to wątek szóstoplanowy i często olewany; kilka scen robi wrażenie - wspomniane już zakończenie, homilia Lomelego czy sam początek, dobrze też dowiedzieć się tego i owego na tematy, o których nie miało się pojęcia (a Harris mnóstwo miejsca poświęca na opis przebiegu Konklawe, momentami przypomina to literaturę faktu), no ale nie zmienia to faktu, że miało być lepiej.
I tak to przeczytajcie, za samo przygotowanie i narrację autorowi należy się dozgonny szacun.
Chyba czas przestać czytać jakiekolwiek opinie przed lekturą, bo "Konklawe" to kolejna już książka, padająca ofiarą zbyt wygórowanych oczekiwań. Chciałoby się trochę krzyknąć "zawód!" bo to książka bardzo dobra, a miała być rewelacyjna. I jestem na siebie nawet trochę zły, że muszę na "Konklawe" ponarzekać. Do rzeczy.
Historia - a to szok - opowiada o tym, jak to po...
2017-06-15
Oj, oj, oj cóż za zawód! A przecież do pewnego momentu to taka dobra książka była! Jarałem się mocno zarówno samym „Motylkiem”, jak i Puzyńską, bo tu ochy, tam achy i w ogóle same zachwyty, do których przecież w pewnym momencie sam dołączyłem, bo czytało się świetnie i sięgałem po książkę, gdzie i kiedy się tylko dało, aż w końcu... do rzeczy.
W Lipowie, małej, polskiej wsi, w której wszyscy się znają i wiedzą o sobie wszystko, znalezione zostaje ciało zakonnicy. To, co pierwotnie uznaje się za wypadek samochodowy, ostatecznie okazuje się morderstwem. No ale jak to? Tutaj, w Lipowie? Gdzie nic się nie dzieje? I że niby to ktoś z nas? Wydaje się, że będzie trudna sprawa do lipowskiej, niedoświadczonej policji.
Pierwsza połowa tej książki to mistrzostwo świata. Serio, najwyższa półka kryminalna, literacki ideał, wszystko to, co sobie cenię. Jest małomiasteczkowa społeczność pełna sekretów, plotek i spisków. Jest cała masa bohaterów (a więc też cała masa podejrzanych). Jest sporo niepokoju związanego z obserwowaniem prywatnych żyć tychże bohaterów. Jest delikatnie podrzucana intrygująca i czasem szokująca historia z przeszłości Jest nawet przesympatyczny pies (a ja przepadam za psami w literaturze). No same plusy, aż się zachwycić można.
Tyle że nagle orientuję się, że jestem ponad połową książki, a tu się nic nie zmienia. Z tej całej masy bohaterów nikt nie przeszedł zmiany, dalej wszyscy są dla wszystkich śmieciami i ogólnie kłamią i oszukują, a śledztwo ani trochę nie ruszyło do przodu. I zaczynam się trochę nudzić. No bo ile można czytać to samo? Do tego Puzyńska niby stara się skupić na którychś bohaterach, ale nikogo też specjalnie nie rozwija, to nadal są tylko nazwiska. A gdy już pojawia się cień nadziei, że dojdzie tu do jakiejś rozbudowy charakteru, nagle skaczemy do wątku numer 17. I tak cały czas.
Do tego też samo śledztwo. Jego wynik odrobinę mnie zawiódł. Jak na tak sporą społeczność przedstawioną w tej historii, sprawcy wszystkich tajemnic są... ja wiem? Obojętni trochę. Okazuje się ostatecznie, że historia bohaterów i historia zabójcy szły tak naprawdę obok siebie, zamiast wciąż się przeplatać. No nie wiem, ciężko to napisać bez spoilerów, ale to nie było specjalne zaskoczenie. Nie dlatego, że było przewidywalne, ale dlatego, że ani razu nie było nawet szansy, żeby o nim pomyśleć. Tak samo było też z osobą odpowiedzialną za pisanie bloga „nasze-lipowo”, wątku, który interesował mnie równie mocno, jak zabójstwo. Czy to ktoś z policji, z plebanii, a może któryś Kojarski? A tu proszę, kompletny zawód.
No i Klementyna Kopp, o rany. Nie lubię postaci, które pojawiają się nagle, w połowie historii i zamiast nadrabiać charakterem czy czynami, podrzuca im się jakiś specyficzny wygląd i jedno hasełko do powtarzania, żeby uczynić ich „cool”. Za każdym razem, gdy czytałem „Stop. Czekaj. Spoko. Ale!” chciałem odłożyć książkę i przewracałem oczami. A zdarzało się to bardzo często, bo Kopp kompletnie z czapy przejmuje książkę dla siebie i od jej pojawienia się, „Motylek” już nie jest intrygującą opowieścią obyczajowo – kryminalną, a prostą, schematyczną policyjną opowieścią, jakich wiele. Szkoda.
Nie obrażam się oczywiście, żeby nikt sobie tak nie pomyślał. Na pewno sięgnę po kolejną część „Lipowa”, przecież to tylko debiut i jak na debiut i tak sporo dobrych tu rzeczy. Do pewnego momentu bardzo przyjemnie i łatwo się to czytało, no i doceniam, że Puzyńska w przeciwieństwie do niektórych autorów kryminałów w tym kraju potrafi stworzyć postacie mocno pozytywne i unikające patologii, to się ceni.
Tylko czemu większość postaci przedstawiana jest pełnymi tytułami? Czemu Daniel nawet pod koniec jest „młodszym aspirantem Danielem Podgórskim”? Książka miała być na siłę dłuższa?
Aha, dodatkowy plus za gust muzyczny Daniela :)
Oj, oj, oj cóż za zawód! A przecież do pewnego momentu to taka dobra książka była! Jarałem się mocno zarówno samym „Motylkiem”, jak i Puzyńską, bo tu ochy, tam achy i w ogóle same zachwyty, do których przecież w pewnym momencie sam dołączyłem, bo czytało się świetnie i sięgałem po książkę, gdzie i kiedy się tylko dało, aż w końcu... do rzeczy.
W Lipowie, małej, polskiej...
2017-06-13
Kurde, fajne to! Nie miałem jakichś specjalnie wysokich oczekiwań wobec tej serii, choć opinie jednogłośnie krzyczały "geniusz!", a i nazwisko na okładce mocne, ale nie wiem sam, nie za bardzo chciało mi się wierzyć, że tu jakiś spory potencjał jest, do tego to postapo, za którym nie przepadam. A tu proszę, świetna zabawa. Historia Yoricka, który jako jedyny (wraz ze swoją kapucynką) przeżył kataklizm uśmiercający wszystkie ssaki płci męskiej nie jest wcale tak katastroficzna, jak by się mogło zdawać. To wyjątkowo inteligentna i napisana z luzem i humorem (bardzo dobrym zresztą, to był spory zaskok) opowieść drogi, pełna sekretów i zagadek, wzbudzająca sporo niepokoju i tajemniczości i mocniej niż na samej fabule, skupia się na tym, co najciekawsze. Jak to ludzie zmieniają się w obliczu kryzysu i jak to ciężko ufać komukolwiek.
Po raz... ja wiem, czternasty już chyba, kłaniam się przed Vertigo i przepraszam, że ja Wasze najlepsze serie odkrywam tak późno.
Kurde, fajne to! Nie miałem jakichś specjalnie wysokich oczekiwań wobec tej serii, choć opinie jednogłośnie krzyczały "geniusz!", a i nazwisko na okładce mocne, ale nie wiem sam, nie za bardzo chciało mi się wierzyć, że tu jakiś spory potencjał jest, do tego to postapo, za którym nie przepadam. A tu proszę, świetna zabawa. Historia Yoricka, który jako jedyny (wraz ze swoją...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-01
Ta książka jest genialna, autor też. Koniec opinii, dziękuję, do widzenia.
Mówię całkiem serio. Każdy ma chyba tego jednego pisarza, u którego wszystko pasuje, no nie? Styl, budowa zdań i napięcia, charakterystyka postaci, odpowiednie wyczucie chwili, maksymalnie satysfakcjonujące zakończenia czy tam nawet wyobraźnia. No to dla mnie kimś takim bez wątpienia jest Chmielarz. I ja sobie zdaję sprawę, że pisałem coś tego typu przy wielu już książkach, ale w tym przypadku no to jest stuprocentowa szczerość, bo właśnie skończyłem szósty już dowód tego stwierdzenia. Szósty zajebisty dowód.
„Zombie” - książka, w której młody prokurator z bardzo dobrą karierą zostaje wezwany na miejsce zbrodni. Zbrodni, którą sam popełnił dwadzieścia lat temu, zabijając w tym miejscu szkolnego chuligana. Idealna sytuacja, bo przecież można śledztwo poprowadzić i zatuszować. Tyle że wcale nie ma tam chuligana, a mała dziewczynka. Więc robi się nieciekawie. Co robi spanikowany prokurator? Oczywiście wynajmuje Wolskiego – detektywa, którego nienawidzą całe Gliwice.
Trochę się nawet obawiałem, czy po przeczytaniu całego cyklu o Mortce w przeciągu kilku miesięcy w ogóle będzie mi się chciało wrócić do jakiejkolwiek innej miejscówy, ale gdzie tam! Serce mówi Warszawa (czyli że Mortka), ale literacka ciekawość głośno krzyczy Gliwice i Wolski! O wieeele lepiej tu jest – jakoś tak brudniej i ostrzej i brutalniej i mimo tej całej – nie ukrywajmy – patologii, to bardzo przyjemnie się to czyta. Taki świat, gdzie nie masz pojęcia, z której strony (ani od kogo) nadejdzie cios to dla kryminału super sprawa, zaskoczenia i zwroty akcji mogą pojawić się absolutnie wszędzie, więc momenty, w których ich nie dostajesz są równie mocno nieoczekiwane.
No i wiadomo, tu się przecież o bohatera rozchodzi tak naprawdę. Dawid Wolski – naczelny dupek RP. Jak ja go uwielbiam! Może dlatego, że tym razem to jednak taki trochę sympatyczny dupek jest. W pierwszej części to się chciało go po mordzie strzelić, ale tu? Nie wiem, czy to zabieg Chmielarza, czy zwykłe przywiązanie do postaci, a może to po prostu przez większą liczbę osób wokół Dawida, ale jakby się trochę zmienił. Pojawiło się poczucie moralności i więcej humoru i takiego czystego człowieczeństwa. Co oczywiście w połączeniu z nieodłącznym byciem śmieciem daje bohatera, któremu chce i nie chce się kibicować. Bardzo przyjemna odmiana po wiecznie sprawiedliwym Mortce. O ile tamten jest wporzo, to jednak Wolskiemu o wiele gorzej w życiu idzie, a więc łatwiej się utożsamić, no i zagadek z przeszłości i przyszłości o wiele więcej, więc i zaangażować się szybko można.
„Jakiego koloru była ta kurtka?”
Chmielarz ostatnio tutaj na LC pisał o zwrotach akcji i tam narzekał, że tylko w „Przejęciu” mu się to udało. Najwidoczniej kłamał, bo tu, w „Zombim” do czynienia mamy z jednym z tych zwrotów, przy których pozostaje tylko wciągnąć powietrze i odłożyć na chwilę książkę, żeby się powpatrywać w ścianę, a potem przyklasnąć i szybko wrócić do lektury. Ja tam składam pokłon i szanuję. Również za to, jak Dawid ostatecznie odkrywa tożsamość tego złego, oryginalne, a nawet trochę zabawne <oklaski>
W ogóle wydaje mi się, że Chmielarz chyba powoli ewoluuje jako pisarz, no nie? W sensie, jego książki z prostych historii, gdzie policjant szuka „kto zabił?” (nie żeby coś złego w takich było), zmieniają się w wielowątkowe thrillery, w których narracje różnych bohaterów wpływają na siebie nawzajem i tworzą historię, którą poskładać da się dopiero w ostatnim rozdziale. Chwała za to.
Mam nieodparte wrażenie, że „Zombie” to będzie przepustka Chmielarza do czołówki elity polskiego kryminału (oczywiście mówię o tej takiej „celebryckiej” elicie, bo poziomem to już dawno podium).
Plus jeszcze taka mała dygresja – bardzo mi się podoba, że Chmielarz traktuje swoje cykle jako jedną, wielką całość, w której wszystko trzeba czytać po kolei i wciąż nawiązuje do poprzednich wydarzeń. Nie przepadam za seriami, w których można ot tak wyciągnąć sobie szósty tom jak gdyby nigdy nic.
Czytajcie Chmielarza!
Ta książka jest genialna, autor też. Koniec opinii, dziękuję, do widzenia.
Mówię całkiem serio. Każdy ma chyba tego jednego pisarza, u którego wszystko pasuje, no nie? Styl, budowa zdań i napięcia, charakterystyka postaci, odpowiednie wyczucie chwili, maksymalnie satysfakcjonujące zakończenia czy tam nawet wyobraźnia. No to dla mnie kimś takim bez wątpienia jest Chmielarz....
2017-05-22
To kolejna już z rzędu lektura, która udowadnia mi, że zasada „pierwsza część zawsze najlepsza” tyczy się tylko i wyłącznie filmów. „Dochodzenie 2” przebija poprzednika w każdym prawie aspekcie, Zasięgiem intrygi, liczbą bohaterów, ilością kłamstw i zwrotów akcji, masakrą, krwią, brutalnością... i mógłbym tak jeszcze przez siedemnaście wierszy. Więcej takich sequeli!
Ale to wstyd, że te „Dochodzenie 2” leżało na półce prawie dwa lata (serio, za parę dni będzie równo). A przecież to takie dobre jest, no i „Dochodzenie 1” to była klasa sama w sobie. No wstyd jak nic. To przecież kryminał perfekcyjny. A zaczynał się tak niewinnie... Ot, jedne zwłoki kobiety, porzucone w jednym z najbardziej znanych miejsc Kopenhagi i policjantka, dla której ta sprawa to odkupienie. Ale jak już David Hewson się rozkręca, no to zaczyna się zabawa. Do akcji wkracza wojsko, tajne służby i wysoko postawieni politycy, wszyscy oszukują, a w centrum tylko ona, jedyna sprawiedliwa – Sarah Lund.
Wydarzenia w książce pisane są z trzech perspektyw. Oczywiście jest policja, a tam nieugięta i stawiająca śledztwo ponad wszystko Sarah. Jest też świeżo mianowany minister obrony, Thomas Buch, a przed nim królestwo intryg i kłamstw, czyli Duński Parlament. Na koniec jeszcze były żołnierz, oskarżony o tajemniczą zbrodnię z Afganistanu i starający się dojść, co i jak, a przy okazji udowodnić, że to wcale nie on. Wszystkie trzy wątki mają oczywiście wspólne elementy, ale łączy je najbardziej jedna sprawa. Ładunek emocjonalny, jaki za sobą niosą.
Serio, nie przypominam sobie, żebym tak bardzo przeżywał ostatnio jakąś lekturę. Już nie chodzi nawet o zwykłe „o rany, chcę się dowiedzieć, jak ta sprawa się potoczy”. To oczywiście też, ale oprócz tego? Chęć poznania prawdy i pragnienie sprawiedliwości, jak najbardziej. Policja mierzy się tu przecież z duńską armią, a tam tylko wysoko postawieni generałowie, którzy nie lubią, gdy się im rozkazuje, są cwaniakami i rządzą się swoimi własnymi zasadami, jak najczęściej i najmocniej utrudniając pracę głównym bohaterom. Aż się chce siłą wyciągnąć zeznania, no bo kurde, ile można? Z politykami to przecież wiadomo, tam tylko kłamstwa i intrygi, a kiedy się patrzy na to z perspektywy gościa tak samo niedoświadczonego, jak czytelnik, do tego jeszcze wyjątkowo szlachetnego, bardzo łatwo się zaangażować. Dodajmy do tego jeszcze żołnierza, któremu nikt nie wierzy, a który chce tylko spotkać się z rodziną, a przez próby udowodnienia niewinności, wciąż się od nich odsuwa. Jest ciężko (dodam tylko, że ten obyczajowy wątek rodzinny naprawdę mną miotał podczas lektury).
Ta książka nie daje odetchnąć ani na moment. Przez emocje. Przez tempo akcji. Przez wciąż rozwijającą się zagadkę. Dzięki temu, że powstała na bazie scenariusza, nie ma tu przynudzania, nie ma zbędnych opisów czy zagłębiania się w psychikę bohaterów. To ich czyny i decyzje kreują osobowości, nie potrzeba kilkustronicowych analiz. No i wiadomo, Sarah Lund wymiata. Cenię sobie kryminalnych bohaterów, u których na pierwszy plan wysuwa się spryt i inteligencja, a nie nałóg czy rozwód. Żeby nie było, Lund to postać jak najbardziej skomplikowana, z własnymi problemami, ale nie pozwalająca na to, by przysłoniły one jej prawdziwą naturę śledczego. I bardzo dobrze. Szkoda jednak, że partner Lund wypada kiepsko. Sam w sobie jeszcze od biedy ujdzie, ale jak się to porówna z Meyerem z pierwszej części (w ogóle niedobrze, że autor tak rzadko do niego nawiązywał, czekałem na wspólne sceny Lund – Meyer, ten wątek miał moim zdaniem jeszcze wiele do zaoferowania).
Jeśli ktoś się zastanawia, dlaczego jednak osiem, skoro tak to chwalę, no to cóż... Rozwiązanie sprawy pozostawia troszkę do życzenia. Nie jestem ekspertem w domyślaniu się zakończeń intryg, co więcej, jest mi do takiego eksperta niesamowicie daleko, ale na to, kto, wpadłem po 2/3 książki. Potem autor starał się mnie z tego pomysłu wyciągnąć, ale... Samo zakończenie (jeśli odejmiemy tożsamość zabójcy) jest w zasadzie całkiem niezłe, szczególnie, jeśli chodzi o politykę. Mocna rzecz.
Dobre to było, nie będę ukrywał i po trzecią część sięgnę na pewno szybciej niż po drugą. To w końcu gwarancja doskonałej lektury i lubiana bohaterka i przyjemne miejsce akcji i kilka mocnych spojrzeń na brudny realizm dzisiejszego świata, no nie mogę się doczekać.
To kolejna już z rzędu lektura, która udowadnia mi, że zasada „pierwsza część zawsze najlepsza” tyczy się tylko i wyłącznie filmów. „Dochodzenie 2” przebija poprzednika w każdym prawie aspekcie, Zasięgiem intrygi, liczbą bohaterów, ilością kłamstw i zwrotów akcji, masakrą, krwią, brutalnością... i mógłbym tak jeszcze przez siedemnaście wierszy. Więcej takich sequeli!
Ale...
2017-05-09
No, to pierwszy raz od bardzooo dłuższego czasu, kiedy kończę jakiś cykl. W sensie taki, gdzie ten koniec jest definitywny, a nie, że kolejne części powstają. To nie jest aż tak przyjemne uczucie, jak mi się wydawało. Trochę ciężko się rozstać, szczególnie, że ten cykl taki dobry był. Więc w sumie może to i dobrze, że jako ostatnia część to "Calamity" nie sprawdza się najlepiej jako właśnie takie "definitywne" zakończenie. No ale po kolei.
Profesor przepadł. Ciemna strona mocy pochłonęła go zgodnie z planem Regalii. W takim wypadku Mściciele nie tyle są osłabieni, co praktycznie przestają istnieć. David i ekipa co prawda coś tam działają, ale są bezbronni, osłabieni i nie mają pomysłu, co dalej. Jedyną opcją wydaje się próba przywrócenia Profesora, ale może to być o wiele trudniejsze, niż się wydaje. Czy Mściciele będą mieli odwagę ostatecznie zabić zamiast ratować?
Wiadomo, ten cykl to czad. To akcja, to szybkie tempo, to epickość (a jakże!). To kopalnia świetnych pomysłów i kapitalnie wykreowanego świata. W tych kwestiach "Calamity" oczywiście nie zawodzi. Choć z początku tej akcji nawet trochę brakuje (ale o tym za chwilę), ale gdy już powieść rusza, to rusza na serio. Z kopyta. Kilkudziesięciostronicowe sceny akcji wciągają tak, jak ta seria nie wciągała nigdy wcześniej (no, może finałowe starcie ze Stalowym Sercem było bardziej zajebiste), głównie dlatego, że zdając sobie sprawę, że to koniec, Sanderson bywa bezlitosny. Tu nie ma żadnego cackania, padają trupy, wybuchają budynki, ludzi morduje się bez celu i sensu, a bohaterowie wspinają się na wyżyny wytrzymałości. A wszystko to opisane bardzo zręcznie i inteligentnie, do tego jeszcze... ja wiem? Nie mam na to przymiotnika, coś w rodzaju plastyczności, bardzo łatwo sobie to wszystko wyobrazić, jakby miało się w głowie ekran pokazujący wydarzenia książkowe. Dziwne.
A co się dzieje, gdy tej akcji brak? To moim zdaniem największy plus "Calamity". Odsuwając z pierwszego planu Profesora (rozpaczam) i Tię, w drużynie Mścicieli nie było już w zasadzie żadnych ponuraków. Sanderson wrzuca więc w sam środek drużyny mnóstwo luzu i humoru, który po raz pierwszy w tym cyklu działa. David nie irytuje swoimi metaforami, ze dwie to nawet mądre i trafne są, Megan wymiata (wiadomo, ona jest najlepsza, a jej moce to jakiś absolutny obłęd, to o niej powinny być te książki; niech Sanderson pisze spin-off) i robi wszystko, co ważne, reszta Mścicieli dostaje backstory i ze dwie cechy charakteru więcej. No nie mam w kwestii bohaterów się do czego przyczepić, może tylko do Mizzy, bo nie wiem w zasadzie, po co ona była w tej książce, może Sanderson ją lubi czy coś. Postać w porządku, ale kompletnie niepotrzebna.
Z drugiej strony jest Profesor. Chodząca zajebistość. Nawet jego wygląd taki jest, niemożliwym jest wyglądać źle w czarnym płaszczu powiewającym za tobą. Jest niesamowity w tej części (w pozostałych też). To właśnie on wzbudza najprawdziwsze emocje w "Calamity". Od zwykłej niechęci, przez współczucie, czasem strach, na czystym żalu kończąc. Jego wątek jest przemyślany od początku do końca, najlepiej rozpisany. Nie jest to oczywiście przeciwnik poziomu Stalowego Serca, ale też nie o to chodziło. To miała być skomplikowana postać i tak też wyszło. A Sanderson używa wyobraźni, by z jego w miarę prostych mocy uczynić śmiertelną broń, która w połączeniu z paranoją Profesora tworzy wroga godnego finału.
Ale żeby tak słodko nie było - minusy są. O co w ogóle chodziło z tym zakończeniem? Termin gonił Sandersona? Na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu stron dzieje się więcej niż w całym "Pożarze". Wątków robi się cała masa, postaci pojawiają się i znikają, zwroty akcji następują jeden po drugim, nie pozwalając na jakąkolwiek analizę czy zachwyty. Sprawy rzucające nowe światło na świat Epików pojawiają się kompletnie z czapy, bez odpowiedniego ładunku emocjonalnego i bez należytej dbałości, a epilog to już w ogóle. Kompletnie nie kupuję tego, jak potoczył się wątek Davida, nic a nic. Tak nagle, jakby dwóch i pół poprzednich części w sumie nie było. O co chodzi? Kupiłbym to, gdyby miała ukazać się czwarta część, ale jako finał finałów sprawdza się słabo, bo może i odpowiada na większość pytań, ale robi to bardzo pobieżnie i zadaje nowe pytania. Trochę kiepsko. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że to nie ostatnie słowo Sandersona, bo jest tu jeszcze sporo potencjału.
No ale ok - oceniając to tak, jak się powinno to zrobić, jest naprawdę dobrze. Są wszystkie cechy, za które pokochałem ten cykl, jest dobry przeciwnik, są świetnie pomysły, sporo w miarę niezłego humoru, dobre dialogi, jest Megan i Profesor - nic więcej mi nie trzeba.
To był świetny cykl. Tyle w temacie.
No, to pierwszy raz od bardzooo dłuższego czasu, kiedy kończę jakiś cykl. W sensie taki, gdzie ten koniec jest definitywny, a nie, że kolejne części powstają. To nie jest aż tak przyjemne uczucie, jak mi się wydawało. Trochę ciężko się rozstać, szczególnie, że ten cykl taki dobry był. Więc w sumie może to i dobrze, że jako ostatnia część to "Calamity" nie sprawdza się...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-13
No dobra, skończyłem z Mortką... na razie. Niby chciałem oszczędzać, ale to za dobre jest, a i tak przedłużałem czytanie "Osiedla" jak tylko mogłem. A ciężko oszczędzać coś, co wciąga, intryguje, cieszy... no ale żeby nie było, że po raz 5 (!!) same zachwyty, uda mi się tu nawet trochę ponarzekać.
Jedno z bogatych, elitarnych osiedli warszawskich. A na nim martwa dziewczyna. Niby wszyscy się tu znają, ale wychodzi na jaw cała masa tajemnic, a nikt nie chce o niczym mówić. Jest ciężko. W grę wplątuje się polityka i wysoko postawienie ludzie, no ale wiadomo, Mortka da radę.
No właśnie... Mortka.
W zasadzie cała książka stoi na dokładnie tym samym poziomie, do którego Chmielarz przyzwyczaił. Jest szeroka, wielowątkowa intryga z zaskakującymi rozwiązaniami, są pełnokrwiści bohaterowie, życiowi, pełni wad i problemów, jest też dobre odwzorowanie polskich realiów, gdzie nic nie dostaje się za darmo i rządzą znajomości, pieniądze i brutalna siła. Policyjny wątek z Suchą na czele (jednak ostatecznie udało mi się ją polubić, ale też mam wrażenie, że jakoś dało się to zrobić o wiele łatwiej niż w "Przejęciu"), która szuka i planuje z pomocą chłodnej logiki jest bardzo przyjemny, Chmielarz nie robi nic na siłę, nie kończy każdego rozdziału wielkim zwrotem akcji, pozwalając, by śledztwo toczyło się we własnym, rozsądnym tempie. Mnóstwo ciężkiej policyjnej pracy. Na drugim planie jest i wynędzniały polityk z sekretami, są młodzi, chętni studenci pragnący pieniędzy, są świadkowie, którzy nie chcą nic mówić, no i gangsterka oczywiście. Wszystko klasycznie powoli i konsekwentnie układa się w przemyślaną historię kryminalną. No i jako ta przysłowiowa wisienka na torcie jest wątek Kochana <3 Był najlepszy w "Podpalaczu", był najlepszy w "Przejęciu", tu jest nie inaczej. Świetnie rozpisana postać, świetnie rozpisany wątek. Wciąga, intryguje, czasem odrobinę przeraża (ale nie że "jakie straszne" tylko "kurde, jakie mocne..."), przysłania główną historię całkowicie. Niesamowicie sobie tego bohatera Chmielarz przemyślał. I tak sobie myślę, że mimo tego, co Kochan zrobił to - z całym szacunkiem panie Mortka - jest moim ulubionym bohaterem cyklu.
No ale właśnie, ten Mortka... Główny bohater, bardzo przeze mnie lubiany, ktoś, kto powinien być największym plusem powieści... tutaj jak nie on. Na początku mocno wkur**ony i w zasadzie nie wiadomo czemu, potem jakiś taki niewyrazisty, a jeszcze potem strasznie bezbarwny. Dopiero pod koniec wraca stary, dobry Kuba, ale to jednak za mało. Nic dziwnego, że cała reszta mu kradła show. Może to też dlatego, że - nadal ubolewam - bardzo mało miejsca podarowano tu jego wątkom obyczajowym. Szkoda. Koniec końców nie wiem, czy można nawet nazwać to czwartą częścią cyklu, czy może pierwszym tomem "warszawskiej serii".
No ale oczywiście i tak książka jest prześwietna. Wciąga, nie pozwala się odłożyć, jest mocna i prawdziwa, napisana bez niepotrzebnego rozmachu, zamiast tego skupiając się na tym, co dla kryminału najważniejsze - postaciach i spójności.
(Ja wiem, panie Chmielarz, że już pan o tym ostatnio mówił i znam odpowiedź na to pytanie, ale zakończyć mogę to tylko w ten sposób) Gdzie jest mój Mortka numer pięć?! Chcę już!
No dobra, skończyłem z Mortką... na razie. Niby chciałem oszczędzać, ale to za dobre jest, a i tak przedłużałem czytanie "Osiedla" jak tylko mogłem. A ciężko oszczędzać coś, co wciąga, intryguje, cieszy... no ale żeby nie było, że po raz 5 (!!) same zachwyty, uda mi się tu nawet trochę ponarzekać.
Jedno z bogatych, elitarnych osiedli warszawskich. A na nim martwa...
2017-04-02
Jako że darzę literaturę pana Chmielarza potężnym wręcz uczuciem, "Przejęcie" zakupiłem jeszcze w trakcie czytania poprzedniej części cyklu - "Farmy Lalek". I od tamtej pory to właśnie "Przejęcie" wciąż spoglądało na mnie z półki, wzywało, zachęcało, kusiło. Ale mówię "nie, mam inne książkowe zobowiązania". Ostatecznie uległem. Rzuciłem wszystko. Pochłonąłem "Przejęcie". Znów się zachwyciłem. I niczego nie żałuję.
Punkt wyjściowy jest tu nawet całkiem prosty. Ot, z Mostu Gdańskiego zwisa ciało mężczyzny z rozprutym brzuchem. Zbrodnia jak wiele innych. Ale kiedy w ręku zabitego policja znajduje orzeszek ziemny, komisarz Mortka dochodzi do wniosku, że będzie to ciężka i niebezpieczna gra z mordercą. Szczególnie, że tropów jest niewiele, tak samo jak i czasu, a na jednej śmierci może się nie skończyć.
Klasycznie już, wszystko tu zagrało. Chmielarz ma naprawdę talent, bo intryga jest dopięta na ostatni guzik. Nie przyczepię się, choćbym chciał, bo wszystko ma tu sens, wydarzenia następują po sobie z wyraźnych przyczyn i mają logiczne następstwa. To nie jest kryminał z serii "już się pogubiłem, ale będę wierzył, że jest ok". Policyjne śledztwo prowadzone jest spokojnie, ale z napięciem, układanka zyskuje tylko jeden element za drugim, niczego nie zostawiając domysłom czy przypadkowi. Co robi szczególne wrażenie, bo intryga w "Przejęciu" ma naprawdę szeroki zasięg. Cud, że się tu Chmielarz nie pogubił, wątków jest mnóstwo i to z różnych dziedzin, a narratorów to chyba z piętnastu (co tam, że niektórzy dostają tylko po 2-3 strony, to dalej piętnastu narratorów). I oczywiście zwrot akcji za zwrotem, jak już myślisz, że wszystko wiesz, to się okazuje, że nic nie wiesz. I to nie tylko w głównym wątku.
Choć i tak, jakby się autor nie starał dbać o te kryminalne sprawy, obyczajowe wątki i tak mu wyjdą lepiej. Świetny sobie świat stworzył Chmielarz w tym cyklu, całkiem sporo postaci, a i tak każda potrafi wnieść coś konkretnego do historii. Nie ma, że ktoś jest tłem, czy też elementem podnoszącym samoocenę głównego bohatera. Nie, to wszystko pięknie się tu uzupełnia. Taki Gruda chociażby, który w "Podpalaczu" występował bardziej jako nemesis Mortki, tu traktowany jest z pewnym szacunkiem, dostaje coś do roboty, wzbudza sympatię. Wątek Kochana jest kapitalny (cieszę się, że go Chmielarz nie porzucił - ta sprawa była moim zdaniem najbardziej intrygującą z "Podpalacza"), jest też i miejsce dla prokuratora "chcę już to zamknąć" Szydłonia, nawet Jankowski dostał trochę czasu (i dobrze!). Problem mam tylko z Suchą, nie wiem, coś jest w niej niesamowicie odpychającego jak na razie, ale może to taki właśnie zabieg... zobaczymy, jak to się rozwinie. Oczywiście wymiata i tak Mortka, wiadomo. Trzy książki, a ja się przywiązałem jak cholera. Zaskakująco mocno przeżywałem te jego wątki chorobowe i rozwodowe (z naciskiem na te drugie). Te małe zwycięstwa Mortki naprawdę mocno cieszą, dobrze, że go tu trochę Chmielarz odciążył.
No serio, nawet jakbym chciał to się nie przyczepię do niczego. Cytat na okładce głosi "Dorobiliśmy się kolejnego znakomitego autora kryminałów". Eee... chyba raczej "Dorobiliśmy się NAJLEPSZEGO autora kryminałów". Serio, powinniśmy wysłać książki Chmielarza w kosmos.
Jako że darzę literaturę pana Chmielarza potężnym wręcz uczuciem, "Przejęcie" zakupiłem jeszcze w trakcie czytania poprzedniej części cyklu - "Farmy Lalek". I od tamtej pory to właśnie "Przejęcie" wciąż spoglądało na mnie z półki, wzywało, zachęcało, kusiło. Ale mówię "nie, mam inne książkowe zobowiązania". Ostatecznie uległem. Rzuciłem wszystko. Pochłonąłem...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-20
Moja podróż po świecie nowej fali polskiego kryminału przebiegała coraz gorzej. Dwa razy potężnie się zawiodłem (Krajewski, Miłoszewski), odrzuciłem to, co popularne (Mróz, Bonda) i na horyzoncie nadziei widniało już tylko jedno nazwisko - właśnie Czubaj. Nie wiem w zasadzie dlaczego, aż tak bardzo liczyłem na tego pisarza. Może to przez sympatycznie wyglądające okładki, albo specyficzne tytuły... nie wiem, w każdym razie mam już "21:37" za sobą i jak to jest z tym Czubajem? Sam nie wiem.
Historia zabójstwa dwóch młodych kleryków z warszawskiego seminarium i zmęczonego życiem profilera, który rzuca wszystko, by to wyjaśnić, na pierwszy rzut oka ma wszystko, co powinien posiadać dobry kryminał. Przede wszystkim jest bohater - nie jego alkoholizm czy depresja tylko prawdziwy człowiek, z problemami, ale i z siłą, by je pokonać. Taki, co to umie się normalnie odezwać i używa głównie siły umysłu. Do tego jeszcze z całkiem niezłym gustem muzycznym. Zaraz obok niego interesująca zbrodnia i to nie tylko z powodu makabry i okoliczności, ale też i samego środowiska. Bardzo byłem ciekaw, jak też pan Czubaj przedstawi "okołokościołową" społeczność bez popadania w schematy i pomimo tego, że może i jest momentami zbyt negatywnie, to bardzo podobała mi się atmosfera tajemnic, podstępów i dwulicowości seminarium. Stosunek autora do tego miejsca bardzo szybko udziela się czytelnikowi, dzięki czemu sprawa angażuje może nawet odrobinę mocniej niż powinna.
Szkoda tylko, że z wyjaśnieniem śledztwa nie jest już tak kolorowo. Owszem, jest przemyślane, sprytne i zręcznie podane, ale... ja wiem? Pojawia się trochę z czapy, szczególnie motyw zbrodni. Wychodzi na to, że nie trzeba było czytać pierwszych 250 stron, skoro wystarczył jeden rozdział, by to wszystko od nowa ułożyć. Trochę szkoda, bo psuje to - ulubioną przecież przez fanów kryminału - zabawę w detektywa. Wydaje mi się też, że momentami pan Czubaj trochę przynudza, książkę dałoby się zamienić w nowelę i historia nic by na tym nie straciła (choć zauważam, że jest to częsta sytuacja, jeśli o polskie kryminały chodzi). Niby pomaga to zżyć się z bohaterem, ale bardzo łatwo jest w takiej sytuacji przesadzić.
Ale i tak nie uważam czasu spędzonego przy tej książce za stracony. Pan Czubaj ma swój własny styl i tempo pisania i chwała mu za to, wyobraźnię też na wysokim poziomie i bardzo dobrze przelewa życie na papier, nie szczędząc okrutnego realizmu i nie siląc się na samo szczęście. Z przyjemnością spotkam się jeszcze raz z Rudolfem Heinzem.
Moja podróż po świecie nowej fali polskiego kryminału przebiegała coraz gorzej. Dwa razy potężnie się zawiodłem (Krajewski, Miłoszewski), odrzuciłem to, co popularne (Mróz, Bonda) i na horyzoncie nadziei widniało już tylko jedno nazwisko - właśnie Czubaj. Nie wiem w zasadzie dlaczego, aż tak bardzo liczyłem na tego pisarza. Może to przez sympatycznie wyglądające okładki,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-12
To była jedna z tych książek, na które sporo się naczekałem i co do których miałem naprawdę potężne oczekiwania. Wszak pierwsza cześć tego cyklu była prawdopodobnie moim największym odkryciem zeszłego roku. Niestety jednak trochę mnie zawiodła, bo choć "Pożar" sam w sobie jest książką całkiem niezłą, to jako sequel nie może obyć się bez porównań i ostatecznie okazuje się, że - może i delikatnie - jest od "Stalowego Serca" książką w każdym aspekcie gorszą.
Po śmierci Stalowego Serca wszystko miało wrócić do normy, nic jednak nie idzie, tak jak to sobie David Charleston zaplanował. Zabicie swojego nemesis przyniosło tylko więcej pytań dotyczących powstania i sensu istnienia Epików. W poszukiwaniu odpowiedzi wyrusza więc do Babilaru, miasta rządzonego przez jednego z potężniejszych Epików. Tam, oprócz tego, co Mściciele potrafią najlepiej, stanie też do walki z własnymi słabościami i dawnymi znajomościami.
No dobra, to co nie wyszło moim zdaniem? Ano przede wszystkim, jak na powieść z tego cyklu, jest tu momentami bardzo nudno! Zdarzają się naprawdę porywające momenty akcji, ale pomiędzy nimi? Wodolejstwo maksymalne. Autor podjął wybitnie złą decyzję i zdecydowanie za dużo czasu poświęcił tu samotnym przygodom Davida. Przecież już pierwsza część pokazała, że główny bohater z niego słaby, a dobrze wypadał tylko w relacjach z innymi Mścicielami, zbudowanych na kontrastach w poglądach na temat Epików. A tu jest prawie cały czas sam i gdyby jeszcze miał coś ciekawego do powiedzenia, to dałoby się to poczytać, ale emocje i przemyślenia Davida dałoby się opisać na jednej stronie powieści.
Dlatego też boli odsunięcie na drugi plan wszystkich innych postaci. Najbardziej dostaje się moim zdaniem dwójce najciekawszych - Profesorowi (który to jest moim ulubieńcem i jestem zły, że nie dość, że mało go tu, to jeszcze Sanderson trochę go okalecza, zabierając mu wszystkie cechy, które czyniły z niego wzbudzającego respekt, paranoicznego lidera z bezlitosnym podejściem do sprawy; więc wkurzył mnie fakt, że tu jest po prostu negatywną postacią i tyle) i Megan - nie bez powodu autor nazwał książkę właśnie "Pożar". Doskonale zdawał sobie sprawę, że to właśnie jej wątek będzie najciekawszy (pomijając żenujące sprawy miłosne) i pociągnie tę powieść. Bardzo spodobało mi się wytłumaczenie jej mocy, Sanderson to w ogóle ma fantastyczną wyobraźnię, ale tu się wspiął na wyżyny. I ostatecznie wynika, że Megan to najciekawszy aspekt. Głównie dlatego - i tu przechodzimy do minusa numer trzy - że brak w tej powieści przeciwnika.
Sanderson sam sobie zaszkodził, tworząc w pierwszej części wroga idealnego. Stalowe Serce miał wszystko, czego w takiej postaci potrzeba - wzbudzał czysty strach i niechęć, ale w pewien sposób fascynował, był definicją destrukcji i ciągłego zagrożenia. O Regalii z tej powieści można powiedzieć tyle, że była. I już. Brak chemii między nią, a bohaterami. Brak jakiejkolwiek motywacji czy planu. W sumie to brak też atmosfery zagrożenia. W zasadzie to mało mnie ona obchodziła. Dlatego też przez większą część książki dość ciężko mi się to czytało. Czekałem na jakiś zwrot, który spowoduje, że starcie Mściciele - Regalia zacznie mnie ekscytować.
No i w końcu te zwroty nachodzą. Dlatego też aż 7. Bo na kilkadziesiąt stron przed końcem "Pożar" nabiera prawidłowego tempa, nie daje odetchnąć, rzuca zwrotami akcji jak nawiedzony - serio, tutaj to pełen szacunek dla Sandersona, nie spodziewałem się takiego finału. W pewien sposób satysfakcjonującego, ale też odrobinę przygnębiającego, podnoszącego ciśnienie i dającego sporo nadziei na jeszcze lepsze zakończenie w następnym tomie. I leczy rany zadane przez słaby środek powieści.
Ogólnie rzecz biorąc nie chciałem, żeby ta opinia wyglądała tak, jak wygląda. Po prostu musiałem się wyżalić, bo na "Pożara" naczekałem się całkiem sporo. To nadal bardzo porządna książka, która na pewno przynosi więcej przyjemności, niż to wynika z poprzednich akapitów. Pewnie, że polecam, bo to cykl na piątkę z plusem i mam nadzieję, że taki też będzie finał, bo "Calamity" zapowiada się przepotężnie.
Mam tylko nadzieję, że tam Sanderson dał sobie spokój z metaforami Davida, błagam... to największe pokazy żenady w historii literatury...
To była jedna z tych książek, na które sporo się naczekałem i co do których miałem naprawdę potężne oczekiwania. Wszak pierwsza cześć tego cyklu była prawdopodobnie moim największym odkryciem zeszłego roku. Niestety jednak trochę mnie zawiodła, bo choć "Pożar" sam w sobie jest książką całkiem niezłą, to jako sequel nie może obyć się bez porównań i ostatecznie okazuje się,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-26
Ech, nie chce mi się powtarzać po raz trzeci. A przecież ta seria poniżej pewnego poziomu nie schodzi i aż się prosi, żeby po prostu skopiować opinię użytą przy tomie pierwszym lub drugim. Także same pochwały, kapitalnie rozpisane postaci, mnóstwo realizmu, niemal pedantyczna szczegółowość, logika, bardzo zręcznie napisane dialogi, delikatny, niewymuszony humor jako broń przeciwko wiecznie wyniszczającemu cię miastu etc...
Fakt, że to już ponad połowa serii jest zaletą i wadą w tym samym momencie. Cieszy mnie, że postacie są znane już na tyle dobrze, że ich obyczajowe wątki nie są tylko tłem albo dodatkiem, a częścią większej opowieści. Cieszy mnie, że po kilkunastu sprawach zacząłem traktować cały posterunek jako jedność, a nie kilka osobnych duetów. Cieszy mnie też, że pojedyncze opowieści zazębiają się, tworząc jedną, głębszą fabułę. Ale wiadomo, smuci fakt, że tak blisko do końca. Za bardzo się z Gotham Central zżyłem.
Rozstanie z tymi policjantami zaboli mnie zapewne aż za bardzo.
Ech, nie chce mi się powtarzać po raz trzeci. A przecież ta seria poniżej pewnego poziomu nie schodzi i aż się prosi, żeby po prostu skopiować opinię użytą przy tomie pierwszym lub drugim. Także same pochwały, kapitalnie rozpisane postaci, mnóstwo realizmu, niemal pedantyczna szczegółowość, logika, bardzo zręcznie napisane dialogi, delikatny, niewymuszony humor jako broń...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-24
(Nie chciałem dać tej książce dychy tak naprawdę. Ale postanowiłem ocenić ją przez cobenowe standardy i w tej kwestii na nic innego nie zasługuje. No i wypadałoby mojemu ulubionemu pisarzowi choć raz dyszkę dać, więc czemu by nie tutaj)
Słyszałem o tym przy okazji „Tęsknię za Tobą”, słyszałem przy „Nieznajomym”, ale dopiero teraz nadszedł czas, w którym i ja mogę głośno zakrzyknąć te piękne, przynoszące mnóstwo ulgi hasło – Nasz kochany, łysy mistrz kryminału po kilku wpadkach znów jest w formie!
Nowy Coben to dla mnie sporych rozmiarów literackie święto. Oczekiwania zawsze są ogromne, dni kolejno przekreślane w kalendarzu, wszelkiego rodzaju recenzje czytane gdzie się da… rozumiecie. Podnieceniu towarzyszy też strach, potwierdzony kilkoma przykładami, tym razem jednak Coben nie tylko zaspokaja wszystkie pokładane w nim nadzieje, ale i wykracza poza własne, tak mocno utarte schematy. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że lepszej książki od czasów „W Głębi Lasu” to on nie napisał. (oczywiście nie mówimy tu o cyklu Myron/Win, te książki są poza skalą). Do rzeczy.
Maya Stern, była pani żołnierz, nadal stara się pozbierać po śmierci siostry i męża. Próbując poukładać sobie życie samotnej matki, walczy ze wspomnieniami zabijanych cywilów. I kiedy już jako tako to wygląda, na nagraniu z domowej kamery widzi własnego męża. A przecież była świadkiem jego morderstwa. Czyżby popadała powoli w obłęd? Komu można ufać?
Ale zapachniało „Nie mów nikomu”, co nie? I „Mistyfikacją”. I „Tęsknię za Tobą”. I pewnie czymś tam jeszcze, o czym zapomniałem. Tak, powracający zza grobu ludzie w niewyjaśnionych okolicznościach to coś, co Coben lubi najbardziej. Stąd spore obawy, że zaraz schematami poleci, a historia połączy intrygę z ckliwością po „zmarłym” małżonku. Ale spoko, tak naprawdę mąż na kamerce jest tu tylko punktem wyjściowym. Okazuje się, że intryga zahaczać będzie o zupełnie inne kwestie, dające o wiele większe pole do popisu niż proste romansowanie kryminalne. Maya jako weteranka ma sporo własnych problemów, a kiedy okazuje się - a jakże! – że może ufać tylko sobie, do książki potajemnie wkrada się atmosfera paniki i obłędu. I chyba dzięki temu tak dobrze się to czyta. Coben, znany z tego, że mąci, kręci i kombinuje jak szalony, tu uspokaja się ze zwrotami akcji kosztem porządnego budowania napięcia. Leje dużo wody, buduje przydługie opisy i mocno skupia się na psychice i odczuciach Mayi, aż tu nagle strzela cię po mordzie tym, co zaskakujące i nieoczekiwane. Chyba za to wszyscy go uwielbiamy. Największy plus jednak za zakończenie - jest tak bardzo inne od wszystkiego, co cobenowate, że zastanawiałem się, czy ktoś mi książek nie podmienił. Bardzo się cieszę, że pisarz ten w końcu pojął, że tak też można kończyć książki.
Nie wiem, czy tak naprawdę mam się do czego przyczepić. Początek książki trochę kiepsko mi się czytało. I Maya mnie wtedy wkurzała. I w ogóle mam wrażenie, że w trakcie pisania Coben chyba sobie przerwę od pisania zrobił, bo w pewnym momencie książka zmienia styl, nabiera sporo „cobenowatości”, robi się nawet czasami zabawna, a bohaterowie wzbudzają sympatię, zamiast irytacji.
No cóż, pozostaje tylko rzec, że nie mogę nawet na głos powtórzyć tytułu, bo pan Coben oszukał mnie jak dzieciaka po raz kolejny i mam nadzieję, że będzie mnie oszukiwał jeszcze przez dłuższy czas. ALL HAIL COBEN!
(Nie chciałem dać tej książce dychy tak naprawdę. Ale postanowiłem ocenić ją przez cobenowe standardy i w tej kwestii na nic innego nie zasługuje. No i wypadałoby mojemu ulubionemu pisarzowi choć raz dyszkę dać, więc czemu by nie tutaj)
Słyszałem o tym przy okazji „Tęsknię za Tobą”, słyszałem przy „Nieznajomym”, ale dopiero teraz nadszedł czas, w którym i ja mogę głośno...
2017-01-18
Nie ma chyba potrzeby zbytnio się rozpisywać na temat autorki, którą każdy zna i jej najsłynniejszej książki, więc po prostu garść tak często powtarzanych odczuć:
Świetne. No serio, doskonałe wręcz. Kocham motyw grupy ludzi zebranych w jednym miejscu i powoli umierających, szczególnie, jeśli jest widocznie inteligentny i przemyślany. Tak właśnie jest z powieścią pani Christie. Ta książka to do samego końca dopracowana i wciąż zaskakująca intryga, niedościgniony do dzisiaj wzór. Historia z tych, przy których sam mówisz sobie, że "tak nie może być, no przecież tego się nie da wyjaśnić po prostu". Pełna ślepych zaułków i ostrych zakrętów fabuły. A co jeszcze? Niesamowicie stopniowane napięcie i atmosfera niepewności i braku zaufania. Bardzo dobrze stworzone studium zbrodni i kary. Do tego aż dziesięć porządnie rozpisanych postaci, co kilka stron zmieniających się z ofiar w podejrzanych i na odwrót. Również bardzo przyjemny i nawet odrobinę zabawny motyw z mordowaniem zgodnie z tekstem wierszyka - super sprawa. Dodatkowy plus w kolejności zabijania - faworyci (moi oczywiście) trzymają się do końca.
Zresztą co ja się tu będę niepotrzebnie produkował - tę powieść i tak wszyscy znają, a jak nie, to powinni to zmienić, bo to przecież jest bezbłędność i to nie tylko w kategorii kryminału patrząc.
Nie ma chyba potrzeby zbytnio się rozpisywać na temat autorki, którą każdy zna i jej najsłynniejszej książki, więc po prostu garść tak często powtarzanych odczuć:
Świetne. No serio, doskonałe wręcz. Kocham motyw grupy ludzi zebranych w jednym miejscu i powoli umierających, szczególnie, jeśli jest widocznie inteligentny i przemyślany. Tak właśnie jest z powieścią pani...
Coben, Myron i, przede wszystkim, Win - stęskniłem się za Państwem. Dobrze, że wróciliście w całkiem niezłym - nie że zaraz niesamowitym, ale porządnym - stylu.
"W domu" to historia trwającego już dobre dziesięć lat śledztwa dotyczącego dwóch zaginionych, zamożnych sześciolatków. Sprawa dla głównego duetu dość osobista, więc gdy tylko jednego z chłopców udaje się namierzyć w Londynie, Myron bez wahania wsiada w samolot. Ale gdzie w takim razie jest drugie dziecko i dlaczego te pierwsze usilnie utrudnia śledztwo?
Wiem, że piszę to przy niemal każdej książce tego pisarza, no ale cóż, nie daje mi specjalnie wyboru, więc... Typowy Coben. Serio, "W domu" to jedna, wielka podróż wśród utartych schematów, uroczo kiepskich żartów, wyciętych z papieru drugoplanowych bohaterów, irytujących, smutnych ofiar, tajemnic i sekretów (czasem lepszych, czasem gorszych) i kilku sympatycznych wątków obyczajowych, a to wszystko w towarzystwie najfajniejszego duetu w komosie. Nie ma co, Coben już do perfekcji opracował patent na swój wdzięczny, rozrywkowy kryminał i nawet nie mam mu tego za złe. Co z tego, że jeszcze zanim przewróci się kartkę, już wiadomo, co na niej będzie, co z tego, że już od dwunastej strony wiadomo, co połowa postaci ma do ukrycia, co mnie to obchodzi? W stylu pisarza i jego podejściu do Myrona i Wina jest tyle przyjemności, że swobodnie przez 400 stron mogliby łowić ryby, a ja bym powiedział "cudnie". Zresztą, ja nie wiem czemu, ale daję się w tych książkach nabierać na największe nawet głupoty i tylko uśmiecham się pod nosem i myślę sobie "a, kurde, dobre, panie pisarzu, ma mnie tu pan, a w ogóle nie powinien mieć!" Nie wiem, jak to się dzieje, ale to się chyba potocznie talentem nazywa.
Ale żeby mi tu zaraz Coben się nie poczuwał, będą - uwaga! - narzekania. Po pierwsze - mam serdecznie dość koszykówki. Ja wiem, wiem, to przecież sens życia Myrona, ale no rany, ile można? Od czasów "Bez Śladu" Bolitar co książkę stwierdza, że już się z tym pogodził, że już wszystko ok, a potem jedzie po raz kolejny z tymi samymi przemyśleniami. Ja tam się zresztą nie znam, ale nie wydaje mi się, żeby przez dwadzieścia lat cała Ameryka gadała bez przerwy o kolesiu, który nawet nie rozpoczął zawodowej kariery, a tu proszę, dokument ESPN zrobiło. Serio? Przecież jest tyle ciekawszych - dla mnie - spraw w życiu Myrona. Brat mu wrócił po latach!! Przecież Coben świetnie sobie radzi w rodzinnych wątkach Bolitarów (swoją drogą, książka ta tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że mama Myrona to moja ulubiona bohaterka drugoplanowa). Po drugie - czy tego typu zakończenie pojawiło się już gdzieś u Cobena? Bo mam okrutne deja vu. Zresztą przecież to dość oczywiste było... jak to się dzieje, że im bardziej pisarz ten namąci przez 380 stron, tym prostsze są rozwiązania? Po trzecie - rozdziały pisane z pierwszoosobowej narracji Wina. Przecież ta postać (której nie będę tu zachwalał, bo już od dawna nie mam jak, a tym razem też jest oczywiście najlepszą częścią książki) jest taka ekstra dlatego, że jest tajemnicza, że działa w cieniu, że jedyne, co o niej wiadomo, pochodzi z obserwacji Myrona. W książce tej sam Win rozpuszcza o sobie plotki po świecie, tak żeby nikt nie był w stanie mieć pewności co do niego. Tak samo powinien czuć się czytelnik. Win jest jak legenda - przekazywana od osoby do osoby i przerażająca za każdym razem coraz bardziej. Osobiste przemyślenia i emocje, nie chcę tego znać.
Ale jest naprawdę ok. Może i bohaterowie starzeją się razem z pisarzem, może i robią się nostalgiczni i rozczuleni, ale nadal czyta się naprawdę dobrze. Przyjemnie. Miło. Stąd też adekwatny przecież tytuł, w towarzystwie Myrona i Wina czuję się po prostu jak w domu.
Aha, ostatnia scena z Winem i Emą? Nie. Nie nie nie, po prostu... nie. Nienienie, Coben, nie. Nie, serio. Nie.
NIE.
Coben, Myron i, przede wszystkim, Win - stęskniłem się za Państwem. Dobrze, że wróciliście w całkiem niezłym - nie że zaraz niesamowitym, ale porządnym - stylu.
więcej Pokaż mimo to"W domu" to historia trwającego już dobre dziesięć lat śledztwa dotyczącego dwóch zaginionych, zamożnych sześciolatków. Sprawa dla głównego duetu dość osobista, więc gdy tylko jednego z chłopców udaje się namierzyć...