-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1140
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać366
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński21
Biblioteczka
2016-11-10
2016-03-12
To nie Ida ma Pecha. To Pech ma Idę.
Ida ma dwadzieścia lat, studiuje psychologię i całkiem niedawno odkryła swój dar: jest czymś pomiędzy medium, a banshee - szamanką od umarlaków. Jej zadaniem jest przeprowadzanie dusz na drugi brzeg Rzeki. Niestety, ona wcale nie ma na to ochoty, a co gorsza, już zdążyła wpaść w niezłe kłopoty, składając pewnej umarłej niemożliwą do wykonania przysięgę. Wprawdzie ma do pomocy zmarłą ciotkę oraz Kruchego, łowcę z Wydziału Opętań i Nawiedzeń, ale czy to wystarczy, by podołać zadaniu?
Demon Luster jest jedną z tych książek, którą chciałam wziąć z półki tylko przez przepiękną grafikę na okładce. Oj, tak, po prostu zakochałam się w niej po uszy. Niestety, mimo pięknych pierwszych stron, tym razem Fabryka Słów nieco mnie zirytowała... nie dając nigdzie informacji o tym, że jest to kontynuacja. Przejrzałam książkę bardzo dokładnie i na prawdę, nie znalazłam nawet cyferki, która oznajmiłaby mi, że to nie jest tom pierwszy... I chcąc, nie chcąc, wzięłam się za drugi. Oczywiście, wprowadziło to nieco mętliku do mojej głowy i części rzeczy musiałam sama się domyślać, jednak na całe szczęście, powieść jest na tyle prosta, że nie było to zbyt trudne.
Czym właściwie jest Demon Luster? To dość prosta w swojej konstrukcji, ale bardzo barwna powieść fantasy, pisana raczej z myślą o młodzieży i studentach, niż dorosłych czytelnikach. Nie nazwałabym jej jednak czystą młodzieżówką: klimat, w jakim rozgrywa się cała akcja porównałabym do filmowego Star Treka. Jest lekki, kolorowy, ale przy tym w odpowiednich chwilach trzyma w napięciu.
Osobom przyzwyczajonym do poważnej literatury, styl Raduchowskiej może wydać się nieco zbyt prosty, jednak ja na niego nie narzekam. Autorka kreuje rzeczywistość z pewnym dystansem i dozą ironii, tak, że nie mamy wątpliwości co do (braku) autentyczności zdarzeń. Dzięki temu choć pewnie mogłabym wytykać jakieś dziury w fabule i brak logiki, nie czuję ku temu najmniejszej potrzeby: Demon Luster z założenia miał bawić, a nie uczyć, czy poruszać. A w tej roli sprawdza się na prawdę dobrze.
Bohaterowie? Są. Jacy? Przyjemni. Ida właściwie przez cały tom wariuje, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, jednak trudni jej się dziwić. Jej ciotka, nieco demoniczna starsza pani stara się jej pomóc, ale i ona nie bardzo panuje nad swoimi nerwami. Tworzą, bądź co bądź, nieco zabawny duet. Sytuacje próbuje ratować Kruchy, jednak i jemu czasem nie łatwo odmówić szaleństwa.
Oczywiście, nie byłoby książki bez czarnych charakterów, szczególnie, że Demon Luster swoją formułą przypomina nieco (a może nawet bardzo?) kryminał. Tak, tacy jak najbardziej się pojawiają i choć nie są wcale wybitnie skonstruowani, sama nie mam zamiaru na nich narzekać.
To, co na pewno zainteresuje część osób to fakt, że w Demonie Luster nie ma jako takiego romansu. Mimo, że wyraźnie jest to historia skierowana w stronę młodzieży, Ida nie zakochuje się i z nikim nawet nie próbuje się całować. Z resztą, nic dziwnego, ma na głowie zdecydowanie poważniejsze sprawy. Dzięki temu nic nie odciąga naszej uwagi od samej fabuły, co uważam za spory plus.
Jeśli macie ochotę na lekkie fantasy, albo po prostu lubicie młodzieżówki, na prawdę polecam zapoznanie się z Demonem Luster. To bardzo przyjemna odskocznia od rzeczywistości oraz przygoda, której przeżycia raczej nie będziecie żałować.
To nie Ida ma Pecha. To Pech ma Idę.
Ida ma dwadzieścia lat, studiuje psychologię i całkiem niedawno odkryła swój dar: jest czymś pomiędzy medium, a banshee - szamanką od umarlaków. Jej zadaniem jest przeprowadzanie dusz na drugi brzeg Rzeki. Niestety, ona wcale nie ma na to ochoty, a co gorsza, już zdążyła wpaść w niezłe kłopoty, składając pewnej umarłej niemożliwą do...
2022-09-07
Aktualizacja — ponowne czytanie w 2022 roku:
— Choć dalej lubię styl Kossakowskiej, to obecnie brakuje mi w nim balansu. Z jednej strony mamy piękne i poetyckie porównania, z drugiej gabrysiów i lampeczek jest po prostu zbyt dużo, przez co tekst czasem brzmi infantylnie. Nie do końca podoba mi się to przerysowanie.
— Postacie fajnie się od siebie odbijają, choć wcześniej wydawały mi się bardziej wyraziste.
— Romans Daimona jest najsłabszym ogniwem tej historii. Pomiędzy nim a jego wybranką nie ma za grosz chemii, a ona sama jest bardzo nudną postacią.
— Bardziej interesowały mnie postacie same w sobie, niż fabuła, która chwilami wydawała mi się nudnawa i dość przeciągnięta.
— Generalnie: mam sympatię i nostalgię, bawiłam się dobrze w trakcie lektury, ale mimo wszystko, trochę wyrosłam.
Opinia z 2016 roku:
Pan odszedł. W Królestwie nastały niepewne czasy, a jakby tego było mało, ktoś kradnie Księgę Tajemnic Razjela. Zaczyna się bunt, zaczyna się rewolucja... W tym samym czasie Daimon Frey, Anioł Zagłady wpada na Jagnię, istotę mającą obwieścić Koniec Świata.
Wszystko wskazuje na to, że już wkrótce nadejdzie Antykreator, który już wkrótce pochłonie każde żywe i nieżywe stworzenie.
Opis brzmi nieźle. I nic dziwnego, fabuła też jest na prawdę dobra. Mamy dużo Daimona Freya, całkiem sporo bohaterów z opowiadań, Archaniołów, masę akcji i kilka niekoniecznie poważnych scenek, wprowadzających do całości fajny klimat. Czego chcieć więcej od dobrej rozrywkowej historii?
Styl Kossakowskiej jest godny pozazdroszczenia. Prosty, mroczny, ale jednocześnie niepozbawiony kobiecej ręki i kobiecego spoglądania na mężczyzn, co paniom powinno przypaść do gustu. Ale, ale! Nie jest to literatura kobieca, w żadnym wypadku. Panom ta historia powinna spodobać się zdecydowanie bardziej. W końcu mamy wojnę, szlachetne i mniej szlachetne wybory. Męskie przyjaźnie. Dużo męskich przyjaźni. Mimo to, ta kobiecość w tym tomie zdecydowanie gdzieś tam się przebija. W Siewcy mamy przynajmniej trzy dość istotne postacie kobiece, które mają wpływ na dwóch z bohaterów i myślę, że obserwowanie ich będzie dla pań czymś jak najbardziej przyjemnym.
O ile w tomie pierwszym i trzecim Ziemia jako taka odgrywa główną rolę, tak w tym akcja toczy się głównie w Królestwie oraz jako okolicach, zaś na naszej planecie miejsce ma ledwie kilka scenek. Nie skupiamy się wcale na różnicach życia ludzi, a aniołów, co przy tak wielkim wydarzeniu, jakim jest pojawienie się Antykreatora i jego owocu, Siewcy Wiatru, jest zabiegiem dobrym i jak najbardziej zrozumiałym.
Zarówno postacie Skrzydlatych, jak i Głębian są na prawdę ludzkie. Początkowo na to narzekałam - tak, wiem - jednak teraz nie wyobrażam sobie świata wykreowanego przez Kossakowską z aniołami i demonami, które miałyby w sobie więcej boskości, niż sam Bóg. Są potężni, owszem. Mają przewagę nad ludźmi, bo wiedzą, że Pan istnieje. Nie muszą w niego wierzyć. Ale poza tym cechami charakteru nie różnią się od nas, dzięki czemu bez problemu możemy wczuć się w ich wybory.
Co ciekawe, po zakończeniu czytania przeżyłam bardzo przyjemne zaskoczenie. Mianowicie, autorka po epilogu umieściła wyjaśnienie skąd wzięła się jaka postać i nazwa, wyjaśniając, z jakich wierzeń pochodzi i co dodała sama od siebie. To na prawdę ciekawa lekcja, dzięki której można łatwo zapamiętać kilka ciekawostek. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby taka notka pojawiała się przy wszystkich powieściach czerpiących mocno z mitologii, czy jakiś wierzeń.
Siewca Wiatru to bardzo dobry akcyjniak z fajnymi bohaterami i kreatywnymi wyjściami z sytuacji. Warto się z nim zapoznać, wcześniej oczywiście sięgając po tom pierwszy ;)
Aktualizacja — ponowne czytanie w 2022 roku:
— Choć dalej lubię styl Kossakowskiej, to obecnie brakuje mi w nim balansu. Z jednej strony mamy piękne i poetyckie porównania, z drugiej gabrysiów i lampeczek jest po prostu zbyt dużo, przez co tekst czasem brzmi infantylnie. Nie do końca podoba mi się to przerysowanie.
— Postacie fajnie się od siebie odbijają, choć wcześniej...
2017-07-09
1241 rok. By powstrzymać najazd Mongołów na Europę niewielkie Bractwo Tarczy obmyśla plan pokonania ich.
Są książki, które wywołują masę emocji. Są inne, które zmuszają do myślenia. I są takie jak tom pierwszy „Mongoliady” – całkowicie wyprane ze wszystkiego.
Pierwsze kilka chwil z tą książką było dość udane. Napisana jest w całości lekkim stylem i mimo wielu autorów, nie widać żadnych różnic, czy zgrzytów w tekście. Być może to efekt tłumaczenia, aczkolwiek w polskiej wersji całość prezentuje się dość jednolicie. Lekki styl jednak to nie wszystko, by książkę można było nazwać dobrą, czy ciekawą. Skupmy się jednak najpierw na zaletach „Mongoliady”.
Przede wszystkim temat sam w sobie jest ciekawy. Mongołowie, średniowiecze, wojownicy i ogromna ilość akcji oraz przygód: czego można chcieć więcej? To niemal doskonała baza do budowania historii.
Poza tym początkowo sam klimat „Mongoliady” wydawał mi się ciekawy. Niby mamy powieść historyczną, ale napisana jest w bardzo fantastycznej konwencji. Nie mamy tu dużej ilości dat, nazwy miejsc też nieczęsto się pojawiają. Jednocześnie nie jest to taka historia jak „Ballada o przystępach” Hybela, czy „Tajemnice królów” w których autorzy nie potrafili oddać ani grama klimatu zamierzchłych czasów.
No ale... na tym właściwie zalety się kończą.
Ciekawy zamysł: ale wykonanie „Mongoliady” już zbyt ciekawe nie jest. Nie interesują nas bohaterzy, nie interesuje nas ich historia. Coś cały czas się dzieje, ale czytelnik ma to po prostu gdzieś. Naprawdę niełatwo jest wsiąknąć w historię. Jedyna scena, która wydawała mi się nieco „głębsza” dotyczyła zabijania konia, ale poza tym kompletnie nic nie zostało mi w pamięci.
Naprawdę, nie mamy wewnątrz ani jednej interesującej postaci. Wszystkie były dla mnie zupełnie neutralne, mimo, że autorzy starali się jakoś sensownie kreować kilka z nich.
I co z tego, że klimat historii początkowo wydawał mi się fajny, skoro z czasem świat przedstawiony okazał się dość płaski i nieciekawy. Zamiast z fascynacją obserwować Bractwo Tarczy i poczynania Mongołów po jakiś 20-30 stronach marzyłam, by ta powieść po prostu się skończyła.
Jednocześnie kompletnie nic nie zapadło mi głębiej w pamięć. Ani żadna scenka, ani cytat, ani nawet klimat, czy świat. Nic nawet nie uderzyło mnie w ten negatywny sposób, bez jakieś rażące błędy. Wszytko sobie było. I tyle...
Nie wiem, czemu ta powieść nie wypaliła. Może to przez nadmiar autorów, którzy się za nią wzięli? Na „całe szczęście” wydawnictwo nie tłumaczyło i nie wydawało kolejnych tomów, także ze spokojnym sumieniem muszę stwierdzić, że szkoda na tą powieść czasu: nie dość, że nie jest interesująca, to jeśli ktoś nie zna języka angielskiego to nie ma szans na poznanie losu wszystkich bohaterów.
1241 rok. By powstrzymać najazd Mongołów na Europę niewielkie Bractwo Tarczy obmyśla plan pokonania ich.
Są książki, które wywołują masę emocji. Są inne, które zmuszają do myślenia. I są takie jak tom pierwszy „Mongoliady” – całkowicie wyprane ze wszystkiego.
Pierwsze kilka chwil z tą książką było dość udane. Napisana jest w całości lekkim stylem i mimo wielu autorów, nie...
2016-06-07
Śnieg pada, ferie w pełni! Gdy najlepsza przyjaciółka Emily planuje wyjazd, ta zastanawia się, jak poderwać jej chłopaka, Zacha, bo głęboko wierzy, że między nimi coś iskrzy. Tymczasem uzdolniony, ale biedny footbolista, Chase poznaje piękną dziewczynę, która zdaje się doskonale go rozumieć oraz jej dwie urocze kuzynki. Sielankę burzy jednak tragedia - wspólna znajoma chłopaka i Em próbuje popełnić samobójstwo. Dlaczego dziewczyna to zrobiła i jak do tego mają się trzy tajemnicze nieznajome?
Często mam tak, że gdy spoglądam na okładkę, to choć widzę piękne zdjęcie, to sama oprawa graficzna okładki wydaje mi się niezwykle tania i tandetna - i tak też jest w tym przypadku. Dlatego widząc pozycje tego pokroju w sumie już na starcie podchodzę do niej z pewną dozą niepewności. Tak było i w tym przypadku... szczególnie, że opis z tyłu okładki sprawił, że właściwie mniej więcej wiedziałam, co dostanę wewnątrz.
Nie pomyliłam się, co do oceny Furii. To bardzo przeciętna historia, wyraźnie pisana pod nastolatki, w stylu Mrocznych Cieni, albo Ever. Autorka kreuje nam świat pełen pustych nastolatków, dla których liczy się tylko to, kto z kim chodzi, kto ile ma kasy i kto się z kim przespał, a przecież to są szesnastolatkowie, a nie dorosłe osoby! Główna bohaterka, Emily, to postać wykorzystująca właściwie wszystkich: nie obchodzą ją uczucia koleżanki, ona chce chodzić z jej facetem i już. Kumpel z sąsiedztwa? Dobry doradca i szofer, nic więcej, co z tego, że skacze wokół niej. Chase, drugi główny bohater, wydaje się być odrobinę lepszy - ale tylko odrobinę. Dla niego też liczy się tylko ilość zaliczeń oraz ładna i niedroga dziewczyna.
Jak tytuł książki wskazuje, akcja toczy się wokół furii, mitologicznych bogiń zemsty. Nie trudno wywnioskować, kto nimi w powieści jest i dlaczego pojawiają się akurat przy tych bohaterach, niemniej to nie zmienia faktu, że ten motyw większego sensu nie ma. Bo oczywiście, furie to nie prawdziwe boginie zemsty, a demony, które po prostu przyczepiły się do losowych nastolatków i płatają im figle....
Furie to na prawdę tania książka. Płaska i płytka, bez konkretnej, mocnej fabuły i bez takowych bohaterów.... ale muszę przyznać, że... mimo wszystko, bywało gorzej. Styl autorki nie jest tragiczny. Całość czytało mi się stosunkowo przyjemnie, choć sama historia i głupota bohaterów czasami mnie przerażała. Niby mamy tu też wątek edukacyjny, jakim jest próba uświadomienia czytelnika, że każdy czyn ma swoją cenę, ale... no, może nie będę tego komentować :D Nie przepadam za książkami, które siłą próbują zmusić do głębszych przemyśleń, a ta troszeczkę to robi.
Ta pozycja powinna zadowolić fanki lekkich książek z romansem i fantastyką w tle, bazującą jednak na typowo szkolnym schemacie. Nie będzie to na pewno wielka historia, którą pokocha się całym sercem, ale jako mała odskocznia powinna być dobra. Innym stanowczo odradzam.
Śnieg pada, ferie w pełni! Gdy najlepsza przyjaciółka Emily planuje wyjazd, ta zastanawia się, jak poderwać jej chłopaka, Zacha, bo głęboko wierzy, że między nimi coś iskrzy. Tymczasem uzdolniony, ale biedny footbolista, Chase poznaje piękną dziewczynę, która zdaje się doskonale go rozumieć oraz jej dwie urocze kuzynki. Sielankę burzy jednak tragedia - wspólna znajoma...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-03-03
Kevin ma serdecznie dość siedzenia na prowincji. Ma szesnaście lat i jest uczniem wielkiego barda dlatego chyba należałoby mu się nieco rozrywki i przygód! Pewnego dnia mistrz wzywa go do siebie, każąc mu wykonać niezwykle ważne zadanie. Początkowy zapał chłopca gasi wieść o tym, co tak na prawdę ma zrobić. Bard każe mu przepisać cały, długi manuskrypt znajdujący się w najbliższym zamku. Nie wie jednak, że od tego dokumentu może zależeć los całego królestwa i że w pozornie przyjaznym mu miejscu są ludzie, którzy koniecznie chcą przeszkodzić mu w wykonaniu zadania...
Firma zajmująca się planszówkami i kartami nie powinna zajmować się wydawaniem książek - to była jedna z pierwszych myśli, jakie przeszły przez moją głowę po pierwszych stronach Zamku Złudzeń oraz sprawdzeniu, kto jest wydawcą tej powieści. Oj, tak, nie dość, że do czynienia mamy z tanią fantastyką dość niskich lotów, to na dodatek niewątpliwie tłumacz pogorszył moją ocenę tej książki. Czemu? Bo przynajmniej na początku w treści wypatrzyłam sporo powtórzeń, a nawet później przez znak wykrzyknienia postawiony w losowych miejscach po prostu nie byłam w stanie płynnie czytać tej książeczki.
Zamek Złudzeń nie jest popularny i wcale się temu nie dziwie. Przedstawia nam banalną historię, z typową i przewidywalną fabułą, nie dając nam niemalże nic pozytywnego. To znaczy, jasne, mimo błędów tłumacza, sama treść jest napisana bardzo prostym językiem, nie ma problemów z jej zrozumieniem i podążaniem za nią, ale... jednak od książek fantasy, nawet od młodzieżówek, chcę czegoś nieco więcej.
Nasz główny bohater, Kevin, jest tak irytujący, jak tylko irytujący może być. Przede wszystkim, wpada na banalnie proste pomysły, jest strasznie butny, przerysowany, a jego komentarze mogą przyprawić o ból głowy. Ma szesnaście lat, a zachowuje się, jakby miał co najmniej sześć mniej.
Drugoplanowe postacie wcale nie ratują sytuacji. Są schematyczni i zwykli, choć tu na szczęście obyło się bez tak irytujących zachowań. Jedyną postacią, do której poczułam nić sympatii jest drow, towarzysz Kevina - Naiachal - który podczas tej niedługiej historii na prawdę wyraźnie się rozwija. Mimo to, dalej poziom w jaki została ta postać wykreowana jest na prawdę słaby.
Wrogowie Kevina to również bardzo proste, czarno-białe postacie, które zdają się być głupsze od samego protagonisty, a mogę Wam przysiąść, to na prawdę nie jest łatwe!
Nie mogę odmówić autorkom odrobiny kreatywności. Nie! Motyw z magią bardów, magią muzyki - jest na prawdę ciekawy. Niestety, potencjał jaki tkwił w tym pomyśle nie został w żadnym razie wykorzystany.
Zamek Złudzeń przypomina bardziej amatorską bajeczkę, niż powieść napisaną przez dwie profesjonalistki. Na rynku mamy zdecydowanie więcej ciekawszych i łatwiej dostępnych książek o bardzo podobnej tematyce i fabule, dlatego nie widzę sensu, aby komukolwiek ją polecać. Twórczynie chyba nie zrozumiały, że do dobrej powieści fantasy nie potrzebujemy setek ras i wymyślnych czarów... Bez dobrych, wyraźnych charakterów oraz ciekawych, logicznych wydarzeń trudno sprawić, aby jakakolwiek książka była na prawdę dobra.
Kevin ma serdecznie dość siedzenia na prowincji. Ma szesnaście lat i jest uczniem wielkiego barda dlatego chyba należałoby mu się nieco rozrywki i przygód! Pewnego dnia mistrz wzywa go do siebie, każąc mu wykonać niezwykle ważne zadanie. Początkowy zapał chłopca gasi wieść o tym, co tak na prawdę ma zrobić. Bard każe mu przepisać cały, długi manuskrypt znajdujący się w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-04-18
Znana na całym świecie zabójczyni, Celaena Sardothien, zostaje złapana i osadzona w więzieniu przypominającym do złudzenia obóz pracy. Po roku czasu odwiedza ją niezwykły gość, stawiając przed nią ultimatum: albo spędzi resztę życia zniewolona, albo weźmie udział w konkursie o miano królewskiego zabójcy, którego zwycięstwo zagwarantuje jej wolność... po czasie wykonania służby, rzecz jasna.
Wybór Celaeny jest prosty. Chce żyć. Podejmuje się więc zadania, pewna swojego zwycięstwa.
Tak, Szklany Tron to lepsza książka od na przykład znanej sporej rzeszy czytelników Czerwonej Królowej. Ale nie, to nie jest historia, którą pokochałam i będę uwielbiać. Zdecydowanie nie! Oj tak, książka Maas zalicza się do tych, nad którymi mam szczerą ochotę się trochę wyżyć.
Zacznijmy od... stylu. Skoro mamy historię o zabójczyni, przydałoby się, aby tekst był w miarę mroczny, utrzymywał gęsty klimat. Jak to jednak bywa z tłumaczeniami, tekst jest czysty niczym łza, banalny, prosty. Nie ma w nim zupełnie nic nadzwyczajnego. Czyta się go szybko, jasne, ale też nie buduje żadnej ciekawej otoczki wokół historii. A gdy nawet myślałam, że uda mi się w pełni w tą historię wciągnąć, autorka skutecznie niweczyła mi tą nadzieję, wrzucając na przykład słowo... dziewczyna. Które nijak do największej zabójczyni na świecie nie pasuje, nie sądzicie?
Skoro już o dziewczynie mowa, przejdźmy do głównej bohaterki. Ma osiemnastkę. Mając siedemnaście lat, trafiła do więzienia. Do tej pory, tj. do siedemnastego roku życia nauczyła się biegle władać różnymi rodzajami broni, np. sztyletem, mieczem, łukiem, różnymi kijami i młotami, generalne: wszystkim, co może wpaść jej w ręce. Poza tym czyta. Uwielbia czytać i czyta dużo. Gra na instrumentach. Jako tako zna etykietę no i co najważniejsze, w ciągu paru lat zdobyła tytuł najlepszej zabójczyni, jaka chodzi po świecie. Ach, zapomniałabym, zna biegle co najmniej dwa języki. Na prawdę... ona ma osiemnaście lat i takie umiejętności i osiągnięcia? Przepraszam, ale nie jestem w stanie w to uwierzyć. Szczególnie, że czytając, wcale nie widziałam zabójczyni, jaką podobno jest. Widziałam na prawdę tępą, butną nastolatkę, która z ledwością hamuje napady agresji i nie rozumie najprostszych forteli, o wszystko musząc się wykłócać. No, dobrze, przynajmniej na taką chce kreować ją Maas, bo to też nie do końca jej wychodzi... Ostatecznie od powieści dostajemy nieco irytującą, ale w miarę delikatną i nijaką dziewczynkę, która ma być naszą główną bohaterką.
Pozostałymi postaciami autorka też nie ma się co szczycić. Dorian, książę, który daje Zabójczyni szansę wydostania się na wolność wcale nie wygląda na następce tronu. Tak jak i Celaena jest jeszcze trochę niedojrzałym dzieciakiem, który zdaje się nie mieć bladego pojęcia o polityce i przy tym marzy sobie o związku z miłości, nie z przymusu! Ma państwo w czterech literach, na wojaczce też zdaje się średnio znać... I choć nie jest tak irytujący, jak chwilami potrafi być Zabójczyni, to jednak ma swoje za uszami. Chaol, Kapitan Gwardii, jest chyba postacią, w którą najłatwiej mi uwierzyć, niemniej, jest dość szary i nijaki.
Najbardziej irytująca okazała się jednak nie Zabójczyni, nie ludzie jej najbliżsi, a... pewna drugoplanowa postać, która była całkiem typową, cholernie irytującą i źle poprowadzoną królową pszczół. Niemniej, wole więcej czasu jej nie poświęcać bo i... szczerze mówiąc, nie ma po co. Jej jedyną rolą w tej historii zdaje się być irytowanie czytelnika.
Co jeszcze w historii pani Maas nie wypaliło? Budowa świata przedstawionego. Nie dość, że pokazany jest dość płytko, to na dodatek jej odmiana rasy ludzkiej zdaje się być zdecydowanie podrasowana. Czemu? A no, wyobraźcie sobie teraz dziewczynę, która bazuje na swojej lekkiej budowie ciała i zwinności, którą ktoś wkłada do więzienia i każe jej przez rok pracować w okropnych warunkach z kilofem w ręce. Już pomijając, że prawdopodobnie by go nie udźwignęła, jest bita, poniżana, żyje o chlebie i wodzie,,, i dalej ma siłę na bunt. Ale dobrze, powiedzmy, że tu jestem w stanie przymknąć na to oko. Tyle, że chwilę później, gdy z więzienia wychodzi, chudziutka i słabiutka, spędza twa tygodnie na końskim grzbiecie, w podróży... nie mdlejąc przy tym ani razu z wycieczenia i będąc właściwie zupełnie zdrową, mimo, że wyszła z siedliska chorób. Tak na marginesie, tego właśnie nie lubię w amerykańskiej literaturze: na naszych terenach istnieje wizja obozów pracy. Wiemy, jak to wyglądało, żyjemy tym w pewnym sensie i dzięki temu powieści Polaków potrafią dobrze oddać brutalność. A Amerykanie? Cóż... dla nich to zdaje się być całkowitą abstrakcją.
Ale wracając jeszcze na chwilę do świata pani Maas! Wyobrażacie sobie zabójców, miecze, szable, gwardię królewską... i bilard? No, ja nie. A w tej powieści jest bilard. I psy z kokardką, ale o tym... o tym może rozpisywać się nie będę.
Fabularnie - poza logicznymi błędami wynikającymi ze złego przedstawienia świata - jakoś tam wyszło. Nie jest genialnie, szczególnie, że USA obecnie chyba choruje na schematy dotyczące turniejów i igrzysk, zagadka, którą dostajemy jest wręcz banalnie prosta, ale... całość czyta się bardzo łatwo i szybko. Nawet obecny wewnątrz wątek miłosny nie jest jakoś szczególnie męczący. Ot, dostajemy zwyczajne czytadło na góra dwa-trzy dni, które spokojnie pozwoli nam się odstresować po ciężkim dniu pracy, albo szkoły.
Być może nie oceniałabym tej historii tak ostro, gdyby nie fakt, że nie jest promowana jako młodzieżówka (a przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie), a pełnowartościowe fantasy... Niestety, do tego tytułu trochę mu brakuje. Historia zdecydowanie spodoba się osobom, które nie czepiają się szczegółów i chcą po prostu fajnej książki z masą akcji oraz młodą bohaterką. Jeśli więc zaczytujecie się w fantastyce młodzieżowej, spokojnie możecie po Szklany Tron sięgnąć. A jeśli nie? Spróbujcie, może Wam przypadnie do gustu, niemniej, nie obiecuje, że się Wam spodoba
Znana na całym świecie zabójczyni, Celaena Sardothien, zostaje złapana i osadzona w więzieniu przypominającym do złudzenia obóz pracy. Po roku czasu odwiedza ją niezwykły gość, stawiając przed nią ultimatum: albo spędzi resztę życia zniewolona, albo weźmie udział w konkursie o miano królewskiego zabójcy, którego zwycięstwo zagwarantuje jej wolność... po czasie wykonania...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-04-25
Mare uciekła do pałacu i wraz z Calem dołączyła do Czerwonej Gwardii.
Niestety, współpraca ze swoimi wcale nie jest tak prosta, jak jej się wydawało. Nie każdy chce być jej sojusznikiem, a już na pewno nikt nie ma ochoty stać ramię w ramię z srebrnym Księciem. Dziewczyna nie ma pojęcia zaś, komu może zaufać.
Mimo młodego wieku, Mare musi stawić czoła rewolucji, spisom oraz samej sobie...
Młodzieżówki mają wiele wspólnych cech. Romans, lekki styl, naiwność oraz... staczanie się jakości tekstu z tomu na tom. Na całe szczęście, kontynuacja Czerwonej Królowej wyłamuje się nieco ze schematu. Aveyard, pisząc kolejny tom, stworzyła coś na prawdę zdecydowanie lepszego od pierwszej wydanej przez siebie powieści.
Rzeczą jasną było dla mnie - i jest - że nie da się naprawić tak zniszczonego nielogicznymi posunięciami uniwersum, jakie autorka książki stworzyła sobie w pierwszym tomie. Został zbyt dokładnie zarysowany, aby Aveyard mogła z nim coś więcej zrobić. Na całe szczęście akcja Szklanego Miecza ucieka nieco od zamku i polityki, dzięki czemu powieść traci trochę irracjonalności, a informacje o tym, jak funkcjonuje cały świat pod względem władzy właśnie odsuwają się nieco w cień. Dzięki temu błędy, jakie popełniła autorka tworząc go, nie są już aż tak widoczne.
O ile Czerwona Królowa była bajką w zamku, tak Szklany Miecz zmienia się w bardzo schematyczne czytadło, którego przebieg byłam w stanie przewidzieć niemal od razu. Sprawiło to, że miałam wrażenie, jakbym czytała scenariusz do filmu, który miałby powstać na bazie książki, a nie: pełnoprawną powieść. Nie, nie chodzi mi o to, że w historii brakuje opisów, co to, to nie, jest ich akurat ;) Ale na prawdę, nie trzeba wielu zmian, aby z tej książki zrobić kolejny filmowy hit. I choć teoretycznie schematyczność nie powinna być zaletą żadnej powieści, to w tym przypadku taki zabieg po prostu książkę Aveyard uratował. Nie ryzykowała... i chyba słusznie.
Bądź co bądź, Mare dalej jest cholernie irytującą postacią. Wprawdzie może nie aż tak jak w tomie pierwszym, ale jednak... Czemu? Bo w jednej chwili mówi, że np. nie będzie nikomu ufać, a już w kolejnej zdradza wszystkim wokół swoje tajemnice i do wszystkich wokół się przytula. Albo w jednej scence uśmiecha się i bawi, by w drugiej marudzić, że nie, ona już nie jest dawną Mare! Ona już nie potrafi się uśmiechać! Bogowie! Taka dziewucha ma przewodzić powstaniu? Na prawdę?
Oczywiście, kolejną słabą stroną historii był świat przedstawiony. Jak wspominałam, nie da się tego w całości naprawić w kontynuacji... niestety. Przeciwnicy Mare zachowują się jak idioci. Z resztą, Czerwona Gwardia nie jest lepsza. Widać, że autorka ma średnie pojęcie o polityce i taktyce. a przy tego typu historiach taka wiedza niestety bardzo by się jej przydała.
Mimo wszystko, przy niektórych scenkach historia stała się dla mnie takim... guilty pleasure. Nie, nie wszędzie i nie zawsze, niemniej, po prostu w miarę przyjemnie obserwowało mi się relacje Mare i Cala, dopóki oczywiście nasza główna bohaterka nie zaczęła za dużo myśleć i się namyślać, bo to zdecydowanie źle jej wychodziło... No ale cóż, to chyba bolączka większości młodzieżówek.
Styl autorki sam w sobie jakoś szczególnie się nie zmienił. Jest lekko, jest jasno, jest naiwnie. Typowo młodzieżowo. Nie jest to tekst najwyższych lotów, ale czyta się go stosunkowo przyjemnie,
Tak, Szklany Miecz jest lepszy od Czerwonej Królowej i o ile pierwszy tom przypadł Wam do gustu spokojnie można sięgać po kontynuacje. Nawet, jeśli uznacie, że jest nieco słabszy, to i tak, i tak powinniście być zadowoleni. Daleko temu do dzieła sztuki, mimo wszystko jednak Victorii Aveyard należą się brawa przynajmniej za to, że nie napisała historii gorzej od poprzedniej części, nawet świadomie, czy nie świadomie, próbując ją ratować.
Mare uciekła do pałacu i wraz z Calem dołączyła do Czerwonej Gwardii.
Niestety, współpraca ze swoimi wcale nie jest tak prosta, jak jej się wydawało. Nie każdy chce być jej sojusznikiem, a już na pewno nikt nie ma ochoty stać ramię w ramię z srebrnym Księciem. Dziewczyna nie ma pojęcia zaś, komu może zaufać.
Mimo młodego wieku, Mare musi stawić czoła rewolucji, spisom oraz...
2015-05-20
Książeczki z tej serii nie wyglądają wcale najlepiej - nieciekawa, przestarzała grafika na okładce, ta zaś cienka, wyraźnie kiczowata. Na skrzydełkach możemy znaleźć karty do wycięcia, również z średniej jakości obrazkami, co chociaż jest fajnym pomysłem, to nie do końca do książki mi pasuje (bo jak to tak, z nożyczkami do niej?). Wewnątrz jednak nie jest tak źle - wystarczy przejrzeć tomik, by zorientować się, że jest w niej sporo konturowych obrazków, z resztą, nie tak brzydkich. Nie jest więc dobrze... ale... nie jest też najgorzej. Niemniej, książki po okładce oceniać nie należy. O czym więc jest powiastka Blade'a?
Na Tropie Bestii to seria opowiadająca historie Toma, który wraz z przyjaciółmi - Elleną, koniem Piorunem i wilkiem, Srebrnym, musi ocalić Avantie przed złym czarodziejem, tropiąc nękające ludzi bestie. W tym tomie nasz protagonista wpada na Tangusa - centaura, który porywa stada bydła.
Opowieść jest króciutka, trudno więc nazwać to powieścią, szczególnie, że wątków pobocznych tu nie mamy: opisy są krótkie, język prosty, postacie sztampowe. Ale nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę do kogo Blade swoją serię kieruję :) Mimo tego, postacie są dość przyjemne, a historia powinna spodobać się części dzieci w przedziale wiekowym 9-12 lat, szczególnie, jeśli są chłopcami uwielbiającymi czary. Ja sama przeczytałam ją nawet nie w pół godzinki - czcionka wewnątrz jest na prawdę duża, a obrazków jest sporo. Z tego powodu myślę, że nie znudzi tej najmłodszej młodzieży, a będzie całkiem fajną pożywką dla wyobraźni.
Nie mam zamiaru rozpisywać się tu co do tematyki utworu, jego głębokości i innych takich - bo i nie po to opowieść została ona napisana. Zapewne, gdybym kierowała się tu takimi samymi kategoriami, jak przy książkach dla dojrzałych ludzi, Tangus dostałby bardzo negatywną ocenę, jednak... jak mówiłam, jest to książka dla dzieci i tak też należy ją traktować. Co prawda, jeśli szukacie czegoś na prezent - nie polecam, z racji jej niezbyt eleganckiego wyglądu, ale poza tym, świetnie nada się jako dodatek do domowej biblioteczki i być może stanie się lubianą przez dziecko historią.
Książeczki z tej serii nie wyglądają wcale najlepiej - nieciekawa, przestarzała grafika na okładce, ta zaś cienka, wyraźnie kiczowata. Na skrzydełkach możemy znaleźć karty do wycięcia, również z średniej jakości obrazkami, co chociaż jest fajnym pomysłem, to nie do końca do książki mi pasuje (bo jak to tak, z nożyczkami do niej?). Wewnątrz jednak nie jest tak źle -...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-03-15
Wielcy magowie, czy więźniowie swojej mocy? Takie pytanie stawia przed nami Kochański w swojej powieści opowiadającej o tytułowych maegotach - przenoszących magię, potężnych i budzących strach osobach. Kim jednak są? Czego pragną i do czego zmierzają? I czy ludzka ręka jest w stanie ich pokonać? A może trzeba do tego czegoś więcej...?
Już na wstępie muszę się Wam przyznać, że z ledwością przebrnęłam przez tą książkę. Już okładka i drobniutki druczek wewnątrz odstrasza, a to, co można znaleźć wewnątrz wcale nie zmieniło moich pierwszych odczuć związanych z tą powieścią. Ale dlaczego? Za chwilę wyjaśnię.
Kochański wykreował stworzenia... czy raczej ludzi o dość ciekawej mocy. Nie są magami, nie władają nad magią, ale przenoszą ją, nie wiedząc, kiedy i jak zadziała. To główny motyw całej historii, który ciągnie się przez wszystkie strony. Niestety, choć moim zdaniem to świetny pomysł na ciekawą, wartką fabułę, z samą treścią powieści jest zdecydowanie gorzej.
Kartki książki zawierają treść napisaną bardzo zwyczajnym, ale przy tym niezbyt przystępnym językiem. Już wyjaśniam o co mi chodzi! Zwykle w przypadku lekkich historii styl autora jest niezbyt poważny, albo przynajmniej po prostu przyjemnie się go śledzi. Tu, mimo średniego w moim mniemaniu warsztatu, mamy dość toporny, niekoniecznie przyjemny język, przez który da się przebrnąć, ale nie jest to koniecznie przyjemne. Szczególnie, gdy pojawiają nam się powtórzenia co raz na jakiś czas w Maegocie da się wypatrzeć.
Styl, stylem, ale co z bohaterami i samą historią? Ech, trudno mi to cokolwiek więcej powiedzieć z dość prostej przyczyny - sama do końca nie wiem, co Kochański chciał nam swoją historią pokazać. Pierwsza połowa jest tak abstrakcyjna, że trudno połapać się o co w tym wszystkim chodzi, a gdy powoli coś niby zaczyna nabierać kształtów i się wyjaśniać, następuje dość szybki koniec. I by nie było, lubię książki z zaskakującym zakończeniem, mieszające czasy i różne inne takie. W tym przypadku jednak, gdy dostajemy książkę napisaną niekoniecznie przystępnym językiem, takie zabiegi są po prostu irytujące.
Bohaterowie zaś po prostu są i już. Sztampowi, niezbyt dobrze rozwinięci i za nic w świecie nie wpadający w pamięć.
Zdecydowanie nie polecam. Autor wprawdzie może i miał ciekawy pomysł, ale tej tekst, napisany surową polszczyzną pozostawia bardzo wiele do życzenia. Sięganie po niego może po prostu okazać się stratą czasu, nie ważne, czy lubicie fantasy, czy nie.
Wielcy magowie, czy więźniowie swojej mocy? Takie pytanie stawia przed nami Kochański w swojej powieści opowiadającej o tytułowych maegotach - przenoszących magię, potężnych i budzących strach osobach. Kim jednak są? Czego pragną i do czego zmierzają? I czy ludzka ręka jest w stanie ich pokonać? A może trzeba do tego czegoś więcej...?
Już na wstępie muszę się Wam przyznać,...
2016-04-17
Dziewięciu uciekinierów z rodu Loryjczyków ukrywa się na Ziemi. Są numerami, związanymi czarem: dopóki są rozdzieleni, ginąć mogą tylko po kolei...
Trójka już nie żyje. Numer Cztery ma już serdecznie dość przeprowadzek, niestety, czeka go kolejna. Nie może ustać, musi się ukrywać i uciekać przed tymi, którzy zgładzili jego planetę i rasę. Gdy trafia do Ohio wraz ze swoim opiekunem, szybko okazuje się, że jego pobyt w tym miejscu nie będzie spokojny. W chłopaku zaczyna budzić się moc, będąca jego dziedzictwem.
Pierwsze kilka stron historii Lore'a na prawdę mnie zainteresowało. Wydawało się... po prostu całkiem dobre. Styl autora był prosty, owszem, ale przy tym konkretny i ciekawy. I na prawdę miałam przez chwilę nadzieję, że znalazłam fajną młodzieżówkę utrzymaną w klimatach science-fiction.
Niestety, pomyliłam się, jak to z resztą często u mnie bywa...
Narracja pierwszoosobowa, jaka występuje w tej powieści jest dla mnie nieco irytująca, niemniej, nie była poprowadzona bardzo źle. To nie styl jest piętą achillesową tej historii, bo jak wspomniałam wcześniej, autor na prawdę w miarę trzyma poziom. Co więc nią jest...? Linia fabularna i świat przedstawiony.
Jestem Numerem Cztery powinno być książką pełną akcji, w której główny bohater, John, będzie mógł dorosnąć i się ukształtować. Niestety, zamiast ucieczki przed jego wrogami, obserwujemy, jak się zakochuje, jak kłóci się ze szkolnym mięśniakiem i jak spędza czas ze swoim przyjacielem, Samem. Cała akcja odgrywa się w tle i nie jest wcale głównym wątkiem - w ten zmienia się dopiero... pod koniec. Początek i środek tej powieści to najzwyklejsza w świecie historia obyczajowa, podszyta gadką o kosmitach i dziedzictwie Numeru Cztery.
A co z światem przedstawionym? Cóż, on jest po prostu... śmieszny. Kosmici, przybysze z innej planety powinny się w jakiś sposób różnić od nas, a tu mamy zwyczajnego nastolatka, który nie wyróżnia się z tłumu. Wygląda dokładnie tak samo, jak Ziemianie, identycznie się zachowuje, identycznie myśli... Podobnie z resztą jego opiekun, Henri. Przez to trudno uwierzyć, że są kimś z innego, bardziej zaawansowanego technologicznie świata. Pomijam już śmieszne umiejętności Johna, z których przynajmniej jedna jest kompletnie nie przemyślana.
To, co zdecydowanie jest plusem tej historii to bohater płci męskiej. Na prawdę, odetchnęłam z ulgą, nie musząc śledzić losów przerysowanej, idealnej dziewczynki. Wiele mu brakuje do idealnej postaci, szczególnie, że jak wspomniałam, autor za bardzo się skupia na jego codziennym życiu i relacjach ze znajomymi, ale za to Lore ma u mnie sporego plusa.
Czy Jestem Numerem Cztery warto przeczytać? Tak, o ile lubicie młodzieżowe historie z wątkiem miłosnym. Być może przypadnie Wam do gustu. Jeśli jednak stawiacie na inne powieści to nawet się nad nią nie zastanawiajcie.
Dziewięciu uciekinierów z rodu Loryjczyków ukrywa się na Ziemi. Są numerami, związanymi czarem: dopóki są rozdzieleni, ginąć mogą tylko po kolei...
Trójka już nie żyje. Numer Cztery ma już serdecznie dość przeprowadzek, niestety, czeka go kolejna. Nie może ustać, musi się ukrywać i uciekać przed tymi, którzy zgładzili jego planetę i rasę. Gdy trafia do Ohio wraz ze swoim...
2016-05-17
Yumi, Ulrich, Odd i Jeremy to czwórka przyjaciół, która odkrywa istnienie zamkniętej w internetowej przestrzeni dziewczynki - Aelity. Próbując ją ratować natrafiają na groźny wirus komputerowy, X.A.N.Ę. Tylko ich nowa koleżanka może go powstrzymać... tylko czy jej się to uda? Jak ma to zrobić? I co najważniejsze, w jaki w ogóle sposób Aelita trafiła do sieci?
Kod Lyoko to seria, która powstała na bazie francuskiego serialu dla dzieci. Sama nigdy nie miałam z nim styczności, nie oglądałam go, jednak... podobno jest całkiem popularny. Dlatego też na jego podstawie stworzona została seria książek, którą ja sama polecałabym dla dzieci w wieku od 8 do może 12, 13 lat? Podziemny Zamek napisany jest ciut łatwiejszym językiem niż np. Złodziej Pioruna. Z resztą, sam wygląd książki świadczy, że nie została ona stworzona dla starszego odbiorcy - litery wewnątrz są dość duże, jak to zwykle przy takich książkach bywa.
W czasie zakupu moją uwagę do tej książki przyciągnął przede wszystkim jej wygląd. Książka ma obwolutę z bardzo przyjemną dla oka grafiką. Po jej ściągnięciu oczom ukazuje się prosta, acz twarda i fajnie zaprojektowana okładka, a wewnątrz poza zwykłymi nielicznymi obrazkami możemy znaleźć kolorową wkładkę. Naprawdę, ta pozycja prezentuje się bardzo dobrze i uważam, że dlatego nieźle nadawałaby się na prezent.
Jak jednak sprawa mnie się w środku? Hmm... całkiem nieźle, jak na książkę dla dzieci. Nie jest to wprawdzie historia najwyższych lotów, ale dla dziecka? Czemu nie. Powinna się sprawdzić. Historia jest bardzo prosta i dość oklepana jak na science-fiction, nie ma w niej w sumie nic bardzo zaskakującego, ale bohaterowie są przyjemni, stosunkowo wyraźni, a prosty styl powinien młodego czytelnika bez problemu wciągnąć.
Jedyne, czego się mogę nieco bardziej przyczepić, to... mały chaos w fabule. Autor nieco skacze z teraźniejszości w przeszłość, czasami wrzuca nam krótkie scenki z innych żyć - i to przynajmniej mnie trochę rozpraszało, zwłaszcza, że przez skoki w czasie autor moim zdaniem za dużo rzeczy odkrywa na raz. Wolałabym przeczytać osobną książkę o początku przyjaźni dzieciaków z Aelitą, a osobną o tym, co było dalej... Wszystko byłoby bardziej składne. No ale cóż, może taki rozwój wydarzeń dyktował serial?
Nie mam tu zbyt wiele do dodania. Podziemny zamek to powieść, która spełnia swoje zadanie jako rozrywka dla dzieci, daleko jej jednak do książki wysokich lotów, z której zrobiłby się dziecięcy klasyk. Ale jeśli tylko znacie dzieci, którym by się spodobała, nie bójcie się na nią polować, bo jest całkiem przyzwoita :)
Yumi, Ulrich, Odd i Jeremy to czwórka przyjaciół, która odkrywa istnienie zamkniętej w internetowej przestrzeni dziewczynki - Aelity. Próbując ją ratować natrafiają na groźny wirus komputerowy, X.A.N.Ę. Tylko ich nowa koleżanka może go powstrzymać... tylko czy jej się to uda? Jak ma to zrobić? I co najważniejsze, w jaki w ogóle sposób Aelita trafiła do sieci?
Kod Lyoko to...
2016-06-07
Młody panicz postanawia popełnić samobójstwo po tym, jak jego ukochana została zabita przez Kubę Rozpruwacza. Ratuje go jego kuzyn, który twierdzi, że za pomocą podróży w czasie może ją uratować....
Znudzona arystokratka o romantycznej duszy, Clarie marzy, aby przenieść się w przyszłość i zostać ukochaną człowieka, który się jeszcze nie narodził.
Jakie udziały w tych wydarzeniach ma autor Wehikułu Czasu, H. G. Wells oraz Murrach, twórca podróży do roku 2000?
Historyczna obyczajówka z elementami science fiction dla rozmarzonych pań oraz panów, którzy wolą delikatniejsze historie - tak w jednym zdaniu mogłabym określić dla kogo Mapa Czasu została stworzona. A ja.... cóż, zdecydowanie do takiej grupy czytelników się nie zaliczam.
Do ręki dostajemy pozycje, która na półce prezentuje się bardzo ładnie - gruba okładka, złocenia, w miarę klimatyczna grafika - i takie pierwsze wrażenie ta książka na mnie wywarła. Wystarczyło jednak, bym otwarła pierwszą stroną powieści, by mina mi zrzedła. Jeszcze przed rozpoczęciem prawdziwej powieści autor informuje nas, że przenosimy się w ekscytującą przygodę i mamy z nią wejść, bo będzie tak epicko! Nie powiem, patrzyłam na tą zachętę z niedowierzaniem, z jednej strony zastanawiają się, jaki kicz kupiłam, z drugiej strony mając nadzieję, że to tylko taka zmyła, by powieść kupiło więcej osób.
Zaczęłam czytać i szybko okazało się, że moje przypuszczenia co do wstępu były całkiem słuszne. Przede wszystkim autor zdecydował się na pewien zabieg narracyjny, którego na prawdę nie trawię, nie lubię i nie rozumiem - zaczął wtrącać się w pierwszej osobie, tłumacząc się, czemu pisze tak, a nie inaczej, na dodatek zachęcając, by czytać dalej. Gdyby nie fakt, że przy tym styl autora jest bardzo prosty i jasny, odłożyłabym tą książkę w tamtym miejscu na półkę.
Jak było dalej? Ciut lepiej, ale nie dużo lepiej. Marzyła mi się wielka, fantastyczna przygoda - a ta zaczęła się bardzo późno i wcale taka wielka nie była. Palma miał kilka ciekawych pomysłów, książka ma sporo zwrotów akcji, które zafascynują przeciętnego czytelnika, które trafią do typowych klientów księgarni.... ale cóż, nie do mnie. Zdecydowanie nie.
Wracając jeszcze do stylu, w jakim napisana jest powieść to muszę dodać, że gryzą mi się z całością nie tylko wtrącenia narratora, ale także samo słownictwo, które nijak pasuje mi do epoki oraz opisy, w których Palma stara się dodać całości klimatu poprzez np. opisywanie scen łóżkowych (spokojnie, nie ma ich dużo), robi to jednak pobieżnie, niedokładnie, tak... bezdusznie i obojętnie. Jego styl kojarzy mi się bardzo z takimi pozycjami jak Pocałunek Śmierci Sedgwicka czy Tajemnice Królów Gische, których to autorzy skutecznie przeniosą w przeszłość osobę, która nie czyta zbyt wiele, ale dla większości innych to co stworzyli w swoich historiach będzie zdecydowanie zbyt płytkie.
Mapa Czasu sprawdza się w miarę jako powieść przygodowa. Są zwroty akcji, jest masa bohaterów, teoretycznie non stop coś się w tej pozycji dzieje. Niestety, muszę przyznać, że opisy autora, chyba właśnie przez brak odpowiedniego klimatu, często mnie nudziły i po prostu je omijałam, nie tracąc nic jeśli chodzi o rozumienie całokształtu historii... Poza tym niekoniecznie przemawia do mnie sposób podróży w czasie, jaki autor przedstawia w swojej historii.
Co z samymi bohaterami, którzy często wszystkich interesują najbardziej? Panicz Harrington to dość typowy, słaby romantyk, który w zasadzie nic nigdy w swoim życiu nie robił. Już lepszy jest jego kuzyn - przynajmniej potrafił sam ułożyć sobie życie. Niemniej, na jego postaci autor się nie skupia. Clarie? Głupiutka, prosta i naiwna dziewczyna o romantycznej duszy. Może dla niektórych urocza, mnie nieco irytowała. Wells i Murray? Dwójka przeciwników, z których jeden jest szaleńcem, a drugi jest po prostu papierowy. Który jest który? Nie będę tu zdradzać :) To splot przypadków, a nie bohaterowie sprawiają, że ta pozycja jakkolwiek działa.
Książka Palmy doskonale nada się dla każdego, kto lubi pozycje raczej lekkie, niezbyt wymagające i nie ma nic przeciwko naiwnej wizji przeszłości, a przy tym szuka w książkach pozytywnych emocji. Takie osoby może nawet zachwycić, bo jak wspominałam, fabuła jest w miarę pomysłowa i po prostu inna, niż inne książki tego typu. Ale jeśli ktoś szuka porządnej literatury historycznej, albo niezwykłej przygodówki z podróżami w czasie w roli głównej zdecydowanie może sobie ją odpuścić. Bo w Mapie Czasu nie ma ani wyjątkowego klimatu powieści historycznej, ani porządnego science-fiction....
Młody panicz postanawia popełnić samobójstwo po tym, jak jego ukochana została zabita przez Kubę Rozpruwacza. Ratuje go jego kuzyn, który twierdzi, że za pomocą podróży w czasie może ją uratować....
Znudzona arystokratka o romantycznej duszy, Clarie marzy, aby przenieść się w przyszłość i zostać ukochaną człowieka, który się jeszcze nie narodził.
Jakie udziały w tych...
2016-08-29
Warszawa, niedaleka przyszłość. Maciej prowadzi swoją jednoosobową, upadającą firmę, gdy kontaktuje się z nim kolega z dawnych lat. Okazuje się, że korporacja, w której pracuje szuka kogoś, kto mógłby się zająć pewnym tajnym projektem dotyczącym sztucznej inteligencji. Po chwili wahania Maciej wyraża zgodę. Prędko jednak okazuje się, że firma ma coś do ukrycia...
Według opisy na tyle okładki Struktura to pierwsza polska korporacyjna powieść science-fiction. Czy to prawda? Możliwe. Czy po pierwszej historii tego typu autorstwa kogoś z mojego kraju spodziewałabym się czegoś dobrego? Owszem. Czy to dostałam...? Niestety, nie.
Przede wszystkim samo wydanie jest bardzo niedopracowane. Tekst wewnątrz zlewa się w jedną całość, rozdziały potrafią zaczynać się w połowie strony. Leży też interpunkcja - nie raz i nie dwa spotkałam się w Strukturze z nieprawidłowym zapisem dialogu. Zdecydowanie ta książka wydawniczą perełką Dolnośląskiego nie jest, oj nie!
To jednak nie wizualna oprawa książki, a treść mówi o jej wartości, a ta... jest dość marna. Styl autora pozostawia wiele do życzenia. Jest chaotyczny, przy tym często miałam wrażenie, że ze zdaniami coś nie gra, że były niepoprawnie napisane. Czytanie pierwszej połowy Struktury było dla mnie wielką katorgą i ledwo przez nią przebrnęłam. Później albo do tego przywykłam, albo po prostu było ciut lepiej, jednak dalej pozycji do ideału brakowało całkiem sporo.
Muszę też wspomnieć o tym, że przynajmniej raz zaobserwowałam zmianę sposobu narracji autora, który z trzeciej osoby przeskoczył na chwilę w pierwszą, by ostatecznie znów pisać w trzeciej - i cóż, nie uważam, by to było dla tej pozycji korzystne.
W chwili, w której styl leży aż tak bardzo i jest aż tak irytujący trudno mi się skupić na fabule i bohaterach, dlatego nie bardzo nawet mam jak na te dwie rzeczy narzekać. Historia w miarę dawała radę: nużyła, zwłaszcza na początku, ale od jakiegoś momentu stała się dla mnie stosunkowo angażująca. Nie uważam jednak, że mogę jej słodzić. Była zbyt przewidywalna, zwykła i... źle napisana.
Bohaterzy - są. I tyle. Niby są jakoś zarysowani, ale tak naprawdę powieść jest zbyt przegadana, byśmy mogli ich bardziej poznać. Wprawdzie możemy zaglądać do głowy Macieja poprzez czytanie jego pamiętnika, ale ten jest napisany bardzo irytującym dla mnie stylem pana Portasiuka i nie powiem, by zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Wszyscy wokół to wyraźnie maszynki, mające zmusić go do ruchu, mające jedną, może dwie cechy charakterystyczne. Przy okazji często miałam wrażenie, że autor chce zrobić z czytelnika głupa, bezustannie nazywając bohaterów z imienia i nazwiska, tak, jakby to było nadzwyczaj istotne.
Chociaż bardzo bym chciała - bo uważam, że o polskich autorach powinno się jak najwięcej mówić - to nie mogę tej pozycji nikomu polecić. Jest chaotyczna i irytująca, dlatego moim zdaniem po prostu szkoda na nią czyjegokolwiek czasu.
Autor: Katrina
Warszawa, niedaleka przyszłość. Maciej prowadzi swoją jednoosobową, upadającą firmę, gdy kontaktuje się z nim kolega z dawnych lat. Okazuje się, że korporacja, w której pracuje szuka kogoś, kto mógłby się zająć pewnym tajnym projektem dotyczącym sztucznej inteligencji. Po chwili wahania Maciej wyraża zgodę. Prędko jednak okazuje się, że firma ma coś do ukrycia...
Według...
2016-09-28
W 1993 roku dochodzi do tajemniczej śmierci dwójki rodzeństwa. Ich sprawa zostaje nierozwiązana i porzucona, aż do czasu, gdy w 2013 roku profilerka Szasza Załuska wraca do kraju, po czym przypadkiem zostaje wplątana w sprawę kryminalną. Prędko okazuje się, że w sprawie chodzi o coś więcej, niż tylko o zabójstwo znanego muzyka, a bohaterka postanawia odkryć, kto stoi za zbrodnią.
Jako, że książka wpadła w moje ręce przez przypadek nie miałam w stosunku do niej żadnych oczekiwań i wymagań. Ot, byłam ciekawa, bo pani Bonda pisze, bo nigdy wcześniej nie miałam z nią bliższego kontaktu i tyle. Koniec końców okazało się, że trafiła do mnie pozycja dobra, lecz nie wybitna, którą zapewne dość szybko zapomnę.
Bonda ma dość... zwyczajny styl. Pisze poprawnie, w miarę lekko, ale - nie za lekko. Jej opisy raczej się nie dłużą. Potrafi utrzymać napięcie, potrafi poprowadzić historię tak, by czytelnik się w niej nie zgubił, mimo, że w Pochłaniaczu naprawdę szczegółów nie brakuje i niejeden autor mógłby się w tym wszystkim zaplątać. Ale nie pani Bonda! Historia jest klarowna, przemyślana i dobrze ułożona, a przy tym bardzo, ale to bardzo szczegółowa. Niemniej, powieść nie zachwyca magicznym brzmieniem, wydaje się przy tym wszystkim dość szara. Czemu?
Myślę, że sporym problemem Pochłaniacza jest... przegadanie. Powieść ma prawie siedemset stron i sporą jego część zajmują opisy samej głównej bohaterki: opisy jej nałogu, jej córki, jej historii. I choć wielu powinno się to spodobać, mnie, jako osoby, która za obyczajówkami nie przepada to raczej nie ciekawiło. Przy okazji, choć Sasza jest postacią dobrze wykreowaną i choć mamy ją pod względem psychologicznym fajnie opisaną to jest przy tym charakterem bardzo zwyczajnym.
Wiedząc, że Załuska to profilerka miałam nadzieję, że to na jej pracy skupi się jej historia. Niestety, ustalanie profilu sprawcy gdzieś ginie pod natłokiem spraw i tego, co dzieje się wokół. I choć niby ta historia w miarę ciekawi oraz jest dobrze poprowadzona to w żadnym razie mnie nie zachwyciła. Była jak serial kryminalny w TV: niby można go obejrzeć, niby zainteresuje, ale w sumie jutro się o nim zapomni i do naszego życia kompletnie nic nie wniesie.
Pochłaniacz to niewątpliwie gratka dla tych, którzy szukają po prostu kryminału. O dość klasycznej budowie, w miarę rozbudowanego zwłaszcza jeśli chodzi o życie bohaterów poza pracą, dobrze poprowadzonego. Takim osobom zdecydowanie mogę go polecić. Być może i fani obyczajówek uznają powieść Bondy za bardzo dobrą i ciekawą. Dla mnie jednak to po prostu kolejna dość zwykła książka, przeciwko której nic nie mam, ale o której zapomnę lada dzień, gdy tylko sięgnę po kolejną. Ani mnie nie zachwyciła, ani szczególnie nie zniechęciła - odbieram ją po prostu zupełnie neutralnie.
W 1993 roku dochodzi do tajemniczej śmierci dwójki rodzeństwa. Ich sprawa zostaje nierozwiązana i porzucona, aż do czasu, gdy w 2013 roku profilerka Szasza Załuska wraca do kraju, po czym przypadkiem zostaje wplątana w sprawę kryminalną. Prędko okazuje się, że w sprawie chodzi o coś więcej, niż tylko o zabójstwo znanego muzyka, a bohaterka postanawia odkryć, kto stoi za...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-04-15
Świat podzielony został na dwie frakcje. Srebrnych, obdażonych niezwykłymi talentami oraz Czerwonych, mięso armatnie i pracowników, wykonujących najgorsze i najbardziej niebezpieczne prace. Wśród tej drugiej grupy żyje Mara, dziewczyna, która lada moment ma trafić do wojska. Jest pogodzona ze swoim losem, jednak gdy dowiaduje się, że jej przyjaciel, Kilorn, również ma walczyć, postanawiają razem uciec. Niestety, skądś muszą wziąć pieniądze dla przemytników... Mara, próbując to zrobić, prędko wpada w niezłe kłopoty. Czy uda jej się z nich wybrnąć? I jaką rolę odegra w tym wszystkim bogaty nieznajomy, którego spotyka po zmroku w swojej wiosce...?
Po książce roku 2015 spodziewałam się na prawdę czegoś. Miałam spore wymagania i chciałam dostać dobrą, ba, bardzo dobrą historię. Niestety, zapomniałam, że na portalu lubimyczytać.pl głosowali czytelnicy... a jakiej rzeszy wśród działaczy jest najwięcej...?
Oczywiście, że nastolatek.
I w ten oto sposób, laury zdobyła nie genialna książka fantasy, a najbardziej popularna w poprzednim roku, co właściwie nie pozwala jej być najlepszą, bo te najlepsze zwykle nie są doceniane.
Czerwona Królowa to po prostu czytadło dla nastolatek, lubujących się w klimatach zbliżonych do Igrzysk Śmierci. O stylu prostym i łatwym, o błędach logicznych, papierowych bohaterach, zwrotach akcji niezwykle łatwych do przewidzenia... schematyczna, banalna i zwyczajna. Nie, nie tragiczna, ale w każdym calu przeciętna. I tyle wystarczy wiedzieć tym z Was, którzy nie chcą ani grama spoileru. Szukacie takiej książki? To sięgajcie. Nie? To albo czytajcie dalej, albo zostawcie tą recenzje w spokoju. A tych, którzy ją już przeczytali spokojnie zapraszam dalej.
Przede wszystkim już na samym starcie historia pokazała mi, czym będzie. Jedna z pierwszych scenek Czerwonej Królowej przedstawia Marę, naszą bohaterkę-złodziejkę, która okrada, bo tak, bo musi utrzymać rodzinę. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby nie fakt, że styl autorki jest nieskazitelny niczym diament, czyściutki niczym okładka jej powieści, przez co klimat tekstu nijak pasuje do tej sytuacji. No ale... idźmy dalej! Następnie mamy pokazane starcie dwóch Srebrnych - wysoko urodzonych ludzi, którzy walczą na arenie, na którą przychodzić muszą Czerwoni (Srebrni mogą, nie muszą rzecz jasna). Czemu jedni się tłuką, a inni są zmuszeni ich oglądać? A no, bo Srebrni to bogowie, a ich starcie pokazuje, że ci z niższej półki mają się ich bać, bo są niepokonani. Co tam, że tym samym pokazują, że też można ich zranić, prawda...? No ale... dobrze, przełknijmy już tą scenkę. Podsumowując ją powiem tylko, że moje skojarzenia z Igrzyskami Śmierci był właściwie natychmiastowe. Klimat wykreowany przez Aveyard jest do nich na prawdę bardzo zbliżony, choć, bądź co bądź, nie identyczny. Mam wrażenie, że autorka ma bardziej klarowne i konkretne pióro od pani Collins.
Prędko okazuje się, że Mara i jej przyjaciel mają trafić do wojska, dlatego nasza genialna główna bohaterka szykuje się do ucieczki. Ma dwa dni na zdobycie niebotycznej sumy, której zdobycie kończy się, rzecz jasna, katastrofą. Po niej wraca do domu i ucieka odpocząć, uspokoić myśli. Trafia na jakiegoś bogatego Czerwonego i wyznaje mu wszystko, aby kolejnego dnia trafić do pracy na posługę do króla. Akurat tak się składa, że jego syn w tym samym dniu ma się zaręczać... Czy muszę mówić, kim jest królewicz i jaką mniej więcej pozycje prędko zajmuje Mara...?
W każdym razie, od tej pory zaczyna się właśnie akcja! Bo królewicz ma braciszka. A Mara ma przyjaciela... i tak oto zaczyna nam się kwadracik miłosny, który ciągnie się przez całą powieść. Na całe szczęście, nie jest na pierwszym planie, a chowa się jednak nieco z tyłu, ale jak najbardziej - jest.
Przez cały czas obserwujemy falę głupich wydarzeń. Tłumaczenia postaci, ich motywy, zwykle same w sobie są cholernie głupie, jednak ich świat jest tak nielogiczne zbudowany, że osoba, która wyłączy myślenie będzie w stanie w nie uwierzyć. Niestety, nie ja. Przykładem może być opis... stosunków międzynarodowych, jaki opisuje nam szanowny pan królewicz.
Mianowicie, w Królestwie toczy się długa wojna, o jakieś tam wpływy, nie istotne dla nas jakie. Inne kraje mają podobny układ jeśli chodzi o traktowanie Srebrnych i Czerwonych. Tylko dzięki temu, że są tu solidarne, wspierają się w walce - gdyby coś się zmieniło, sojusze by się rozpadły, bo, krótko mówiąc, państwa miałyby focha na ten kraj, który się wyłamał. Dlatego nie można zmienić nieciekawego traktowania Czerwonych, bo jeśli to się stanie, wojna będzie przegrana, a państwo zniszczone.
Gdzie tu brak logiki? A no w tym, że w polityce, takiej prawdziwej, nie liczy się to, jak traktujesz swoich ludzi - a to, jakie korzyści może przynieść Ci relacja z innym krajem. Chcemy pokonać wroga? Nie mamy sił pojedynczo? To tak, czy tak, musimy razem walczyć, niezależnie od systemu wewnątrz innego kraju...
Jednakże uznajmy, że w tym świecie to działa, jest prawdą. OK, to fantasy, mogę przymknąć oko. Ale chwilę później, po tym wyjaśnieniu, sytuacje oczywiście psuje... MARA! No a kto, jak nie nasza średnio inteligentna (z zaznaczeniem, że raczej jej do inteligencji niskiej, niż wysokiej) bohaterka, która chwilę później, bez zastanowienia i wiedzy na temat polityki postanawia się zbuntować i zmienić cały system. Co tam, że nie ma bladego pojęcia, jak on działa, prawda...?
By nie było, ona, jej przyjaciele, inni bohaterowie... nie robią tego raz, czy dwa. Tak głupie decyzje i zachowania podejmowane są przez całe 488 stron powieści...
Jedyną postacią, którą chyba jakkolwiek polubiłam był Cal. Tak, jest głupi. Ale przy tym w miarę konkretny, mimo wszystko. A Mara, raz zaprzeczając, że go lubi, uznając, że jest okrutnikiem, a innym razem go całując, tylko wzbudzała we mnie śmiech i nić sympatii do niego. Tak na prawdę tylko on kierował się w tym wszystkim jakimś sensownym rozsądkiem.
Cała rewolucja, o której mowa już na okładce, a w której ważnym pionkiem staje się Mara jest jedną wielką kpiną. Mnie osobiście kojarzy się z Powstaniem Styczniowym, od początku skazanym na porażkę. A to, że musi być happy end? Chyba normalne w historiach pokroju young adult, czyż nie? Co człowiek poradzi, że nawet te głupie postacie mają więcej rozumu od ich przeciwników... zazwyczaj.
No, wyżyłam się trochę :) Mam nadzieję, że czytaliście na tyle uważnie recenzję, by uniknąć spoilerów, jeśli ich nie chcieliście. W każdym razie, jak już pisałam wcześniej - dla fanów young adult i historii z tej samej półki do Igrzyska Śmierci to niewątpliwie jest gratka, ale jeśli chodzi o jej wartość z punktu widzenia dobrej, porządnej fantasy... to ta jest właściwie zerowa. Jeśli więc szukacie porządnej fantasy... Czerwoną Królową omijajcie z daleka.
Świat podzielony został na dwie frakcje. Srebrnych, obdażonych niezwykłymi talentami oraz Czerwonych, mięso armatnie i pracowników, wykonujących najgorsze i najbardziej niebezpieczne prace. Wśród tej drugiej grupy żyje Mara, dziewczyna, która lada moment ma trafić do wojska. Jest pogodzona ze swoim losem, jednak gdy dowiaduje się, że jej przyjaciel, Kilorn, również ma...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-01-11
Pierwsza część Metra wywołała u mnie nie mały zachwyt. Styl, fabuła, świat... wszystko idealnie się ze sobą zgrywało i po prostu chciałam więcej. Dlatego też gdy nadarzyła się okazja od razu sięgnęłam po kontynuacje, stawiając jednak jej dość wysoko poprzeczkę.
Metro 2034 przynajmniej pozornie nie ma wiele wspólnego z częścią pierwszą. Poznajemy w niej Homera - starszego mężczyznę, któremu wybuch atomowego konfliktu odebrał wszystko. Od tamtej pory wykonuje sumiennie swoje obowiązki w Metrze, głęboko w sobie kryjąc marzenie o tym, aby napisać powieść, wielki epos, który pozna każdy żyjący w jego świecie. Gdy pewnego dnia karawana transportująca towary do jego stacji znika, a kontakt z sąsiednią urywa się, tajemniczy Hunter zgłasza się, aby zbadać sytuacje. Wraz z nim w podróż wybrać ma się Homer wraz z młodym Ahmedem. Wkrótce odchodzą. Nikt z żyjących nie spodziewa się zobaczyć ich znów żywych.
Gulkhovski znów zachwyca lekkim stylem, klimatycznymi, celnym porównaniami oraz niezwykle żywym światem. Metro 2034, podobnie jak poprzednia część, może wciągnąć i skończyć się niezwykle szybko. Poza tym nie raz odnosiłam wrażenie, że to nie sama linia fabularna jest w powieści najważniejsza, a to, co dzieje się wokół. Autor znów wypełnił treść legendami, historiami pojedynczych jednostek, opisami zniszczonej Ziemi i bólem tych, którzy przeżyli. To sprawia, że sama podróż do jego uniwersum jest czymś niezwykłym - mamy wrażenie, że trafiamy do realnego świata, a nie odseparowanej, płaskiej rzeczywistości.
Choć świat dalej jest niezwykły, a bohaterowie dobrze skonstruowani, kontynuacja jest jednak zdecydowanie słabsza od pierwszej części. Zdaje sobie sprawę z tego, że wiele osób nie przepada za drugim tomem przez nikły wątek dotyczący Artema, bohatera pierwszej części, jednak myślę, że nie to stanowi sedno problemu, jaki ma Metro 2034.
Pierwszy tom był czymś zupełnie zaskakującym. Nowym, świeżym. Świat chciało się poznawać, fabuła zachwycała zmiennością i tempem akcji, za każdym rogiem czaiła się nowa przygoda. W tej części Gulkhovski jakby trochę się rozleniwił. Wykorzystuje te same schematy, dość łatwo przewidzieć, co się stanie dalej. I choć sama akcja brnie, jest cały czas obecna, może znudzić co mniej wytrwałych czytelników.
Ta powieść jest dobrą, lecz nie genialną kontynuacją Metra 2033. Oczywiście, dla fanów uniwersum jest to lektura obowiązkowa i nie wątpię, że ci ją polubią, ale jeśli jesteś po lekturze pierwszego tomu, który nijak przypadł Ci do gustu nie licz na to, że kolejna część poprawi Twoją opinię o serii. No, chyba, że akurat dostrzeżesz w niej coś, czego nie mogłam dostrzec ja :)
Pierwsza część Metra wywołała u mnie nie mały zachwyt. Styl, fabuła, świat... wszystko idealnie się ze sobą zgrywało i po prostu chciałam więcej. Dlatego też gdy nadarzyła się okazja od razu sięgnęłam po kontynuacje, stawiając jednak jej dość wysoko poprzeczkę.
Metro 2034 przynajmniej pozornie nie ma wiele wspólnego z częścią pierwszą. Poznajemy w niej Homera - starszego...
2016-07-17
Pogrążony w złym nastroju Artem co dzień wychodzi na powierzchnie, szukając kontaktu z ocalałymi. Gdy na jego stacji pojawia się Homer, chcący dowiedzieć się, co stało się dwa lata temu, stalker prawie go zbywa... jednak w chwili, w której dowiaduje się, że starzec wie coś o żywych ludziach poza Metrem, wyrusza wraz z nim, aby odnaleźć pewnego radiotelegrafistę.
Pierwsza część trylogii sprawiła, że uznałam post-apokalipse za gatunek, który jednak może być fajny. Druga wypadła w moich oczach zdecydowanie gorzej: zdawała się być powtórką z części pierwszej, jedynie z innymi bohaterami. Nie wiedziałam więc, czego spodziewać się po zakończeniu serii i podeszłam do niej w miarę neutralnie. Prędko okazało się jednak, że nie miałam się kompletnie czego obawiać. Choć Metro 3035 zdecydowanie odstaje od dwóch poprzednich serii, to jest nie gorsze od tomu pierwszego.
Metro 2035 zaczyna się standardowo. Dwójka głównych bohaterów - Artem, poznany w pierwszej części oraz Homer, główny bohater tomu drugiego - wyruszają szukając legendarnego ratunku dla mieszkańców metra: innych miejsc na świecie, w których człowiek przeżył. Tak jak i w poprzednich częściach wędrują, a w czasie ich wędrówki bezustannie coś idzie nie tak. Dość długo myślałam, że tak właśnie będzie wyglądał cały trzeci tom. A później... później wszystko zaczęło się zmieniać.
Opisy tuneli i legendy tak powszechne w metrze powoli zaczęły odchodzić na drugi plan, pozwalając na główną scenę wejść... polityce.
Przez dwa pierwsze tomy autor budował świat, kreował go, mamił czytelnika - a w ostatnim pokazuje, że wszystko co stworzył, miało tak na prawdę większy sens, głębszy podtekst. Sam klimat Metra nie jest tu już aż tak odczuwalny, ale właśnie dlatego, że autor potrzebuje masy stron, aby to wszystko w ciekawy sposób przed czytelnikiem odkryć i wyjaśnić.
Uwielbiam styl Glikhovskyego. Naprawdę, uwielbiam. Nie wiem, na ile w tym jest autora, a na ile tłumacza, ale Metro 2035 po prostu świetnie mi się czytało. Tom drugi potrafił mnie nieco przynudzać przez opisy, których było nieco za dużo, tu jednak niczego takiego nie odczułam. Zakończenie serii to dobrze napisana, pełna akcji historia w której dzieje się aż za dużo.
Samych bohaterów mamy całkiem sporo. Tom pierwszy i drugi zazębiają się, tworząc spójną całość, Kto wolał Artema i stalkerów - dostał ich. Wolisz Homera i Saszę? Spoko, oni też się tu pojawią. Czy tak, jak sobie tego wymarzyłeś? Niekoniecznie, ale jednak - są. Żyją swoim życiem i podejmują decyzje, niekoniecznie właściwe, ale zawsze z konkretnych, zwykle logicznych powodów. Bohaterowie to zdecydowanie kolejny mocny punkt tej historii.
Zakończenie Metra 2035 było dla mnie z jednej strony nieco bolesne, z drugiej... było po prostu dobrym wyjściem z sytuacji. Inaczej, lepiej - chyba się po prostu nie dało. Nie chce jednak pisać więcej na ten temat z oczywistych powodów.
Jeśli nie czujecie polityki, jeśli chcecie samego wędrowania po metrze i tony przygód oraz mutantów: zostawcie Metro 2035. Naprawdę, możecie sobie zniszczyć tym opinię o całej serii. Ale... jeśli tylko nie macie nic przeciwko gierkom przywódców i lubicie to obserwować, Metro 2035 może być dla Was wręcz doskonałym kawałkiem literatury i wręcz musicie po nie sięgnąć. Zdecydowanie, warto było przebrnąć przez nieco nudniejsze Metro 2034 dla właśnie takiego zakończenia trylogii.
Pogrążony w złym nastroju Artem co dzień wychodzi na powierzchnie, szukając kontaktu z ocalałymi. Gdy na jego stacji pojawia się Homer, chcący dowiedzieć się, co stało się dwa lata temu, stalker prawie go zbywa... jednak w chwili, w której dowiaduje się, że starzec wie coś o żywych ludziach poza Metrem, wyrusza wraz z nim, aby odnaleźć pewnego radiotelegrafistę.
Pierwsza...
2016-12-30
Oto dwie, zupełnie różne od siebie, powieści w jednej książce. Jedna – o miłości. Druga o wolności.
Wydrążony człowiek ma niezwykłą zdolność: jest telepatą. Gdy umiera jego ukochana nie potrafi poradzić sobie z głosami, które go otaczają, a jego dar powoli okazuje się jego przekleństwem.
Trupa teatralna wędruje przez wszechświat w swojej Muzie ognia. W jej świecie ludzie są niewolnikami, a Ziemia zmieniona jest w grobowiec. Niespodziewanie, dostaje dziwne zlecenie: ma występować przed swoimi bogami, bez wytchnienia, dzień za dniem... Czemu? I jaki będzie tego efekt?
Skoro mamy dwie historie – powinny być tu dwie recenzje. Wolę skupić się jednak na tej dłuższej i lepszej: to „Wydrążony człowiek” gra tu główne skrzypce. „Muza ognia” to zaledwie stustronicowy dodatek do tego wydania, z resztą, zupełnie do niego nie pasujący.
Autorzy lubią wykorzystywać science-fiction jako wymówkę do opowiedzenia życiowej historii: tak zrobił Lem w swoim „Solarisie” i Ursula Le Guin w swojej „Ekumenie”. „Wydrążony człowiek” zdecydowanie zalicza się do tego typu historii. Tu nie ma wiele z „science”. Gdyby nie wątek związany z telepatią, spokojnie można byłoby go nazwać powieścią obyczajową.
Bo tak naprawdę to książka o miłości. Miłości dwójki ludzi, zakochanych w sobie od początku do końca i jeszcze dalej, zżytych ze sobą bardziej, niż człowiek może to sobie wyobrazić. Nie jest to jednak romans: autor szczędzi nam opisu wielkich kłótni, zdrad, czy trójkącików. To bardzo dojrzała historia o parze tak niedopasowanej, że aż idealnej. On jest matematykiem, ona ma duszę artysty: uwielbiają siebie za to nawzajem, ale jednocześnie każde z nich ma swoje poletko w którym jest wybitne i na które ta druga osoba nie wchodzi.
Przy tych wszystkich emocjach „Wydrążony człowiek” niesie ze sobą filozoficzny wydźwięk: zastanawia się nad tym, czy umierając, rzeczywiście można żyć dalej, z tymi, których się pokochało. Czy w chwili śmierci dusza naszej ukochanej osoby odchodzi na zawsze, czy może zostaje w nas? Czy gdy odchodzimy, rzeczywiście przenosimy się do lepszego świata razem ze swoimi bliskimi? I czy śmierć może rzeczywiście przenieś nas do tej lepszej rzeczywistości? Jeśli tak, może lepiej umrzeć, by znów móc być razem?
Swoją konstrukcją powieść przypomina mi trylogię „Www” Sawyera: przez większość czasu obserwujemy wydrążonego człowieka i jego poczynania. Co jakiś czas pojawiają się jednak Oczy, opisujące nam świat z zupełnie innej perspektywy. Nie wiemy tak naprawdę kto, lub co to jest, dzięki czemu wkręcamy się w tę historię jeszcze bardziej, chcąc dowiedzieć się, o co tu chodzi.
„Wydrążony człowiek” jest historią dość prostą pod względem fabularnym. Mimo to intryguje, nie odkrywając od razu przed czytelnikiem wszystkich swoich kart. Muszę pochwalić także styl autora: jest klarowny, niemęczący. Simmons zdecydowanie potrafi dobrze poprowadzić swojego czytelnika przez swoją opowieść. Z resztą, swoim warsztatem popisuje się także przy „Muzie ognia”, jednak ta historia przypadła mi do gustu zdecydowanie mniej.
Druga powieść dla mnie jest po prostu nieco dłuższym opowiadaniem. Czyta się je błyskawicznie. Sama idea przedstawiona w nim jest ciekawa, choć nie innowatorska. Przy tym historia jest za krótka, by czytelnik mógł przywyknąć i wniknąć w świat, tym razem zupełnie inny od naszego. „Muza ognia” jest krótką odskocznią od rzeczywistości, pozwalającą na rozbudzenie wyobraźni – i niczym więcej.
Science-fiction nie jest najmilszym gatunkiem. Wielu się go boi, myśli, że tekstu nie zrozumie: i tu pojawiają się pozycje pokroju tego wydania, dwie dusze w jednym ciele. „Wydrążony człowiek / Muza ognia” to pozycja, która z jednej strony powinna zadowolić starych wyjadaczy tego gatunku, a z drugiej może w przyjemny sposób wprowadzić w ten świat zupełnego laika. Bo pierwsza powieść pokaże, że „science-fiction” nie oznacza od razu obcych planet i dziwnych stworów, a druga pokaże, czym jest rasowa historia z tego gatunku.
Oto dwie, zupełnie różne od siebie, powieści w jednej książce. Jedna – o miłości. Druga o wolności.
Wydrążony człowiek ma niezwykłą zdolność: jest telepatą. Gdy umiera jego ukochana nie potrafi poradzić sobie z głosami, które go otaczają, a jego dar powoli okazuje się jego przekleństwem.
Trupa teatralna wędruje przez wszechświat w swojej Muzie ognia. W jej świecie ludzie...
2016-12-28
W 1994 roku Rwanda spłynęła krwią. Dokonała się jedna z najbardziej krwawych rzezi ludzkości: Tutsi zostali wymordowani przez Hutów. Dlaczego? Przez brak ziemi? Różnice w sposobie bycia? Zawiść?
Sto dni, milion martwych i ogromna ilość katów. Jak po piętnastu latach od tamtych dni wygląda Rwanda?
Reportaż ma wiele twarzy: może przypominać książkę naukową, zbiór różnych punktów widzenia, albo literaturę piękną. Może też być jak Dzisiaj narysujemy śmierć Tochmana: książką, która bazuje na ludzkich emocjach i to właśnie je chce nam przedstawić.
Niełatwo pisać o lekkim stylu autora, który fajnie się czyta w przypadku takiego dzieła: Dzisiaj narysujemy śmierć to świadectwo śmierci i upadku moralnego wielu osób. Ten reportaż może przerazić i wzbudzić w czytelniku naprawdę skrajne emocje. Choć tekst się nie dłuży, autor ubiera wszystko w zwięzłe słowa i posługuje się dość prostą polszczyzną to nie jest literatura, po którą ktokolwiek sięgnie z nadzieją na przyjemnie spędzony wieczór.
Tochman wybiera się do Rwandy w której poznaje głównego bohatera naszego reportażu, Leonarda. To student, któremu udało się razem z trójką braci przetrwać rzeź z 1994 roku. Ten młody mężczyzna próbuje być silny: nie pozwoli nikomu obcemu na zobaczenie jego łez. Tochman musi się więc stopniowo do niego zbliżyć, poznać go i czekać cierpliwie, aż ten opowie mu o traumie, jaką przeżył w dzieciństwie. W międzyczasie daje nam wysłuchać wielu innych relacji naocznych świadków – ofiar i katów, jednocześnie szczodrze wyrażając własne zdanie, własne oburzenie. Zadaje pytania i czytelnikowi, i samemu sobie. Jak? Dlaczego? Po co? Jak człowiek człowiekowi mógł wyrządzić taką krzywdę...?
Dzisiaj narysujemy śmierć to w gruncie rzeczy jeden wielki chaos: tu dzieje się wszystko na raz. Nic dziwnego z resztą, biorąc pod uwagę jakiego tematu dotyka. Tego nie da się ładnie ubrać w słowa, poukładać zgodnie z tematyką i zamknąć do jednej szafy. Bo tu wszyscy i nikt nie jest winny; niemożliwe jest znalezienie prowodyra i zrozumienie prawdziwych motywacji katów.
Tochamn przedstawia nam makabryczny obraz; nie odpuszcza, pisze o najgorszych możliwych szczegółach. Muszę jednak wspomnieć o tym, że właśnie między innymi przez to jest to lektura zupełnie subiektywna: tu nie ma obiektywizmu dziennikarskiego. Z resztą, jak przy czymś takim mógłby się pojawić? Nie jest to jednak książka naukowa, która da nam konkretne odpowiedzi: było tak i tak. A potem jeszcze tak. Tu fakty mieszają się z oceną bohaterów autora oraz wspomnieniami zatartymi przez czas.
Jeśli szukacie literatury radosnej i przyjemnej to jest ostatnia rzecz po którą powinniście sięgać. Bo powtórzę to jeszcze raz – Dzisiaj narysujemy śmierć nie ma w sobie nic z takiej historyjki. Ale sądzę, że to książka warta poznania: bo choć opowiada o malutkim kraju gdzieś w sercu Afryki to wydaje mi się, że nam, Polakom, jest bliska nie tylko przez naszego rodzimego autora. W końcu u nas jakiś czas temu działo się coś podobnego... czyż nie?
W 1994 roku Rwanda spłynęła krwią. Dokonała się jedna z najbardziej krwawych rzezi ludzkości: Tutsi zostali wymordowani przez Hutów. Dlaczego? Przez brak ziemi? Różnice w sposobie bycia? Zawiść?
Sto dni, milion martwych i ogromna ilość katów. Jak po piętnastu latach od tamtych dni wygląda Rwanda?
Reportaż ma wiele twarzy: może przypominać książkę naukową, zbiór różnych...
Wielcy przemysłowcy znikają, przemysł stopniowo upada, Nowy Jork, jak i całe Stany Zjednoczone popadają w ruinę. Cały naród zaś widząc co się dzieje trwoży się i pyta: kim jest John Galt?
Dagny to kobieta sukcesu: wysoko postawiona, nieugięta i silna próbuje wznieść na szczyt dziedzictwo swoich przodków – olbrzymią linię kolejową – wraz z twórcą pewnego niezwykłego metalu. Świat jednak zdaje się robić wszystko, by jej zaszkodzić. Jej brat stawia przed nią wszelkie możliwe przeszkody, współpracownicy znikają, a zasoby konieczne do tworzenia czegokolwiek powoli znikają z rynku. Co stoi za motywami ludzi, którzy ją otaczają? Czemu przemysł zdaje się zatrzymywać, a świat chyli się ku upadkowi?
Tysiąc sto stron o torach kolejowych. Gdy uświadomiłam sobie za co się zabrałam omal nie załamałam rąk. Ale Atlas Zbuntowany miałam zamiar przeczytać od dawna, od deski do deski – nie mogłam więc się poddać, prawda? I przeczytałam go. W całości. Choć nie powiem, by przeprawa była łatwa i szybka. Nie żałuje jednak ani jednej chwili spędzonej nad tą książką i już za chwilę wyjaśnię Wam dlaczego.
Ayn Rand oddała w ręce czytelnika pozycję nie byle jaką. Dostajemy historię niezwykle przemyślaną i dopracowaną, której przyświeca jeden cel – pokazanie nam filozofii obiektywizmu w praktyce. Czy to jednak oznacza przynudzanie? Nie, zdecydowanie nie!
Świat przedstawiony bazuje na naszym, realnym, jednak nie jest to ta rzeczywistość, która nas otacza. Choć początkowo wydaje się identyczna historia sprawia, że ze zwykłego świata powoli, na naszych oczach, tworzy się antyutopia. I obserwowanie jej jest tak samo fascynujące, jak i bolesne.
Czemu bolesne? Bo choć część z przedstawionych zdarzeń może wydawać się nierealistyczna to przy tym jest... cholernie prawdziwa. Wielokrotnie w czasie czytania myślałam: Ej, moment, przecież on tak nie może myśleć/mówić/robić, by chwilę później uświadomić sobie, że przecież wielokrotnie byłam świadkiem niemal identycznego zachowania w rzeczywistości...
Ayn Rand doskonale obserwowała nasz świat. Była osobą o ciętym języku, szczerze i dobitnie mówiącą o tym, co widzi i co myśli. I dokładnie taki sam jest Atlas. To nie jest leciutka i przyjemna historyjka, a coś, co może odmienić spojrzenie człowieka na rzeczywistość.
Piszę i piszę... a nic nie mówię o bohaterach! No jak to tak, skoro postacie Rand są nadzwyczaj wyraźne i konkretne? Cóż, nie mogłam od nich zacząć: bo one są tylko pretekstem do przedstawienia nam historii, ni mniej, nic więcej. Niemniej, jeśli ktoś sięga po powieść tylko dla dobrych bohaterów to Atlasu obawiać się nie musi. Nie znajdzie tu wprawdzie przesłodzonych pań i panów, a pewne siebie osoby, które wiedzą czego chcą i dążą do celu ponad wszystko, ale trudno o lepiej skonstruowanych bohaterów. Wprawdzie postać głównej bohaterki Dagny w pewnym momencie zirytowała mnie swoim zachowaniem, jednak była to sprawa na tyle błaha, ale jednocześnie na tyle dobrze uzasadniona, że nie mam zamiaru tego powieści wytykać.
Atlas Zbuntowany to bardzo dobra, mocna historia nie tylko dlatego, że przedstawia niezwykle ciekawą filozofię. Mimo to zdecydowanie nie jest to lektura dla każdego: potrzeba sporej determinacji i siły woli, by przez nią przebrnąć. Sama jej objętość potrafi wystraszyć, a co dopiero treść, która wcale do najlżejszych nie należy. Polecam ją jednak całym sercem – bo warto do niej zajrzeć i przekonać się na własnej skórze, kim jest John Galt.
Wielcy przemysłowcy znikają, przemysł stopniowo upada, Nowy Jork, jak i całe Stany Zjednoczone popadają w ruinę. Cały naród zaś widząc co się dzieje trwoży się i pyta: kim jest John Galt?
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toDagny to kobieta sukcesu: wysoko postawiona, nieugięta i silna próbuje wznieść na szczyt dziedzictwo swoich przodków – olbrzymią linię kolejową – wraz z twórcą pewnego niezwykłego metalu....