-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński4
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać8
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-11-01
2023-10-21
Nie wiem, czy ta książka trafiła na zły czas, czy jest to kwestia samej jej jakości, czy też mojego gustu, ale „Anatomia pęknięcia” była dla mnie męczącą lekturą, z której niewiele wyniosłam. Przynajmniej częściowo winne było moje nastawienie: byłam przekonana, że czytam powieść i kolejne teksty, kolejni bohaterowie jakoś nie chcieli mi się łączyć w całość. Być może powinnam książce dać drugą szansę i porządnie nad nią przysiąść, ale przyznaję, nie mam ochoty – zbyt dużo innych rzeczy czeka na mojej półce.
Nie wiem, czy ta książka trafiła na zły czas, czy jest to kwestia samej jej jakości, czy też mojego gustu, ale „Anatomia pęknięcia” była dla mnie męczącą lekturą, z której niewiele wyniosłam. Przynajmniej częściowo winne było moje nastawienie: byłam przekonana, że czytam powieść i kolejne teksty, kolejni bohaterowie jakoś nie chcieli mi się łączyć w całość. Być może...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-27
Katastrofa ekologiczna niemal doprowadziła do wyginięcia ludzkiej rasy. Grupa naukowców postanawia ratować swój gatunek poprzez klonowanie. Eksperyment szybko jednak zbacza na tory, których specjaliści się nie spodziewali.
Wśród starszej fantastyki naukowej pojawiają się książki, których celem nie jest opowiedzenie historii, a przedstawienie pewnej idei, konceptu na przyszłość. I tak jest z „Gdzie dawniej śpiewał ptak” Kate Wilhelm. To niedługa powieść, która zdobyła i Hugo, i Locusa, i Jupitera, w latach 70. XX wieku robiąc najwyraźniej prawdziwą furorę. To postapokaliptyczna dystopia, która idealnie wpisuje się w nurt fikcji klimatycznej.
Wilhelm przedstawia świat w trakcie oraz po katastrofie, ale jej celem nie jest wcale wyjaśnienie, jak do tego doszło. To nie jest istotne dla tej historii. Autorka skupia się raczej na swoim pomyśle, czyli na przedstawieniu tego, jak potencjalnie może skończyć się klonowanie ludzi. Wydaje mi się, że dziś jasne jest, że raczej nie poszłoby to w tym kierunku, jaki przedstawiła, ale bez wątpienia jej wizja jest naprawdę całkiem ciekawa i warta poznania.
Jednocześnie widzę w tej książce nawiązanie do społeczeństwa masowego, pozbawionego indywidualności. Nie jestem pewna, czy był to świadomy zabieg, ale w latach 70. z tego co wiem sporo mówiło się o mass mediach, w związku z czym wcale by mnie to nie zdziwiło. To więc opowieść również o sile ludzkiej indywidualności i o tym, jak ważne są nasze wyjątkowe, osobiste cechy.
Jednocześnie, jak już pisałam na samym początku, ta powieść to przede wszystkim właśnie przedstawienie pewnego pomysłu. Tu nie ma jednego, konkretnego bohatera, który musi coś zrobić lub coś zmienić. Powieść podzielona jest na trzy części i każda ma innego protagonistę, ale to nie o nich, a o społeczeństwie w ogóle jest historia Wilhelm. I o ile rozumiem takie podejście do pisania SF, nie po raz pierwszy się z nim zresztą przecież spotkałam, to jednak osobiście wolę jednak skupienie się na bohaterze, które pozwala mi lepiej wczuć się emocjonalnie w sytuacje. Nie jest to jednak obiektywnie wada książki, raczej typowa dla gatunku cecha.
„Gdzie dawniej śpiewał ptak” jest przy tym książką, która w moim odczuciu mimo mijających lat wciąż „dobrze wchodzi”. Oczywiście choćby przez samą konstrukcję czuć, że nie jest to najnowsza fantastyka naukowa, jednak styl autorki jest stosunkowo prosty w przyswojeniu, a sama powieść nie jest długa, dlatego nie powinna zająć zbyt dużo czasu. Być może lepiej byłoby, gdyby wydanie z 2020 zostało ponownie przetłumaczone (aktualne tłumaczenie jest bodaj z 1981 i nie wiem, czy było poprawiane), ale w dalszym ciągu, to przyswaja się naprawdę stosunkowo dobrze.
Nie powiem, że tę książkę warto przeczytać stricte z powodów rozrywkowych. Znam sporo fantastyki, która sprawiła, że po prostu bawiłam się lepiej. Ale nie w każdej powieści przecież o to chodzi, a „Gdzie dawniej śpiewał ptak” to naprawdę kawał dobrego SF, które warto poznać. Zwłaszcza w przypadku osób zainteresowanych dystopią czy tematami środowiskowymi.
Katastrofa ekologiczna niemal doprowadziła do wyginięcia ludzkiej rasy. Grupa naukowców postanawia ratować swój gatunek poprzez klonowanie. Eksperyment szybko jednak zbacza na tory, których specjaliści się nie spodziewali.
Wśród starszej fantastyki naukowej pojawiają się książki, których celem nie jest opowiedzenie historii, a przedstawienie pewnej idei, konceptu na...
2023-03-22
Antologie opowiadań, zwłaszcza te różnych autorów, są generalnie trudne do oceny. W końcu krótsze teksty bywają nierówne, na dodatek każdy z nich ma inny styl, inny pomysł na siebie i czasem niełatwo jest porównać jeden do drugiego w jakikolwiek sposób. Ale z „Innymi niebami” jest trochę inaczej, bo tu jest już po prostu, do czego porównywać w celu znalezienia punktu odniesienia.
Dlaczego? Dlatego że ta książka właściwie łączy w sobie dwie różne serie wydawnicze. To drugi tytuł wydawnictwa SQN, który został zainspirowany pracami Jakuba Różalskiego, a zarazem to trzecia antologia grupy polskich autorek Harda Horda (tym razem w składzie dwunastu, a nie standardowo trzynastu pisarek. Zabrakło Marty Kisiel). Dlatego w tym przypadku po prostu mamy inne tytuły, które mają przynajmniej jakiś punkt wspólny z tym i łatwiej mi określić, co podobało mi się bardziej, a co mniej.
W porównaniu do „Innych światów” drugiej antologii z pracami Różalskiego, ten zbiór jest bardziej baśniowy, oniryczny, delikatny. Mniej tu wojenki i zabawy słowem, więcej tekstów raczej miłych w przyswajaniu i skupionych na bohaterze. Osobiście wolę takie podejście. Poprzednią antologię wspominam jako dobrą, ale dość surową, a ja niekoniecznie takie rzeczy lubię. „Inne nieba” są bardziej w moim guście.
W porównaniu do innych antologii tej grupy autorek, uważam, że wypada podobnie jak „Harde baśnie”. Teksty są jak na antologię dość wyrównane (co ma sens, twórczynie miały okazję trochę się zgrać), a jednocześnie naprawdę różnorodne. Choć nie ma tu dla mnie żadnego świętego Graala spośród polskich opowiadań, to kilka jest naprawdę dobrych.
Część z nich nawiązuje do baśni. Mamy tu np. retelling Czerwonego Kapturka (Jadowska), w przypadku którego wilk W KOŃCU nie jest Kapturkiem, czy nową i naprawdę klimatyczną wizję Małej Syrenki (Raduchowska). Nie brakuje też elementu horroru, w który lekko poszła Anna Kańtoch, choć raczej w popkulturowym wydaniu, trochę pisząc też o samym świecie wydawniczym.
Są również opowiadania fantastyczno-naukowe. W końcu prace Różalskiego słyną z tego, że jest w nich trochę mechów i innych elementów raczej sugerujących SF niż fantasy. I tak też w ten gatunek fantastyki poszła Aleksandra Janusz, tworząc opowiadanie o androidce, wyróżniającej się na tle innych sztucznych ludzi. Zresztą mój ulubiony tekst w tej antologii to też właśnie SF. Napisała go Anna Hrycyszyn i opowiada o żyjącej w świecie przyszłości parze, która wylatuje na wakacje na niezaludnioną planetę. Sam pomysł uważam za urokliwy (po co komu samotna wyspa, jak ma planetę!), a fabułę uważam za prostą, dość lekka, ale przy tym kreatywną, z zaskakującym twistem.
Ogółem nie mam w tym antologii tekstu, na który chciałabym jakoś szczególnie ponarzekać. Część już zaciera mi się w pamięci, ale niekoniecznie dlatego, że były bardzo złe. Przeciwnie — raczej dlatego, że trafiły w moim odczuciu do tych, które albo nie są „moje”, albo po prostu niczym szczególnym nie rzuciły mi się w oczy.
Uważam, że to w ogóle może być ciekawa antologia na start z antologiami. Dlatego że jeśli czytelnikowi spodoba się temat, ma w razie czego „Inne światy”, za które może się zabrać, a z kolei jeśli uzna, że po prostu ta grupa twórczyń mu odpowiada, może sięgnąć po kolejne dwie antologie. A jednocześnie to nie jest przecież cykl i w razie czego nie trzeba sięgać po żadną kontynuację (ogólnie nigdy nie trzeba, ale mniejsza).
Dlatego ogółem, polecam. To ładnie wydana książka, z przyjemnymi opowiadaniami, promująca nie tylko pisarzy, ale również naszego polskiego grafika. Takie rzeczy warto mieć na półce… albo po prostu znać.
Antologie opowiadań, zwłaszcza te różnych autorów, są generalnie trudne do oceny. W końcu krótsze teksty bywają nierówne, na dodatek każdy z nich ma inny styl, inny pomysł na siebie i czasem niełatwo jest porównać jeden do drugiego w jakikolwiek sposób. Ale z „Innymi niebami” jest trochę inaczej, bo tu jest już po prostu, do czego porównywać w celu znalezienia punktu...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-17
W świecie przyszłości ludzkość osiągnęła swój maksymalny potencjał i zyskała nieśmiertelność. Aby jednak zachować harmonię w świecie, został powołany zawód kosiarzy, którzy odbierają życie zgodnie z dawnymi statystykami. Citra i Rowan to nastolatkowie, którzy zostali wybrani przez jednego z bardziej znanych kosiarzy na praktykantów. Ten z nich, który okaże się lepszy, zdobędzie ten budzący postrach tytuł.
Co ja się wymęczyłam przy tej książce, to moje. „Kosiarze” Neala Shustermana niedawno doczekali się wznowienia, więc jest o tym tytule dość głośno, ale chociaż jest dość solidną książką, to jednocześnie ja po prostu nie wierzę w świat przedstawiony w tej historii.
Dlaczego? A no dlatego, że nie widzę logicznej opcji, aby ludzie zgodzili się i nie buntowali się przeciwko grupie osób, które odbierają życie innych. Wszyscy bohaterowie tej historii zdają się rozumieć, że praca kosiarzy jest istotna i że oni po prostu muszą funkcjonować. Nikt się nie buntuje, nawet jeśli odbierane jest życie dzieciom, a to wydaje mi się nie do przyjęcia przez społeczeństwo. Chyba każda książka, którą czytałam i która poruszała temat nieśmiertelności ludzi, po prostu ogrywała ten temat lepiej.
To zaś sprawiło, że dla mnie ta historia nie była praktycznie w ogóle angażująca. W końcu, aby „wpaść” w świat fantastyczny, trzeba zawiesić niewiarę i wejść w grę z autorem, bawić się w to, że kreowana przez niego rzeczywistość jest faktyczną rzeczywistością. A w tym przypadku ja tego po prostu zrobić nie potrafiłam.
Czytając, widziałam więc, że całość poza głównym konceptem jest rozpisana dość solidnie. Być może opisy odbierania ludziom życia specjalnie epatowały czasem brutalnością, co nie pasowało mi kompletnie do tego typu świata przyszłości i wyglądało na tani, efekciarski zabieg, a sama fabuła była dość przewidywalna, ale to w końcu rozrywkowa powieść dla młodzieży. Ona musi być nieco uproszczona i efekciarska właśnie. I choć nie jestem jej docelowym targetem, to jak najbardziej rozumiem i szanuję ten aspekt.
Tak naprawdę dopiero w trzecim akcie poczułam jakiekolwiek zaangażowanie w historię. Tam faktycznie zaczyna się dziać „coś” – pojawia się sporo plot twistów, nawet takich całkiem niezłych i przyznaję, że końcówka sprawiła, że mam nawet niewielką ochotę na kontynuowanie przygody z tym cyklem.
Sam styl autora jest poprawny i prosty w przyswojeniu. Główny bohaterzy są zaś dość wiarygodni i charakterystyczni, ale „nie moi” – brakowało mi w ich wymianach zdań większej ilości chemii, a do nich samych w sobie po prostu się nie przywiązałam.
Ta książka aż się prosi, by troszkę ją dopracować. By przemyśleć lepiej sam zawód kosiarzy. Być może lepszą opcją byłby tu setting fantasy, a nie SF? Mnie osobiście po prostu łatwiej uwierzyć w magiczne, a nie naukowe/społeczne głupotki. Wówczas dałoby się opowiedzieć tę samą historię i to w chyba dużo bardziej klimatyczny sposób. A tak cóż – doceniam książkę i pomysł, ale w historię jako taką po prostu nie wierzę.
W świecie przyszłości ludzkość osiągnęła swój maksymalny potencjał i zyskała nieśmiertelność. Aby jednak zachować harmonię w świecie, został powołany zawód kosiarzy, którzy odbierają życie zgodnie z dawnymi statystykami. Citra i Rowan to nastolatkowie, którzy zostali wybrani przez jednego z bardziej znanych kosiarzy na praktykantów. Ten z nich, który okaże się lepszy,...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-10-06
Twórczość Anny Kańtoch jest niezwykle klimatyczna i najzwyczajniej w świecie – unikatowa. A choć widać to w jej powieściach to opowiadania, przez swoją zwartą formę, uwydatniają jej umiejętności jeszcze bardziej. Nic dziwnego, że „Światy Dantego” to jeden z najlepszych zbiorów opowiadań, jaki trafił mi w ręce.
Teksty z tego zbioru są zebrane z różnych innych antologii, z różnych okresów twórczości Kańtoch (do 2015 roku, wtedy wyszedł ten zbiór). I choć wszystkie są od siebie różne, to mają pewne punkty wspólne. Na przykład, większość z nich horrorem nie jest, ale ma w sobie przynajmniej odrobinę klimatu grozy. Najlepiej określa je słowo „creepy”: są nieco dziwne, bardzo kreatywne, niepokojące. Ale jednocześnie większość z nich nie idzie aż tak bardzo w absurd, choć w jednym przypadku tekst jest bardzo bliski pod względem treści „Niepełni”.
Przygodę otwierają tytułowe „Światy Dantego”, czyli tekst z antologii o epidemii [sic!], która powoli wybija ludzkość. Udało się nam jednak odnaleźć bramy do innych światów, w których być może znajduje się lek. I w ten sposób nasza grupa badaczy sprawdza jedną z bram, w głębi której kryje się prawdziwe piekło. To klimatyczna fantastyka naukowa, która jednocześnie nie boi się czerpać z mitologicznych i literackich motywów. Następnie mamy „Duchy w maszynach”, w których pojawia się post-apokaliptyczna wizja świata przejętego przez duchy zmarłych (cudo!), „Cmentarzysko potworów” z antologii o strachu, „Szczęścia i wielkiej pomyślności” z antologii anielskiej (acz anioły w formie bezpośredniej się w nim nie pojawiają), czy „Za siedmioma stopniami” z baśniowego zbioru.
Nawet nie mam ulubionego tekstów wśród tych dziewięciu tekstów. One są po prostu dobre, kreatywne, sprawiły, że miałam ciarki i dobrze się bawiłam. Często zbiory opowiadań przez nadmiar różnorodnych wizji są mimo wszystko dla mnie nieco męczące, ale nie w tym przypadku.
Chociaż w przypadku takich zebranych wizji jeszcze mocniej widzę uwielbienie Kańtoch do tworzenia pętli czasowych. Wśród tych teksów ten motyw pojawia się przynajmniej ze trzy razy. I przyznaję, że ta miłość to chyba jedna z niewielu jej artystycznych „wad”. Bo o ile to się sprawdza, jeśli czyta się jej pierwszy tekst, o tyle w kolejnych to nie budzi już zachwytu nad pomysłowością, a wygląda troszeczkę na leniwość twórczą, nawet jeśli ogólnie pasuje do kontekstu. Po prostu Kańtoch nieco zbyt często wybiera tę drogę.
Jak zwykle czytam antologię i zapominam o większości tekstów chwilę po lekturze, tak wiem, że te zostaną ze mną na dłużej. „Światy Dantego” idealnie wyważają artystyczne podejście do fantastyki z dobrą rozrywką, a to jest coś, czego zawsze szukam.
Twórczość Anny Kańtoch jest niezwykle klimatyczna i najzwyczajniej w świecie – unikatowa. A choć widać to w jej powieściach to opowiadania, przez swoją zwartą formę, uwydatniają jej umiejętności jeszcze bardziej. Nic dziwnego, że „Światy Dantego” to jeden z najlepszych zbiorów opowiadań, jaki trafił mi w ręce.
Teksty z tego zbioru są zebrane z różnych innych antologii, z...
2022-05-17
Na Ziemię spada tajemniczy meteor. Wkrótce okazuje się, że tak naprawdę jest swoistym statkiem kosmicznym, w którym przybyli Marsjanie. Mają jeden cel: podbić nową planetę i zamieszkać na jej powierzchni.
H. G. Welles jest uznawany za ojca współczesnej fantastyki. Co prawda musiałabym dokładniej zbadać sprawę, by debatować nad zasadnością tego stwierdzenia, ale to w gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia. Najważniejsze, że to ważny dla „mojego” nurtu w literaturze autor, więc najzwyczajniej w świecie w końcu, po latach, musiałam się za niego zabrać. Chwyciłam „Wojnę światów”... i właściwie dostałam dokładnie to, czego się spodziewałam.
Za mną już nie jedna książka z XIX wieku i ta właściwie ma sporo cech typowej, rozrywkowej literatury z tamtych czasów. „Wojna światów” wygląda pod pewnymi względami bardziej jak sprawozdanie, a nie typowo współczesna powieść. Nie bez przyczyny: wtedy najważniejsze było to, by czytelnik faktycznie uwierzył (przynajmniej na początku lektury), że opisywane cuda miały miejsce, a taka forma chyba była w tym najskuteczniejsza.
Sama przywykłam już do tego typu powieści i osobiście odbieram je jako naprawdę lekkie i przystępne. Typowe w tego typu narracji jest to, że właściwie zbyt wiele się tam nie dzieje, a bohater-narrator przytacza wiele, niekoniecznie istotnych albo pasjonujących, detali. Nie była to więc dla mnie najbardziej porywająca lektura, ale jednocześnie powieści z tamtych czasów mają urok leżący w ich niewinności, prostocie i klasie, jeśli chodzi o język, nawet jeśli są po prostu rozrywką dla mas.
Czy fabularnie poczułam się jakkolwiek zaskoczona? Nie. Za długo siedzę w fantastyce, by nie rozpoznawać pewnych tropów, a szkielet akurat tej powieści mniej-więcej znałam. Ale to nie zmienia faktu, że po prostu miło było spotkać się z Wellesem sam na sam i przynajmniej chwilę zatrzymać się nad jego słowem.
Zresztą, tu naprawdę nie ma zbyt dużo wydarzeń. Wprawdzie obcy atakują ziemię i dostajemy od autora sporo opisów wojennych, ale nasz bohater nie przeżywa jakiejś szczególnej drogi. Jest raczej dość biednym obserwatorem rzeczywistości i to kompletnie nie na nim skupia się fabuła. A że jestem czytelnikiem stawiającym raczej na mocny charakter protagonisty, niż resztę wokół to moje zainteresowanie samą opowieścią w trakcie lektury było raczej na średnim poziomie.
„Wojnę światów”, tak jak właściwie każdą klasyczną powieść, warto sprawdzić. Szczególnie jeśli faktycznie chce się dotrzeć do rdzenia fantastycznej literatury i zobaczyć jej rozwój od początku. Ale czy istnieją lepsze powieści w gatunku? Współcześnie jak najbardziej tak. Z tym że o to przecież chodzi – by literatura, czy sztuka ogólnie, dzięki dziełom wielkich ojców i twórców, mogła iść dalej i nieustannie poszerzać horyzonty.
Na Ziemię spada tajemniczy meteor. Wkrótce okazuje się, że tak naprawdę jest swoistym statkiem kosmicznym, w którym przybyli Marsjanie. Mają jeden cel: podbić nową planetę i zamieszkać na jej powierzchni.
H. G. Welles jest uznawany za ojca współczesnej fantastyki. Co prawda musiałabym dokładniej zbadać sprawę, by debatować nad zasadnością tego stwierdzenia, ale to w...
2022-08-03
Europa przed laty została podbita przez ludy Afrykańskie. Sephy należy do bogatej klasy iksów, z kolei jej przyjaciel z dzieciństwa i młodzieńcza miłość, Callum, jest jasnoskórym zerem. Obydwoje chcą utrzymać przyjaźń, jednak cały świat zdaje się być przeciwko nim.
Chyba dawno żadna powieść nie wzbudziła we mnie aż takiego dysonansu przez to, czym jest. „Iksy i zera” Malorie Blackman to powieść pierwotnie wydana w 2001 roku, choć w Polsce ukazała się dopiero ponad dwie dekady później, w 2022 roku. I to pod pewnymi względami widać… ale niekoniecznie jest to w tym przypadku wadą.
Zacznijmy może jednak od tego, co wzbudziło we mnie dysonans. Czytając opis wydawcy, który mówi o Europie podbitej przez afrykańskie imperium, a także o zakazanej miłości miałam przed oczami po pierwsze, dystopie, w której będą pojawiać się jakieś elementy afrykańskiej kultury, po drugie: powieść skupioną na niezbyt dobrze napisanym romansie, jak to bywa z wieloma nowszymi powieściami fantastycznymi skierowanymi dla młodzieży. Ale… nie dostałam ani jednego, ani drugiego.
Z powodu zaskakująco prostego: ta powieść z założenia raczej nie miała być typową rozrywką dla nastolatków. Mam wrażenie, że „Iksy i zera” jest takim edukacyjnym esejem w formie powieści, w której autorka stara się wyjaśnić jak rasizm i ogólniej rzecz ujmując, wzajemna nienawiść, potrafią się nawzajem napędzać. Jak błędne to koło i do jakich tragedii może doprowadzić.
W związku z tym autorka kompletnie nie skupia się na światotworzeniu i to moim zdaniem jest pięta achillesowa tej powieści. Jedyne zmiany w rzeczywistości polegają na wymianie koloru skór bohaterów (czarny na biały, biały na czarny) i osadzeniu historii w czasach współczesnych autorce, mimo że mentalnie jej świat jest chyba jednak nieco wcześniej (zera dopiero powoli otrzymują prawa do edukacji). Postacie mają w dalszym ciągu amerykańskie imiona, kultura jest typowo zachodnia, a właściwie o tym, w jaki sposób historia zmieniła bieg, narracja nie pisze. Bo to nie jest istotne dla Blackman. A szkoda, bo to potężna piaskownica.
W związku z tym pierwsze ok. 200 stron powieści odbierałam jako dość toporne. Styl pisania jest prosty i w gruncie rzeczy nieszczególny, świat wydawał się szyty na siłę, a fabuła skupiała się na przedstawianiu tego, jak nawzajem obydwie strony konfliktu krzywdzą siebie i swoje dzieci.
Dopiero z czasem fabuła zaczęła się faktycznie spinać. To, co było „zwyczajnymi” aktami przemocy, zaczęło zmieniać się w organizacje terrorystyczne, w procesy sądowe, w problemy psychiczne bohaterów. Powieść dla młodzieży okazała się jedną z bardziej brutalnych i realistycznych historii, jakie czytałam w ostatnim czasie. Co chyba warto zaznaczyć, odniosłam wrażenie, że Blackman naprawdę stara się problem wyjaśnić tak kompleksowo, jak to jest możliwe. Pokazuje winy i problemy po obydwu stronach, które nie pozwalają na dokonanie systemowych zmian. To bardzo istotny temat, szczególnie teraz, gdy widzimy bezustannie polaryzujące się społeczeństwo. Jednocześnie warto podkreślić, że to raczej jest powieść dla przynajmniej nieco starszej młodzieży.
Przy tym wszystkim chyba muszę zaznaczyć jedną rzecz. Wolałabym, aby autorka nie sięgała po element fantastyczny. Jako czytelnik tego gatunku czuję, że Blackman nie porusza się w tym zbyt pewnie. Zbyt delikatnie zarzuca sieci, nie korzysta z możliwości gatunku i właściwie zmiana w świecie nie była potrzebna. Rozumiem chęć takiego zabiegu, ale ta powieść mogłaby być lepsza, gdyby trzymała się realizmu.
„Iksy i zera” to w moich oczach naprawdę ciekawy przypadek w literaturze młodzieżowej. Najprawdopodobniej właśnie dlatego, że nie została wydana teraz, a dwie dekady temu: wtedy pisało się inaczej. Nie jest to literatura w pełni moja. Nie jest też stworzona po to, aby czytelnik w trakcie czytania jej czuł się komfortowo. Naprawdę wygląda tak, jakby z założenia miała po prostu edukować, szokować i wymusić na czytelniku zmianę sposobu myślenia. I właściwie bardzo dobrze. Na rynku literatury młodzieżowej króluje rozrywkowa pulpa, która nie tylko nie wnosi konkretnych wartości i nie zachęca do dyskusji, ale też często przedstawia toksyczne zachowania jako te pozytywne. Dlatego takie tytuły jak „Iksy i zera” są po prostu koniecznym urozmaiceniem (którego i tak mamy obecnie za mało).
Europa przed laty została podbita przez ludy Afrykańskie. Sephy należy do bogatej klasy iksów, z kolei jej przyjaciel z dzieciństwa i młodzieńcza miłość, Callum, jest jasnoskórym zerem. Obydwoje chcą utrzymać przyjaźń, jednak cały świat zdaje się być przeciwko nim.
Chyba dawno żadna powieść nie wzbudziła we mnie aż takiego dysonansu przez to, czym jest. „Iksy i zera”...
2022-06-11
2022-01-23
Ijon Tichy został wysłany na Kongres Futurologiczny, mimo że w gruncie rzeczy nie ma pojęcia, czym ten jest. Tam jest świadkiem rozpoczynającego się konfliktu zbrojnego.
Po latach wracam do Stanisława Lema. Wcześniej miałam dwa podejścia do jego twórczości. Pierwsze – nieudane – było próbą przeczytania jego „Bajek robotów”. Sześć lat temu udało mi się zaś przeczytać „Solaris” i choć ta powieść po prostu mi się spodobała, to jakoś z twórczością tego wielkiego pisarza nie było mi po drodze. Ale w końcu trzeba to zmienić! „Kongres futurologiczny” to mikropowieść (ok. 180 stron drobnym drukiem), którą postanowiłam przerwać tę przerwę.
O Lemie mówili i mówić będą mądrzejsi ode mnie, toteż właściwie mogę podzielić się co najwyżej wrażeniami, a nie głęboką analizą tekstu. „Kongres futurologiczny” zaczęłam czytać o później, nocnej godzinie i wówczas zauważyłam dwie rzeczy. Po pierwsze, jakie to żartobliwe! I to w ten inteligentny sposób, typowy dla najlepszych, którzy sięgają po komedię/groteskę. Po drugie – jakie to trudne w przyswojeniu dla zmęczonych oczu.
Dlaczego? A no dlatego, że ta historia zaczyna się niczym jeden długi potok myśli. Akapitów jest niewiele, a tekst ciągnie się i ciągnie przez długie strony, co nie ułatwia szybkiego czytania. W końcu tekst nie jest podzielony na kategorie tematyczne i trudno samym wzrokiem wychwycić najważniejsze słowa, a potem tylko doczytać, by wszystko złożyć w całość. Właściwie tylko dlatego nie skończyłam tej powieści w jeden wieczór. Po prostu sam początek nie nadaje się do czytania, gdy człowiek jest zmęczony.
Początek, bo potem robi się już normalniej. Akapity mają przyzwoitą długość, a skoro świat jest już czytelnikowi w miarę znany, to przyswojenie tekstu przychodzi łatwiej. Nie uważam przy tym, aby ta powieść Lema była szczególnie trudna. Występuje to sporo słowotwórstwa, świat jest absurdalny, a tę historię można analizować na wiele sposobów, ale jednocześnie to może być rozrywkowa fantastyka.
Może, choć nie do końca dla mnie. Przyznaję, do pewnego stopnia nawet się z „Kongresem Futurologicznym” polubiłam, ale najzwyczajniej w świecie to nie jest ten mój sposób pisania. Nie przepadam za historiami, które właściwie piętnują wszystkich i wszystko, które obrzydzają rzeczywistość i trochę obdzierają człowieka z nadziei – a ta powieść trochę taka jest. A żart tylko to podkreśla.
To, w połączeniu z absurdem sprawia, że na pewno nie zostanę wielką fanką Lema. Jestem dzieckiem innych czasów. Chce innej literatury, rozkochuje się w innych rzeczach, niż wcześniejsze pokolenia. Nie czuje do końca estetyki polskiej fantastyki naukowej z lat 70. czy 80.
Nie oznacza to, że po kolejne powieści Lema nie sięgnę i że uważam, że nie warto go czytać. Bo takiego pisarza zawsze warto. Ponadto, wydaje mi się, że jest to powieść na tyle krótka i na tyle lekka, że nawet osoby uprzedzone mogą dać jej szansę. Chociaż akurat mi zdecydowanie bardziej podobał się „Solaris” – tamta powieść naprawdę zrobiła na mnie duże wrażenie, a w tym przypadku mam trochę poczucie, że już to gdzieś, kiedyś czytałam. Dlatego że Lem porusza temat dystopii/utopii, a chociaż być może wtedy był on dość nowatorski to ja, dziś, współcześnie mam za sobą tak wiele powieści o podobnej tematyce, że nieczęsto robi ona na mnie wielkie wrażenie (i raczej nigdy w groteskowo-absurdalnym świecie). Niemniej, to po prostu kwestia moich własnych preferencji.
Ijon Tichy został wysłany na Kongres Futurologiczny, mimo że w gruncie rzeczy nie ma pojęcia, czym ten jest. Tam jest świadkiem rozpoczynającego się konfliktu zbrojnego.
Po latach wracam do Stanisława Lema. Wcześniej miałam dwa podejścia do jego twórczości. Pierwsze – nieudane – było próbą przeczytania jego „Bajek robotów”. Sześć lat temu udało mi się zaś przeczytać...
2022-01-09
Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, czy powinnam choć słowem wspominać o tej książce. Bo tekst ten recenzją na pewno nie będzie. Prędzej jakąś formą wyjaśnienia, dlaczego Marka Oramusa po prostu nie lubię. „Senni zwycięzcy” są jego drugą powieścią, która wpadła mi w ręce i trzecim tekstem ogółem. Przy okazji to debiut tego polskiego krytyka i pisarza fantastyki, który w fandomie jest przecież szanowany i raczej lubiany. Problem polega na tym, że ja, jako przedstawiciel innego pokolenia, nijak nie potrafię jego książki rozkodować, a więc ocenić.
Naprawdę starałam się tę historię czytać możliwie jak najdokładniej, ale tak naprawdę nie mam pojęcia, o czym jest. W pamięci mam pojedyncze scenki, których po prostu nie potrafię ze sobą połączyć. One same w sobie źle napisane nie były, ale wszystko we mnie po prostu odrzuca próby połączenia tego w jedno.
Szczególnie że styl Oramusa należy do tych, które są kompletnie nie moje. Jest surowy i ogółem nieprzyjemny. W ogóle polska fantastyka z lat 80. XX wieku taka trochę jest. Smutna, szara, surowa, często bez tej radości i przygody, której w niej szukam.
Zawsze zaskakuje mnie też, jak ważną kwestią jest w tych powieściach seksualność. Autor musi nawiązać do kobiecego biustu i co najmniej raz wrzucić nawiązanie do masturbacji, wszystko oczywiście podając tak, by czytelnikowi te kwestie jak najbardziej obrzydzić. To nie jest szczucie cycem, jak w erotyku; to sposób na pokazanie niemoralności w świecie, jego zniszczenia i tragedii. „Senni zwycięzcy” wyjątkiem nie są.
Gdybym miała cokolwiek o tej fabule powiedzieć, to mogłabym zacząć od tego, że akcja dzieje się w jakiejś zamkniętej przestrzeni. Może na statku kolonizacyjnym? W każdym razie ludzkość tam sobie jest, żyje, ma piętro, na którym pada deszcz i spędza trochę czasu w hibernacji. No i dzieją się rzeczy: tu ktoś próbuje stworzyć sztuczne dziecko, tam się strzelają, tam mówią o silikonowych wypełnieniach twarzy. Oczywiście mamy też trochę chyba wśród czytelników Oramusa kultowe gadające piwo – tak, ta książka to prawdziwe dziecko swoich czasów. I to właściwie tyle, więcej z książki po prostu nie wyniosłam.
Czasem chciałabym czytać tego typu rzeczy przy kimś, kto tamte czasy zna lub rozumie lepiej niż ja. Przy kimś, kto mi te wszystkie książki wyjaśni i powie, czemu były lubiane. Bo ja wiem, że jakiś powód jest, tyle że mi po prostu brakuje wiedzy i odpowiednich doświadczeń, by to zrobić.
Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, czy powinnam choć słowem wspominać o tej książce. Bo tekst ten recenzją na pewno nie będzie. Prędzej jakąś formą wyjaśnienia, dlaczego Marka Oramusa po prostu nie lubię. „Senni zwycięzcy” są jego drugą powieścią, która wpadła mi w ręce i trzecim tekstem ogółem. Przy okazji to debiut tego polskiego krytyka i pisarza fantastyki, który w...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10-04
„Peryferalu” nie dokończyłam, bo mnie wymęczył i wydawał się niezrozumiały. W przypadku „Czarnego słońca” Jakuba Żulczyka jest nieco inaczej, ale właściwie może zacznijmy od samego początku, bo ten autor jest dla mnie w pewnym sensie dość istotny.
Był taki moment w moim życiu, że miałam staż w redakcji gazety. W trakcie tegoż stażu nie czułam się najlepiej w ekipie, bo miałam wrażenie, że przez mówienie „czytam fantastykę” zamiast „uwielbiam reportaże!” inni patrzyli na mnie trochę spode łba. W ekipie była zaś jedna osoba, która reportażem zajmowała się zawodowo i tylko go czytała. Ja z kolei dopiero w ciągu ostatniego roku zaczęłam mieć poczucie, że dobry reportaż jednak nie jest taki zły i o ile nie krytykowałam ludzi za ich czytanie (bo i jakim prawem?) to wiadomo – brakowało mi do tego entuzjazmu, tak po prostu. I właśnie ta osoba sięgnęła mniej więcej wtedy po „Ślepnąc od świateł” i uznała tę powieść za zaskakująco dobrą.
No dobrze, człowiek, który zawodowo pisze teksty mówi, że coś jest dobre to chyba musi być dobre, prawda? Udało mi się wygrać „Ślepnąc od świateł”, przeczytałam i… och, to było zdecydowanie gorsze od większości fantastki, którą czytam. Na wielu płaszczyznach.
Jednak jedna zła książka nie czyni złego autora i gdy natrafiłam na dwupak Orbitowskiego i Żulczyka to wzięłam. Z myślą o tym pierwszym, ale uznałam, że po paru latach mogę sobie i drugiego sprawdzić. Może dorosłam, może się zmienił, może tamta książka była po prostu niewypałem dla mnie – zobaczymy.
I och, to był absurdalnie zły pomysł.
Przebrnęłam przez 91 stron „Czarnego słońca” i miałam dosyć. Pozwólcie, że zacytuje kilka losowo wyłapanych zdań z tej książki:
- „Urodziła się z głupim łbem i taka miała zdechnąć.”
- „…że w środku Gruza siedzi jakaś bita i dymana cipa […].”
- „W sensie, cztery chude pały siedziały na takiej jakby scenie i dyskutowały o tym, jak to ich pedalskie, nieinteresujące nikogo gówno obronić przed tymi, którzy będą je chcieli słusznie posprzątać […].”
- „Z jej tyłka można byłoby wyliczać oś ziemi, tak był okrągły.”
Czytam fantastykę na co dzień, a w tym gatunku łatwo trafić na obrzydliwości. Sięgam czasem po kryminał, czy sensacje. Parę erotyków też mam na koncie. Naprawdę, nie jestem wyjątkowo wrażliwym człowiekiem na takie sprawy, ale nie umiem tekstu Żulczyka określić innym słowem, niż „obleśny”.
To nie tak, że jego styl jest absurdalnie zły sam w sobie. Pierwszy rozdział miał naprawdę niezłe tempo i gdyby usnąć z niego nadmiar „mięsa” to może i byłby całkiem dobry. Ale w tej formie tego się n i e d a c z y t a ć. Po prostu nie. To nie jest budowanie klimatu, ani nawet to nie jest szokowanie czytelnika takim językiem. To brak umiaru i jakiegokolwiek smaku ze strony autora. A wydawca z tyłu okładki pisze jeszcze o tym, że Żulczyk oferuje „głęboko humanistyczną opowieść o wielkiej duchowej przemianie”. Ucząc się od szanownego pana twórcy – co ku*wa?
Na moje oko po tych niespełna 100 stronach to powieść sensacyjna, która próbuje udawać fantastykę socjologiczną, niby-krytykującą to, co dzieje się w kraju, ale w moim odczuciu to jest robione przez autora tylko dla efektu. Nie mam zamiaru tracić na niego więcej czasu, a jak będę chciała sięgnąć po jakąś dystopię to sobie najwyżej powtórzę „Różaniec” Kosika albo „Limes inferior” Zajdla.
„Peryferalu” nie dokończyłam, bo mnie wymęczył i wydawał się niezrozumiały. W przypadku „Czarnego słońca” Jakuba Żulczyka jest nieco inaczej, ale właściwie może zacznijmy od samego początku, bo ten autor jest dla mnie w pewnym sensie dość istotny.
Był taki moment w moim życiu, że miałam staż w redakcji gazety. W trakcie tegoż stażu nie czułam się najlepiej w ekipie, bo...
2021-09-21
Grupy literackie wśród polskich fantastów nie wydają mi się obecnie czymś szczególnie głośnym, czy nadmiernie popularnym. Jednak jakiś czas temu polscy czytelnicy mogli poznać Hardą Hordę. W jej składzie znaleźć można 12 kobiet, zarówno tych bardzo popularnych, jak i tych przynajmniej dziś nieco mniej znanych. Łączy je to, że piszą fantastykę (i nie tylko ją). Każda jednak ma swój własny głos, wiele z nich zaś tworzy zupełnie inne treści.
I tak też w 2019 roku grupa nakładem wydawnictwa SQN wydała swoją pierwszą antologię. „Harda horda” to pięknie wydana książka. Jest co prawda w związku z tym trochę „napompowana” i jej 390 stron jest nieco na wyrost, ale to idealny przykład prezentowej pozycji. Ma twardą oprawę, ilustracje, wyjęte z tekstu cytaty (akurat co do nich przekonana nie jestem), jakieś ozdobniki. Ponadto po każdym opowiadaniu można zapoznać się z krótkim biogramem autorki, która napisała dane opowiadanie.
Jeśli dobrze się orientuje, to w tym zbiorze opowiadań nie ma żadnej konkretnej myśli przewodniej. Ot, teksty autorek z grupy literackiej – ale bez konkretnego pomysłu. Zakładałam więc, że w ramach pierwszej antologii, która powinna trochę przedstawić ich twórczość, przedstawią teksty, z których naprawdę są zadowolone. Ciekawe koncepcyjnie i interesujące. A jeśli nie to chociaż takie, które pojawią się w tym zbiorze po raz pierwszy.
Rzeczywistość okazała się trochę inna. Opowiadania z „Hadrej hordy” są stosunkowo równe poziomem (oczywiście odchyły się pojawiają), ale większość z nich to lekkie i raczej „komercyjne” teksty. Takie, które dobrze się czyta, ale nie wnoszą nic szczególnego. Część z autorek znam i dobrze wiem, że przynajmniej niektóre stać na o wiele, wiele więcej. Może to właśnie był pomysł na antologię – by zrobić ją bardziej komercyjną, niż artystyczną – ale przyznaję, że trochę się zawiodłam. Bo naprawdę ani jedno opowiadanie mnie „nie chwyciło”.
Jest tu kilka tekstów, które uderzają w bardziej delikatne struny. Na przykład Aleksandra Janusz prezentuje opowiadanie o przemijaniu, o starości, o utracie dawnego życia. Z kolei Aleksandra Zielińska, w bardzo mało fantastycznym tekście, opowiada o traumie dziecka. Po podobną emocjonalność sięga też Agnieszka Hałas. One wszystkie były całkiem dobre, ale być może trafiły na zły czas, a być może ja zbyt wiele podobnych opowiadań już czytałam i mimo wszystko nieszczególnie mnie zainteresowały – ale nie zdziwię się, jeśli kogoś poruszą.
Oczywiście chyba nikogo nie zdziwi, że najlepiej bawiłam się przy opowiadaniu Anny Kańtoch, na którą w tej chwili „mam fazę” i najwyraźniej nie przestaje jej mieć. O dziwo, to wcale nie jest tekst fantastyczny, choć to wyraźnie opowiadanie gatunkowe. Przypomina mi trochę to z „Innych światów”, nie jest wyżyną, na którą Kańtoch wzbijać się potrafi, ale po prostu dobrze mi się ją czytało.
Marta Kisiel w „Jaworze” jest dość lekka i młodzieżowa, ale bardziej poważna, niż zwykle. Aneta Jadowska wrzuciła do zbioru opowiadanie o swojej Malinie, czyli magicznej Magdzie Garstce. Choć wiem, że tej autorce opowiadania potrafią wychodzić lepiej, niż powieści, to ta słodko-obyczajowa wersja, w której niewiele się dzieje, nie bardzo mnie zainteresowała.
Trochę zaskoczyła mnie trochę nieznana mi wcześniej Magdalena Kubasiewicz, bo jej tekst o nekromancie Noah jest z tych, które mogą okazać się niezłym komercyjnym sukcesem. To opowiadanie nie było w żadnym razie wybitne, ale wygląda mi to na ten typ opowieści, który po prostu może się spodobać, jeśli zostałby zebrany w większym zbiorze z jednym bohaterem. Mamy tutaj „detektywa”, dość lekki, ale lekko mroczny klimat i zagadkę. To ten typ historii który pisze (a raczej próbuje i czasem jej odrobinkę wychodzi) Jadowska, czy też który w „Szamance od umarlaków” zafundowała Raduchowska.
Poczułam się rozczarowana tekstem Ewy Białołęckiej. Znam ją raczej z „Kronik drugiego kręgu”, więc spodziewałam się ładnego stylu i ciekawej narracji. Dostałam zaś dość potoczny język i proste opowiadanie osadzone w trakcie apokalipsy zombie. No i bohaterkę, która nie wiedzieć czemu wygląda mi trochę jak alter-ego samej autorki.
Największy zawód przyniosła mi jednak Martyna Raduchowska. Jej opowiadanie właściwie opowiadaniem nie jest. To fragment ze wspomnianego już cyklu („Szamanka od umarlaków”), który został jedynie nieco rozpisany – tak, by uzupełnić luki, gdy historia była opowiadana z innej perspektywy. W związku z tym, osoby, które czytały cykl nie odkryją tu niczego nowego, zaś czytelnicy, którzy dopiero mogliby się nią zainteresować, dostają solidny spoiler, psujący całą zabawę. I po co?
Warto też zwrócić uwagę na to, że niektóre z tych tekstów nie są w tej chwili unikatowe. Pomijając Raduchowską, tekst Anety Jadowskiej też (z tego co mi donoszono) pojawił się w zbiorze „Cud, miód, malina”.
Cieszę się, że taka antologia dostała szansę i miała okazję pojawić się na rynku. To ładnie wydany zbiór, który dobrze nada się na prezent, bądź świetnie sprawdzi się, jeśli szukacie lekkich, ale dość solidnych tekstów. Jednocześnie żałuję, że to wnętrze przedstawia się tak, jak się przedstawia – oczekiwałam więcej, bo dobrze wiem, że te autorki na więcej stać.
Opowiadania/autorki niewspominane nie zrobiły na mnie wrażenia i/lub uleciały z pamięci zaraz po lekturze, co też nie świadczy najlepiej.
Grupy literackie wśród polskich fantastów nie wydają mi się obecnie czymś szczególnie głośnym, czy nadmiernie popularnym. Jednak jakiś czas temu polscy czytelnicy mogli poznać Hardą Hordę. W jej składzie znaleźć można 12 kobiet, zarówno tych bardzo popularnych, jak i tych przynajmniej dziś nieco mniej znanych. Łączy je to, że piszą fantastykę (i nie tylko ją). Każda jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09-20
Skończona po 145 stronach - trafiła na okres, w którym nie mam determinacji brnąć dalej w książkę, która po prostu mnie męczy i sprawia, że nie wiem, co czytam. Może kiedyś wrócę.
Skończona po 145 stronach - trafiła na okres, w którym nie mam determinacji brnąć dalej w książkę, która po prostu mnie męczy i sprawia, że nie wiem, co czytam. Może kiedyś wrócę.
Pokaż mimo to2021-09-12
Po tym, jak z ledwością doczytałam „Vertical”, książki Rafała Kosika wzbudzają we mnie pewien dystans. I choć podobał mi się zarówno czytany później „Różaniec”, czy jedna z jego książek dla dzieci to tak czy siak, zawsze boję się, że będzie ciężko, że będę się nudzić i męczyć w trakcie lektury. Dlatego „Nowi ludzie” przeleżeli mi chwilę na półce, nim po tę książkę sięgnęłam. Moje lęki jednak okazały się całkiem irracjonalne.
Głównie dlatego, że ten zbiór opowiadań składający się z dziesięciu tekstów po prostu dobrze się czyta. Styl Kosika jest po prostu przystępny, ale z odpowiednim ciężarem. Ma też w sobie pewną klasę, której brakuje niektórym autorom. I to dotoczy wszystkich opowiadań – także tych, które podobały mi się nieco mniej.
Na dziesięć tekstów, jeden to fantasy, a pozostałe są dość klasycznym SF z akcją osadzoną (zwykle) w Polsce. Mamy tu trochę dystopii, sporo post-apokalipsy, jest odrobina kryminału. Opowiadania Kosik pisał w latach 2000-2002 i właściwie lwia część z nich wydaje się wyrażać lęki autora związane z tym, w którą stronę zmierza świat sprzed dwudziestu lat. Czytanie ich po takim czasie jest dość ciekawe samo w sobie, bo pozwala zweryfikować wyobrażenia twórcy z tym, co dzieje się dzisiaj. Dla przykładu, mamy na przykład tekst napisany po ataku na WTC, czy też opowiadanie w karykaturalny sposób przedstawiające dążenie do równości wszystkich i wszystkiego.
Tu chyba warto zaznaczyć, że Rafał Kosik, jako twórca, jest raczej po tej „prawej” stronie barykady, a przynajmniej był, gdy te opowiadania pisał. Jednak należy też zauważyć, że nie jest on rzucającym przekleństwami i wyzwiskami Jackiem Piekarą. Jego twórczość jest stonowana, napisana – jak już wspominałam – z pewną klasą. Dlatego raczej odbieram przedstawione przez niego historie właśnie jako wyraz pewnych lęków. I choć oczywiście krytykuje on pewne postawy, to np. robi to moim zdaniem znacznie lepiej, niż Jarosław Grzędowicz w swoim „Hel-3”.
Jednym z opowiadań, które jest chyba najbardziej karykaturalne i dotyczy właśnie tematyki równościowej są tytułowi „Nowi ludzie”. Ten tekst jest wyraźnie przerysowany i wyraźnie żartobliwy, a przez to jest jednym z tych, który najbardziej się w tym zbiorze wybija. Jednak muszę przyznać, że i tak moim ulubionym jest „Partyline”. Być może to dlatego, że mimo wszystko zwykle wolę fantasy, a może przez to, że akurat potrzebowałam trzymającego w napięciu kryminału fantastycznego, ale to zdecydowanie mój ulubiony tekst z tego zbioru.
Pozostałe były raczej po prostu w porządku. Czytało mi się je całkiem płynnie, choć były momenty, że potrafiły mnie lekko znudzić. Nie okazały się szczególnie wyjątkowe, ale też nie widzę większych powodów do narzekań.
Wydaje mi się, że jeśli ktoś szuka takich dość porządnych i raczej klasycznych opowiadań science-fiction to po „Nowych ludzi” Kosika powinien sięgnąć. To przyjemna lektura, choć ogólnie rzecz biorąc, nie będąca czymś szczególnie wyjątkowym. Dlatego też nie odbieram jej jako „must read”, chociaż do „Partyline” pewnie jeszcze kiedyś sobie wrócę.
Po tym, jak z ledwością doczytałam „Vertical”, książki Rafała Kosika wzbudzają we mnie pewien dystans. I choć podobał mi się zarówno czytany później „Różaniec”, czy jedna z jego książek dla dzieci to tak czy siak, zawsze boję się, że będzie ciężko, że będę się nudzić i męczyć w trakcie lektury. Dlatego „Nowi ludzie” przeleżeli mi chwilę na półce, nim po tę książkę...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-01-23
Jeśli chcesz opuścić swoją strefę, musisz uzyskać pozwolenie. Pamiętaj jednak, że ta, w której mieszkasz, jest najlepszą i nie powinieneś nawet myśleć o tym, by na stałe ją opuszczać – w takim świecie żyje Neut. Gdy jego żona wyjeżdża, mężczyzna jest świadkiem wypadku i próbuje zbadać tkwiącą za nim tajemnicę. Rząd jednak właśnie do takich zachowań nie chce dopuszczać, wręcz wymuszając na obywatelach, aby ci skupili się na filmach pornograficznych i erotycznych zabawkach.
Polska fantastyka socjologiczna to gatunek, który nie jest szczególnie dobry pod kątem artystycznym, co zauważył Maciej Parowski w posłowiu z 2013 do swojej powieści, „Twarzą ku ziemi”. Tę książkę napisał pod koniec lat 70. Na rynku pojawiła się zaś po raz pierwszy w 1981 roku i jeśli dobrze rozumiem: była właściwie jedną z wielu. Z jego kolegów po fachu wybił się szczególnie Janusz Zajdel, a inni twórcy, choć bardzo próbowali, w większości byli stosunkowo wtórni.
Nie ma się co dziwić. W końcu te książki właściwie bazują na jednym schemacie. Mamy świat, w którym ludzie są w jakiś sposób ograniczani. Dystopię, która tylko udaje idealną rzeczywistość, lecz większość leniwych obywateli wcale tego nie zauważa i myśli, że żyje w świecie idealnym. I wtedy pojawia się ON (czasem ONA, ale jednak zwykle ON). Ten jedyny, który zaczyna zauważać, że w tym świecie nie wszystko gra. Powoli, powolutku zaś próbuje przekazać innym swoją wiedzę, kończąc na różne sposoby. Czasem mu się udaje, innym razem dołącza do rządu, kiedy indziej traci życie itd. Ówczesne książki z tego nurtu właściwie nigdy nie łamały tego schematu i „Twarzą ku ziemi” wyjątkiem nie jest. Choć Maciej Parowski był bardzo dobrym znawcą fantastyki, który dla gatunku zrobił wiele dobrego, jego powieść to po prostu dość przeciętne dzieło w swoim gatunku.
W języku autora czuć pewien dobry ciężar. „Twarzą ku ziemi” to powieść dość zgrabna pod tym kątem, szczególnie że mimo głównego tematu dystopii obracającego się wokół seksualności zachowuje klasę w tym temacie. Choć gdyby ta książka była pisana dziś, pewnie byłaby tak czy siak nieco bardziej dosłowna, a niektóre ze słów byłyby używane nieco inaczej. Niemniej, od samego początku „czuć”, że Parowski wie co robi. Problem polega na tym, że jego książka gubi właściwie we wszystkich innych elementach składniowych powieści, wypadając naprawdę bardzo przeciętnie.
Opis świata jest zbyt podobny do innych powieści z tego nurtu, aby mnie szczególnie zainteresował. Tematykę seksualności w sposób bardziej otwarty i naturalny poruszył już Huxley w „Nowym wspaniałym świecie”, a opresyjny rząd występuje w każdej historii tego typu. Fabuła zaczyna się od dobrej intrygi, ale następnie nieco się rozmywa i robi się wtórna; historia nie ma wybitnie dobrego tempa. Bohater również przynajmniej mnie nieszczególnie zainteresował. Po prostu był, służył, aby opowiedzieć nam o świecie, ale to byłoby właściwie na tyle. „Twarzą ku ziemi” naprawdę zdaje się niczym szczególnym nie wyróżniać, ani pozytywnie, ani bardzo negatywnie.
Jeśli miałabym jednak wskazać jakiś ciekawy element do analizowania tej powieści współcześnie to byłyby chyba kwestie związane z LGBT, biorąc pod uwagę, że to obecnie głośny temat, a Parowski w swojej powieści regularnie o takich postaciach wspomina. Choć właśnie: wspomina. Nie mamy tu bohatera czy bohaterki homoseksualnej. Regularnie za to bohater (bo narracja jest pierwszoosobowa) oraz otaczający go ludzie wspominają „pedałów”, którzy robią takie a takie rzeczy. Ton ich wypowiedzi odbieram jako negatywny, ale mam wrażenie, że na tle całej tej historii wychodzi z tego pewna… ironia. Bo widzicie, postacie z jednej strony mają niekoniecznie przyjemne uwagi (np. bojąc się, że to oni byli obiektem pożądania), ale z drugiej… sami w kwestii seksualności utracili jakiekolwiek moralne zasady. Widzą źdźbło w oczach innych, a nie dostrzegają, że sami w oczach mają belkę. Nie wiem, czy Parowski właśnie to miał na myśli, ale tak to odbieram, choć jednocześnie mam wrażenie, że gdyby ta powieść trafiła do bardziej publicznej dyskusji mogłaby być pod tym kątem krytykowana.
Na pewno wolę nieco wtórną fantastykę socjologiczną, która jednak ma w sobie pewien ciężar, od licznych współczesnych, typowo rozrywkowych powieści, które ignorują zwykle na przykład logikę przy światotworzeniu. Nie zmienia to faktu, że chyba jednak Parowskiego wolę jako redaktora i człowieka analizującego gatunek. Z resztą, nie bez powodu to właśnie w tym koniec końców się wyspecjalizował, bo sam w jednym ze swoich tekstów zauważył, że pod kątem pisania nie jest wybitny i jest potrzebny fantastyce w nieco innej roli. Nie każdy w końcu musi być pisarzem, aby zrobić dla literatury masę dobrego.
Mała uwaga. Książkę obecnie kupicie albo buszując w antykwariatach, albo na stronie dawnego Solarisu, czyli esef.com.pl. Nigdzie indziej jej po prostu obecnie nie ma.
Jeśli chcesz opuścić swoją strefę, musisz uzyskać pozwolenie. Pamiętaj jednak, że ta, w której mieszkasz, jest najlepszą i nie powinieneś nawet myśleć o tym, by na stałe ją opuszczać – w takim świecie żyje Neut. Gdy jego żona wyjeżdża, mężczyzna jest świadkiem wypadku i próbuje zbadać tkwiącą za nim tajemnicę. Rząd jednak właśnie do takich zachowań nie chce dopuszczać,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-01-20
Ostatniego tomu cyklu "Silos" postanowiłam nie kończyć. Ta powieść wydawała się wręcz nie mieć dla mnie treści. Czytałam zdania, ledwo składając je w historie i kompletnie nie interesując się... niczym. Pierwszy tom był dość szaro-bury, ale jako debiut miał pewien potencjał. Tu im dalej tym jest gorzej.
Ostatniego tomu cyklu "Silos" postanowiłam nie kończyć. Ta powieść wydawała się wręcz nie mieć dla mnie treści. Czytałam zdania, ledwo składając je w historie i kompletnie nie interesując się... niczym. Pierwszy tom był dość szaro-bury, ale jako debiut miał pewien potencjał. Tu im dalej tym jest gorzej.
Pokaż mimo to2020-09-24
Troy budzi się z hibernacji na trwającą pół roku zmianę. Jako jeden z przełożonych w pierwszym Silosie musi kontrolować, co dzieje się we wszystkich pozostałych. Okazuje się, że jego zmiana wcale nie będzie prosta. Niespełna sto lat wcześniej młody kongresmen, Donald, dostaje wyjątkowo ważne i owiane tajemnicą zadanie. Ma zaprojektować budynki, kluczowe dla istnienia ludzkości. Dlaczego? Jeszcze nie ma o tym pojęcia.
Czasem pojawiają się w moich rękach książki, które mimo swojej przeciętności zaskakują mnie pozytywnie. Bo „Silos” Hugh Howey’a trafił do mnie przypadkiem. Kupiłam go na bardzo dużej promocji, za kilka groszy, wraz z trzecim tomem z cyklu. Nie spodziewałam się po tej książce niczego dobrego, a jednak okazało się, że dało się ją czytać. Liczyłam więc trochę, że „Zmiana”, która w przeciwieństwie do tomu pierwszego debiutem już nie jest, pokaże mi coś więcej, coś lepszego. Jak się jednak okazało, nadzieje nie miały pokrycia z rzeczywistością.
Bo spotkanie z tą książką było… no było. Po prostu było, minęło i raczej do niej nie wrócę. Już dawno nie sięgnęłam po lekturę względem której miałabym aż tak obojętne odczucia. Ani nie bawiłam się dobrze w trakcie czytania, ani też nie irytowałam nadmiernie. Strony mijały szybko i jedynie czasem gdzieś tam wkradała mi się nuda i chęć pominięcia kolejnych stron. Analiza tekstu to jednak trochę inna bajka – bo mimo wszystko, wytknąć tej pozycji mogę sporo.
Howey miał dobry pomysł wyjściowy. Poszedł nieco w stronę fantastyki socjologicznej/dystopii próbując poprzez swój post-apokaliptyczny świat pokazać ludzi żyjących w zamkniętym środowisku. W pierwszym tomie zrobił to jednak zbyt płytko i zbyt sztampowo, aby wywołało to we mnie większe emocje. Podobnie jest w „Zmianie”. W kontynuacji autor próbuje eksplorować to, w jaki sposób doszło do zamknięcia ludzi w silosach i zadaje pytania co do moralności tych czynów. Robi to jednak w sposób niezbyt wprawiony i naprawdę nudny. W tej części skaczemy od samego planu ludzkości przed apokalipsą, przez upadanie silosów, aż do rozwiązania zagadki dotyczącej tego, co i jak się stało. Howey wykłada nam więc wszystko od A do Z, nie zostawiając żadnych domysłów, przez co jego świat staje się wręcz absurdalny. Jeśli w tego typu literaturze przestaje istnieć choć odrobinka tajemnicy to jeśli nie jest perfekcyjnie skonstruowany to zaczyna się sypać niczym domek z kart – i mam wrażenie, że to dzieje się w tym przypadku.
Dodatkowo skakanie pomiędzy stuleciami z Troy’em (którego tajemnica prędko staje się oczywistością: ja domyśliłam się rozwiązania praktycznie od razu) było po prostu… głupie. Irracjonalne. Jedna osoba, budząca się do życia co sto lat i nie mającą problemu w przywyknięciu do aktualnie trwającej sytuacji nie pomaga w realistycznym budowaniu świata przedstawionego.
Należy tu nadmienić, że tom pierwszy oraz drugi łączy właściwie tylko samo uniwersum. Owszem, jakieś wydarzenia się pokrywają, ale generalnie nasi bohaterzy to nowe postacie. Nie jest to więc bezpośrednia kontynuacja.
„Zmiana” ma też spory problem ze stylem autora. Bo chociaż Howey pisze w sposób bardzo lekki i przystępny to mam wrażenie, że jest za bardzo przegadany. Połowę treści można było naprawdę wyciąć, a powieść co najwyżej zyskałaby na tempie. Niestety, przez to trudno mi nie odnieść wrażenia, że autor ma w sobie duszę grafomana, który pisze, pisze i nie potrafi przestać, a usunięcie fragmentów dzieła jest dla niego zniszczeniem jego najbardziej ukochanego dziedzictwa. A tej powieści naprawdę mocno przydałoby się ostre cięcie.
Jako, że trzeci tom na półce już po prostu mam to na pewno zakończę lekturę tej trylogii w całości i nie będę poprzestawać na tomie drugim. Gdybym jednak nie jej nie miała to na pewno nie kupowałabym jej specjalnie. Nie trudno mi się domyśleć, jakie będzie zakończenie, a sama powieść jest dla mnie po prostu bardzo bezbarwna i przy tym niezbyt wprawna warsztatowo. Niemniej, to da się czytać. Nie boli nadmiernie, wchodzi lekko i stosunkowo bezboleśnie. Jeśli wiec ktoś szuka po prostu jakiejś post-apokalipsy, bo pochłania takie lektury w ilości każdej to jak najbardziej można dać tej serii szansę. Może akurat Was ten świat i takie podejście do pisania zauroczy. Wszak gusta są różne, a ten tytuł nie bez powodu sprzedał się w dużych ilościach na amerykańskim rynku.
Troy budzi się z hibernacji na trwającą pół roku zmianę. Jako jeden z przełożonych w pierwszym Silosie musi kontrolować, co dzieje się we wszystkich pozostałych. Okazuje się, że jego zmiana wcale nie będzie prosta. Niespełna sto lat wcześniej młody kongresmen, Donald, dostaje wyjątkowo ważne i owiane tajemnicą zadanie. Ma zaprojektować budynki, kluczowe dla istnienia...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-24
Niegdyś strażacy gasili pożary. Teraz je wzniecają, pilnując, aby książki pozostały tylko niechlubnym echem przeszłości. Guy Montag jest jednym z nich. Sumiennie wykonuje swoją pracę, przez większą część życia nawet nie myśląc, że świat mógłby wyglądać inaczej. Gdy jednak zaczyna odkrywać przeszłość ludzkości, jego światopogląd ulega zachwianiu.
Są takie książki, które każdy czytelnik powinien uwielbiać. Wiele z nich na swój główny temat bierze właśnie literaturę, bo przecież osoba lubiąca taką formę rozrywki musi lubić dzieła kultury o takowej mówiące. Bo jakby inaczej! I tak “Złodziejka książek”, powieść opowiadająca o Holocauście, jest absolutnie uwielbiana przez wielu czytelników. “451⁰ Fahrenheita” też o książkach mówi. Na dodatek jest dystopią, poruszającą trudny, społeczny temat. To książka inteligentna, która naprawdę z ogólnego założenia powinna wzbudzić we mnie zachwyt. Tyle, że… no nie. W tym przypadku po prostu nie miało to miejsca. Z resztą, za “Złodziejką książek” też nie przepadam.
Dlaczego tej powieści nie potrafię uwielbiać? Sprawa wydaje mi się dość prosta, ale najpierw powiedzmy sobie jasno. Nie uważam tej powieści za złą. Przeciwnie wręcz, to całkiem kompetentna dystopia, która w chwili, w której wyszła, na pewno wzbudza zachwyt. Tyle tylko, że z pewnych powodów w moim odczuciu dość mocno się zestarzała.
Książka Ray’a Bradbury’ego została wydana w 1953 roku, czyli w czasie, w którym kultura masowa świeciła swoje triumfy. Osobiście odbieram ją właśnie jako krytykę takowej. Bradbury próbował sobie odpowiedzieć co będzie, jeśli będziemy brnąć w tym nurcie dalej i wyszła mu właśnie taka oto wizja. Wizja świata, w której jakakolwiek inność jest odbierana jako coś złego, w której książki uważa się za snobistyczne i nic nie wnoszące do życia opowieści. Tyle że… współcześnie to jest właśnie wizja trochę przedawniona, bo kultura masowa przemieniła się w popkulturę, a w międzyczasie zaczęły powstawać jeszcze inne nurty. Choć niektórzy może i odbierają kulturę w sposób podobny do autora tejże książki to ogółem: w moim odczuciu ta wizja przyszłości dość mocno się zdezaktualizowała.
Mimo tego jednak to przecież dalej mogłaby być wybitna książka, czyż nie? Zachwycająca światem, zachwycająca bohaterami, akcją, językiem… czy czymkolwiek innym. Dla mnie jednak to po prostu dość porządna, ale raczej zwykła dystopia. Osobiście dużo bardziej od Bradbury’ego wolę Zajdla, a chyba i Orwell wypada lepiej. Jego świat wydaje mi się bardziej kompletny. “451⁰ Fahrenheita” wydaje mi się powieścią krótką, wręcz składającą się z pewnych urywków, naprawdę będąca raczej wizją autora i krytyką otaczającej go rzeczywistości, niż taką fantastyką, która próbuje spiąć absolutnie wszystko: od mądrego przesłania, przez dobrych bohaterów po świetny świat przedstawiony.
Biorąc pod uwagę, jak często jest gdzieś ten tytuł wspominany, warto go sprawdzić. Bądź co bądź, to klasyka, która mimo upływu lat wciąż jest czytana. Pewnie będę też czasem ją polecać, bo i czyta się to całkiem przyjemne, i nie jest wcale długie. Właściwie gdybym miała opisać moje wrażenia po tej lekturze uznałabym je za takie “neutralne +”. Nic mnie tu w końcu szczególnie negatywnie nie ubodło, a kilka początkowych scen, w których główny bohater rozmawia ze swoją sąsiadką było naprawdę urocze i całkiem z resztą ciekawe. Nie umiem jednak ten książki uwielbiać i nadzwyczaj zachwalać, bo ponownie: znam lepsze dystopie. Bardziej aktualne i mocniej do mnie przemawiające.
Niegdyś strażacy gasili pożary. Teraz je wzniecają, pilnując, aby książki pozostały tylko niechlubnym echem przeszłości. Guy Montag jest jednym z nich. Sumiennie wykonuje swoją pracę, przez większą część życia nawet nie myśląc, że świat mógłby wyglądać inaczej. Gdy jednak zaczyna odkrywać przeszłość ludzkości, jego światopogląd ulega zachwianiu.
Są takie książki, które...
2020-06-05
Silos to wielkie, podziemne miasto, będące schronieniem dla ludzi przed toksyczną Ziemią. Gdy jego szeryf, Holston, zaczyna wariować i ogłasza, że chce opuścić swój dom, władza nie ma wyboru: mężczyzna zostaje wysłany na czyszczenie znajdujących się przed Silosem obiektywów, a tym samym skazany na pewną śmierć. Jego miejsce zajmuje Jules: pewna siebie i uparta kobieta, która - ku swojej zgubie - próbuje zrozumieć, dlaczego jej poprzednik zapragnął opuścić bezpieczny Silos.
Historia związana z wydaniem “Silosu” jest całkiem ciekawa. Hugh Howey wydał tom pierwszy początkowo w metodzie self-publishingu, w formie pięciu nowelek, czy też powiązanych ze sobą opowiadań. Dopiero później teksty zostały złączone w jeden tom, rozpoczynający trzytomowy cykl post-apokaliptyczny.
Gdyby nie fakt, że udało mi się upolować ją przypadkiem na promocji, powieść prawdopodobnie nie trafiłaby w moje ręce, bo właściwie wcześniej po prostu o niej nie słyszałam. Mimo zapewnień wydawnictwa z okładki powieści dotyczących tego, że to nowy “klasyk SF”, mnie jakoś to cudo wcześniej ominęło. Słusznie i niesłusznie zarazem. Bo choć klasyk z tego raczej żaden to przyjemne czytadło: jak najbardziej.
Dlatego, że “Silos” to absolutnie typowa powieść post-apokaliptyczna. Choć nie znam wielu tytułów z tego podgatunku fantastyki to wszystkie tropy i motywy, które Howey w tej książce porusza są mi doskonale znane. Mimo tego tę powieść czytało mi się zaskakująco lekko i płynnie, nawet jeśli nie była to najciekawsza z książek, jaką miałam kiedykolwiek w rękach.
Hugh Howey próbował połączyć post-apokalipsę z dystopią: to raczej dość częsty i typowy zabieg, jako że dystopia w fantastyce i tak bardzo często pojawia się w fantastyce po jakiejś “apokalipsie”: nagłej i gwałtownej zmianie, przez którą świat musiał uformować się na nowo. Tyle tylko, że tego typu powieść będzie zapamiętana jako poważne dzieło tylko wtedy, kiedy wniesie do gatunku coś nowego i świeżego. Nowe przemyślenie, nową analizę. Może krytykę sytuacji, której autor był świadkiem? A “Silos” (przynajmniej jeśli mowa o tomie pierwszym - kolejnych jeszcze nie znam) nic takiego nie wnosi. Ot, mamy korupcję i wysokiej rangi urzędników, którzy wyraźnie coś ukrywają. Prawdopodobnie dla pieniędzy, władzy i innych tego typu elementów. Nie jest to nic nowego.
Samo funkcjonowanie świata przedstawionego kojarzyła mi się zaś bardzo z serią “Metro 2033” Głuchowskiego. Bo i tu mamy ludzi zamkniętych gdzieś pod ziemią, nie świadomych tego, co mogą znaleźć na zewnątrz. Myślących, że poza nimi nikt nie przetrwał. Główne różnice są dwie. Po pierwsze, tu nikt nie wychodzi poza Silos, aby zbierać pozostałości. Po drugie: ci ludzie już przywykli i nauczyli się w pełni funkcjonować w warunkach, w jakich muszą żyć. Wydaje mi się, że przez to ten świat jest po prostu mniej ciekawy i mniej klimatyczny, chociaż dalej całkiem porządnie skonstruowany.
Język, którym posługuje się autor tej książki, określiłabym mianem typowego. Typowego dla amerykańskiej, tłumaczonej literatury. Dość prosty w przyswojeniu, nieszczególnie klimatyczny, ale taki, który można w płynny sposób przyswoić. Ciekawa jest też sama konstrukcja powieści, bo składa się ona z pięciu bardzo wyraźnych części, które różnią się od siebie i narracją, i konceptem. Widać, że początkowo miały być to w miarę oddzielne twory, chociaż każda kolejna jest bardziej spójna z poprzednią, a całość koniec końców bez problemu tworzy powieść, a nie zbiór opowiadań.
Ponadto powoli już kończąc chyba muszę dodać, że ta post-apokaliptyczna powieść przez mocno dystopiczne elementy jest też przy okazji fantastyką naukową. Wiem, że niektóre teksty z tego gatunku wcale nie muszą nią być, dlatego wolę to podkreślić. Jeśli szukacie post-apokalipsy idącej w stronę fantasy albo takiej bez nadnaturalnych wynalazków to raczej nie będzie coś dla Was.
“Silos” wypada na pewno o niebo lepiej od “Dopóki nie zgasną gwiazdy” Patykiewicza czy “Zapomnianej księgi” Hendel. Jest bardziej przemyślaną powieścią, konkretniejszą, jednolitą. Nie ma może specyficznego klimatu książki Patykiewicza (gdzie zimowe post-apo dobrej jakości z radością bym przeczytała), ale na pewno jest stworzony z większą świadomością gatunku. Jak na debiut prezentuje się nienajgorzej i na pewno po kolejne części sięgnę. Niemniej, słowo “czytadło” naprawdę chyba określa tę powieść najlepiej. Jeśli więc szukacie po prostu książki w takich klimatach dla zabicia czasu i rozrywki, swobodnie można się za nie zabrać. Nie wydaje mi się jednak, aby można było oczekiwać po tej powieści czegoś więcej.
Silos to wielkie, podziemne miasto, będące schronieniem dla ludzi przed toksyczną Ziemią. Gdy jego szeryf, Holston, zaczyna wariować i ogłasza, że chce opuścić swój dom, władza nie ma wyboru: mężczyzna zostaje wysłany na czyszczenie znajdujących się przed Silosem obiektywów, a tym samym skazany na pewną śmierć. Jego miejsce zajmuje Jules: pewna siebie i uparta kobieta,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po latach wróciłam do twórczości Ursuli Le Guin. „Wracać wciąż do domu” to ok. 1200-stronnicowy omnibus, który zawiera tytułową powieść, zbiór opowiadań „Międzylądowania” oraz trylogię „Kroniki Zachodniego Brzegu”. Jako że to książka długa, a moje ostatnie spotkanie z tą autorką było dość męczące, odkładałam jej lekturę, ile wlezie i swoje na mojej półce przeleżała. Ale jak się okazało, nie do końca słusznie.
Tę książkę można właściwie podzielić na pół. Pierwsza połowa to fabularna trylogia, druga zaś to dzieła nieco bardziej… cóż, koncepcyjne? Chyba tak mogę to określić. Poszczególne jej części są więc zupełnie inne, ale pewne dla mnie jest jedno – styl pisania Ursuli Le Guin jest bardzo, ale to bardzo charakterystyczny. Mam wrażenie, że gdybym dostała jakiś jej tekst, nie wiedząc, czyj jest, bez większego problemu zgadłabym, kto go napisał.
Le Guin tworzy trochę tak, jakby pisała kronikę. Niezależnie od tego, jaką historię opowiada i czy w ogóle jest to historia, to zawsze stoi jakby z boku. Przy tym ma niezwykle ładne, wręcz poetyckie pióro. W swoich historiach nie skupia się zaś na wielkich i potężnych bitwach, a raczej na tym, co z nich wynika dla zwykłych ludzi. Gdy w standardowej powieści fantasy główny bohater będzie wojownikiem, biorącym udział w starciach, tak u niej będzie to mieszkaniec wioski, która została napadnięta. To wszystko sprawia, że jej twórczość jest jednocześnie bardzo unikatowa, jak i czasem męcząca oraz zdecydowanie nie dla wszystkich. To po prostu inny sposób narracji niż ten, do którego współczesny czytelnik jest przyzwyczajony.
Należy jednak tu też dodać, że to autorka o unikatowej wrażliwości, która była świetną obserwatorką rzeczywistości. Z tego powodu poruszane przez nią problemy społeczne, czy proponowane rozwiązania na takowe zawsze są przynajmniej interesujące i zasługujące na to, by się nad nimi pochylić.
Jeśli chodzi o same jej prace zawarte w tym zbiorze, to zacznijmy najpierw od tych, które znajdują się na początku, czyli od młodzieżowej trylogii „Kroniki Zachodniego Brzegu”. To trzy powieści, skonstruowane trochę tak jak trylogia „Zamek” Diany Wynny Jones. Bohaterowie pojawiający się w tomie pierwszym spinają wszystkie trzy części, jednak poza właśnie tomem pierwszym nie grają pierwszych skrzypiec. Każda z tych powieści jest przy tym od siebie inna.
Pierwsza część, czyli „Dary” to dość obyczajowa opowieść o młodych ludziach z niezwykłymi mocami, którzy jakoś próbują sobie przeżyć w niewielkiej wsi. Rzecz ładna, poruszająca wątki rodzinne, choć bez szczególnie dużej akcji. Dla mnie osobiście była to po prostu dość komfortowa lektura, z takim zastrzeżeniem, że nie byłabym w stanie czytać takich rzeczy bezustannie; jednak chciałabym ciut więcej akcji.
Druga część, czyli „Głosy” podobała mi się najbardziej. To powieść osadzona w niegdyś naukowym mieście, które zostało podbite przez lud uznający słowo pisane za herezję. To historia o różnicach kulturowych, opowiadana z perspektywy nastolatki będącej potomkinią dwóch ludów. Odpowiadał mi tu zarówno klimat, ogólna tematyka, jak i rytm powieści, w której już nieco więcej się działo.
„Moce” to zaś historia niewolnika, który zostaje z pewnych powodów zmuszony do wyruszenia w podróż. Choć jest najdłuższa z nich wszystkich i choć w teorii to historia podróży to sama miałam wrażenie, że najmniej mi wnosi do życia i szczerze mówiąc, zaczynałam się już przy niej męczyć. Jednak może to była też wina zmęczenia materiałem.
Dwa kolejne dzieła to tak naprawdę opisy fantastycznych światów. I w tym przypadku mój osobisty problem z nimi polega na tym, że personalnie kompletnie mnie coś takiego nie interesuje. Oczywiście pojawiają się tam jakieś krótsze historie, jednak autorka skupia się tam na kreacji innych rzeczywistości, także z np. podaniem wierszy, opisów chorób, zwierząt etc. Jak najbardziej rozumiem, że mogą być osoby zafascynowane takimi publikacjami, ale to po prostu nie jestem ja; jeśli mam czytać o wyimaginowanych światach to wolałabym sięgnąć po książkę popularnonaukową, albo jakiś reportaż. Niemniej, jeśli ktoś właśnie czegoś takiego szuka, to w tym omnibusie to znajdzie.
Jak się dla mnie okazało, nie taki diabeł straszny, jak go wspomnienia malują. Od dawna cenie sobie twórczość Le Guin, jednak moje poprzednie spotkanie z jej twórczością zakończyło się bodaj zastojem czytelniczym oraz lękiem przed ciężkością jej pióra. I chociaż zdecydowanie do najlżejszych nie należy, a jej wizje skupiające się tylko na kreacji światów kompletnie nie są dla mnie, to naprawdę doceniam i piękne pióro tej autorki, i jej spojrzenie na rzeczywistość. Choć nie dla każdego to zdecydowanie jest jakościowa fantastyka.
Po latach wróciłam do twórczości Ursuli Le Guin. „Wracać wciąż do domu” to ok. 1200-stronnicowy omnibus, który zawiera tytułową powieść, zbiór opowiadań „Międzylądowania” oraz trylogię „Kroniki Zachodniego Brzegu”. Jako że to książka długa, a moje ostatnie spotkanie z tą autorką było dość męczące, odkładałam jej lekturę, ile wlezie i swoje na mojej półce przeleżała. Ale jak...
więcej Pokaż mimo to