-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
2023-05-27
2022-09-12
Świat został zniszczony i zostały po nim jedynie zgliszcza. Miasto pozbawione imienia jest podzielone między kilka sił, a jedną z nich jest upadająca Firma, zajmująca się niegdyś niebezpiecznymi eksperymentami. Rachel to młoda zbieraczka, która mieszka wraz z partnerem w Balkonowych Klifach. Pewnego dnia znajduje stworzenie wyglądające jak ukwiał i nadaje mu imię Zrodzony.
Jeff VanderMeer czasem mnie przytłacza, a czasem zachwyca. Tym razem, na całe szczęście, udało mu się to drugie. Bo choć „Zrodzony” ma w sobie nieco z absurdu (za którym nie przepadam) to przede wszystkim ta powieść jest po prostu naprawdę solidnym i klimatycznym post-apo, które wykorzystuje postać tajemniczej istoty do opowiedzenia historii o zagubionej kobiecie.
To nie jest typowa powieść akcji. Owszem, trochę się tutaj dzieje, ale wszystko skupia się raczej na relacji Rachel ze Zrodzonym oraz jej partnerem. To mała historia, przez większą część czasu zamknięta we wspomnieniach bohaterki, w jej mieszkaniu oraz Mieście, do którego z ostrożnością wychodzi w poszukiwaniu nowych fanów. I o ile finał jest nieco większy i bardziej rozbudowany, to skala powieści jest dość skromna, wręcz kameralna. Ale to właśnie jest jej siłą.
Jest coś wciągającego w stylu VanderMeera. W tym, jak prowadzi relacje, jak powoli odkrywa kolejne karty, jak stopniowo prowadzi czytelnika przez stworzony świat. Należy jednak pamiętać o tym, że to nie jest autor, który odkrywa wszystkie karty. Ta książka zostawia po sobie trochę pytań pozbawionych odpowiedzi. Ale dla mnie to właściwie kolejna zaleta: autor nie musi wykładać mi wszystkiego, jeśli to nie jest konieczne, a w przypadku tej powieści mam wrażenie, że wyjaśnione zostało wystarczająco. Niemniej, osoby czytające głównie dość proste powieści mogą się poczuć nieco zagubione, dlatego warto o tym pamiętać.
Choć widzę tu, jak w każdej powieści VanderMeera, trochę artystycznego podejścia, to w dalszym ciągu uważam, że „Zrodzony” jest dobrą powieścią również pod względem scricte rozrywkowym. Właściwie dla mnie to idealny balans, pomiędzy książką, która wnosi coś nieco więcej, próbuje analizować i stawia trudne pytania, a historią, która ma po prostu bawić. I nie oszukujmy się, to jest właśnie to, czego szukam w fantastyce.
Pod koniec książki wydanej w ramach serii Uczta Wyobraźni możemy znaleźć również krótkie opowiadanie, którego akcja rozgrywa się równolegle do powieści. I choć rozumiem, czemu zostało tam umieszczone, to szczerze mówiąc: osobiście kompletnie go nie potrzebowałam. Było nieco dziwne, a przy okazji odkrywało niepotrzebnie niektóre karty. Niemniej, jak jest, to jest: cóż poradzić.
Jeff VanderMeer to nie jest autor dla każdego i doskonale o tym wiem. Ale ja jego twórczość naprawdę lubię i wydaje mi się, że warto dać mu szansę choćby po to, by poznać jakiegoś ciekawego twórcę.
Świat został zniszczony i zostały po nim jedynie zgliszcza. Miasto pozbawione imienia jest podzielone między kilka sił, a jedną z nich jest upadająca Firma, zajmująca się niegdyś niebezpiecznymi eksperymentami. Rachel to młoda zbieraczka, która mieszka wraz z partnerem w Balkonowych Klifach. Pewnego dnia znajduje stworzenie wyglądające jak ukwiał i nadaje mu imię...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-03
Katastrofa klimatyczna doprowadziła do końca świata, jaki znamy. Na polskich ziemiach władać zaczynają starzy bogowie. Istoty z wierzeń, które wydawały się już dawno zapomniane. We wsi Stare Olchy ludzie próbują przetrwać, wchodząc we współpracę z istotami wychodzącymi z okolicznego lasu.
Słowiańszczyzna w polskich powieściach fantastycznych nie traci na popularności. Ba, nawet niektóre książki są jako takie promowane, choć nie mają w sobie żadnych takich elementów (tak, „Domie między chmurami”, to mowa o tobie). Post-apokalipsę z tymi motywami także miałam okazję już poznać. „Strażnik” Pauliny Hendel nie był jednak powieścią ani szczególnie ciekawą, ani szczególnie dobrą. Dlatego też jeśli chodzi o samą bazę konceptu „Trupokupcy” Magdaleny Świerszczek-Gryboś nie są czymś kompletnie nowym i kompletnie innym. Sprawa ma się jednak inaczej, jeśli spojrzymy na prowadzenie narracji, bo ta z Hendel nie ma już zupełnie nic wspólnego.
Piszę, porównując trochę te dwa tytuły, głównie dlatego, że Hendel jest po prostu dużo lepiej znana i wydaje mi się, że jakiś punkt odniesienia pomoże mi lepiej wyjaśnić, czym „Trupokupcy” w ogóle są. Może jednak lepiej będzie wspomnieć najpierw technikalia. Książka Świerszczek-Gryboś to bardzo krótka powieść. Całe wydanie ma jakieś 215 stron. Gdy odejmiemy od tej długości przedmowę, posłowie, ilustracje, teksty piosenek wplecione w treść i puste obszary pomiędzy rozdziałami dostaniemy powieść naprawdę bardzo krótką jak na dzisiejsze standardy pisania. Nie jest to jednak wada. Współcześnie książki są często zbyt „przegadane” i rozrastają się od razu do nadmiernej ilości tomów, dlatego jak najbardziej szanuje tak krótki „jednostrzał”. Jednocześnie, z powodu samej konstrukcji tej książki, zastanawiam się, czy nie lepiej sprawdzałaby jako opowiadanie lub zbiór kilku krótszych tekstów.
Dlatego że – w przeciwieństwie do wspomnianego już „Strażnika” – „Trupokupcy” nie są jedną z tych zupełnie klasycznych, rozrywkowych książek, w których od razu wiemy, kto jest głównym bohaterem. To książka skupiona raczej na emocjach i niedopowiedzeniach. Niby mówiąca coś o świecie przedstawionym, ale nie do końca. Przy tym jest trochę chaotyczna, ale właściwie post-apokaliptyczny świat przecież po prostu może taki być. Nie musi mieć klarownych zasad, jego mieszkańcy mogą się gubić w panującej rzeczywistości, a sama sytuacja może się bezustannie zmieniać. Ta forma pasuje mi więc do całokształtu. Ale jednocześnie wydaje mi się, że mogłaby mieć właśnie nieco mocniejszy wydźwięk emocjonalny, gdyby nie była jedną konkretną historią, a kilkoma powiązanymi światem. Niemniej, dostaliśmy powieść i jako powieść ta książka również sprawdza się całkiem nieźle.
Chociaż przyznaję, że osobiście dodałabym tu kilka elementów. Wyjaśniłabym nieco klarowniej choćby to, kim są tytułowi „trupokupcy”. Ustanowiłabym też ten świat ogólnie odrobinę bardziej, bo w przypadku powieści jednak to zdaje się przydatne. Opowiadania nie muszą tego robić, ale dłuższej formie by „wypadało”. Nie jest to dla mnie duża wada, która psuła mi przyjemność z lektury, ale wydaje mi się, że to poprawiłoby ogół odbioru powieści.
Drobny problem widzę również w przypadku bohaterów. „Trupokupcy” to nie książka bazująca na tym aspekcie, ale na 200 stronach pojawia się dość spora grupa postaci, które jednak przynajmniej mi cały czas się plątały. Przydałoby się im kilka mocniejszych cech charakterów, aby można było je od siebie łatwiej rozróżnić. Niemniej, ponownie: to nie książka o nich. Nacisk położony jest na inne elementy.
Sama fabuła jest przy tym dość prosta i raczej jednowątkowa, co nie dziwi, biorąc pod uwagę objętość książki. Zresztą, także z powodu sposobu narracji bardziej skomplikowana historia po prostu by tutaj „nie przeszła”. Już ona sama pozostawia dużo pytań bez odpowiedzi, a rozbudowana historia mogłaby tylko ten efekt pogłębić, sprawiając, że ta opowieść zaczęłaby się robić zdecydowanie męcząca.
Jak już też wspominałam, pomiędzy tekstem można znaleźć liczne teksty piosenek. Dla mnie są one kompletnie zbędnym dodatkiem, bo najzwyczajniej w świecie ani nie znam tych utworów, ani nie przepadam za poezją w prozie w ogóle, ale jednocześnie dobrze wiem, że to kwestia mocno indywidualna. Ja po prostu w kwestii muzyki jestem… cóż, mocno specyficznym przypadkiem.
Koniec końców uważam, że „Trupokupcy” Świerszczek-Gryboś to ciekawa propozycja. Książka być może nawet i tylko na jeden lub dwa wieczory, ale wyróżniająca się spośród innych podobnych tematycznie powieści klimatem oraz sposobem wykonania. Jednocześnie wydaje mi się, że może być raczej pozycją dla konesera, a nie dla przeciętnego, szarego czytelnika. Jeśli ktoś szuka przede wszystkim klasycznej historii, z klarowną ekspozycją i naciskiem na głównych bohaterów być może lepiej byłoby sięgnąć po inną powieść.
Katastrofa klimatyczna doprowadziła do końca świata, jaki znamy. Na polskich ziemiach władać zaczynają starzy bogowie. Istoty z wierzeń, które wydawały się już dawno zapomniane. We wsi Stare Olchy ludzie próbują przetrwać, wchodząc we współpracę z istotami wychodzącymi z okolicznego lasu.
Słowiańszczyzna w polskich powieściach fantastycznych nie traci na popularności. Ba,...
2021-01-20
Ostatniego tomu cyklu "Silos" postanowiłam nie kończyć. Ta powieść wydawała się wręcz nie mieć dla mnie treści. Czytałam zdania, ledwo składając je w historie i kompletnie nie interesując się... niczym. Pierwszy tom był dość szaro-bury, ale jako debiut miał pewien potencjał. Tu im dalej tym jest gorzej.
Ostatniego tomu cyklu "Silos" postanowiłam nie kończyć. Ta powieść wydawała się wręcz nie mieć dla mnie treści. Czytałam zdania, ledwo składając je w historie i kompletnie nie interesując się... niczym. Pierwszy tom był dość szaro-bury, ale jako debiut miał pewien potencjał. Tu im dalej tym jest gorzej.
Pokaż mimo to2020-09-24
Troy budzi się z hibernacji na trwającą pół roku zmianę. Jako jeden z przełożonych w pierwszym Silosie musi kontrolować, co dzieje się we wszystkich pozostałych. Okazuje się, że jego zmiana wcale nie będzie prosta. Niespełna sto lat wcześniej młody kongresmen, Donald, dostaje wyjątkowo ważne i owiane tajemnicą zadanie. Ma zaprojektować budynki, kluczowe dla istnienia ludzkości. Dlaczego? Jeszcze nie ma o tym pojęcia.
Czasem pojawiają się w moich rękach książki, które mimo swojej przeciętności zaskakują mnie pozytywnie. Bo „Silos” Hugh Howey’a trafił do mnie przypadkiem. Kupiłam go na bardzo dużej promocji, za kilka groszy, wraz z trzecim tomem z cyklu. Nie spodziewałam się po tej książce niczego dobrego, a jednak okazało się, że dało się ją czytać. Liczyłam więc trochę, że „Zmiana”, która w przeciwieństwie do tomu pierwszego debiutem już nie jest, pokaże mi coś więcej, coś lepszego. Jak się jednak okazało, nadzieje nie miały pokrycia z rzeczywistością.
Bo spotkanie z tą książką było… no było. Po prostu było, minęło i raczej do niej nie wrócę. Już dawno nie sięgnęłam po lekturę względem której miałabym aż tak obojętne odczucia. Ani nie bawiłam się dobrze w trakcie czytania, ani też nie irytowałam nadmiernie. Strony mijały szybko i jedynie czasem gdzieś tam wkradała mi się nuda i chęć pominięcia kolejnych stron. Analiza tekstu to jednak trochę inna bajka – bo mimo wszystko, wytknąć tej pozycji mogę sporo.
Howey miał dobry pomysł wyjściowy. Poszedł nieco w stronę fantastyki socjologicznej/dystopii próbując poprzez swój post-apokaliptyczny świat pokazać ludzi żyjących w zamkniętym środowisku. W pierwszym tomie zrobił to jednak zbyt płytko i zbyt sztampowo, aby wywołało to we mnie większe emocje. Podobnie jest w „Zmianie”. W kontynuacji autor próbuje eksplorować to, w jaki sposób doszło do zamknięcia ludzi w silosach i zadaje pytania co do moralności tych czynów. Robi to jednak w sposób niezbyt wprawiony i naprawdę nudny. W tej części skaczemy od samego planu ludzkości przed apokalipsą, przez upadanie silosów, aż do rozwiązania zagadki dotyczącej tego, co i jak się stało. Howey wykłada nam więc wszystko od A do Z, nie zostawiając żadnych domysłów, przez co jego świat staje się wręcz absurdalny. Jeśli w tego typu literaturze przestaje istnieć choć odrobinka tajemnicy to jeśli nie jest perfekcyjnie skonstruowany to zaczyna się sypać niczym domek z kart – i mam wrażenie, że to dzieje się w tym przypadku.
Dodatkowo skakanie pomiędzy stuleciami z Troy’em (którego tajemnica prędko staje się oczywistością: ja domyśliłam się rozwiązania praktycznie od razu) było po prostu… głupie. Irracjonalne. Jedna osoba, budząca się do życia co sto lat i nie mającą problemu w przywyknięciu do aktualnie trwającej sytuacji nie pomaga w realistycznym budowaniu świata przedstawionego.
Należy tu nadmienić, że tom pierwszy oraz drugi łączy właściwie tylko samo uniwersum. Owszem, jakieś wydarzenia się pokrywają, ale generalnie nasi bohaterzy to nowe postacie. Nie jest to więc bezpośrednia kontynuacja.
„Zmiana” ma też spory problem ze stylem autora. Bo chociaż Howey pisze w sposób bardzo lekki i przystępny to mam wrażenie, że jest za bardzo przegadany. Połowę treści można było naprawdę wyciąć, a powieść co najwyżej zyskałaby na tempie. Niestety, przez to trudno mi nie odnieść wrażenia, że autor ma w sobie duszę grafomana, który pisze, pisze i nie potrafi przestać, a usunięcie fragmentów dzieła jest dla niego zniszczeniem jego najbardziej ukochanego dziedzictwa. A tej powieści naprawdę mocno przydałoby się ostre cięcie.
Jako, że trzeci tom na półce już po prostu mam to na pewno zakończę lekturę tej trylogii w całości i nie będę poprzestawać na tomie drugim. Gdybym jednak nie jej nie miała to na pewno nie kupowałabym jej specjalnie. Nie trudno mi się domyśleć, jakie będzie zakończenie, a sama powieść jest dla mnie po prostu bardzo bezbarwna i przy tym niezbyt wprawna warsztatowo. Niemniej, to da się czytać. Nie boli nadmiernie, wchodzi lekko i stosunkowo bezboleśnie. Jeśli wiec ktoś szuka po prostu jakiejś post-apokalipsy, bo pochłania takie lektury w ilości każdej to jak najbardziej można dać tej serii szansę. Może akurat Was ten świat i takie podejście do pisania zauroczy. Wszak gusta są różne, a ten tytuł nie bez powodu sprzedał się w dużych ilościach na amerykańskim rynku.
Troy budzi się z hibernacji na trwającą pół roku zmianę. Jako jeden z przełożonych w pierwszym Silosie musi kontrolować, co dzieje się we wszystkich pozostałych. Okazuje się, że jego zmiana wcale nie będzie prosta. Niespełna sto lat wcześniej młody kongresmen, Donald, dostaje wyjątkowo ważne i owiane tajemnicą zadanie. Ma zaprojektować budynki, kluczowe dla istnienia...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-11
Ostatnie, co pamięta Hubert to szkolna wycieczka do Paryża i eksplozja szklanej piramidy pod Luwrem. Budzi się w nieprzyjemnym, brudnym domu. Prędko orientuje się, że nie pamięta ostatnich siedmiu lat ze swojego życia. Kluczowych siedmiu lat, w których na Ziemi doszło do apokalipsy.
Choć niezbyt często sięgam po post-apokalipsę to od kiedy poznałam „Metro 2033” naprawdę przepadam za tym fantastycznym podgatunkiem. Dlatego spotkanie z Pauliną Hendel postanowiłam zacząć właśnie od jej książki z tego gatunku. „Strażnik” już z daleka wygląda jak rasowe post-apo i gdy trafił w moje ręce szybko się z nim uporałam: to zdecydowanie nie jest ciężka lektura.
Niestety, poza tym że nie jest ciężka, nie jest też szczególnie dobra. Wprawdzie to dalej książka, która ma szansę spodobać się jakiemuś targetowi, ale na pewno nie zaliczę jej do swoich ulubionych lektur.
Zacznijmy od bohatera. Huberta poznajemy jako 17-latka. Następnie autorka serwuje nam przeskok czasowy, w którym nasza postać ma lat 24. W związku z tym teoretycznie powinniśmy obserwować młodzieńca, który swoje już przeżył, ale… ale nie. Hubert nie pamięta nic z tych ostatnich lat, w związku z czym mentalnie nadal jest nastolatkiem, który irytuje wszystkich wokół. Od innych postaci po samego czytelnika… chyba że ten jest do takiego stanu rzeczy przyzwyczajony. Cóż, ja nie jestem i tego akceptować jako „normalne” nie mam zamiaru.
Jakby tego było mało, Hubert… regularnie mówi sam do siebie. Naprawdę! „Strażnik” napisany jest w trzeciej osobie i Hendel, chyba po prostu aby jakoś z tego wybrnąć, często wciska bohaterowi do ust słowa, które mógłby pomyśleć. Ale nie, Hubert po prostu rozmawia sam ze sobą. To naprawdę wypada często karykaturalnie.
Nie daje rady też sam świat przedstawiony. „Strażnik” wygląda trochę tak, jakby autorka miała ochotę napisać jakieś post-apo, ale nie miała pomysłu na to, jak może w sensowny sposób dojść do katastrofy. Wrzuciła więc do książki wojnę nuklearną, zarazę, jakieś fale niszczące elektronikę, słowiańskie demony…
Ech, tego wszystkiego jest po prostu za dużo. Żadna z tych kwestii nie jest wystarczająco rozwinięta. Wprawdzie autorka próbuje nas „nabrać”, że te słowiańskie potwory są istotne, ale w praktyce równie dobrze mogłyby to być jakieś zmodyfikowane genetycznie zombie i naprawdę nie robiłoby to dla książki różnicy. A szkoda, bo teoretycznie to właśnie one są głównym tematem „Strażnika”.
Fabularnie dostajemy questa z gry RPG. Znam sporo tego typu książek fantasy, ale niektóre z nich wypadają przynajmniej uroczo przez relacje między postaciami, czy sam przyjęty koncept. W przypadku „Strażnika” bohaterowie po prostu biegają od punktu do punktu, musząc odhaczać kolejne rzeczy na liście, od czasu do czasu dostając „prywatną sesje” z wymianą zdań i ewentualną drobną dramą. I tyle. To nie jest szczególnie angażująca fabuła.
Muszę jednak Hendel oddać fakt, że „Strażnika” czyta się błyskawicznie. Nie dostajemy zbędnych opisów, nie dostajemy nadmiaru psychologii, a jedynie właśnie wspomniane przeze mnie przed chwilą bieganie od punktu do punktu „po mapie”. To sprawia, że mimo objętości tę książkę można naprawdę prędko pochłonąć.
„Strażnik” to właściwie powieść młodzieżowa. Mamy młodego bohatera, mamy opisane jego dojrzewanie, jego zauroczenia – dlatego wierzę, że właśnie szczególnie młodym osobom, albo nieznającym się na gatunku ta powieść po prostu się spodoba. Bo ona podobać się może, właśnie dzięki lekkości samej treści. Niestety, w żadnym razie nie jest to książka obiektywnie dobra.
Ostatnie, co pamięta Hubert to szkolna wycieczka do Paryża i eksplozja szklanej piramidy pod Luwrem. Budzi się w nieprzyjemnym, brudnym domu. Prędko orientuje się, że nie pamięta ostatnich siedmiu lat ze swojego życia. Kluczowych siedmiu lat, w których na Ziemi doszło do apokalipsy.
Choć niezbyt często sięgam po post-apokalipsę to od kiedy poznałam „Metro 2033” naprawdę...
2018-02-06
Minęły lata, od kiedy ludzie opuścili góry i zamieszkali w dolinie. Kacper dorósł, wraz z Mirą zakładając rodzinę: mają razem dwójkę dorosłych już dzieci. Gdy Kaśka, jego córka, zakochuje się w chłopaku z Miasta i ucieka, niewidomy mężczyzna razem ze swoim synem wyrusza na jej poszukiwania.
Dość dużo wody w rzece musiało upłynąć, bym zabrała się za drugi tom cyklu „Dopóki nie zgasną gwiazdy”. Pierwszy nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia i choć miałam od razu obydwie części na półce, nie miałam ochoty, by wracać do tego świata. I słusznie, bo właściwie dostałam powtórkę z rozrywki.
Bo chodź pod względem fabularnym teoretycznie dużo się zmieniło, to historia, jako całość, cały czas mnie nie porywa i nie pozwala w sobie w pełni uwierzyć. Jest na to zbyt płaskie i nijakie, jakby nieprzemyślane; niby wszystko trzyma się kupy, ale jednak widać, że to sztucznie wykreowana rzeczywistość. Nie da się w nią wsiąknąć sercem i duszą, czyli tak, jakbym sobie tego życzyła.
Poza tym chociaż to post-apokalipsa to brakuje w niej pewnej grozy, klimatu, który na taki świat działa zbawiennie. Tu wszystko teoretycznie jest groźne, ale w praktyce wiemy, że to jest tak „na niby”, że autor nad tym wszystkim panuje; że to sztuczna kreacja i bez powodu naszym bohaterom nie stanie się krzywda.
Samą książkę jednak czyta się całkiem płynnie i szybko: to nie jest lektura, która nudzi stylem autora. W „I wrzucą was w ogień” nie znajdziecie ani wykwintnego języka, ani przydługich, zachęcających do spania opisów. To bez wątpienia zaleta tej, jak i poprzedniej powieści Patykiewicza, chociaż... moim zdaniem są autorzy, którzy w tej konwencji po prostu radzą sobie lepiej.
Pod względem fabuły, kontynuacja porusza poważniejsze tematy. W „Dopóki nie zgasną gwiazdy” mieliśmy do czynienia z powieścią stylizowaną na przygodową, z jednym bohaterem. Tym razem dostajemy historię o wiele bardziej rodzinną: obserwujemy dorastanie Kaśki i ojca, który nie potrafi pogodzić się z wyborem córki. Na dodatek dostajemy jednak bardziej okrutny świat, z mocniejszą intrygą. Nie oznacza to jednak, że ta książka wypada lepiej: moim zdaniem jej poziom utrzymany jest na równi z pierwszą, albo nawet: jest z nią trochę gorzej.
Bo jednak gdy brakuje odpowiedniego klimatu, post-apokalipsa, która próbuje być poważna wypada nijako i blado. Zwłaszcza, że to nie jest już aż tak młodzieżowa opowieść, jak tom pierwszy, przy której łatwiej mi było przymknąć oko na takie rzeczy. Poza tym samej intrygi stosunkowo łatwo jest się domyśleć, a autor nie rozwija dostatecznie ani samej akcji, ani nie pogłębia jakoś szczególnie postaci.
Poza tym nie rozumiem, jak w tym świecie działają... drzewa. To być może drobna sprawa, ale... w trakcie czytania książki, nie potrafiłam pojąć, w jaki sposób las, w którym żyją bohaterowie, w ogóle jeszcze istnieje. Po ponad trzystu latach wiecznej zimy nawet iglaki zaczęłyby wymierać, zwłaszcza, że skoro śnieg nigdy nie rozmarza to młode pędy nie mają szans na rozwój... A to właśnie istnienie drzew pozwala jakkolwiek istnieć opisanej przez Patykiewicza cywilizacji. Podejrzewam, że gdybym bardziej przyjrzała się historii, znalazłabym więcej tego typu nielogiczności.
„I wrzucą was w ogień” to dla mnie po prostu bardzo neutralna lektura. Taka, którą przeczytałam szybko i która jakoś szczególnie mnie nie zniechęciła do autora, ale jednocześnie – zostawiła po sobie kompletny brak tych pozytywnych odczuć. Mam wrażenie, że na półkach jest jednak zdecydowanie więcej ciekawszych powieści, niż ta i... chyba po prostu straciłam na nią swój cenny czas.
Minęły lata, od kiedy ludzie opuścili góry i zamieszkali w dolinie. Kacper dorósł, wraz z Mirą zakładając rodzinę: mają razem dwójkę dorosłych już dzieci. Gdy Kaśka, jego córka, zakochuje się w chłopaku z Miasta i ucieka, niewidomy mężczyzna razem ze swoim synem wyrusza na jej poszukiwania.
Dość dużo wody w rzece musiało upłynąć, bym zabrała się za drugi tom cyklu „Dopóki...
2017-10-28
W Rosji dochodzi do tragedii: zostaje wypuszczony wirus, który zamienia ludzi w żywe trupy. Rozprzestrzenia się z zawrotna prędkością i wkrótce dociera do Hiszpanii, gdzie żyje pewien młody prawnik i bloger. Na jego stronie internetowej zaczyna pojawiać się relacja z aktualnych wydarzeń.
Lubimy filmy akcji. Bo są lekkie, szybkie i powtarzalne. Bo nie wymagają od nas niczego. I „Apokalipsa Z: Początek końca”, choć zdecydowanie nie jest filmem, to doskonale wpasowuje się w ten opis. To nie jest nic oryginalnego... a jednak interesuje i czyta się w tempie błyskawicznym.
Powieść jest napisana w formie bloga, czy po prostu – pamiętnika. Narracja jest wiec pierwszoosobowa, mocno skupiona na głównym bohaterze. Determinuje to styl książki: bardzo lekki i niezbyt ładny, ale jednocześnie dynamiczny i płynny. Nie jest więc to arcydzieło, ale bez problemu „wchodzi” i do pewnego stopnia wciąga.
Szczerze mówiąc, nie pamiętam, by imię głównego bohatera było w ogóle wymienione. Z reszta, nie jest ono jakoś szczególnie istotne, gdy mamy narracje pierwszoosobową. To postać – w moim odczuciu – sympatyczna, ale zbyt idealna, nie mająca żadnych większych wad. Brakuje mu jednak nieco do doskonale wykreowanej postaci. Nasz prawnik jest inteligentny i całkiem sprytny. Wszystko po trochu potrafi, a przed sama apokalipsa zupełnie przypadkiem kupuje wszystko, co jest mu do przetrwania potrzebne: żywność, agregator prądu i leki. Nawet jego dom, otoczony murem, sprawia, ze łatwiej jest mu przetrwać. Wyraźnie widać, ze to postać wykreowana tak, by po prostu dała sobie w tym świecie rade. Krotko mówiąc, to po prostu typowy bohater akcyjniaka, który nie może być nic nie potrafiącym idiotą, bo po prostu nie sprawdziłby się fabularnie.
Pierwszy tom „Apokalipsy Z” był moim pierwszym spotkaniem z zombie, ale mimo tego w trakcie czytania miałam cały czas wrażenie, ze hej, to już było! Ja wiem, jak to się potoczy. Bo jeśli widzieliście jakikolwiek film katastroficzny i rozumiecie, czym są zombie tu nic nowego nie znajdziecie. Nie wyróżnia się ani pod względem fabularnym, ani pod względem kreacji chodzących trupów.
Skoro powieść nie jest oryginalna... to może jest brutalna? Trochę – ale też nie nadzwyczajnie. Wprawdzie nasz bohater opisuje nam zombie z urwanymi kończynami, ale styl w jakim napisana jest książka jest tak prosty, ze po prostu brakuje mu pewnej obrazowości, dzięki której te fragmenty byłyby w jakiś sposób obrzydliwe, czy poruszające. Nie mamy tu nawet opisów jakiś zbliżeń seksualnych, czy czegokolwiek, co nadawałoby się tylko dla dorosłych: to jednak stosunkowo bezpieczna książka pod tymi względami.
„Apokalipsa Z: Początek końca” to po prostu przeciętniaczek, który można przeczytać, by się rozerwać i poobserwować walkę z zombie, ale... właściwie tyle i nic więcej. Przynosi nieco radości i rozrywki, ale czuje po niej spory niedosyt, spowodowany brakiem świeżych treści.
W Rosji dochodzi do tragedii: zostaje wypuszczony wirus, który zamienia ludzi w żywe trupy. Rozprzestrzenia się z zawrotna prędkością i wkrótce dociera do Hiszpanii, gdzie żyje pewien młody prawnik i bloger. Na jego stronie internetowej zaczyna pojawiać się relacja z aktualnych wydarzeń.
Lubimy filmy akcji. Bo są lekkie, szybkie i powtarzalne. Bo nie wymagają od nas...
2017-10-06
Świat się skończył. Skuł go lód, a Lucyfer próbuje przejąć władzę nad ludźmi, krążąc po świecie pod postacią Świetlików. Resztki ludzkości zostały zmuszone do zamieszkania w górach, gdzie tworzą niewielkie osady. W jednej z nich mieszka Kacper, wchodzący w męski wiek chłopak. Gdy jeden z gońców ginie na szlaku, postanawia zając jego miejsce i wyrusza w podróż.
„Dopóki nie zgasną gwiazdy” to powieść, która chodziła za mną od dłuższego czasu. W końcu udało mi się z nią zapoznać i mogę spokojnie stwierdzić, że choć nie poczułam się zachwycona lekturą, to po prostu dobra książka.
Ta post-apokalipsa ma dość młodzieżowy wydźwięk: wiele robi młody bohater, ale nie tylko. Styl Patykiewicza jest raczej lekki, niezbyt ozdobny, ale typowy dla książek kierowanych do tej grupy wiekowej. No dobrze – ma w sobie może trochę więcej surowości, niż zazwyczaj mają takie dzieła, ale w dalszym ciągu wpisuje się w ten nurt. Niemniej, przy tym nie jest powieścią zbyt infantylną, czy po prostu głupią: wydaje mi się, że w jej przypadku wiek czytelnika nie ma aż takiego znaczenia. Po prostu młodsze osoby tez się w tym świecie powinny bez problemu odnaleźć.
Naszym głównym bohaterem jest szesnastoletni Kacper. Chłopak jest dość odpowiedzialny, ale jednocześnie nieprzerysowany: widać, ze to jeszcze dziecko, które musi sporo się o życiu nauczyć. Nie mam raczej nic przeciwko niemu, ale zabrakło mi innych postaci, do których mogłabym się przywiązać. „Dopóki nie zgasną gwiazdy” ma w sobie sporo z powieści drogi, a w takich – moim zdaniem – najlepiej sprawdzają się grupy, drużyny, którym mrzemy kibicować. W przypadku tej powieści Kacper podróżuje sam, a jego towarzysze regularnie się zmieniają i wymieniają. Są zarysowani w sposób dość podstawowy. W książce nie ma żadnej relacji, która byłaby naprawdę ciekawa.
Pomyśl na świat przedstawiony nie jest zły, chociaż skłamałabym, mówiąc, ze w pełni mnie „kupił”: wydawał mi sie jednak nieco naciągany. Niemniej, wplatanie we wszystko kościoła i stworzenie nowej mitologii na pewno jest zaletą powieści.
W samym tekście po prostu czegoś mi brakowało, by mógł mnie zachwycić. Niektóre sceny wydawały się przewleczone i niekoniecznie potrzebne, a same sytuacje naciągane i niemożliwe do realizacji w rzeczywistości. Chyba tez za bardzo fabuła kojarzyła mi się z motywem młodego dzieciaka z magiczną mocą, który ma pokonać zło tego świata, bo choć Kacper nadnaturalnych umiejętności nie ma to jednak wiemy od początku, ze mniej więcej taka będzie jego rola. Brakło mi tez głębi w jego relacjach z innymi.
„Dopóki nie zgasną gwiazdy” to jednak ostatecznie całkiem dobra książka. Wydaje mi się, ze sprawdzi się najlepiej u w miarę młodego czytelnika, który nie miął jeszcze do czynienia z post-apokalipsa. Może to być tez dobry start, jeśli chodzi o czytanie rodzimej fantastyki: Patykiewicz pisze raczej dość bezpiecznie, w sposób zbliżony do tłumaczeń, przez co może uda się ominąć „szok”, który może nastąpić w chwili, gdy sięgamy po kogoś, kto językiem polskim wręcz nadmiernie się bawi.
Świat się skończył. Skuł go lód, a Lucyfer próbuje przejąć władzę nad ludźmi, krążąc po świecie pod postacią Świetlików. Resztki ludzkości zostały zmuszone do zamieszkania w górach, gdzie tworzą niewielkie osady. W jednej z nich mieszka Kacper, wchodzący w męski wiek chłopak. Gdy jeden z gońców ginie na szlaku, postanawia zając jego miejsce i wyrusza w podróż.
„Dopóki nie...
2017-11-08
Ziemia to tylko zgliszcza dawnego imperium. Większość zwierząt wyginęła, a większa część ludzkości już dawno wyemigrowała na inne planety. Rick Deckard jest jednak jednym z tych, którzy zostali. Pracuje w policji, jako łowca androidów zbiegłych z innych planet. Gdy w jego okolicy trafia sześć z nich, musi je wyeliminować.
Kiedy maszyna staje się człowiekiem, a kiedy człowiek – maszyną? I co sprawia, że my, ludzie, jesteśmy ludźmi? Philip K. Dick stał się jedną z pierwszych, jeśli nie pierwszą osobą, która poruszyła tą tematykę i która zdobyła taki rozgłos. „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach” to niedługa, lecz bardzo treściwa powieść, obok której nie powinno się przejść obojętnie.
Zacznijmy jednak od samego wydania. Książki Dicka wydane przez Rebis wyglądem przypominają „Kroniki Diuny” – jedynie okładka jest srebrna, a nie złota. Jakość papieru oraz układ tekstu jest tak samo przyjemny dla oka. To, co jednak jest w tej książce to przyjemnie napisana biografia autora, która pozwala nam się bliżej z jego osobą zapoznać, a w przypadku takiej postaci, jaką był Dick – dziwaka, ćpuna, paranoika i pisarza jednocześnie – to po prostu wręcz konieczne, by zrozumieć, czemu jego dzieła są dość specyficzne.
Wydanie omówione, wróćmy więc do treści!
Philip K. Dick przedstawia nam post-apokaliptyczny świat, który tak naprawdę chyli się ku upadkowi. Zwierząt praktycznie nie ma, dlatego wyrazem największej ludzkiej empatii jest posiadanie żywego pupila. To istotny motyw na tle całokształtu, który jednocześnie nasuwa mi na myśl współczesne dystopie. Zwykle gdy obecnie Europejczycy próbują przedstawiać taki świat, ludzkość przesadza z ekologią i próbą troszczenia się o przyrodę. U Dicka ma to pozornie podobny wymiar, ale w praktyce motywacje ludzi w jego świecie mają naprawdę wiele sensu. Skoro zniszczyliśmy naszą planetę i sprawiliśmy, że umiera, to w ramach zadość uczynienia powinniśmy zająć się tym, co z niej zostało, prawda?
Główny temat tej książki, czyli androidy, to wspaniale wykreowane przez autora jednostki. Przypominają ludzi... ale jednak nie są ludzkie. Brakuje w nich czegoś, co sprawia, że mimo bycia geniuszami, wyróżniają się w tłumie. A co to takiego? Na to pytanie możecie uzyskać odpowiedź tylko czytając tę powieść.
Nasz bohater, Rick, to właściwie przeciwieństwo androida: jest bardzo, bardzo ludzki. Ma proste, ludzkie marzenia. Proste, ludzkie uprzedzenia. Wykonuje swoją prace, stara się postępować słusznie, choć nie zawsze mu to wychodzi. Jednocześnie nie jest bohaterem łzawym i niepewnym siebie: robi to, co ma zrobić, choć często jego motywacje nie są takie, jak powinny by być u idealnego obywatela.
Łącząc te składniki dobrego bohatera, ciekawą kreacje świata oraz androidów – autor musiałby się chyba nieźle postarać, aby nie stworzyć z tego dobrej historii. Choć dostajemy książkę prostą fabularnie, to dzieje się w niej tyle, że w trakcie czytania trudno się oderwać od kartek. Jednocześnie w trakcie historii cały czas przewijają się filozoficzne rozważania na temat człowieczeństwa, ale są tak naturalnie w to wszystko wplecione, że tego się po prostu za bardzo nie zauważa.
Styl pisania Dicka jest.... co najmniej ciekawy. Z jednej strony mamy język bardzo konkretny: gdyby tak nie było, autor nie rozbudowałby tak świata i nie stworzył takiej historii, mając do dyspozycji niecałe trzysta stron. Tu się nic nie ciągnie i nie wlecze; dobry rytm jest jak najbardziej zachowany. Ale jednocześnie to autor, który ma swoje małe specyficzne pomysły, które doprowadziły na przykład do powstania „chłamu” (w którego istnienie Dick podobno sam wierzył): czyli śmieci pod postacią starych puszek, gazet, kawałków mebli i tym podobnych, które ciągle się rozmnarzają, których ilość przybywa sama z siebie. Człowiek może z tym walczyć, ale nigdy tego nie pokona. Z jednej strony wzmianki o rzeczach tego typu mogą wydawać się abstrakcyjne. Z drugiej: doskonale wpasowują się w nieco dziwaczny świat przedstawiony. Dodają mu klimatu i unikalności, sprawiając, że książka Philipa K. Dicka naprawdę jest jego dziełem. Dziełem paranoika i ćpuna, który nie potrafił żyć normalnie.
Już powoli kończąc, chcę wspomnieć o samym tytule powieści. Do polskiej wersji został dodany tytuł „Blade Runner”, choć w oryginale wcale nie występuje. Tytułem jest po prostu pytanie – „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” I jest to chyba jeden z ciekawszych, na jaki wpadłam kiedykolwiek. Pozornie wydaje się abstrakcyjny, ale jednocześnie doskonale wpasowuje się w całą treść książki.
„Blade Runner” z 1982 roku to kultowy film science-fiction i to jeden z powodów, dla których zarówno warto obejrzeć jego, jak i przeczytać powieść, na bazie którego powstała. A to właśnie „Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” jest jej pierwowzorem. Drugi powód jest chyba o wiele bardziej prozaiczny: to po prostu bardzo dobra książka, którą przyjemnie się czyta i która do życia czytelnika może wnieść kilka ciekawych rozważań. Dlatego po prostu warto zwrócić na nią uwagę.
Ziemia to tylko zgliszcza dawnego imperium. Większość zwierząt wyginęła, a większa część ludzkości już dawno wyemigrowała na inne planety. Rick Deckard jest jednak jednym z tych, którzy zostali. Pracuje w policji, jako łowca androidów zbiegłych z innych planet. Gdy w jego okolicy trafia sześć z nich, musi je wyeliminować.
Kiedy maszyna staje się człowiekiem, a kiedy...
2017-12-20
Trwa Piąta Pora Roku. Świat już wkrótce może ulec zniszczeniu… Essun zaś, by spróbować temu zapobiec, musi przestać szukać swojej córki i dowiedzieć się, jak przywrócić Ojcu Ziemi jego utracone dziecko.
Nora K. Jemisin dokonała czegoś, co od lat nie miało miejsca: dwie jej książki pod rząd zdobyły nagrodę Hugo: najpierw była to „Piąta pora roku”, a potem kontynuacja – „Wrota obelisków”. I nie bez powodu: obydwie części tej trylogii są wyjątkowe i naprawdę trzymają poziom.
Szczerze mówiąc, to, czego się bałam, sięgając po ten tom, to narracja. W pierwszym tomie mieliśmy do czynienia z trzema wątkami, które w tym przypadku nie mogły być już kontynuowane i obawiałam się, że autorka się w tym nieco zgubi. Na całe szczęście okazało się, że Jemisin wszystko doskonale zaplanowała sobie już wcześniej. Drugi tom nie tylko stopniowo wyjaśnia nam, skąd wzięło się tak specyficzne opowiadanie historii, ale jednocześnie ciągle bardzo dobrze działa.
Między innymi narracja Jemisin sprawia też, że całość jest stosunkowo tajemnicza już od pierwszego tomu i w drugim nie ulega to zmianie. Autorka ma w zwyczaju nie wyjaśniać nam od razu, co się wokół dzieje, trzymając to przed nami w tajemnicy i zmuszając nas, do zastanowienia się nad tym, o co w tym wszystkim chodzi. Jednocześnie nie przyprawia tym o irytacje: przynajmniej moje zaufanie zdobyła na tyle, bym wierzyła, że prędzej, czy później wyjaśni mi nieścisłości, jeśli sama nie domyślę się rozwiązania, w chwili, gdy będę tego potrzebowała do zrozumienia całości. Taki zabieg, w połączeniu z narracją, naprawdę dodaje „Wrotom obelisku” niezwykłego charakteru i choć sprawia to, że niektórzy mogą się od tej pozycji odbić to… ja chyba właśnie za to tak lubię tę trylogię.
W drugim tomie „Pękniętej ziemi” znów obserwujemy naprawdę ciekawe postacie oraz relacje między nimi, które po prostu iskrzą. Essun jest już mi dobrze znana i została po prostu porządnie poprowadzona. Cieszy mnie też to, że w historii pojawiła się inna postać, której relację z bohaterką uwielbiam obserwować. Chociaż… cała grupka, która wytworzyła się wokół niej jest po prostu potrzebna i ciekawa, naprawdę nie mam tu na co narzekać.
Poza Essun we „Wrotach obelisku” obserwujemy też córkę bohaterki, Nassun. W końcu możemy poznać ją bliżej i… co ja mogę, to kolejna dobra postać. Także ona ma ciekawą relacje, która przy tym rozwija niektóre z wątków z „Piątej pory roku”, pokazując nam kolejne aspekty świata wymyślonego przez Jemisin.
Jednocześnie miałam wrażenie, że na nieco dalszy plan zeszły wątki dotyczące izolacji, akceptacji i tym podobne, zwłaszcza, jeśli chodzi o wątek Essun. W tym przypadku jednak kompletnie mi to nie przeszkadzało: te tematy zostały po prostu niemal wyczerpane w „Piątej porze roku”, a teraz możemy skupić się na samym działaniu tego świata. Poza tym to nie jest tak, że nie ma ich wcale: po prostu nasi bohaterowie mają na głowie poważniejsze sprawy, niż rozmyślanie o tym, jak bardzo samotni są.
Nie chcę mówić tu więcej o samej fabule. Jeśli czytaliście część poprzednią po prostu miejsce świadomość, że kontynuacja trzyma poziom. Jeśli nie, po prostu nadróbcie „Piątą porę roku”: to niestety (albo stety?) jedna z tych historii, w której uchylenie choćby rąbka tajemnicy może zniszczyć Wam ogrom zabawy, płynącej z odkrywania świata przedstawionego.
„Wrota obelisku” to po prostu kolejna dobrze napisana część trylogii i wierzę, że kolejna mnie nie zawiedzie: wyraźnie widać, że całość została porządnie zaplanowana, a Jemisin ma bardzo konkretny pomysł na całość. Chociaż… jeśli chcecie dopiero sięgnąć po pierwszy tom, jeśli tylko macie możliwość, zapoznajcie się z fragmentem tomu pierwszego. Narracja, która tam występuje, we „Wrotach obelisku” jest jeszcze mocniej widoczna i po prostu jeśli jej „nie kupicie” możecie trochę zmęczyć się podczas czytania. Niemniej, polecam obywa tomy, zwłaszcza, że kontynuacja stoi na tak samo wysokim poziomie, jak część pierwsza.
Trwa Piąta Pora Roku. Świat już wkrótce może ulec zniszczeniu… Essun zaś, by spróbować temu zapobiec, musi przestać szukać swojej córki i dowiedzieć się, jak przywrócić Ojcu Ziemi jego utracone dziecko.
Nora K. Jemisin dokonała czegoś, co od lat nie miało miejsca: dwie jej książki pod rząd zdobyły nagrodę Hugo: najpierw była to „Piąta pora roku”, a potem kontynuacja –...
2017-12-09
Zbliża się Piąta Pora Roku. Koniec jest coraz bliżej. W Bezruchu to sama Ziemia jest największym wrogiem ludzkości. Gdy mąż Essun zabija jedno z ich dzieci i porywa drugie, kobieta, mimo niesprzyjających warunków, podąża za nim, próbując odnaleźć swoją córkę.
Dawno nie czytałam powieści high fantasy, która nie byłaby pisana z myślą o młodzieży. Dlatego po przeczytaniu „Piątej pory roku” Jemisin mogę bez wahania powiedzieć: tęskniłam.
Czym jednak jest ta książka? Dla mnie ta powieść to przede wszystkim high fantasy (przez odrębny od naszego świat). Jednak nie zupełnie czyste: autorka postanowiła pomieszać ten właśnie gatunek z post-apokalipsą, zwykle typową dla science-fiction. Nie będę kłamać: to połączenie wyszło jej bardzo dobrze, chociaż powtórzę raz jeszcze: to przede wszystkim high fantasy. Tyle, że z akcją w świecie, w którym widmo katastrofy spowodowanej ruchami płyt tektonicznych, cały czas czai się w ludzkiej świadomości.
No właśnie... to te ruchy tektoniczne są bazą świata Jemisin. Bez nich ta powieść by nie istniała. To przede wszystkim ten pomysł sprawia, że ta książka jest aż tak dobra. Osobiście nie znam żadnej innej książki, w której całość opierała się na tej, dość wąskiej, tematyce. Bo w świecie Bezruchu nawet magia dopasowana jest do tego, co się dzieje z tym uniwersum. Dzięki temu całość jest spójna i ciekawa: w końcu nie potrzebujemy dziesięciu rodzajów magów, by wszystko dobrze grało. Wystarczy jeden, a dobrze opisany, na co Jemesin jest dowodem.
Na dodatek autorka w swojej powieści porusza dość trudne tematy. Bo znajdziemy tu zarówno problemy związane z odrzuceniem przez społeczność „innych” ludzi, homoseksualizm, samotnością, wątek związany z ekologią, jak i wątek związany z bólem matki po utracie dziecka. W „Piątej porze roku” wyraźnie widać poglądy Jemisin, choć jednocześnie te jakoś szczególnie się nie narzucają: po prostu są częścią tego świata... i tyle. Jedyny epizod, w którym przekazywanie swoich poglądów autorce nie wyszło to – moim zdaniem – pokazanie transwestyty. Po prostu pojawiło się to tak nagle, bez jakichkolwiek zapowiedzi, że wywołało u mnie i zaskoczenie, i odrzucenie jednocześnie. Na szczęście w nieszczęściu ten temat pojawia się chyba tylko w dwóch akapitach, więc mogę po prostu udawać, że tego tam nie było...
Czytając, obserwujemy historię trzech kobiet, a właściwie: jednej dziewczynki i dwóch kobiet. Najstarsza, Essun, to matka, która próbuje znaleźć swojego męża i córkę. Kobieta doświadczona przez życie, która po prostu przeżywa niewyobrażalne cierpienie po śmierci syna. Wątek młodszej, bo około dwudziestoletniej, Sjen jest chyba najbardziej przygodowy. Mamy bohaterkę, która podróżuje razem z nielubianym przez siebie, choć potężnym, Alabastrem, by wykonać zlecone zadanie. To całkiem przyjemny wątek, a relacja tych dwóch postaci wypada naprawdę dobrze. Trzecia historia to historia dziewczynki, Damai, która posiada niezwykłą moc i która zostaje zabrana do miejsca, w której zostanie nauczona, jak jej używać. Tu z kolei mamy ciekawą relacje z jej Stróżem, swoistym opiekunem, z jednej strony pilnującym, by nic się jej nie stało, z drugiej – strzegącym jej, by nie zrobiła krzywdy innym.
Dzięki obserwacji trzech zupełnie innych historii mamy okazję poznać świat przedstawiony na różnych płaszczyznach. Jednocześnie wszystkie trzy w zgrabny sposób się łączą, choć tego, jak to się stanie, sama domyśliłam się dość szybko. Niemniej, nie przeszkadzało mi to w czerpaniu radości z lektury.
Jemisin pisze bardzo barwnie i ciekawie, dobrze ważąc słowa: tekst czyta się szybko, ale jednocześnie nie jest lakoniczny. Na dodatek w przypadku jednej z bohaterek autorka zastosowała ciekawą narracje, która po prostu wzbudza zainteresowanie. Muszę dodać, że tłumaczem jest Jakub Małecki, czyli pisarz, a co za tym idzie – osoba, która sama też dobrze operuje słowem, co niewątpliwie dobrze wpłynęło na jakość treści. Chociaż... używanie słowa „lejce”, zamiast „wodze”, zawsze mnie nieco irytuje, a to akurat miało tu miejsce. Ale to w końcu nie jest powieść jeździecka. Poza tym warto sobie uświadomić, jaki jest angielski tytuł, bo bądź co bądź, lepiej on oddaje istotę rzeczy. Niemniej, polski też nie jest zły; po prostu angielskie słowo „season” ma nieco więcej znaczeń, niż nasz „sezon”, czy „pora roku”.
Historia poprowadzona jest zgrabnie i dynamicznie: w „Piątej porze roku” nic się nie rozwleka i wszystko utrzymane jest w dobrym klimacie. Jednak muszę ostrzec nieco osoby, które nie lubią w książkach rzuć się zagubione: przez pierwsze kilka, lub kilkanaście stron osobiście sama nie do końca wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. Na całe szczęście z czasem wszystko staje się jasne, a jeśli nie, z tyłu książki możemy znaleźć dwa dodatki, które wyjaśnią nam podstawowe zasady rządzące światem Bezruchu.
„Piąta pora roku” to bardzo dobra fantastyka, która jednocześnie sprawia frajdę podczas czytania, jak i porusza trudne tematy, dzięki czemu nie jest zupełnie pustą lekturą. Zadziwia oryginalnością swoich pomysłów i kreuje bohaterów, których chyba nie da się nie lubić. Nie dziwię się, że zdobyła Nagrodę Hugo i nie mogę się doczekać sięgnięcia po kolejny tom, który już czeka na swoją kolej.
Zbliża się Piąta Pora Roku. Koniec jest coraz bliżej. W Bezruchu to sama Ziemia jest największym wrogiem ludzkości. Gdy mąż Essun zabija jedno z ich dzieci i porywa drugie, kobieta, mimo niesprzyjających warunków, podąża za nim, próbując odnaleźć swoją córkę.
Dawno nie czytałam powieści high fantasy, która nie byłaby pisana z myślą o młodzieży. Dlatego po przeczytaniu...
2017-05-04
Świat umiera przez wielką suszę. Las Vegas utrzymywane jest przy życiu dzięki Wodnym Nożom, zbirom i zabójcom pilnującym, by nikt nie wykradał życiodajnego płynu. Gdy okazuje się, że coś śmierdzi w Phoneix jeden z nich, Angel, zostaje wysłany na misje: ma dowiedzieć się, o co tam chodzi.
Nie spodziewa się, że jego los spleciony z inteligentną dziennikarką, Lucy, oraz nastoletnią sierotą, Marią, której jedynym marzeniem jest, by przetrwać i uciec się z umierającego miasta.
„Wodny nóż” okazał się dla mnie jednym z większych, pozytywnych zaskoczeń w ostatnim czasie. Nie spodziewałam się, że trafię na tak dobry kawałek mocnej, realistycznej fantastyki.
Świat wykreowany przez Bacigalupiego jest jak najbardziej „nasz”: jedyna różnica poleca na tym, że brakło w nim wody. Na Ziemi panuje susza, a ludzkość jakoś stara się przystosować do istniejących warunków. Oczywiście, w związku z tym powstają wynalazki, które mają pomóc ludziom przetrwać, ale nawet, jeśli lekko wykraczają ponad to, co mamy dziś to spokojnie da się uwierzyć w to, że takowe mogłyby istnieć w tak specyficznej sytuacji. Dzięki temu „Wodny nóż” to książka nie tyle dla fanów fantastyki, a dla osób, które lubią dobre i mocne historie, które analizują zachowanie ludzi w niesprzyjających im warunkach. Element, który sprawia, że książka to psot-apokalipsa nie zabiera jej nic z realizmu, a jedynie dodaje książce dramaturgii i sprawia, że całość staje się ciekawsza.
Powieść bazuje na trzech głównych postaciach, których losy wzajemnie się przeplatają. „Wodny nóż” jest wręcz doskonale zaplanowany: trzecioosobowa narracja skupia się na jednym z głównych bohaterów, co jakiś czas zmieniając perspektywę, ale nie robi tego w sposób chaotyczny. W tej książce nie ta się zgubić, dzięki czemu czyta się ją niezwykle płynnie.
Skoro już o postaciach mowa, muszę przyznać, że od dawna nie trafiłam na książkę z tak dużą chemią między postaciami. Angel, Lucy i Maria doskonale się dopełniają, a jednocześnie to, co robią pozwala nam na obserwacje świata przedstawionego z różnych płaszczyzn: od slumsów, po miliarderów. Bohaterowie „Wodnego noża” są postaciami z krwi i kości, których przeszłość nie należy do przyjemnych i których przyszłość wcale nie wygląda zbyt różowo. Uwielbiam w tej książce to, jak oddziaływają na siebie i to, jak zgrabnie ich losy łączą się ze sobą.
Chociaż pod względem fabularnym „Wodny nóż” nie jest prekursorem i w sporej mierze bazuje na znanych nam już schematach to sam świat jest tak dobrze przedstawiony, a akcja tak wartka, że tego po prostu się nie zauważa w trakcie czytania, zaś niektórymi z fabularnych wyjść Bacigalupi potrafi zaskoczyć czytelnika, popisując się sporą pomysłowością. Niemniej, uważam, że to książka, która działa głównie przez bardzo dobre wykreowaną rzeczywistość oraz charaktery, które muszą się z nią zmierzyć, a nie przez samą historię.
Nie wiem, czy to kwestia dobrego tłumaczenia, czy samego sposobu pisania autora, ale bardzo lubię także styl, w jakim napisany jest tekst. „Wodny nóż” napisany jest dość dojrzałym, poważnym językiem: nie ma w nim „śmieszkowania”, tak typowego dla dzisiejszej literatury. Przy okazji opisy, których wcale nie ma tu za dużo, są po prostu przepiękne. Przy okazji powieść doskonale buduje napięcie: początkowe rozdziały są dłuższe, pozwalają nam poznać nieco bardziej świat. Z czasem historia wciąga coraz to bardziej i bardziej, nie pozwalając na odłożenie książki choćby na moment.
Jestem pod wrażeniem „Wodnego noża” i niewątpliwie ta książka zostanie w mojej pamięci na dłużej. Uważam, że to kawał dobrej fantastki, która sprawdzi się u każdego zainteresowanego realistycznymi, mocnymi i dobrze napisanymi historiami, nie tylko z tego konkretnego gatunku.
Świat umiera przez wielką suszę. Las Vegas utrzymywane jest przy życiu dzięki Wodnym Nożom, zbirom i zabójcom pilnującym, by nikt nie wykradał życiodajnego płynu. Gdy okazuje się, że coś śmierdzi w Phoneix jeden z nich, Angel, zostaje wysłany na misje: ma dowiedzieć się, o co tam chodzi.
Nie spodziewa się, że jego los spleciony z inteligentną dziennikarką, Lucy, oraz...
2017-03-25
Lata 50. XX wieku. USA zestrzeliło rosyjski samolot wiozący nasiona zmutowanych, chodzących roślin, tryfidów. Początkowo sieją spustoszenie, jednak udaje się je opanować i wykorzystać.
Bill jest biologiem i zajmuje się tryfidami. Przez wypadek trafia do szpitala, akurat w dniu, gdy na niebie widać przepiękne komety. Gdy budzi się następnego ranka odkrywa, że wszyscy, poza nim, oślepli. Jakby tego było mało prędko okazuje się, że niebezpieczne rośliny opuściły swoje plantacje i zaczynają atakować ludzi...
Napisany w latach 50. „Dzień tryfidów” był pierwszą powieścią Johna Wyndhama – autor wcześniej tworzył głównie opowiadania. Mimo że książka ma swoje lata już na początku muszę przyznać, że pozytywnie mnie zaskoczyła i naprawdę dobrze, choć krótko, się przy niej bawiłam.
Ta posapokaliptyczna, czy może raczej – katastroficzna – powieść nie jest być może dziełem sztuki, napisanym z niezwykłym kunsztem, ale naprawdę sprawdza się całkiem nieźle. Już sama narracja zaskakuje swoją lekkością: książka napisana jest w pierwszej osobie, bez zbędnego naukowego trajkotania, ładnie wyjaśniając co jak i gdzie w tym świecie się podziało. Mimo upływu lat powieść nie zestarzała się także, jeśli chodzi o wynalazki: to ten rodzaj science-fiction, w którym w gruncie rzeczy nie ma ich zbyt wiele, a stworzeni zmutowanych roślin, chorób, czy czegokolwiek innego było możliwe zarówno wtedy, jak i teraz. Sprawia to, że narratorowi da się łatwo uwierzyć w to co mówi i po prostu wczuć się w jego sytuacje.
Sam narrator właśnie, czyli nasz główny bohater, Bill, nie jest może najbardziej charyzmatycznym, czy wyjątkowym facetem na ziemi, ale zdecydowanie wzbudza sympatie. Stara się myśleć logicznie, ale z drugiej strony, jest tylko dość młodym człowiekiem, który próbuje poradzić sobie z nieprzyjemną sytuacją. Bohaterowie drugoplanowi, których jest dość sporo, jak na tak krótką książkę, są w miarę sensownie zarysowani, mimo że nie mają często wiele miejsca na kartkach powieści. Oczywiście, nie ma co się spodziewać tu wybitnej psychoanalizy, ale książka naprawdę daje radę pod tym względem.
Pod względem fabularnym to dość typowy, amerykański akcyjniak, choć bez nadmiaru rozlewu krwi. Mamy katastrofę, mamy jakiś problem do rozwiązania, romans, próbę uratowania się i jakieś przygody wokół. Szczerze mówiąc najbardziej zajmujący był dla nie początek powieści, w której Bill wyjaśniał, o co chodzi i odkrywał co się dzieje oraz samo zakończenie: to, co działo się pomiędzy często wydawało mi się takim jeżdżeniem od punktu A do punktu B. Niemniej, „Dzień tryfidów” to na tyle krótka książka, że nie dłużyło mi się to jakoś specjalnie.
By nie było, to nie jest zupełnie płaska i pusta powieść! Bohaterowie chwilami naprawdę prawią niegłupie rzeczy, a sama sytuacja może do pewnego stopnia zmusić do myślenia, choć wydaje mi się, że w latach 50. mogła robić większe „wow” – dziś podobnych historii znamy po prostu mnóstwo, a przynajmniej mnie wielkie, chodzące rośliny nie straszą, a raczej wzbudzają uśmiech. Może nie w trakcie samego czytania (bo powieść utrzymana jest w dość poważnym klimacie), ale gdy teraz sobie o tym pomyślę to... widzicie, jakoś łatwiej uwierzyć mi w wirusa z „Jestem legendą”, niż w dzikie, łażące kwiatki z jadem :)
Książka może okazać się miłą ciekawostką dla fanów literatury postapokaliptycznej i takim osobom naprawdę ją polecam. Innym może się po prostu wydać za mało istotna, niemniej, ja sama spędziłam przy niej miłe chwile.
Lata 50. XX wieku. USA zestrzeliło rosyjski samolot wiozący nasiona zmutowanych, chodzących roślin, tryfidów. Początkowo sieją spustoszenie, jednak udaje się je opanować i wykorzystać.
Bill jest biologiem i zajmuje się tryfidami. Przez wypadek trafia do szpitala, akurat w dniu, gdy na niebie widać przepiękne komety. Gdy budzi się następnego ranka odkrywa, że wszyscy, poza...
2015-08-27
Świat został zniszczony przez konflikt atomowy. Ci nieliczni, którzy go przeżyli, wiodą życie w moskiewskim Metrze, które dzięki swojej konstrukcji, pozwoliło im przetrwać. Mamy 2033 rok.
Artem nie pamięta już świata u góry - katastrofa miała miejsce, gdy był zaledwie kilkuletnim dzieckiem. Jest sierotą, którą zaopiekował się jeden z wojskowych. Mieszka na stacji WOGN, w której zaczyna dziać się coś złego... Do pilnie strzeżonego wyjścia podchodzą Czarni, budząc we wszystkich strach. Jako młody i silny mężczyzna, Artem dostaje ważną misje - poinformować Polis, stolice Metra o tym, co dzieje się na granicach. Jednak wędrówka ciemnymi korytarzami wcale nie jest taka prosta...
Wyjaśnijmy sobie jedno - nie lubię dystopii. Nienawidzę tego wszechogarniającego głosu, który mówi Ci - to już koniec ludzkości, nie ma nic, nic się nie zmieni, tu nie da się przetrwać. Dlatego gdy otworzyłam Metro 2033 i przeczytałam kilka pierwszych stron poczułam się strasznie tym przytłoczona. Miałam świadomość tego, że powieść czyta się szybko i płynnie, że całość zdaje się być dobrze skonstruowana... ale to poczucie bliskości końca nie dawało mi spokoju. Ale skoro zaczęłam, jak mogłabym nie skończyć?
Ale dobrze, że nie zrezygnowałam. O ile na początku rzeczywistość Metra 2033 wydawała mi się bardzo realna i boląca, to im dalej brnęłam, tym bardziej czułam się jak w jakimś fantastycznym świecie, a nie, na naszej zniszczonej bombami nuklearnymi Ziemi.
To bardzo dobra historia. Na prawdę. Inteligencja Glukhovskiego zadziwia. Samemu stylowi autora nie mam co zarzucić. Powieść, mimo, że ma sporo stron, wcale się nie dłuży, czyta się ją dość lekko, ale mimo to, nie raz można zdziwić błyskotliwymi porównaniami narratora.
Nie jest to jednak jedyny plus tej pozycji! Ba, minusy? Ja chyba takich w niej nie znalazłam. Ale wracając, sami bohaterzy też są bardzo dobrze skonstruowani. Artem, mimo dość młodego wieku, ma głowę na karku, choć też popełnia sporo błędów, a ci, których spotyka w czasie swojej wędrówki (a jest ich na prawdę wielu!) również są bardzo ciekawi i przy tym niezwykle różnorodni.
Fabularnie - mistrzostwo. Dawno już zakończenie powieści tak mnie nie zdziwiło. Zwrotów akcji tu nie brakuje, w Metrze bezustannie coś się dzieje i nawet jedyne, co mogłabym uznać za niewielki minus to właśnie, nadmiar tego wszystkiego. Każdy rozdział przynosi nową przygodę, nowe wydarzenie, niekoniecznie mocno powiązane z głównym wątkiem, aczkolwiek dalej będące czymś ciekawym, czymś, czego zakończenie aż chce się poznać.
Kreacji świata też nie mogę nic zarzucić. Tak, jest brudny, dołujący. Cuchnie. Szczury są praktycznie wszędzie, nie brakuje też faszystów, czy komunistów, chcących odbudować świat na starych zasadach. Ale mimo tego, a może właśnie - przez to - jest niezwykle ciekawy. Gluhovsky dopilnował, aby jego uniwersum było tajemnicze, ale przy tym niepozbawione szczegółów, własnych mitów i legend, których na prawdę wiele możemy znaleźć w powieści. Dzięki nim świat zdaje się żyć i nabiera realności.
Strach w metrze jest wszechobecny. Ludzie są zwykle biedni, ledwo udaje się im wyżyć, robią wszystko, byleby przetrwać. Wierzą w to, co im podsuną - byleby tylko mieć jakiś cel. Czytelnik może się w tym nieźle pogubić: bo kto w końcu ma racje? Które legendy są prawdziwe? Które nie? Nieraz irracjonalne wybory w tym świecie są na porządku dziennym i nic w tym dziwnego. Bo jak można myśleć logicznie, próbując odbudować nieistniejący już świat?
Chyba nie mogę zrobić niczego innego, jak polecić tą książkę tym, którzy jeszcze po nią nie sięgnęli, bo szkoda przegapić coś tak dobrego. I choć dalej uważam, że dystopie nie są dla mnie, to ta zdecydowanie przypadła mi do gustu.
Świat został zniszczony przez konflikt atomowy. Ci nieliczni, którzy go przeżyli, wiodą życie w moskiewskim Metrze, które dzięki swojej konstrukcji, pozwoliło im przetrwać. Mamy 2033 rok.
Artem nie pamięta już świata u góry - katastrofa miała miejsce, gdy był zaledwie kilkuletnim dzieckiem. Jest sierotą, którą zaopiekował się jeden z wojskowych. Mieszka na stacji WOGN, w...
2016-01-11
Pierwsza część Metra wywołała u mnie nie mały zachwyt. Styl, fabuła, świat... wszystko idealnie się ze sobą zgrywało i po prostu chciałam więcej. Dlatego też gdy nadarzyła się okazja od razu sięgnęłam po kontynuacje, stawiając jednak jej dość wysoko poprzeczkę.
Metro 2034 przynajmniej pozornie nie ma wiele wspólnego z częścią pierwszą. Poznajemy w niej Homera - starszego mężczyznę, któremu wybuch atomowego konfliktu odebrał wszystko. Od tamtej pory wykonuje sumiennie swoje obowiązki w Metrze, głęboko w sobie kryjąc marzenie o tym, aby napisać powieść, wielki epos, który pozna każdy żyjący w jego świecie. Gdy pewnego dnia karawana transportująca towary do jego stacji znika, a kontakt z sąsiednią urywa się, tajemniczy Hunter zgłasza się, aby zbadać sytuacje. Wraz z nim w podróż wybrać ma się Homer wraz z młodym Ahmedem. Wkrótce odchodzą. Nikt z żyjących nie spodziewa się zobaczyć ich znów żywych.
Gulkhovski znów zachwyca lekkim stylem, klimatycznymi, celnym porównaniami oraz niezwykle żywym światem. Metro 2034, podobnie jak poprzednia część, może wciągnąć i skończyć się niezwykle szybko. Poza tym nie raz odnosiłam wrażenie, że to nie sama linia fabularna jest w powieści najważniejsza, a to, co dzieje się wokół. Autor znów wypełnił treść legendami, historiami pojedynczych jednostek, opisami zniszczonej Ziemi i bólem tych, którzy przeżyli. To sprawia, że sama podróż do jego uniwersum jest czymś niezwykłym - mamy wrażenie, że trafiamy do realnego świata, a nie odseparowanej, płaskiej rzeczywistości.
Choć świat dalej jest niezwykły, a bohaterowie dobrze skonstruowani, kontynuacja jest jednak zdecydowanie słabsza od pierwszej części. Zdaje sobie sprawę z tego, że wiele osób nie przepada za drugim tomem przez nikły wątek dotyczący Artema, bohatera pierwszej części, jednak myślę, że nie to stanowi sedno problemu, jaki ma Metro 2034.
Pierwszy tom był czymś zupełnie zaskakującym. Nowym, świeżym. Świat chciało się poznawać, fabuła zachwycała zmiennością i tempem akcji, za każdym rogiem czaiła się nowa przygoda. W tej części Gulkhovski jakby trochę się rozleniwił. Wykorzystuje te same schematy, dość łatwo przewidzieć, co się stanie dalej. I choć sama akcja brnie, jest cały czas obecna, może znudzić co mniej wytrwałych czytelników.
Ta powieść jest dobrą, lecz nie genialną kontynuacją Metra 2033. Oczywiście, dla fanów uniwersum jest to lektura obowiązkowa i nie wątpię, że ci ją polubią, ale jeśli jesteś po lekturze pierwszego tomu, który nijak przypadł Ci do gustu nie licz na to, że kolejna część poprawi Twoją opinię o serii. No, chyba, że akurat dostrzeżesz w niej coś, czego nie mogłam dostrzec ja :)
Pierwsza część Metra wywołała u mnie nie mały zachwyt. Styl, fabuła, świat... wszystko idealnie się ze sobą zgrywało i po prostu chciałam więcej. Dlatego też gdy nadarzyła się okazja od razu sięgnęłam po kontynuacje, stawiając jednak jej dość wysoko poprzeczkę.
Metro 2034 przynajmniej pozornie nie ma wiele wspólnego z częścią pierwszą. Poznajemy w niej Homera - starszego...
2016-07-17
Pogrążony w złym nastroju Artem co dzień wychodzi na powierzchnie, szukając kontaktu z ocalałymi. Gdy na jego stacji pojawia się Homer, chcący dowiedzieć się, co stało się dwa lata temu, stalker prawie go zbywa... jednak w chwili, w której dowiaduje się, że starzec wie coś o żywych ludziach poza Metrem, wyrusza wraz z nim, aby odnaleźć pewnego radiotelegrafistę.
Pierwsza część trylogii sprawiła, że uznałam post-apokalipse za gatunek, który jednak może być fajny. Druga wypadła w moich oczach zdecydowanie gorzej: zdawała się być powtórką z części pierwszej, jedynie z innymi bohaterami. Nie wiedziałam więc, czego spodziewać się po zakończeniu serii i podeszłam do niej w miarę neutralnie. Prędko okazało się jednak, że nie miałam się kompletnie czego obawiać. Choć Metro 3035 zdecydowanie odstaje od dwóch poprzednich serii, to jest nie gorsze od tomu pierwszego.
Metro 2035 zaczyna się standardowo. Dwójka głównych bohaterów - Artem, poznany w pierwszej części oraz Homer, główny bohater tomu drugiego - wyruszają szukając legendarnego ratunku dla mieszkańców metra: innych miejsc na świecie, w których człowiek przeżył. Tak jak i w poprzednich częściach wędrują, a w czasie ich wędrówki bezustannie coś idzie nie tak. Dość długo myślałam, że tak właśnie będzie wyglądał cały trzeci tom. A później... później wszystko zaczęło się zmieniać.
Opisy tuneli i legendy tak powszechne w metrze powoli zaczęły odchodzić na drugi plan, pozwalając na główną scenę wejść... polityce.
Przez dwa pierwsze tomy autor budował świat, kreował go, mamił czytelnika - a w ostatnim pokazuje, że wszystko co stworzył, miało tak na prawdę większy sens, głębszy podtekst. Sam klimat Metra nie jest tu już aż tak odczuwalny, ale właśnie dlatego, że autor potrzebuje masy stron, aby to wszystko w ciekawy sposób przed czytelnikiem odkryć i wyjaśnić.
Uwielbiam styl Glikhovskyego. Naprawdę, uwielbiam. Nie wiem, na ile w tym jest autora, a na ile tłumacza, ale Metro 2035 po prostu świetnie mi się czytało. Tom drugi potrafił mnie nieco przynudzać przez opisy, których było nieco za dużo, tu jednak niczego takiego nie odczułam. Zakończenie serii to dobrze napisana, pełna akcji historia w której dzieje się aż za dużo.
Samych bohaterów mamy całkiem sporo. Tom pierwszy i drugi zazębiają się, tworząc spójną całość, Kto wolał Artema i stalkerów - dostał ich. Wolisz Homera i Saszę? Spoko, oni też się tu pojawią. Czy tak, jak sobie tego wymarzyłeś? Niekoniecznie, ale jednak - są. Żyją swoim życiem i podejmują decyzje, niekoniecznie właściwe, ale zawsze z konkretnych, zwykle logicznych powodów. Bohaterowie to zdecydowanie kolejny mocny punkt tej historii.
Zakończenie Metra 2035 było dla mnie z jednej strony nieco bolesne, z drugiej... było po prostu dobrym wyjściem z sytuacji. Inaczej, lepiej - chyba się po prostu nie dało. Nie chce jednak pisać więcej na ten temat z oczywistych powodów.
Jeśli nie czujecie polityki, jeśli chcecie samego wędrowania po metrze i tony przygód oraz mutantów: zostawcie Metro 2035. Naprawdę, możecie sobie zniszczyć tym opinię o całej serii. Ale... jeśli tylko nie macie nic przeciwko gierkom przywódców i lubicie to obserwować, Metro 2035 może być dla Was wręcz doskonałym kawałkiem literatury i wręcz musicie po nie sięgnąć. Zdecydowanie, warto było przebrnąć przez nieco nudniejsze Metro 2034 dla właśnie takiego zakończenia trylogii.
Pogrążony w złym nastroju Artem co dzień wychodzi na powierzchnie, szukając kontaktu z ocalałymi. Gdy na jego stacji pojawia się Homer, chcący dowiedzieć się, co stało się dwa lata temu, stalker prawie go zbywa... jednak w chwili, w której dowiaduje się, że starzec wie coś o żywych ludziach poza Metrem, wyrusza wraz z nim, aby odnaleźć pewnego radiotelegrafistę.
Pierwsza...
Katastrofa ekologiczna niemal doprowadziła do wyginięcia ludzkiej rasy. Grupa naukowców postanawia ratować swój gatunek poprzez klonowanie. Eksperyment szybko jednak zbacza na tory, których specjaliści się nie spodziewali.
Wśród starszej fantastyki naukowej pojawiają się książki, których celem nie jest opowiedzenie historii, a przedstawienie pewnej idei, konceptu na przyszłość. I tak jest z „Gdzie dawniej śpiewał ptak” Kate Wilhelm. To niedługa powieść, która zdobyła i Hugo, i Locusa, i Jupitera, w latach 70. XX wieku robiąc najwyraźniej prawdziwą furorę. To postapokaliptyczna dystopia, która idealnie wpisuje się w nurt fikcji klimatycznej.
Wilhelm przedstawia świat w trakcie oraz po katastrofie, ale jej celem nie jest wcale wyjaśnienie, jak do tego doszło. To nie jest istotne dla tej historii. Autorka skupia się raczej na swoim pomyśle, czyli na przedstawieniu tego, jak potencjalnie może skończyć się klonowanie ludzi. Wydaje mi się, że dziś jasne jest, że raczej nie poszłoby to w tym kierunku, jaki przedstawiła, ale bez wątpienia jej wizja jest naprawdę całkiem ciekawa i warta poznania.
Jednocześnie widzę w tej książce nawiązanie do społeczeństwa masowego, pozbawionego indywidualności. Nie jestem pewna, czy był to świadomy zabieg, ale w latach 70. z tego co wiem sporo mówiło się o mass mediach, w związku z czym wcale by mnie to nie zdziwiło. To więc opowieść również o sile ludzkiej indywidualności i o tym, jak ważne są nasze wyjątkowe, osobiste cechy.
Jednocześnie, jak już pisałam na samym początku, ta powieść to przede wszystkim właśnie przedstawienie pewnego pomysłu. Tu nie ma jednego, konkretnego bohatera, który musi coś zrobić lub coś zmienić. Powieść podzielona jest na trzy części i każda ma innego protagonistę, ale to nie o nich, a o społeczeństwie w ogóle jest historia Wilhelm. I o ile rozumiem takie podejście do pisania SF, nie po raz pierwszy się z nim zresztą przecież spotkałam, to jednak osobiście wolę jednak skupienie się na bohaterze, które pozwala mi lepiej wczuć się emocjonalnie w sytuacje. Nie jest to jednak obiektywnie wada książki, raczej typowa dla gatunku cecha.
„Gdzie dawniej śpiewał ptak” jest przy tym książką, która w moim odczuciu mimo mijających lat wciąż „dobrze wchodzi”. Oczywiście choćby przez samą konstrukcję czuć, że nie jest to najnowsza fantastyka naukowa, jednak styl autorki jest stosunkowo prosty w przyswojeniu, a sama powieść nie jest długa, dlatego nie powinna zająć zbyt dużo czasu. Być może lepiej byłoby, gdyby wydanie z 2020 zostało ponownie przetłumaczone (aktualne tłumaczenie jest bodaj z 1981 i nie wiem, czy było poprawiane), ale w dalszym ciągu, to przyswaja się naprawdę stosunkowo dobrze.
Nie powiem, że tę książkę warto przeczytać stricte z powodów rozrywkowych. Znam sporo fantastyki, która sprawiła, że po prostu bawiłam się lepiej. Ale nie w każdej powieści przecież o to chodzi, a „Gdzie dawniej śpiewał ptak” to naprawdę kawał dobrego SF, które warto poznać. Zwłaszcza w przypadku osób zainteresowanych dystopią czy tematami środowiskowymi.
Katastrofa ekologiczna niemal doprowadziła do wyginięcia ludzkiej rasy. Grupa naukowców postanawia ratować swój gatunek poprzez klonowanie. Eksperyment szybko jednak zbacza na tory, których specjaliści się nie spodziewali.
więcej Pokaż mimo toWśród starszej fantastyki naukowej pojawiają się książki, których celem nie jest opowiedzenie historii, a przedstawienie pewnej idei, konceptu na...