-
ArtykułyNie żyje Alice Munro – pisarka, noblistka i mistrzyni krótkiej formyEwa Cieślik3
-
ArtykułyPierwszy zwiastun drugiego sezonu „Władcy Pierścieni: Pierścieni Władzy” i nie tylkoLubimyCzytać3
-
ArtykułyKocia Szajka na ratunek Reksiowi, czyli o ósmym tomie przygód futrzastych bohaterówAnna Sierant2
-
ArtykułyAutorka „Girl in Pieces” odwiedzi Polskę! Kathleen Glasgow na Targach Książki i Mediów VIVELO 2024LubimyCzytać1
Biblioteczka
2024-05-04
2024-04-19
Amerykański kosmonauta na przedwczesnej emeryturze dostaje zadanie specjalne. Ma odkryć tajemnicę śmierci starszych mężczyzn z Neapolu.
Stanisław Lem to wielki polski pisarz o którym, mam poczucie, młodsze pokolenie już często zapomina i kompletnie się nie dziwię. Nie wiem, na ile to kwestia jego geniuszu, braku geniuszu, starzejących się treści, a na ile różnic pokoleniowych, ale „Katar” to kolejna jego powieść z którą zupełnie się rozminęłam.
To książka, która rozpoczyna się niczym strumień świadomości bohatera. Dostajemy narrację pierwszoosobową z długimi akapitami i minimalną ilością dialogów. Bohater często coś zauważa, zmienia temat rozważań, potem wraca do tego, co robi obecnie itd., a to wszystko w jednym akapicie. I chociaż jest to całkiem sprawnie napisane to takie prowadzenie narracji jest po prostu samo w sobie dość ciężkostrawne, bo wymaga naprawdę skupienia się na treści.
W dalszej części książki sytuacja jakby się poprawia, pojawia się więcej dialogów, ale np. w którymś momencie Lem zarzuca czytelnika opisami śmierci/potencjalnej zbrodni kilku postaci na raz, na każdego poświęcając około strony. Taka ilość danych, przedstawionych na raz, jest dość przytłaczająca i trudno jednak to wszystko zapamiętać i czytać z jakimś większym zainteresowaniem. A przynajmniej mi było ciężko.
Teoretycznie jest to powieść detektywistyczna, jednak ja absolutnie nie czułam tutaj dobrego rytmu, ani napięcia związanego z samą zagadką, a przecież czytałam choćby Christie, której powieści często mają podobną długość, co „Katar” i jak najbardziej trzymają w napięciu. A biorąc pod uwagę, że jest to bądź co bądź rozrywkowy gatunek uważam, że Lem nie stanął tutaj na wysokości zadania. I nie obchodzi mnie wcale, że to wielki, potężny polski pisarz.
Jeśli chodzi o wątek fantastycznonaukowy – pojawia się w tej powieści, jednak jest raczej dość drobny, „futurologiczny”. Pojawiają się tu pewne elementy, których w 1975 roku (data publikacji książki) nie było i częściowo dalej nie ma. To na pewno nie jest świat, w którym Stanisław Lem żył, choć modyfikacje są dość drobne i stosunkowo realistyczne. Zdecydowanie więc elementy fantastyczne nie są motywem przewodnim tej powieści.
Na pewno pojawia się w tej książce trochę ciekawych cytatów, spostrzeżeń, które można oprawić w ramkę i powiesić na ścianie, albo cytować je, aby porozmawiać na temat wizji przyszłości Lema. Nie da się ukryć, że był on doskonałym obserwatorem rzeczywistości, który miał dar „przewidywania” tego, gdzie nas poniesie przyszłość, bo część z wynalazków/trendów opisywanych w „Katarze” faktycznie zaistniała w rzeczywistym świecie.
Jednocześnie mam głębokie poczucie, że Stanisław Lem nie był przyjemnym człowiekiem. To nie jest osoba, z którą personalnie chciałabym mieć cokolwiek wspólnego i po prostu czuje to, kiedy czytam jego literaturę, a to wcale mnie do niej nie przyciąga. Niemniej, niektórych pisarzy warto znać, gdy człowiek chce skupić się na danym nurcie literackim, dlatego pewnie jeszcze do jego innych powieści wrócę.
Jestem przekonana, że nie zrozumiałam „Kataru” w całości. Że ja po prostu tej książki nie czaje, ale też jednocześnie w sumie nie mam żadnej wewnętrznej potrzeby, by czaić; nie interesowała mnie ta lektura, nie trzymała w napięciu, nie dała mi też żadnej szczególnej intelektualnej rozrywki. Nie wiem więc, czy polecam. Jeśli chodzi o twórczość tego autora to jednak dużo bardziej podobał mi się „Solaris”, czy „Niezwyciężony” i jeśli ktoś po prostu szuka jego powieści, z którymi warto się zapoznać, na ten moment polecałabym właśnie je.
Amerykański kosmonauta na przedwczesnej emeryturze dostaje zadanie specjalne. Ma odkryć tajemnicę śmierci starszych mężczyzn z Neapolu.
Stanisław Lem to wielki polski pisarz o którym, mam poczucie, młodsze pokolenie już często zapomina i kompletnie się nie dziwię. Nie wiem, na ile to kwestia jego geniuszu, braku geniuszu, starzejących się treści, a na ile różnic...
2017-10-13
Muad’Dib już dziewięć lat temu wyruszył na pustynie, zostawiając imperium swoim nowonarodzonym dzieciom, bliźniętom, Leto i Gainmie. Rolę regentki na Diunie pełni jego siostra, Alia. Planeta nie jest już jednak taka, jak przed laty: jej nawadnianie trwa, co zmniejsza populacje czerwi. Poza tym rodowi Artydów grozi wiele niebezpieczeństw: ród Corrinów knuje spisek przeciwko nim, a przemytnicy próbują znaleźć sposób na zniszczenie monopolu Diuny na melanż.
„Kroniki Diuny” to przepiękna seria, zarówno pod względem sposobu wydania, jak i jej wnętrza. „Dzieci Diuny” zaś to pełnoprawna kontynuacja, która w niczym nie ustępuje poprzednim częściom.
Seria przypomina konstrukcja nieco „Pieśń lodu i ognia” Martina: pierwszy tom był bardzo baśniowy i w miarę prosty pod względem fabularnym. Kolejne skupiają się zdecydowanie bardziej na politycznych zagrywkach. Na całe szczęście, Herbert nie tworzy setek bohaterów i rodów, skupiając sie na kilku, najbardziej istotnych w uniwersum, siłach, które maja wpływ na nasze postacie.
Przy tym styl autora „Kronik Diuny” jest po prostu zdecydowanie piękniejszy: dość poetycki, mający w sobie coś z baśniowości, sprawia, ze tego się po prostu nie chce czytać „na szybko”.
Trzeci tom to trzecie pokolenie rodu Artydów, które obserwujemy. Główne role przejmują tu dzieci Paula Muad’Diba oraz jego siostra, Alia. Dziewięciolatki, tak jak ich ciotka, zostały „wzbudzone” jeszcze w łonie matki, przez co niosą w sobie wspomnienia wszystkich swoich przodków. Z tego powodu tak naprawdę nie są dziećmi: mają miliony lat i niosą w sobie olbrzymią mądrość, co naprawdę w nich widać. Są sprytne i inteligentne, grając z „dorosłymi” we własną grę.
Samo rozwinięcie tej tematyki jest naprawdę dobrym pomysłem: dzięki temu w tym tomie nie brakuje „mistyki”, której w poprzednich częściach było chyba jednak nieco mniej.
W „Dzieciach Diuny” dość ciekawy jest watek dotyczący zmian ekologicznych na planecie: Arrakis zielenieje. Deszcze, niegdyś na niej niewystępujące, zaczynają spadać z nieba, co z jednej strony ułatwia życie mieszkańcom, a z drugiej sprawia, że melanż wkrótce może zniknąć z powierzchni planety.
Oczywiście same gry polityczne także są niezwykle ciekawe i dobrze wykreowane, jednak z jasnych powodów nie chce o nich więcej wspominać.
Uwielbiam całe uniwersum wykreowane przez Franka Herberta, dlatego chyba nic dziwnego nie ma w tym, że i trzeci tom serii uważam za bardzo dobrą książkę. Po prostu polecam: tę serię po prostu dobrze jest poznać.
Muad’Dib już dziewięć lat temu wyruszył na pustynie, zostawiając imperium swoim nowonarodzonym dzieciom, bliźniętom, Leto i Gainmie. Rolę regentki na Diunie pełni jego siostra, Alia. Planeta nie jest już jednak taka, jak przed laty: jej nawadnianie trwa, co zmniejsza populacje czerwi. Poza tym rodowi Artydów grozi wiele niebezpieczeństw: ród Corrinów knuje spisek przeciwko...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-15
Już od lat Diuna jest centrum wszechświata. Fremeni już dawno wygrali swoją wojnę, sadzając na tronie Muad’Diba. Nie każdemu jest to jednak na rękę. Kilka ugrupowań knuje przeciwko imperatorowi.
Nie wiem co powiedzieć. Naprawdę, nie wiem: o tej serii już chyba wszystko zostało powiedziane. To w końcu klasyka i to nie byle jaka! Świat stworzony przez Herberta jest zupełnie unikatowy i jedyny w swoim rodzaju. Realistyczny i wielopłaszczyznowy, mimo, że autor próbuje to nieco ukryć za płaszczykiem baśniowej krainy, którą tworzy swoim niezwykłym językiem.
Kontynuacja „Diuny” to książka krótsza, ale to nie znaczy, że lżejsza. To jedna z tych historii, których nie da się „skipować”, pomijając te nudne fragmenty. Tu każde zdanie jest istotne, każde coś wnosi. Mniejsza ilość opisów, niż w tomie pierwszym sprawia, że tekst jest bardziej ściśnięty i wewnątrz po prostu się dzieje. Jednocześnie Herbert nie ma najłatwiejszego do przyswojenia stylu, przez co do każdej jego książki potrzeba pewnej dawki cierpliwości. To lektura niezwykle przyjemna, ale zmuszająca nas do myślenia nad tym, co czytamy, dlatego warto zasiadać do niej z czystym umysłem.
Drugi tom jest nieco bardziej skomplikowany pod względem fabularnym. W pierwszej części Herbert postawił na dość prostą historię i pokazanie nam świata; teraz wplątuje nas w świat politycznych intryg. W dalszym ciągu obserwujemy tego samego bohatera, co w tomie pierwszym, trzymamy się tego samego rodu, ale ponieważ Paul zasiada na tronie to właśnie pałacu i okolicy trzyma się autor. Mniej tu pustyni, czerwia i wielkich bitew, zaś więcej zakulisowej rozgrywki władzy.
„Mesjasz Diuny” porusza też temat jasnowidzenia, przewidywania przyszłości. Pokazuje nam, jak dokładnie wygląda ta umiejętność w uniwersum, co ją ogranicza i na co pozwala. Jednocześnie w moim odczuciu całe uniwersum tak czy siak jest dość tajemnicze i cały czas mam wrażenie, że niewiele o nim wiem.
Tak jak i w poprzedniej części, tak i w tej nie miałam wrażenia, że czytam „czyste” science-fiction. Diuna to kraina pełna mistycyzmu, nie nauki (co z resztą jest wewnątrz dobrze wyjaśnione). Wprawdzie mamy tu więcej opisów pewnych mechanizmów, „magii” i innych takich, przez co jak najbardziej, to jest science-fiction, ale po prostu osobiście tego nie odczuwam.
To, co w tej części jeszcze zwróciło moją uwagę to relacje Paula z Chani oraz jego siostrą, Alią. Mimo zdobycia władzy, główny bohater to dalej dobry człowiek, który troszczy się o swoich bliskich i opisy tego chwilami naprawdę chwytają za serce. Jego relacja z ukochaną jest wręcz urocza, podobnie jak ta, która łączy go z siostrą.
„Mesjasz Diuny” to bardzo dobra kontynuacja bardzo dobrej książki. Cóż mogę tu dodać? Herbert to mistrz pióra i z tym nie mam najmniejszego zamiaru się kłócić.
Katrina
http://drewniany-most.blogspot.com
Już od lat Diuna jest centrum wszechświata. Fremeni już dawno wygrali swoją wojnę, sadzając na tronie Muad’Diba. Nie każdemu jest to jednak na rękę. Kilka ugrupowań knuje przeciwko imperatorowi.
Nie wiem co powiedzieć. Naprawdę, nie wiem: o tej serii już chyba wszystko zostało powiedziane. To w końcu klasyka i to nie byle jaka! Świat stworzony przez Herberta jest zupełnie...
2017-11-13
Minęło wiele wieków. O Diunie już nikt nie pamięta: przez transformacje ekologiczną nosi teraz nazwę Rakis. Czerwie wyginęły, a planetą rządzi Bóg Imperator, strzegący zebranego przez lata melanżu. Młoda Artydka przeciwstawia się swojemu władcy i krewnemu, wykradając plany jego cytadeli. Niedługo potem na Diunę przybywa Hwi Nori, kobieta stworzona po to, by zdobyć serce Boga Imperatora.
Myślałam, że wiem już, o co chodzi w tym cyklu. Że rozumiem autora i że raczej nie zaskoczy mnie już formą swoich „Kronik Diuny”. A jednak... udało mu się to, choć jednocześnie uważam, że czwarty tom serii jest najsłabszym, jaki do tej pory poznałam.
Tom pierwszy był prostą historią z przepiękną ekspozycją ciekawego świata przedstawionego. Drugi i trzeci skupiał się na grze politycznej, bazując na tym, co zostało zbudowane. Czwarty zaś znów odstaje od całości, bo tym razem Herbert przedstawia nam przede wszystkim... rozważania na temat władzy.
Większa część „Boga Imperatora Diuny” to nie jest wcale historia jako taka. Tak naprawdę dzieje się tu niewiele, a to, co istotne dla fabuły, ma miejsce na początku i na jej końcu. Pozostała część to dyskusje Boga Imperatora z podwładnymi, skupiające się na moralności władcy. Herbert razem z bohaterami rozważa, kiedy tyran jest tyranem i na ile takowy może sobie pozwolić. Nie powiedziałabym jednak, że są to nadzwyczaj odkrywcze rzeczy, a w chwili, gdy taki stan rzeczy ma miejsce przez około trzysta stron powieści, naprawdę potrafi zmęczyć.
Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze dziwnie się czuje, gdy autor podaje niebotyczne, olbrzymie liczby, których nie potrafię objąć do końca umysłem, podając czas akcji. Gdy widzę, że powieść dzieje się w pięciotysięcznym którymś tam roku zwykle w głowie zapala mi się alarm. „Bóg Imperator Diuny” nie jest wyjątkiem. Autor przesuwa akcje o tysiąclecia i chociaż jest to dobrze uargumentowane to dalej ta zmiana nieco mnie kuła, zwłaszcza, że świat przez tyle lat nie zmienił się aż tak, jak można byłoby przypuszczać. Wprawdzie istnieje na to dobre wytłumaczenie (niezmienna od lat władza), ale ten przeskok i tak jest niewiarygodnie mały.
W czwartym tomie „Kronik Diuny” najczęściej obserwujemy Boga Imperatora: to on jest centrum i głównym tematem powieści, co z resztą możemy poznać po tytule. Umyślnie nie zdradzam jego imienia – ten, kto zna część poprzednią i tak wie, o kim mówię. W każdym razie to bohater ciekawy, biorąc pod uwagę długość jego życia i naprawdę zgrabne posługiwanie się słowem. Niestety, jednocześnie rzadko obserwujemy go w akcji i tak naprawdę nie mamy kiedy się o niego martwić, a co za tym idzie: nie mamy jak się do niego przywiązać. Poza nim mamy cztery w miarę istotne fabularnie postacie, z czego jedną znamy z poprzedniego tomu. Z trójki nowych najbardziej wyróżnia się chyba Siona, młoda Atrydka i buntowniczka, która po prostu ma w sobie ikrę. Hwi Nori, kobieta przysłana, by uwiodła Boga Imperatora, jest zaś po prostu zbyt idealną bohaterką, by można było w nią w pełni uwierzyć.
Chociaż styl Herberta dalej jest piękny, to przez nadmiar dialogów jego barwne opisy po prostu w czwartym tomie giną niemal zupełnie. Jednocześnie bardzo mała ilość wydarzeń sprawia, że to naprawdę nie jest książka dla każdego. Dla mnie jest istotna, ponieważ bardzo cenię sobie cykl jako całość, ale gdyby nie moje przywiązanie do uniwersum i rozwinięcie go w jakimś stopniu, prawdopodobnie prędko bym ją odłożyła.
Co jednak się stanie, jeśli wyłączymy rozważania na temat władzy? Przede wszystkim prostą historię o buncie i różnicy między pokoleniami. Dobrą i mającą wpływ na historię uniwersum, ale nie zachwycającą. Nieco nad tym ubolewam, bo kilkanaście pierwszych stron dało mi nadzieję, na prostą, ale nostalgiczną historię o młodej postaci, która musi pokonać „złego władcę”, aby wyzwolić swój lud. Niestety, ten wątek jest odsunięty na zbyt daleki plan, bym mogła w pełni się nim cieszyć.
„Bóg Imperator Diuny” to książka dla ludzi cierpliwych. Tych, którzy cenią sobie uniwersum Herberta samo w sobie i chcą wiedzieć, co wydarzyło się dalej. Inne osoby mogą się naprawdę od tej powieści porządnie odbić.
Minęło wiele wieków. O Diunie już nikt nie pamięta: przez transformacje ekologiczną nosi teraz nazwę Rakis. Czerwie wyginęły, a planetą rządzi Bóg Imperator, strzegący zebranego przez lata melanżu. Młoda Artydka przeciwstawia się swojemu władcy i krewnemu, wykradając plany jego cytadeli. Niedługo potem na Diunę przybywa Hwi Nori, kobieta stworzona po to, by zdobyć serce...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-24
Albo pracujesz przy wrakach, zbierając złom i masz szczęście, albo umierasz. Nailer jest nastolatkiem żyjącym w świecie zniszczonym przez ekologiczną katastrofę. Pewnego dnia sztorm wyrzuca na wybrzeże bogato wyposażony statek, w którym chłopak znajduje żywą dziewczynę. Nailer staje przed ważnym wyborem: pozbawić ją życia i zgarnąć całe bogactwo dla siebie lub postąpić w zgodzie z sumieniem, ocalając jej życie.
Paolo Bacigalupi to naprawdę utalentowany pisarz fantastyki, choć krążący raczej wokół jednego motywu. Wszystko, co od niego dotychczas przeczytałam, to historie poruszające tematykę zmian klimatycznych i tego, jak będą one wpływać na przyszłość ludzi. „Złomiarz” nie jest wyjątkiem. To powieść młodzieżowa osadzona w bardzo typowym dla tego autora świecie.
Jednocześnie jest to najprostsza i przez to chyba najsłabsza jego powieść spośród trzech (włącznie z tą), które przeczytałam. Nie oznacza to absolutnie, że jest zła. To naprawdę niedługa, a co za tym idzie niezbyt skomplikowana opowieść i chyba przez to wypada na tle pozostałych dość blado, chociaż jednocześnie warto zaznaczyć, że jest nieco bardziej rozrywkową historią.
Mam jednak wątpliwości co do tego, czy Bacigalupi potrafi pisać stricte dla młodzieży. Pod względem fabularnym to naprawdę dość schematyczna historia, typowa przy historiach dla tego targetu, ale mam wrażenie, że klimat może być tu trochę przytłaczający, ciężki. Choć nie pojawiają się tu aż takie okrucieństwa, po jakie autor potrafi sięgać w swoich innych tekstach, to jednak jest dość brutalnie, realistycznie. „Złomiarz” jest powieścią z raczej nieprzyjemnym światem. Muszę też dodać, że personalnie za takimi realiami w historiach dla młodzieży nie przepadam, przynajmniej nie zazwyczaj, także to też na pewno obniżyło nieco mój entuzjazm.
Brakowało mi tu też nieco w języku Bacigalupiego. To może nie jest pisarz, który słynie ze stylu, ale w swoich historiach dla dorosłych jakoś lepiej operował językiem, wszystko było bardziej barwne, bardziej wciągające. Ponownie, „Złomiarz” nie jest zły; jest po prostu słabszy, niż inne powieści, które od autora czytałam i to chyba na każdym poziomie, zarówno pod względem kreacji świata, jego skomplikowania, poruszanych tematów czy kreacji bohaterów. A że historia jest krótka to miałam też poczucie, że wszystko dzieje się naprawdę szybko, że nie mam czasu na oddech w trakcie. W przypadku powieści dla młodzieży jestem w stanie to uzasadnić, nie uważam tego za jakiś wielki błąd warsztatowy, ale przyznaję, że nieco mi to przeszkadzało.
Drugi tom już czeka na mnie na półce i na pewno się z nim zapoznam, bo mam do Bacigalupiego słabość. Jego „Wodny nóż”, „Nakręcana dziewczyna” i opowiadania pokazały mi wyraźnie, że potrafi kreować ciekawe i ważne historie. „Złomiarz” jednak jest dla mnie trochę ciekawostką, przerywnikiem między innymi książkami, a nie opowieścią, która pozostanie mi na dłużej w pamięci.
Albo pracujesz przy wrakach, zbierając złom i masz szczęście, albo umierasz. Nailer jest nastolatkiem żyjącym w świecie zniszczonym przez ekologiczną katastrofę. Pewnego dnia sztorm wyrzuca na wybrzeże bogato wyposażony statek, w którym chłopak znajduje żywą dziewczynę. Nailer staje przed ważnym wyborem: pozbawić ją życia i zgarnąć całe bogactwo dla siebie lub postąpić w...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-07
Rok po wojnie atomowej Australia jest jednym z niewielu miejsc, do którego nie dotarło jeszcze promieniowanie. Nie ulega jednak wątpliwości, że to coraz bardziej się zbliża. Mieszkańcy wybrzeża muszą zmierzyć się z nieuniknionym.
Gdyby ta książka powstała dzisiaj, prawdopodobnie doczekały się szczęśliwego zakończenia. Ale to książka SF wydana w 1957 roku, kiedy to lęk związany z wojną atomową był realny i namacalny. Dlatego już od pierwszych stron powieści „Ostani brzeg”, którą napisał Nevil Shute, wiadomo, że tutaj nie będzie plot twistu ratującego ludzkość, a koniec ludzkości zbliża się nieubłaganie z każdą kolejną stroną.
To jednotomowa powieść mająca ok. 350 stron – nie jest więc szczególnie długa, ale dla fantastyki z tamtego okresu nie jest to nic zaskakującego. Te strony zaś opisują ostatnie miesiące istnienia ludzkości, a przynajmniej według występujących na nich bohaterów, którzy o istnieniu innego życia, które przetrwałoby tę katastrofę po prostu nie wiedzą.
Autor skupia się na grupie mieszkańców jednego rejonu, którzy na swój sposób próbują poradzić sobie z nadciągającą katastrofą. Część z nich jest sceptyczna, część niby rozumie, ale nie wierzy. Wszyscy chcą mieć nadzieję, ale większość zdaje sobie sprawę z tego, że sami siebie oszukują. Autor opisał dialogi i zachowania postaci naprawdę wiarygodnie i powiedziałabym, że bardzo zgrabnie. Doskonale da się w nich wyczuć to, że np. ludzie planują dalsze lata dla zajęcia myśli, albo trzymając się nadziei, że jednak przetrwają, ale że wcale w to jakoś szczególnie nie wierzą.
Jednocześnie w tym wyczekiwanym końcu jest pewien nieprzyjemny, drażniący spokój. To nie jest post-apokalipsa, w której bohaterowie zabijają się o zdobycie żywności. Nikt siebie nawzajem nie okrada, ludzie próbują żyć tak normalnie, jak to tylko jest możliwe, żywności nie brakuje. Od wojny minęła już chwila, większość osób pogodziła się już, przynajmniej powierzchownie, z nową rzeczywistością i po prostu próbują jakoś żyć, przeżyć to życie, znaleźć w nim jakiś sens, nadzieje, coś, co jednak pozwoli im przetrwać do końca.
Tak naprawdę nie ma tu za bardzo o czym się długo rozpisywać, przynajmniej nie w tej formie (bo pewnie specjaliści od psychoanalizy i innych takich mogliby na tej książce bazować). „Ostatni brzeg” nie ma bowiem jakoś szczególnie dużo istotnej fabuły, to bardzo obyczajowa historia o zwykłych ludziach, tylko żyjących w niezwykłych czasach, gdzie ta niezwykłość, niestety, niczym dobrym nie jest.
„Ostatni brzeg” to nie jest miłe, rozrywkowe post-apo. To nie jest książka fantastyczno-naukowa, która ma pokazać wspaniałą przyszłość ludzkości. Powieść Shute’a jest raczej pewnym ostrzeżeniem, szczególnie realnym w latach 50. XX wieku, choć dzisiaj też wciąż aktualnym. I przy okazji dobrym, choć wcale nie przyjemnym obrazem ludzkości skazanym na zagładę.
Rok po wojnie atomowej Australia jest jednym z niewielu miejsc, do którego nie dotarło jeszcze promieniowanie. Nie ulega jednak wątpliwości, że to coraz bardziej się zbliża. Mieszkańcy wybrzeża muszą zmierzyć się z nieuniknionym.
Gdyby ta książka powstała dzisiaj, prawdopodobnie doczekały się szczęśliwego zakończenia. Ale to książka SF wydana w 1957 roku, kiedy to lęk...
2024-01-02
Gdy po ziemi stąpały jeszcze małpoludy, przybywający z kosmosu obiekt pomógł im rozwinąć inteligencję. Wiele pokoleń później na księżycu ludzkość odkrywa tajemniczy, pradawny artefakt, który wysyła sygnał w przestrzeń. Podążając za jego sygnałem, niewielka załoga wyrusza na poszukiwanie obcych.
„Odyseja kosmiczna 2001” to jednocześnie kultowy film, jak i książka. Powstawały równocześnie, choć powieść pisał przede wszystkim Arthur C. Clarke (z wpływami Kubricka), siedząc w hotelowym pokoju, w 1965 roku. Sama nie znam wcale filmowej wersji, poza być może jakimiś przypadkiem zobaczonymi urywkami. Dlatego książka była moim pierwszym spotkaniem z tą historią.
Już od samego początku da się wyczuć, że ta historia miała być przede wszystkim rozrywkową opowieścią, a nie historią, która chce opowiedzieć o człowieku coś zupełnie nowego. Zresztą, Clarke i Kubrick, tworząc historię, inspirowali się wieloma innymi dziełami fantastyczno-naukowymi. Mimo lat historia jest jednak napisana dość lekkim, naprawdę wciąż zrozumiałym dla czytelnika stylem (choć może to dzięki nowemu tłumaczeniu, to pierwsze wydanie w tym przekładzie), w którym nie ma nadmiaru fachowych określeń.
Starsze powieści z tego gatunku mają jednak swoje cechy charakterystyczne, za którymi ja niestety nie przepadam jakoś szczególnie, a „Odyseja kosmiczna 2001” też je w sobie ma. Mianowicie, to powieść, której autor nie skupia się wcale na bohaterze, jego przeżyciach, wyborach i wnętrzu, a na samej przygodzie i tym, co ma ona przynieść. To sprawia, że fabuła gna naprawdę dość szybko, nie dając czytelnikowi czasu, by spędzić trochę czasu z postaciami, ani też nie dając napięciu narosnąć w odpowiedni sposób.
To oczywiście dla niektórych czytelników może być po prostu zaletą; nie każdy chce siedzieć i spędzać czas z bohaterami, gdy do odkrycia jest cały kosmos. Ja jednak jestem czyteniczką, która zdecydowanie preferuje skupienie na bohaterze, na lepszym poznawaniu go, na zobaczeniu, jak odbijają się od niego postacie. Bez tego zwroty akcji wydają mi się często płaskie i wcale mnie nie ekscytują i tak też miałam trochę w przypadku tej powieści.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Odyseja kosmiczna 2001” jest całkiem sprawna i mimo upływu lat wciąż dość strawna, a to nie jest wcale oczywiste, jeśli chodzi o fantastykę naukową z lat 60. XX wieku. Dlatego mimo tej bądź co bądź kluczowej dla mnie „wady”, czytało mi się ją całkiem przyjemnie. Warto tu nadmienić, że nie jest to szczególnie długa powieść. W polskim wydaniu Domu Wydawniczego Rebis nie ma nawet 270 stron.
Takie książki to przede wszystkim spotkanie z ważnymi dziełami dla świata popkultury, które warto znać dla samego poznania i rozumienia innych odniesień w literaturze, grach czy w kinie. Dlatego polecałabym zapoznać się z nią każdemu, kto choć trochę kulturą się interesuje, zwłaszcza tą popularną. W końcu naprawde nie jest długa, a naprawdę dalej czyta się ją całkiem nieźle.
Gdy po ziemi stąpały jeszcze małpoludy, przybywający z kosmosu obiekt pomógł im rozwinąć inteligencję. Wiele pokoleń później na księżycu ludzkość odkrywa tajemniczy, pradawny artefakt, który wysyła sygnał w przestrzeń. Podążając za jego sygnałem, niewielka załoga wyrusza na poszukiwanie obcych.
„Odyseja kosmiczna 2001” to jednocześnie kultowy film, jak i książka....
2023-12-26
2023-12-16
2023-11-01
Po latach wróciłam do twórczości Ursuli Le Guin. „Wracać wciąż do domu” to ok. 1200-stronnicowy omnibus, który zawiera tytułową powieść, zbiór opowiadań „Międzylądowania” oraz trylogię „Kroniki Zachodniego Brzegu”. Jako że to książka długa, a moje ostatnie spotkanie z tą autorką było dość męczące, odkładałam jej lekturę, ile wlezie i swoje na mojej półce przeleżała. Ale jak się okazało, nie do końca słusznie.
Tę książkę można właściwie podzielić na pół. Pierwsza połowa to fabularna trylogia, druga zaś to dzieła nieco bardziej… cóż, koncepcyjne? Chyba tak mogę to określić. Poszczególne jej części są więc zupełnie inne, ale pewne dla mnie jest jedno – styl pisania Ursuli Le Guin jest bardzo, ale to bardzo charakterystyczny. Mam wrażenie, że gdybym dostała jakiś jej tekst, nie wiedząc, czyj jest, bez większego problemu zgadłabym, kto go napisał.
Le Guin tworzy trochę tak, jakby pisała kronikę. Niezależnie od tego, jaką historię opowiada i czy w ogóle jest to historia, to zawsze stoi jakby z boku. Przy tym ma niezwykle ładne, wręcz poetyckie pióro. W swoich historiach nie skupia się zaś na wielkich i potężnych bitwach, a raczej na tym, co z nich wynika dla zwykłych ludzi. Gdy w standardowej powieści fantasy główny bohater będzie wojownikiem, biorącym udział w starciach, tak u niej będzie to mieszkaniec wioski, która została napadnięta. To wszystko sprawia, że jej twórczość jest jednocześnie bardzo unikatowa, jak i czasem męcząca oraz zdecydowanie nie dla wszystkich. To po prostu inny sposób narracji niż ten, do którego współczesny czytelnik jest przyzwyczajony.
Należy jednak tu też dodać, że to autorka o unikatowej wrażliwości, która była świetną obserwatorką rzeczywistości. Z tego powodu poruszane przez nią problemy społeczne, czy proponowane rozwiązania na takowe zawsze są przynajmniej interesujące i zasługujące na to, by się nad nimi pochylić.
Jeśli chodzi o same jej prace zawarte w tym zbiorze, to zacznijmy najpierw od tych, które znajdują się na początku, czyli od młodzieżowej trylogii „Kroniki Zachodniego Brzegu”. To trzy powieści, skonstruowane trochę tak jak trylogia „Zamek” Diany Wynny Jones. Bohaterowie pojawiający się w tomie pierwszym spinają wszystkie trzy części, jednak poza właśnie tomem pierwszym nie grają pierwszych skrzypiec. Każda z tych powieści jest przy tym od siebie inna.
Pierwsza część, czyli „Dary” to dość obyczajowa opowieść o młodych ludziach z niezwykłymi mocami, którzy jakoś próbują sobie przeżyć w niewielkiej wsi. Rzecz ładna, poruszająca wątki rodzinne, choć bez szczególnie dużej akcji. Dla mnie osobiście była to po prostu dość komfortowa lektura, z takim zastrzeżeniem, że nie byłabym w stanie czytać takich rzeczy bezustannie; jednak chciałabym ciut więcej akcji.
Druga część, czyli „Głosy” podobała mi się najbardziej. To powieść osadzona w niegdyś naukowym mieście, które zostało podbite przez lud uznający słowo pisane za herezję. To historia o różnicach kulturowych, opowiadana z perspektywy nastolatki będącej potomkinią dwóch ludów. Odpowiadał mi tu zarówno klimat, ogólna tematyka, jak i rytm powieści, w której już nieco więcej się działo.
„Moce” to zaś historia niewolnika, który zostaje z pewnych powodów zmuszony do wyruszenia w podróż. Choć jest najdłuższa z nich wszystkich i choć w teorii to historia podróży to sama miałam wrażenie, że najmniej mi wnosi do życia i szczerze mówiąc, zaczynałam się już przy niej męczyć. Jednak może to była też wina zmęczenia materiałem.
Dwa kolejne dzieła to tak naprawdę opisy fantastycznych światów. I w tym przypadku mój osobisty problem z nimi polega na tym, że personalnie kompletnie mnie coś takiego nie interesuje. Oczywiście pojawiają się tam jakieś krótsze historie, jednak autorka skupia się tam na kreacji innych rzeczywistości, także z np. podaniem wierszy, opisów chorób, zwierząt etc. Jak najbardziej rozumiem, że mogą być osoby zafascynowane takimi publikacjami, ale to po prostu nie jestem ja; jeśli mam czytać o wyimaginowanych światach to wolałabym sięgnąć po książkę popularnonaukową, albo jakiś reportaż. Niemniej, jeśli ktoś właśnie czegoś takiego szuka, to w tym omnibusie to znajdzie.
Jak się dla mnie okazało, nie taki diabeł straszny, jak go wspomnienia malują. Od dawna cenie sobie twórczość Le Guin, jednak moje poprzednie spotkanie z jej twórczością zakończyło się bodaj zastojem czytelniczym oraz lękiem przed ciężkością jej pióra. I chociaż zdecydowanie do najlżejszych nie należy, a jej wizje skupiające się tylko na kreacji światów kompletnie nie są dla mnie, to naprawdę doceniam i piękne pióro tej autorki, i jej spojrzenie na rzeczywistość. Choć nie dla każdego to zdecydowanie jest jakościowa fantastyka.
Po latach wróciłam do twórczości Ursuli Le Guin. „Wracać wciąż do domu” to ok. 1200-stronnicowy omnibus, który zawiera tytułową powieść, zbiór opowiadań „Międzylądowania” oraz trylogię „Kroniki Zachodniego Brzegu”. Jako że to książka długa, a moje ostatnie spotkanie z tą autorką było dość męczące, odkładałam jej lekturę, ile wlezie i swoje na mojej półce przeleżała. Ale jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-21
Nie wiem, czy ta książka trafiła na zły czas, czy jest to kwestia samej jej jakości, czy też mojego gustu, ale „Anatomia pęknięcia” była dla mnie męczącą lekturą, z której niewiele wyniosłam. Przynajmniej częściowo winne było moje nastawienie: byłam przekonana, że czytam powieść i kolejne teksty, kolejni bohaterowie jakoś nie chcieli mi się łączyć w całość. Być może powinnam książce dać drugą szansę i porządnie nad nią przysiąść, ale przyznaję, nie mam ochoty – zbyt dużo innych rzeczy czeka na mojej półce.
Nie wiem, czy ta książka trafiła na zły czas, czy jest to kwestia samej jej jakości, czy też mojego gustu, ale „Anatomia pęknięcia” była dla mnie męczącą lekturą, z której niewiele wyniosłam. Przynajmniej częściowo winne było moje nastawienie: byłam przekonana, że czytam powieść i kolejne teksty, kolejni bohaterowie jakoś nie chcieli mi się łączyć w całość. Być może...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-09-20
Cora powraca po czasie spędzonym z asari. Dołącza do Inicjatywy Andromeda, mającą przenieść rasy z Drogi Mlecznej do nowej galaktyki. Coś jednak idzie nie tak i była wojskowa musi zająć się problemem.
Uwielbiam „Mass Effecta” (choć nie „Andromedę”) i bardzo lubię część twórczości N. K. Jemisin. Wydawałoby się więcc że „Inicjacja” będzie książką dla mnie. Sama jednak wiedziałam, że raczej nie. Światy z gier nieczęsto dobrze działają w książkach, więc obstawiałam, że ten tytuł po prostu będzie średnią powieścią. Postanowiłam jednak, że będę miała na półce wszystkie powieści tej autorki, więc na mojej półce pojawiła się i ta, w związku z czym w końcu przyszedł czas na to, aby ją przeczytać. Z tym że w tym przypadku znana autorka napisała ją w duecie z Mac Walters.
No i niestety, nie pomyliłam się co do jakości. Rozumiem, że jest to drugi tom cyklu, a ja pierwszego po prostu nie znam, niemniej kojarzę ogólne motywy w samym cyklu gier, rasy, lokacje oraz linię fabularną, w związku z czym nie sądzę, aby to tutaj tkwił problem. Zwłaszcza że poszczególne książki są napisane przez różnych autorów. Osobiście miałam po prostu poczucie, że ta powieść jest napisana trochę byle jak.
Zwykle w fantastyce dostajemy wprowadzenie do świata, trochę jego głębi, niuansów, autor próbuje sprawić, by czytelnik wczuł się w uniwersum. Tutaj absolutnie tego nie poczułam. Ot, nagle pojawiamy się w świecie gier. W narracji pojawia się wiele nazw własnych z tej serii, ale nikt nie próbuje niczego wyjaśniać. Jak wyglądają konkretne rasy, czym jest efekt masy, jaką twarz ma nowa postać, która się pojawia? Nie, tego tu po prostu nie ma, w związku z czym miałam poczucie, że zostałam przytłoczona słowami-wydmuszkami, a faktycznej literatury nie było tu niemal wcale.
Sama fabuła też jest raczej dość typowa i dla mnie osobiście niezbyt wciągająca. Ponownie, to książka napisana byle-jak: byle była akcja, postacie i nazwy z gier. Nie interesowały mnie kompletnie ani postacie, ani ścieżka, którą przechodzą, a przecież oryginalna trylogia dla mnie osobiście właśnie tym stała: bohaterami, ich relacjami oraz wspólną drogą.
Doskonale wiem, że tego typu książki są pisane na zamówienie, trochę dlatego, że tak wypada, bo fani kupią i będzie zarobek. Boli mnie jednak tak niewykorzystany potencjał. Świat z tych gier szczerze lubię i wiem, że w nim DA SIĘ opowiedzieć wiele intrygujących historii, a N. K. Jemisin POTRAFI to zrobić. Ale niestety, jak już pisałam, franczyzowe opowieści zazwyczaj wiążą się ze spadkiem jakości i ta nie jest wyjątkiem.
Cora powraca po czasie spędzonym z asari. Dołącza do Inicjatywy Andromeda, mającą przenieść rasy z Drogi Mlecznej do nowej galaktyki. Coś jednak idzie nie tak i była wojskowa musi zająć się problemem.
Uwielbiam „Mass Effecta” (choć nie „Andromedę”) i bardzo lubię część twórczości N. K. Jemisin. Wydawałoby się więcc że „Inicjacja” będzie książką dla mnie. Sama jednak...
2023-09-03
Na odizolowanej wyspie powstaje park pełen żywych dinozaurów. Pojawiają się jednak wątpliwości co do bezpieczeństwa miejsca, dlatego zostaje wysłana tam grupa, która ma upewnić się, że przyszła atrakcja na pewno będzie nadawać się dla zwierzających.
Od lat chciałam przeczytać tę powieść, ale jakoś nie było nam po drodze. No i w końcu stało się. Nie spodziewałam się jednak, że „Park Jurajski” Michaela Crichtona będzie jednocześnie tak podobny i tak inny do kultowego filmu z 1993 roku.
Podobny, bo wszystkie ikoniczne momenty z filmu są też w oryginale. Inny, bo film jednak musiał trochę z historii wyciąć (co jest standardową procedurą, nie jestem na to zła), a skoro już musiał, to wyciął sporą dawkę naukowej ekspozycji. Do tej pory „Park Jurajski” kojarzył mi się z lekkim science-fiction, w którym najbardziej naukową kwestią jest tworzenie dinozaurów z DNA komarów zatopionych w bursztynie – coś, co z resztą od dawna nie jest postrzegane jako realna możliwość.
W książce jest jednak tego znacznie więcej. Momentami wręcz czułam się, jakbym czytała fabularyzowany podręcznik o dinozaurach i miałam poczucie, że Michael Crichton naprawdę zrobił kawał dobrej roboty w swojej powieści. W historii nie brakuje też szczegółowych informacji o zabezpieczeniach parku, co w filmie zostało znacznie spłycone. Niestety, tu pojawia się moje drobne zastrzeżenie: to powieść z 1990 roku, w związku z czym spora część naukowych faktów może nie być aktualna, w związku z czym ta ilość ekspozycji przestaje być aż tak istotna dla czytelnika pod kątem edukacyjnym.
Jeśli chodzi o protagonistów, to w moim odczuciu mamy tutaj troszeczkę zbiorowego bohatera. Cała grupa dostaje zbliżoną ilość czasu. Ma to sens, jeśli spojrzy się na konstrukcje powieści. Historia jest jednak na tyle prosta i dobrze poprowadzona, że wiadomo dobrze, kto jest kim, a bohaterowie mają jakieś swoje konkretne cechy. Nie da się jednak ukryć, że Ian Malcolm jest chyba najbardziej wyrazistą osobą z tej grupy i kompletnie nie dziwię się, że w wersji filmowej gra go równie charakterystyczny aktor.
Choć to powieść z dużą dawką dinozaurów, to jednak dla mnie jest to historia przede wszystkim o ludziach, którzy mając dużo pieniędzy i możliwości, chcą zrobić coś zbyt szybko, bez odpowiedniej wiedzy i rozsądku. Pod tym kątem „Park Jurajajski” kojarzy mi się trochę z filmem „Titanic”. Mam wrażenie, że wydźwięk obydwu jest dość podobny, mimo że dzieją się w nich zupełnie inne katastrofy.
Mimo że w powieści znajduje się spora ilość dość naukowej ekspozycji, to jednak jest to historia raczej lekka i łatwa w przystrojeniu. To jednak przede wszystkim rozrywkowa fantastyka, która przynajmniej mnie nie zachwyca jakoś szczególnie stylem, czy klimatem. Jest jednak solidną historią, po którą warto sięgnąć choćby po to, by móc porównać ją sobie z dużo bardziej znanym filmem.
Na odizolowanej wyspie powstaje park pełen żywych dinozaurów. Pojawiają się jednak wątpliwości co do bezpieczeństwa miejsca, dlatego zostaje wysłana tam grupa, która ma upewnić się, że przyszła atrakcja na pewno będzie nadawać się dla zwierzających.
Od lat chciałam przeczytać tę powieść, ale jakoś nie było nam po drodze. No i w końcu stało się. Nie spodziewałam się jednak,...
2023-07-22
Ludzkość rozpowszechniła się na Edenie, samotnej, ciemnej planecie, tworząc odrębne społeczności. Pewnego dnia młoda Gwiazdeczka Strumyk spotyka przystojnego mężczyznę zza drugiej strony Stawu i postanawia stać się jego domową, czyli żoną. Nie wie jeszcze, że jej ukochany jest synem naczelnika, co wkrótce uczyni ją Matką Edenu, kobietą noszącą pierścień Gali, matki wszystkich mieszkańców planety.
Kiedy kupowałam „Matkę Edenu” Chrisa Becketta wiedziałam, że jest tomem drugim i że prawdopodobnie nie będę kupować tomu pierwszego z bardzo prostego powodu: te książki zostały wydane w ramach Uczty Wyobraźni, ta nieczęsto ma dodruki, a nakład „Ciemnego Edenu”, czyli części pierwszej, już dawno nie jest dostępny. Co oznacza konieczność kupowania go po zawyżonych cenach, a na to ochoty nie miałam. Dowiedziałam się jednak, że tom drugi rozgrywa się kilkaset lat po wydarzeniach z tomu pierwszego, w związku z czym można tę historię czytać odrębnie… i cóż, tak właśnie zrobiłam. Trochę nie tak, jak powinnam, ale czasem bywa.
I mimo tego, że nie czytałam tej serii od początku to absolutnie nie żałuję tego, że po tę książkę sięgnęłam. „Matka Edenu” to fantastyka socjologiczna, która być może (jak niesie wieść recenzencka) jest gorsza od tomu pierwszego, ale uważam, że w dalszym ciągu jest solidną historią, którą warto poznać.
Dla mnie to przykład książki, która łączy w sobie typowo przygodowe, rozrywkowe tropy z odrobiną czegoś więcej. Autor, który jest byłym brytyjskim pracownikiem społecznym, komentuje w swojej powieści funkcjonowanie społeczeństwa, analizując też rozwój całkiem ciekawego hipotetycznego przypadku odizolowanej społeczności, która nie pamięta już Ziemi i nie ma z nią kontaktu, ale przekazuje skrawki wiedzy z pokolenia na pokolenie. Nie jest to być może coś najbardziej nowatorskiego, poznałam już trochę tego typu historii, ale moim zdaniem Beckett wykonał swoją pracę jako pisarza całkiem zgrabnie.
Moim zdaniem to po prostu solidnie napisana historia, z dobrym tempem i interesującym podejściem do tematu. Trochę boli mnie to, że jednak nie poznałam tomu pierwszego i raczej nie trafi on zbyt szybko w moje ręce (nie sądzę, by Mag posłuchał mnie, jeśli chodzi o dodruk…), ponieważ jednak czułam się momentami nieco zagubiona i na pewno przyswojenie historii przyszłoby mi łatwiej, gdybym czytała historię tak jak się to powinno robić, ale, tak czy siak, cieszę się, że w ogóle mogłam się z twórczością Becketta spotkać, bo to naprawdę było miłe spotkanie.
Co pewnie dla niektórych może być istotne: choć do science-fiction to jednak autor nie skupia się szczególnie na technologiach. To powieść, która ma momentami klimat fantasy, bo ludzie przybyli na Eden po prostu cofnęli się, jeśli chodzi o rozwój cywilizacji, więc można odnieść wrażenie, że wszystko rozgrywa się dawnych, a nie przyszyłych czasach.
Książek z Uczty Wyobraźni często się boję, przez wzgląd na liczbę absurdy, które często się w nich pojawiają. Na szczęście dla mnie „Matka Edenu” okazała się dość klasycznym science-fiction, które robi to, czego od tej literatury oczekuje: łączy rozrywkę ze wcale nie głupim komentarzem co do naszej rzeczywistości i hipotetycznych zdarzeń, które mogą się nam kiedyś przytrafić. Także jeśli ktoś właśnie tego szuka, myślę, że warto dać jej szansę, nawet bez znajomości trudno dostępnego obecnie tomu pierwszego.
Ludzkość rozpowszechniła się na Edenie, samotnej, ciemnej planecie, tworząc odrębne społeczności. Pewnego dnia młoda Gwiazdeczka Strumyk spotyka przystojnego mężczyznę zza drugiej strony Stawu i postanawia stać się jego domową, czyli żoną. Nie wie jeszcze, że jej ukochany jest synem naczelnika, co wkrótce uczyni ją Matką Edenu, kobietą noszącą pierścień Gali, matki...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07-16
Na Marsie powtórnie rozgrywa się wojna Trojańska. Bogowie przywrócili do życia specjalistę, który zna na pamięć losy trwającej wiele lat bitwy, który ma pilnować jej przebiegu. W tym czasie na niemal wyludnionej ziemi grupa ludzi wyrusza w podróż, a dwójka robotów zbliża się do Marsa, odnajdując na niej źródło kwantowej anomalii.
Mitologia grecka wpleciona w historie fantastyczne chyba nigdy nie wyjdzie z mody i zawsze będzie tematem poszukiwanym przez czytelników, więc kompletnie nie dziwię się, że wydawnictwo Mag postanowiło wziąć się za nagrodzoną Locusem powieść „Ilion” Dana Simmonsa. Osobiście mam jednak z tą powieścią mieszaną relację.
Bardzo lubię sam styl Dana Simmonsa. Choć pisze wcale nie takie lekkie SF, to jednak przez jego historie można dość szybko płynąć. Ponadto nie skupia się aż tak bardzo na technikaliach, często za to nawiązując do literatury i to też jak najbardziej mi odpowiada. Mam jednak poczucie, że jego historie są… przeintelektualizowane.
Wydaje się, że autor buduje coś większego niż życie. Coś, co na koniec da taki finał, że wszystkim opadną szczęki, a jednak ostatecznie tego efektu „wow” po prostu nie ma. Tak miałam i w przypadku tej powieści (choć to może się zmienić po drugim tomie), jak i w przypadku dwóch ostatnich tomów „Hyperiona”. Chyba straciłam do Simmonsa w tym względzie zaufanie, choć mam nadzieję, że w „Olimpie” uda mu się je przynajmniej chociaż trochę odbudować.
Ponadto ta historia sama w sobie nie była dla mnie szczególnie wciągająca. Rzeczy się działy, rozumiałam historię, ale kiedy odkładałam książkę, nie miałam wcale ochoty po nią ponownie sięgnąć i odkryć dalszych losów bohaterów. Miałam poczucie, jakbym ponownie wzięła się za początek wspomnianego już „Hyperiona” tylko w słabszej wersji. To niby inne światy, ale miałam poczucie, że ich ogólny klimat jest do siebie bardzo zbliżony.
Dodajmy do tego fakt, że sam początek historii nieco mnie od niej odrzucił, ponieważ dostajemy w nim opis tego, jak ponad 40-letni Daemon przybywa do pewnego domostwa, aby wyrwać jedną ze znajdujących się w nim kobiet. Sęk w tym, że dziewczyna ma 25-lat, a Daemonowi bardzo podobała się już jako 15-latka, co kończy się opisem jej piersi i ogólnej urody w tym wieku. To na szczęście dzieje się tak intensywnie tylko na początku i jest w gruncie rzeczy zgodne z charakterem bohatera, ale z drugiej strony po zakończeniu „Triumfu Endymiona” jestem wyczulona na tego typu rzeczy u Simmonsa. W negatywnym sensie rzecz jasna.
Mam nadzieję, że „Olimp” spodoba mi się bardziej, bo w innym przypadku chyba nieco niepotrzebnie zabierałam się za taką cegiełkę i to w momencie, kiedy naprawdę mam sporo pracy. Z drugiej strony Dan Simmons jest na tyle znanym i szanowanym autorem, że po prostu chyba opłaca się jego książki znać, więc na zmarnowany czas nie mam zamiaru narzekać.
Na Marsie powtórnie rozgrywa się wojna Trojańska. Bogowie przywrócili do życia specjalistę, który zna na pamięć losy trwającej wiele lat bitwy, który ma pilnować jej przebiegu. W tym czasie na niemal wyludnionej ziemi grupa ludzi wyrusza w podróż, a dwójka robotów zbliża się do Marsa, odnajdując na niej źródło kwantowej anomalii.
Mitologia grecka wpleciona w historie...
2023-06-11
Jeśli mogę, to staram się dawać szanse nowym dla mnie polskim twórcom fantastyki, bo w końcu trochę o to chodzi w tym gatunku, żeby poszerzać swoje horyzonty. „Amnezjak” Jakuba Nowaka trafił do mnie między innymi dlatego, ale również przez moje zaufanie do wydawcy oraz, nie oszukujmy się, przez okładkę, która obiecywała rozrywkowe SF. Niestety, nie byłam w stanie przebrnąć przez całość, zostawiając dwa ostatnie opowiadania.
To jedna z tych książek, która próbuje być bardzo artystyczna, ale nie jestem w stanie stwierdzić, czy jej to wychodzi, bo do mnie po prostu kompletnie nie trafia jej treść. Miałam w trakcie lektury wrażenie, że autor próbuje ze wszystkich sił pokazać Sztukę, np. „wypikując” gwiazdkami nazwisko bohatera, gdy pojawiają się agenci specjalni, czy też rozdzielając w nieoczywisty sposób akapity. I być może nawet by mi to odpowiadało, gdybym wiedziała, o czym czytam, bo miałam wrażenie, że mózg odmówił mi współpracy, przestając łączyć fakty i składać słowa w całość. Z tegoż powodu nie podobało mi się osobiście, ale nie jestem w stanie stworzyć „obiektywnej” oceny, bo mam poczucie, że brakuje mi zrozumienia tych opowiadań.
Jednakże to, co wiem, że mi się na pewno nie podobało i pojawia się co jakiś czas w czytanej przeze mnie literaturze pisanej przez mężczyzn to hmm… pewna maniera, którą nazwiemy na potrzeby tego tekstu Manierą Niedowartościowanego Faceta*. Mianowicie, w takich książkach często pojawiają się nieuzasadnione odniesienia do męskich genitaliów, pojawiają się brzydkie słowa, które sprawiają wrażenie, jakby nieudolnie próbowały stworzyć bardziej artystyczny wyraz treści. Pojawiają się też piękne kobiety, które pożądają męskich bohaterów. I przynajmniej mnie to niezmiernie w narracji drażni, sprawiając, że ostatecznie skupiam się głównie na tym (zwłaszcza, jeśli treść mi nie siada).
Czytając „Amnezjaka”, miałam więc regularnie wrażenie, że co chwilę słyszę o jądrach, które ze strachu się cofają, nie wiedzieć po co zostałam poinformowana o wielkości jaj nauczyciela WOS-u, a pisząc jakby-artystycznie o współżyciu Nowak informuje czytelnika, że jego bohater nie ma już erekcji, bo coś poszło nie tak. Przepraszam, ale po co?
Nie polubiłam się więc z twórczością Nowaka, książki kończyć nie planuje, tak jak raczej nie będę zainteresowana szczególnie jego innymi tytułami.
*Nie dywaguje, czy autor jest osobą niedowartościowaną, czy nie — to nie moja sprawa. Ale niestety, tego typu teksty sprawiają takie wrażenie, co jest dla mnie przede wszystkim bardzo przykre.
Jeśli mogę, to staram się dawać szanse nowym dla mnie polskim twórcom fantastyki, bo w końcu trochę o to chodzi w tym gatunku, żeby poszerzać swoje horyzonty. „Amnezjak” Jakuba Nowaka trafił do mnie między innymi dlatego, ale również przez moje zaufanie do wydawcy oraz, nie oszukujmy się, przez okładkę, która obiecywała rozrywkowe SF. Niestety, nie byłam w stanie przebrnąć...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-03
Robert i Mark żyją w zupełnie innych światach, choć jednak blisko siebie. Ten pierwszy jest lekarzem oraz naukowcem, drugi policjantem. W świecie, w którym ludzkość opanowała zdarzenia losowe, musi dojść do ich przypadkowego spotkania. Pewnego dnia niczego nieświadomy Robert dostaje wezwanie na policje.
„Płomień” Magdaleny Salik był naprawdę dobrą powieścią, dlatego postanowiłam, że dam szansę innej książce tej autorki. Tak trafił do mnie „Mniejszy cud” – kryminalna fantastyka socjologiczna wydana kilka lat wcześniej, która jednak przeszła zupełnie bez echa. I niestety, trochę rozumiem dlaczego.
Jestem absolutnie przekonana, że Salik trochę fantastyki socjologicznej trochę czytała i że odwołuje się do niej zupełnie świadomie, wiedząc, z czym je się tę odmianę fantastyki naukowej również na rynku polskim. Zdecydowanie podpowiada mi to już sam klimat powieści, który jest raczej smutno-przytłaczający, nawet mimo tego, że świat przedstawiony jak na dystopię nie jest aż tak toksyczny względem swoich obywateli, jak to w takich uniwersach bywa, a przy okazji mam wrażenie, że autorka odwołuje się do dość współczesnego problemu. Mianowicie, do zakazywania i regulowania produktów/sytuacji, które zdają się trochę irracjonalne. W końcu w jej książce ludzkość próbuje opanować chaos, zmniejszając przy tym np. ryzyko wystąpienia różnorodnych chorób.
Ponadto to, co jest typowe dla fantastyki socjologicznej (zwłaszcza polskiej) to zawieszenie świata gdzieś tam, w niebycie. To jakiś świat, jakieś miejsca, ale jednocześnie żadne konkretne. To mogłaby być równie dobrze Polska, czy USA. Umiejscowienie nie ma po prostu dla tej historii większego znaczenia.
Taka świadomość pisarza to baza na historię, która naprawdę mogłaby wyjść. Z tym że moim zdaniem coś poszło tu nie tak w trakcie tworzenia. Ta powieść jest po prostu dość chaotyczna i zdaje się w sumie prowadzić trochę donikąd. Choć opis sugeruje wspaniały kryminał, to ja wcale go tu nie czułam. Salik skupia się na przeszłości bohaterów, najpierw przedstawiając krok po kroku ich dzieciństwo i dorastanie, a potem skacząc pomiędzy tym, co dzieje się obecnie, a tym, co działo się w ich przeszłości, często nie informując o tym jasno czytelnika, co przynajmniej mnie wybijało z czytelniczego rytmu.
Autorka przez wątek kryminalny chyba stara się pokazać krok po kroku świat przedstawiony, ale przez to ta część nie przyniosła mi żadnej satysfakcji, żadnego ciekawego rozwiązania, co w połączeniu z chaotycznością książki i jej raczej przytłaczającym klimatem sprawiło, że dość szybko straciłam ochotę na dalsze czytanie książki, mimo że pojedyncze sceny były często nie najgorzej napisane, zaś bohaterowie zostali zbudowani naprawdę nieźle.
Nie czuje się przekonana do tej powieści i o ile pewnie sięgnę po kolejne powieści Salik (bo „Płomień” naprawdę sugeruje mi mocny rozwój w ciągu tych kilku lat) to za jeszcze wcześniejszą trylogię raczej się nie zabiorę, przynajmniej na razie. Zaś sam „Mniejszy cud” może byłby ciekawą lekturą dla tych, którzy lubią przytłaczający klimat, czy fantastykę socjologiczną, ale ja jednak nie pałam do takich historii szczególną miłością.
Robert i Mark żyją w zupełnie innych światach, choć jednak blisko siebie. Ten pierwszy jest lekarzem oraz naukowcem, drugi policjantem. W świecie, w którym ludzkość opanowała zdarzenia losowe, musi dojść do ich przypadkowego spotkania. Pewnego dnia niczego nieświadomy Robert dostaje wezwanie na policje.
„Płomień” Magdaleny Salik był naprawdę dobrą powieścią, dlatego...
2023-05-27
Katastrofa ekologiczna niemal doprowadziła do wyginięcia ludzkiej rasy. Grupa naukowców postanawia ratować swój gatunek poprzez klonowanie. Eksperyment szybko jednak zbacza na tory, których specjaliści się nie spodziewali.
Wśród starszej fantastyki naukowej pojawiają się książki, których celem nie jest opowiedzenie historii, a przedstawienie pewnej idei, konceptu na przyszłość. I tak jest z „Gdzie dawniej śpiewał ptak” Kate Wilhelm. To niedługa powieść, która zdobyła i Hugo, i Locusa, i Jupitera, w latach 70. XX wieku robiąc najwyraźniej prawdziwą furorę. To postapokaliptyczna dystopia, która idealnie wpisuje się w nurt fikcji klimatycznej.
Wilhelm przedstawia świat w trakcie oraz po katastrofie, ale jej celem nie jest wcale wyjaśnienie, jak do tego doszło. To nie jest istotne dla tej historii. Autorka skupia się raczej na swoim pomyśle, czyli na przedstawieniu tego, jak potencjalnie może skończyć się klonowanie ludzi. Wydaje mi się, że dziś jasne jest, że raczej nie poszłoby to w tym kierunku, jaki przedstawiła, ale bez wątpienia jej wizja jest naprawdę całkiem ciekawa i warta poznania.
Jednocześnie widzę w tej książce nawiązanie do społeczeństwa masowego, pozbawionego indywidualności. Nie jestem pewna, czy był to świadomy zabieg, ale w latach 70. z tego co wiem sporo mówiło się o mass mediach, w związku z czym wcale by mnie to nie zdziwiło. To więc opowieść również o sile ludzkiej indywidualności i o tym, jak ważne są nasze wyjątkowe, osobiste cechy.
Jednocześnie, jak już pisałam na samym początku, ta powieść to przede wszystkim właśnie przedstawienie pewnego pomysłu. Tu nie ma jednego, konkretnego bohatera, który musi coś zrobić lub coś zmienić. Powieść podzielona jest na trzy części i każda ma innego protagonistę, ale to nie o nich, a o społeczeństwie w ogóle jest historia Wilhelm. I o ile rozumiem takie podejście do pisania SF, nie po raz pierwszy się z nim zresztą przecież spotkałam, to jednak osobiście wolę jednak skupienie się na bohaterze, które pozwala mi lepiej wczuć się emocjonalnie w sytuacje. Nie jest to jednak obiektywnie wada książki, raczej typowa dla gatunku cecha.
„Gdzie dawniej śpiewał ptak” jest przy tym książką, która w moim odczuciu mimo mijających lat wciąż „dobrze wchodzi”. Oczywiście choćby przez samą konstrukcję czuć, że nie jest to najnowsza fantastyka naukowa, jednak styl autorki jest stosunkowo prosty w przyswojeniu, a sama powieść nie jest długa, dlatego nie powinna zająć zbyt dużo czasu. Być może lepiej byłoby, gdyby wydanie z 2020 zostało ponownie przetłumaczone (aktualne tłumaczenie jest bodaj z 1981 i nie wiem, czy było poprawiane), ale w dalszym ciągu, to przyswaja się naprawdę stosunkowo dobrze.
Nie powiem, że tę książkę warto przeczytać stricte z powodów rozrywkowych. Znam sporo fantastyki, która sprawiła, że po prostu bawiłam się lepiej. Ale nie w każdej powieści przecież o to chodzi, a „Gdzie dawniej śpiewał ptak” to naprawdę kawał dobrego SF, które warto poznać. Zwłaszcza w przypadku osób zainteresowanych dystopią czy tematami środowiskowymi.
Katastrofa ekologiczna niemal doprowadziła do wyginięcia ludzkiej rasy. Grupa naukowców postanawia ratować swój gatunek poprzez klonowanie. Eksperyment szybko jednak zbacza na tory, których specjaliści się nie spodziewali.
Wśród starszej fantastyki naukowej pojawiają się książki, których celem nie jest opowiedzenie historii, a przedstawienie pewnej idei, konceptu na...
2023-05-13
Severian objął stanowisko likora i dobrze wypełnia swoje obowiązki. Wkrótce jednak zostaje zmuszony do opuszczenia miasta Thrax i rusza na północ.
Choć przy lekturze pierwszego i drugiego tomu cyklu nie byłam tego jeszcze pewna, tak teraz jak najbardziej już jestem. Gene Wolfe, przynajmniej jeśli chodzi o tę historię, nie jest autorem dla mnie. „,Miecz i Cytadela” to kolejny omnibus, który tym razem zawiera trzeci i czwarty tom z serii „Księga Nowgo Słońca”. I niestety, ponownie po prostu na tej historii się wynudziłam.
Początek poprzedniej książki naprawdę mi się podobał. Gene Wolfe potrafi ładnie układać po sobie słowa, a opisy tortur, które Gildia Katów serwowała swoim klientom były naprawdę bardzo dobrze rozpisane. Nie znam chyba innej historii, która robiłaby to aż tak dobrze i mocno. Trochę podobnie było z „Mieczem i cytadelą”. Po przerwie z prozą Wolfe’a naprawdę zauroczyłam się jego stylem, a sama historia po prostu mnie wciągnęła. Nawet mimo tych kilku cringe’owych momentów, w których Severian chciał spać z każdą napotkana kobietą i porównywał je do siebie nawzajem w myślach.
Natomiast później było tylko nudniej. Bo ta książka poza światem przedstawionym właściwie nie oferuje za bardzo nic, a ja nie jestem z tych, którym uniwersum wystarczaj. Severian to samotny wilk. Podróżuje, regularnie zmieniając towarzyszy. Nie dostajemy więc szansy, aby się do nich jakoś szczególnie przywiązać, a oni sami też nie są na tyle ciekawi, by samo poznawanie ich „robiło robotę”.
Być może więc cel podróży jest interesujący? No nie do końca, bo ten się płynnie zmienia. Protagonista podróżuje i dostosowuje podróż do tego, co się akurat w trakcie dzieje. Więc chociaż to niby ma jakiś finał to mnie osobiście nijak on satysfakcjonował.
Szczerze mówiąc, nie rozumiem zachwytów, jakie o tym autorze słyszałam. Bo choć naprawdę widzę, że ma dobry styl, to nic innego mi w niej nie odpowiada i trudno mi w tym momencie określić, na ile jest to kwestia mojego indywidualnego gustu, na ile tego, że historia się trochę już zdążyła zestarzeć, a na ile tego, że po prostu nigdy nie była wystarczająco dobra… Dlatego bezpiecznie stwierdzam na ten moment, że Gene Wolfe po prostu nie pisze dla mnie. Co nie zmienia faktu, że w przypływie impulsu kupiłam koleny tom z cyklu, bo „Artefakty” ładnie wyglądają na półce.
Severian objął stanowisko likora i dobrze wypełnia swoje obowiązki. Wkrótce jednak zostaje zmuszony do opuszczenia miasta Thrax i rusza na północ.
Choć przy lekturze pierwszego i drugiego tomu cyklu nie byłam tego jeszcze pewna, tak teraz jak najbardziej już jestem. Gene Wolfe, przynajmniej jeśli chodzi o tę historię, nie jest autorem dla mnie. „,Miecz i Cytadela” to...
Trudno mi o tej książce napisać cokolwiek, bo mam poczucie, że kompletnie się od niej odbiłam. W opiniach widzę porównanie stylu do Gibsona, którego nie lubię, widzę, że według niektórych powieść idzie w stronę weird fiction, którego też zazwyczaj nie lubię i chyba to wszystko złożone w kupę dało coś, co dla mnie osobiście nie jest strawne. Liczyłam na socjologiczne hard SF, idące bardziej w stronę Zajdla, a nie to, co dostałam ostateczne. Na początku myślałam, że przywyknę do stylu, że będę w stanie śledzić fabułę, ale kompletnie się przeliczyłam. To nie moja książka, choć biorąc pod uwagę nominację do nagród: pewnie czyjaś jest.
Trudno mi o tej książce napisać cokolwiek, bo mam poczucie, że kompletnie się od niej odbiłam. W opiniach widzę porównanie stylu do Gibsona, którego nie lubię, widzę, że według niektórych powieść idzie w stronę weird fiction, którego też zazwyczaj nie lubię i chyba to wszystko złożone w kupę dało coś, co dla mnie osobiście nie jest strawne. Liczyłam na socjologiczne hard...
więcej Pokaż mimo to