-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1140
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać366
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński21
Biblioteczka
2017-02-25
2018-04-13
Matka Piper zginęła. Jej ojciec wysyła więc zarówno ją, jak i jej młodszego brata do babci, mieszkającej na odciętej od świata wyspie, z którą dziewczyna nigdy nie miała kontaktu. Na miejscu Piper zaczyna odkrywać rodzinne tajemnice i odkrywa, że jej życiu grozi niebezpieczeństwo… Tylko co wspólnego ma z tym nowo poznany i zabójczo przystojny chłopak, Zane?
Ostatni raz po jakże popularne paranormal romance sięgnęłam we wrześniu 2017 roku. Minęło więc parę dobrych miesięcy, dlatego nadszedł najwyższy czas, aby sprawdzić kolejną pozycję z tego gatunku: bo choć za nim osobiście nieszczególnie przepadam to wciąż głęboko wierzę, że w końcu trafię na fantastyczny romans, który będę mogła z ręką na sercu polecić. Niestety, „Biały kruk” J. L. Weil zdecydowanie tym wyjątkowym wyjątkiem nie będzie.
Ta niebieska książka jest pierwszą książką fantastyczną, wydaną przez Wydawnictwo Kobiece, z którym wcześniej nie miałam do czynienia. Nic dziwnego: wydają głównie romanse, a to nie są książki dla mnie. Z resztą, „Biały kruk” też takową nie jest. To bardzo przeciętny paranormal romance, który być może nie jest książką wybitnie złą, ale jednocześnie taką, która ma w sobie wszystkie problemy typowe dla tego gatunku.
Nasza główna bohaterka, Piper, jest jednocześnie narratorką całej historii. Ma siedemnaście lat i początkowo kreowana jest przez autorkę jako osobę przywiązaną do swojego brata oraz najlepszego przyjaciela. Jest dziewczyną, która niby się buntuje, nosząc glany i kochając czarny kolor, ale jednocześnie – ma serce we właściwym miejscu. Niestety, wszystko zmienia się, gdy poznaje Zane’a, czyli naszego adoratora. Wtedy nie tylko zupełnie olewa swojego przyjaciela, w którym w gruncie rzeczy była trochę zakochana, ale też pokazuje, jak wredny ma charakter.
Widzicie, z tyłu książki, w krótkiej notce o autorce, możecie przeczytać, że J. L. Weil często nadaje swoim bohaterkom niewyparzony język. Z tym, że ten krótki tekst nie wspomina o tym, że Piper jest po prostu bardzo niegrzeczna. Nie potrafi nie wyzywać Zane’a od dupków w każdej możliwej chwili, nawet, jeśli ten jest dla niej miły, albo – co gorsza – ratuje ją z opresji. Poza tym nasza blondwłosa, nastoletnia piękność jest osobą bardzo niezdecydowaną i niedojrzałą, która potrafi myśleć tylko o tym, jak mogłaby przelecieć Zane’a (oczywiście, nie dosłownie, inaczej nie mogłoby to być young adult. Ale kontekst jest jasny).
Mam wrażenie, że autorka chciała tymi zabiegami sprawić, by Piper była pewną siebie, silną postacią. Niestety, nie wychodzi to za dobrze: i tak, i tak jest po prostu damą w opresji, którą ktoś musi cały czas ratować. Smuci mnie jedynie fakt, że niestety, młode dziewczyny pewnie po części się z nią utożsamią… a raczej nie jest to wzór dobry do naśladowania.
Dość już jednak o Piper! Chyba warto powiedzieć też o innych aspektach tej lektury. Przede wszystkim autorka nawet nie próbuje udawać, że tu chodzi o coś więcej, niż o romans: niegrzeczny Zane pojawia się prędko na karach książki i już z nich nie znika. Wprawdzie niby mamy tu cały wątek związany z fantastycznym światkiem, jednak prawda jest taka, że wystarczyłoby podmienić ten element na gangi, mafię lub cokolwiek innego i historia wcale by na tym nie straciła. Jeśli ktoś zna przynajmniej kilka paranormalnych romansów bez wątpienia nie będzie niczym zaskoczony w trakcie lektury „Białego kruka”.
Styl Weil jest – jak w takich książkach bywa – bardzo prosty. Przez to powieść wręcz się połyka: nie dość, że nie jest długa to jeszcze po prostu czuta się ją bardzo, bardzo szybko. Niestety, o ile to można uznać za zaletę, o tyle już fakt, że styl jest raczej infantylny już niekoniecznie. Niemniej, w tym przypadku mogę przymknąć na to oko: to w końcu powieść dla młodzieży, a im po prostu pozwala się na więcej tego typu wpadek.
Nie uważam, aby „Biały kruk” był absolutnie najgorszą książką w swoim gatunku. Absolutnie nie – czytałam gorsze. W nim wypada po prostu bardzo przeciętnie i podejrzewam, że osoby, które takie powieści czytają, raczej nie będą na nią szczególnie narzekać. Niestety, to lektura tylko dla takich osób. Nie jest to powieść dobra. A szkoda, bo naprawdę marzy mi się romans paranormalny, który przy okazji byłby po prostu dobrą książką.
Matka Piper zginęła. Jej ojciec wysyła więc zarówno ją, jak i jej młodszego brata do babci, mieszkającej na odciętej od świata wyspie, z którą dziewczyna nigdy nie miała kontaktu. Na miejscu Piper zaczyna odkrywać rodzinne tajemnice i odkrywa, że jej życiu grozi niebezpieczeństwo… Tylko co wspólnego ma z tym nowo poznany i zabójczo przystojny chłopak, Zane?
Ostatni raz...
2018-01-10
Fillory to magiczna kraina, w której rządzą dwie królowe i dwóch królów. Wśród nich jest nastoletni Quentin. Gdy chłopak dowiaduje się, że jednóa z wysp nie płaci podatków wybiera się na nią wraz z Julią. Będąc na niej, przez przypadek znów trafia na Ziemię.
Czytając pierwsze strony „Króla magii” od razu nasunęło mi się jasne skojarzenie: czy to nie jest przypadkiem końcówka ostatniego tomu „Opowieści z Narnii”? Prędko okazało się, że moje wrażenie było jak najbardziej słuszne. Książka Grossmana wydaje się być połączeniem serii C. S. Lewisa i Harry’ego Pottera, tylko… w o wiele gorszej wersji.
Ponieważ powieść wygrałam w konkursie nie miałam wcześniej styczności z tą serią, mimo że „Król magii” jest już tomem drugim. Jest to jednak tak prosta i jednocześnie tak głupiutka historia, że… naprawdę nie miałam ani problemu ze zrozumieniem jej, ani nie czuje się źle z tym, że zabrałam się za jej ocenianie.
Zacznijmy od rzeczy, która zawsze najbardziej irytuje mnie w powieściach tego pokroju. Mianowicie, styl powieści sugeruje, że autor próbuje stworzyć coś dla tej młodszej młodzieży. Tekst jest głupi, mało kreatywny, ale jednocześnie napisany bardzo prosto i pewnie do takiej grupy wiekowej trafi bez problemu. Z drugiej strony mamy tu sporo wulgarnych treści, dorosłych bohaterów (Quentin ukończył szkołę średnią) i naprawdę dużą ilość śmierci. Na podobny problem cierpi „Dwór cierni i róż” Maas, ale jednak autorka, chyba przez płeć, robi to zgrabniej i w pewnym sensie delikatniej. „Król magii” zaś potrafi być wręcz obrzydliwy, jeśli uświadomimy sobie dla jakiego czytelnika jest większa część tej powieści.
Przy tym wszystkim osobiście nie widzę w tej książce nic ciekawego. Styl autora niby jest prosty, ale jednak dość opisowy, a przez to może niektórych czytelników męczyć. Dialogi bohaterów są bardzo toporne, podobnie jak linia fabularna. Tak naprawdę autor potrzebuje bardzo dużo czasu, by dojść do głównej opowieści. Jednocześnie gdy ta już staje się wątkiem wiodącym, połowę przygód mamy już za sobą i zostaje nam tylko „wielki finał”.
Samo tłumaczenie też nie wydaje mi się najlepszym. Pomijając już wspomniane toporne dialogi (które mogą być winą właśnie tłumacza), tłumaczka nawet nie próbuje przełożyć gier słownych na język polski, a przynajmniej dla mnie właśnie to często pokazuje poziom przekładu.
Połączenie „Opowieści z Narnii” i „Harry’ego Pottera” mogłoby wydawać się ciekawym zabiegiem, ale… nie w wykonaniu Leva Grossmana. Dostajemy od niego szkołę magii, świat czarodziejów, zbudowany jeszcze bardziej losowo, niż ten od Rowling oraz utopijny „drugi wymiar”, który kradnie z C. S. Lewisa nawet fakt, że czas na Ziemi, i czas w Fillory płynie inaczej. Tyle, że zamiast ciekawej i interesującej historii, jaką dał nam autor tej klasycznej serii, dostajemy nudną i schematyczną opowieść, która kompletnie nie interesuje.
Do samych bohaterów też nie zapałałam sympatią. To po prostu głupie dzieciaki, którym często tylko jedno w głowie… ech, zdecydowanie nie są to postacie, które można naśladować i którymi można się inspirować, a przecież to w powieściach dla młodzieży jest najbardziej istotne.
„Król magii” mnie znudził i zirytował tym, jak bezwstydnie kopiuje niektóre ze sprzedających się od dawna pomysłów. Nie jest niczym nowym, nie jest niczym świeżym. Choć nie mam zamiaru narzekać na zapoznanie się z samą książką to osobiście kompletnie nikomu jej nie mam zamiaru polecać. Naprawdę, na półkach stoi o wiele ciekawszych powieści, czy serii, utrzymanych w podobnej konwencji…
Fillory to magiczna kraina, w której rządzą dwie królowe i dwóch królów. Wśród nich jest nastoletni Quentin. Gdy chłopak dowiaduje się, że jednóa z wysp nie płaci podatków wybiera się na nią wraz z Julią. Będąc na niej, przez przypadek znów trafia na Ziemię.
Czytając pierwsze strony „Króla magii” od razu nasunęło mi się jasne skojarzenie: czy to nie jest przypadkiem...
2015-07-26
Owen Yeates to detektyw i pisarz w jednym. Tym razem, będąc w obcym kraju, nie znając zupełnie terenu otrzymuje nowe zlecenie: ma ochraniać człowieka, któremu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, ten jednak nie chce wyjawić, dlaczego...
Jest to piąta część z serii, jednak uznałam, że skoro to kryminał, nie powinnam mieć problemu ze zrozumieniem, o co chodzi: tak z resztą było, jedyne, co może się mylić, to bohaterowie przedstawieni w poprzednich częściach, główny wątek jest jednak zupełnie nowy, dlatego nieznajomość całości nie przeszkadza jakoś szczególnie. Niestety, nie pomogło to zbytnio całości...
Nie będę ukrywać. Proza Dębskiego po prostu mnie irytowała i nudziła jednocześnie. Nie podoba mi się styl, w jakim pisze - niby jest dość prosty, ale wątki są ciągną, są typowe i niezbyt interesujące. Dodatkowo, fantastyka wprowadzona do tekstu wcale nie pomaga! Szczególnie irytujące dla mnie było słowo komp powtarzane w nieskończoność - tak, jak wiem, że to oznacza komputer i, w przypadku tej powieści, jest to po prostu zdecydowanie.. ulepszona wersja naszego dzisiejszego sprzętu, ale to słowo po prostu nie pasuje mi do całości. W końcu, komp to skrót, a taki w książce science-fiction moim zdaniem znaleźć się nie powinien. Sama budowa zdań u Dębskiego również odstrasza - często są zbyt długie, łączą wiele treści, przez co tekst jest chaotyczny i nieprzystępny.
Trudno mi ocenić linię fabularną, ponieważ książka tak mnie irytowała, że chciałam skończyć ją jak najszybciej i nie zwracałam na nią większej uwagi. W każdym razie, jest dość typowa - zwykły kryminał, z wplecionym wątkiem rodem z II Wojny Światowej, niezbyt wybitny, którego treści i zakończenia da się domyślić.
Przez pierwszoosobową narracje można dość dobrze poznać Yeatesa, naszego głównego bohatera, jednak nie sprawiło to, że zaczęłam pałać do niego sympatią. Może i ma konkretny charakter i zwyczaje, ale między innymi przez wcześniej wymienione przeze mnie wady książki, nie byłam w stanie go polubić, dodatkowo, irytował mnie, jak całokształt powieści. Nie jest jednak aż tak źle, ma mocne i słabe strony (choć zdecydowanie więcej jest tych mocnych...), da się uwierzyć w jego istnienie, aczkolwiek na dobrego pisarza, po tym, co przeczytałam, wcale mi nie wygląda. Pozostali bohaterowie raczej nie zapisują się w pamięci, a przynajmniej - nie w mojej. Odebrałam ich jako dość papierowych, mimo, że Dębski wyraźnie starał się, aby byli charakterystyczni.
Problem tej książki może wynikać z faktu, że poprawiało ją zbyt dużo osób, o czym wspomina sam autor. Czy jednak tak jest na pewno? Musiałabym sięgnąć po inne jego dzieła, jednak po tym, wcale mi się do tego nie śpieszy. Myślę, że jeśli ktoś ma ochotę na kryminał science-fiction, można po tą książkę sięgnąć i sprawdzić, czy aby na pewno jest tak kiepska, jednak dla mnie to po prostu przeciętny kryminał, który mi nie przypadł do gustu.
Owen Yeates to detektyw i pisarz w jednym. Tym razem, będąc w obcym kraju, nie znając zupełnie terenu otrzymuje nowe zlecenie: ma ochraniać człowieka, któremu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, ten jednak nie chce wyjawić, dlaczego...
Jest to piąta część z serii, jednak uznałam, że skoro to kryminał, nie powinnam mieć problemu ze zrozumieniem, o co chodzi: tak z resztą...
2017-07-09
1241 rok. By powstrzymać najazd Mongołów na Europę niewielkie Bractwo Tarczy obmyśla plan pokonania ich.
Są książki, które wywołują masę emocji. Są inne, które zmuszają do myślenia. I są takie jak tom pierwszy „Mongoliady” – całkowicie wyprane ze wszystkiego.
Pierwsze kilka chwil z tą książką było dość udane. Napisana jest w całości lekkim stylem i mimo wielu autorów, nie widać żadnych różnic, czy zgrzytów w tekście. Być może to efekt tłumaczenia, aczkolwiek w polskiej wersji całość prezentuje się dość jednolicie. Lekki styl jednak to nie wszystko, by książkę można było nazwać dobrą, czy ciekawą. Skupmy się jednak najpierw na zaletach „Mongoliady”.
Przede wszystkim temat sam w sobie jest ciekawy. Mongołowie, średniowiecze, wojownicy i ogromna ilość akcji oraz przygód: czego można chcieć więcej? To niemal doskonała baza do budowania historii.
Poza tym początkowo sam klimat „Mongoliady” wydawał mi się ciekawy. Niby mamy powieść historyczną, ale napisana jest w bardzo fantastycznej konwencji. Nie mamy tu dużej ilości dat, nazwy miejsc też nieczęsto się pojawiają. Jednocześnie nie jest to taka historia jak „Ballada o przystępach” Hybela, czy „Tajemnice królów” w których autorzy nie potrafili oddać ani grama klimatu zamierzchłych czasów.
No ale... na tym właściwie zalety się kończą.
Ciekawy zamysł: ale wykonanie „Mongoliady” już zbyt ciekawe nie jest. Nie interesują nas bohaterzy, nie interesuje nas ich historia. Coś cały czas się dzieje, ale czytelnik ma to po prostu gdzieś. Naprawdę niełatwo jest wsiąknąć w historię. Jedyna scena, która wydawała mi się nieco „głębsza” dotyczyła zabijania konia, ale poza tym kompletnie nic nie zostało mi w pamięci.
Naprawdę, nie mamy wewnątrz ani jednej interesującej postaci. Wszystkie były dla mnie zupełnie neutralne, mimo, że autorzy starali się jakoś sensownie kreować kilka z nich.
I co z tego, że klimat historii początkowo wydawał mi się fajny, skoro z czasem świat przedstawiony okazał się dość płaski i nieciekawy. Zamiast z fascynacją obserwować Bractwo Tarczy i poczynania Mongołów po jakiś 20-30 stronach marzyłam, by ta powieść po prostu się skończyła.
Jednocześnie kompletnie nic nie zapadło mi głębiej w pamięć. Ani żadna scenka, ani cytat, ani nawet klimat, czy świat. Nic nawet nie uderzyło mnie w ten negatywny sposób, bez jakieś rażące błędy. Wszytko sobie było. I tyle...
Nie wiem, czemu ta powieść nie wypaliła. Może to przez nadmiar autorów, którzy się za nią wzięli? Na „całe szczęście” wydawnictwo nie tłumaczyło i nie wydawało kolejnych tomów, także ze spokojnym sumieniem muszę stwierdzić, że szkoda na tą powieść czasu: nie dość, że nie jest interesująca, to jeśli ktoś nie zna języka angielskiego to nie ma szans na poznanie losu wszystkich bohaterów.
1241 rok. By powstrzymać najazd Mongołów na Europę niewielkie Bractwo Tarczy obmyśla plan pokonania ich.
Są książki, które wywołują masę emocji. Są inne, które zmuszają do myślenia. I są takie jak tom pierwszy „Mongoliady” – całkowicie wyprane ze wszystkiego.
Pierwsze kilka chwil z tą książką było dość udane. Napisana jest w całości lekkim stylem i mimo wielu autorów, nie...
Uwielbiam space operę: to zwykle lekkie historie, które bazują nie tyle co na fabule, a relacji kilku bardzo charakterystycznych postaci, których po prostu nie da się nie lubić. Widząc na okładce „Judasza wyzwolonego” informacje, że to „bestseller” i książka z tegoż podgatunku science-fiction byłam do niej nastawiona naprawdę bardzo pozytywnie. Liczyłam, że lektura zapewni mi dobrą zabawę na kilka wieczorów. A potem... potem zaczęłam czytać.
Początkowo zauważyłam, że narracja prowadzona jest dość chaotycznie; nie za bardzo rozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi, ale brnęłam dalej, licząc, że autor jakoś to naprawi. Niestety, potem zamiast lepiej było tak samo, albo nawet gorzej i ostatecznie te ponad sześćset stron było dla mnie po prostu udręką.
Przede wszystkim miałam wrażenie, że to nie początek, a sam środek historii, mimo że sprawdzałam w wielu miejscach i ze wszystkich wynikałoby, że to jest tom pierwszy. Autor często zakładał, że czytelnik o czymś już wie i tego po prostu nie tłumaczył, dlatego cały czas mam podejrzenie, że coś zawaliłam z kolejnością czytania... Jeśli rzeczywiście tak jest, możliwe, że moja opinia nie jest do końca uzasadniona, bo nie łatwo oceniać coś, czego się po prostu nie rozumie, prawda?
Nie zmienia to jednak dwóch olbrzymich wad tej powieści.
Pierwsza to nadmiar opisów. Naprawdę, jest ich tu od groma i większość można pominąć, nie tracąc nic z historii; próbowałam się w nie wgryźć, ale były tak nudne, że po prostu nie byłam w stanie tego zrobić. Jeśli doda się do tego fakt, że nie jestem największą fanką science-fiction, a treść dotyczy często właśnie jakiś super-urządzeń, albo obcych to były dla mnie po prostu katorga, a nie tylko nudną męczarnią.
Drugi problem? Postacie. Jest ich od groma, żadna nie jest wyrazista i żadna nie jest ciekawa. Mieszają się ze sobą, są płaskie, nieistotne, przynajmniej dla mnie, często również irytujące. To sprawiło, że ta powieść nie miała dla mnie zupełnie nic ze space opery, którą bardzo polubiłam.
Jak już pewnie się domyślacie, również świat przedstawiony i sama fabuła nie była dla mnie czymś porywającym. Historia przez zupełny brak bohaterów była po prostu nudna i w wielu momentach średnio zrozumiała, a uniwersum wygląda dla mnie zupełnie losowo. Tak, jakby ktoś uznał, że hej, robimy przyszłość. Wrzućmy do niej SI, miliard planet zamieszkanych przez ludzi, nieśmiertelność i obcych, którzy będą próbować nas zniszczyć. Bez głębi, bez pomyślunku; ot, taki sobie luźny, nieistotny pomysł.
Szczerze próbowałam przez to przebrnąć z uśmiechem na twarzy, ale niestety: nie udało mi się. Lektury nie polecam – chyba, że ktoś mnie wyprowadzi z błędu i to naprawdę był środek jakiejś serii...? Bo ja naprawdę mam wrażenie, że tak rzeczywiście jest i moja opinia jest tak negatywna, bo nie rozumiem całokształtu świata.
Uwielbiam space operę: to zwykle lekkie historie, które bazują nie tyle co na fabule, a relacji kilku bardzo charakterystycznych postaci, których po prostu nie da się nie lubić. Widząc na okładce „Judasza wyzwolonego” informacje, że to „bestseller” i książka z tegoż podgatunku science-fiction byłam do niej nastawiona naprawdę bardzo pozytywnie. Liczyłam, że lektura zapewni...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to