-
ArtykułyBond w ekranizacji „Czwartkowego Klubu Zbrodni”, powieść Małgorzaty Oliwii Sobczak jako serialAnna Sierant1
-
ArtykułyNowe „Książki. Magazyn do Czytania”. Porachunki z Sienkiewiczem i jak Fleming wymyślił BondaKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyKrólowa z trudną przeszłościąmalineczka740
-
ArtykułyNowe „444” Macieja Siembiedy – przeczytaj zupełnie inny początek książki!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-04-28
2023-04-26
Sorcha mieszka wraz z szóstką braci w zaczarowanym królestwie, którym włada ich ojciec. Gdy ten znajduje sobie nową żonę, rodzeństwo zauważa, że coś z nią jest nie tak. Szybko okazuje się, że kobieta nie ma względem nich dobrych zamiarów. Nakłada na braci klątwę, zmieniając ich w łabędzia. Trzynastoletniej dziewczynie udaje się uciec, a lud lasu daje jej szansę na odzyskanie rodziny. Cena, którą jednak będzie musiała zapłacić, jest jednak niewyobrażalnie wysoka.
„Córka lasu” jest powieścią, która styrała mnie jak dawno żadna powieść. To naprawdę unikatowy przypadek: nie dzieje się tu niby zbyt dużo, a jednocześnie w tych słowach czai się tyle treści i emocji, że w trakcie lektury naprawdę warto zadbać o skupienie.
Powieść Juliet Marillier jest w pewnym sensie podobna do historii tworzonych przez Annę Brzezińską. Z jednej strony jest bardzo baśniowa, napisana w pięknym stylu, nawiązując do opowieści o sześciu braciach, czy irlandzkiej mitologii. Jednak pod tą piękną otoczką kryje się realny świat, który często po prostu jest okrutny i brutalny.
Styl autorki jest przy tym gęsty, mimo tego, że opowieść snuje się powoli. Tu istotne są drobne gesty, szczegóły, pojedyncze słowa. Dlatego też ani przez chwilę „Córka lasu” nie wydaje się tzw. laniem wody, które tak często widzę w pisanej dzisiaj fantastyce. Warto tu chyba dodać, że premiera tej powieści miała miejsce w 1999 roku — pozornie nie aż tak dawno, jednak nie da się ukryć, że rynek książki od końca lat 90. znacznie się zmienił.
Biorąc pod uwagę aktualny wysp powieści fantasy dla młodzieży, które często są również retellingami, wydaje mi się, że warto tu dodać, że ta historia ani przez chwilę nawet nie stoi koło takowych. To dość ciężka emocjonalnie powieść, w której protagonistka nie raz i nie dwa przeżywa naprawdę okrutne rzeczy i choć nie chce powiedzieć, że młodsza osoba się w niej nie odnajdzie, to na pewno po prostu nie jest jej targetem.
To, co mnie w tej powieści urzekło to relacje między Sorchą a otaczającymi ją osobami. Nie zawsze są pozytywne i nie zawsze są w pełni zdrowe, ale są zbudowane z naprawdę bardzo dobrym wyczuciem. Ponadto to nie jest też tak, że autorka w tej powieści epatuje przemocą. Przeciwnie, raczej panuje tu pewien balans, w związku z tym mamy tu też dość dużo pozytywnych relacji. Nie brakuje rodzinnego ciepła, czy przyjaźni.
Bardzo podoba mi się również to, że Sorcha jest dobrze wyważoną postacią. Z jednej strony jest bardzo młoda i czasem woli skryć się za plecami kogoś starszego, czy spytać o radę. Z drugiej jest naprawdę silną osobą, która jest w stanie wiele znieść, a kiedy ktoś nie traktuje jej odpowiednio, jest w stanie to zauważyć. Dba o samą siebie, na ile jest to możliwe, a to jest coś, czego w wielu historiach mi brakuje.
Warto tu też dodać, że chociaż to historyczne fantasy to jednak historię czyta się bardziej jak high fantasy. Akcja osadzona jest gdzieś, kiedyś, niby w Irlandii, niby pojawiają się Brytowie, ale nie ma to w gruncie rzeczy większego znaczenia. To trochę jak z bajkami Disney’a. Niby wiemy, że akcja „Krainy lodu” rozgrywa się w Skandynawii, widzimy nawiązania, ale wiemy, że to w gruncie rzeczy jakiś świat obok naszego, tylko przypominający realną rzeczywistość.
Pierwsze kilka rozdziałów przyprawiały mnie o ból głowy, mimo że widziałam, że ta historia jest napisana w naprawdę piękny sposób. W kolejne naprawdę mocno się wciągnęłam, ale po każdej „sesji czytelniczej” czułam się po prostu zmęczona. Jednak mimo tego mam wrażenie, że to jak na razie najlepsza książka fantasy, którą przeczytałam od dłuższego czasu, a już na pewno w tym roku. Jednocześnie należy zaznaczyć: nie będzie to na pewno odpowiednia lektura dla każdego.
Sorcha mieszka wraz z szóstką braci w zaczarowanym królestwie, którym włada ich ojciec. Gdy ten znajduje sobie nową żonę, rodzeństwo zauważa, że coś z nią jest nie tak. Szybko okazuje się, że kobieta nie ma względem nich dobrych zamiarów. Nakłada na braci klątwę, zmieniając ich w łabędzia. Trzynastoletniej dziewczynie udaje się uciec, a lud lasu daje jej szansę na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-21
Załoga „Nostromo” wybudza się z hibernacji. Do siedmioosobowej grupy dociera sygnał, który może być wezwaniem pomocy. Zgodnie z zasadami, wyruszają, aby go zbadać. W trakcie poszukiwań jeden z członków załogi zostaje zainfekowany przez obcą formę życia.
„Obcy” to w teorii książka, którą napisał Alan Dean Foster. W praktyce to powieść, która powstała na bazie scenariusza filmowego przygotowanego już wcześniej. Autor więc jedynie przekształcił to, co pojawiło się na ekranie kina w wersję tekstową. I jak to wyszło? Cóż, przeciętnie.
Filmowy „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” to niezwykle klimatyczny horror fantastyczno-naukowy, który mimo upływu lat wciąż się broni. Choć oglądałam ten film parę dobrych lat temu to wciąż pamiętam, że zrobił na mnie wrażenie, mimo że nie był już przecież najnowszy. W książce tego w ogóle nie dostrzegłam. To bardzo prosto napisana, dość lekka historia, której autor po prostu nawet nie próbuje budować klimatu.
Dla filmu bardzo istotny jest też aspekt wizualny. Design obcego jest przecież zupełnie ponadczasową ikoną kina. Film oczywiście nie jest w stanie tego pokazać, ale autor wcale nie skupia się na tym, by to dobrze wymalować słowami.
Hipotetycznie jednak książka mogłaby wejść nieco głębiej w bohatera, skupić się na jakiś wewnętrznych rozterkach bohaterów czy pokazać nieco więcej świata otaczającego postacie. Ale i tego kompletnie tu nie zauważyłam. Powieść opiera się bardzo mocno na dialogach, a bohaterowie są dość niemrawo, zlewają się w jedną masę. Gdybym nie znała filmu, prawdopodobnie nie czułabym żadnych większych emocji w stosunku do żadnego z nich. No może poza kotem, Foster zwraca na Jonesa całkiem sporo uwagi.
Mimo tego jednak tę książkę czyta się dość lekko. Często w podobnych adaptacjach styl pisania jest dość toporny, nieprzyjemny. Tego, na szczęście akurat, tutaj nie zauważyłam. To nie jest długa powieść, a przez całkiem sprawnie (choć nie klimatycznie) prowadzoną narrację można ją naprawdę bardzo szybko pochłonąć.
Widzę sens czytania tej książki w kilku, dość specyficznych przypadkach. Po pierwsze wtedy, jeśli boicie się sięgnąć po film, a jednak chcecie zapoznać się z tą klasyczną historią. Książka nie jest aż tak straszna, a przynajmniej pozwoli Wam zrozumieć fabułę lub z mniejszym lękiem zapoznać się z wersją filmową. Może też sprawdzi się, jeśli bardzo lubicie ten film i chcecie pozostać w tym świecie dłużej. Poza tym samo wydanie Vespera jest całkiem ładne (choć chyba klejone), miło leży w rękach i po prostu takie książki „miło się posiada”.
Dlatego osobiście jestem dość neutralnie co do tego tytułu nastawiona. Spodziewałam się, że książka da mi nieco więcej, ale nie męczyłam się w trakcie czytania i choć zdecydowanie bardziej preferuje filmowy oryginał to jako książkowy zapychacz czasu „Obcy” może się nawet sprawdzić.
Załoga „Nostromo” wybudza się z hibernacji. Do siedmioosobowej grupy dociera sygnał, który może być wezwaniem pomocy. Zgodnie z zasadami, wyruszają, aby go zbadać. W trakcie poszukiwań jeden z członków załogi zostaje zainfekowany przez obcą formę życia.
„Obcy” to w teorii książka, którą napisał Alan Dean Foster. W praktyce to powieść, która powstała na bazie scenariusza...
2024-04-21
Malini okryła się nieczystością i powinna wybrać śmierć. Jednak przeciwstawia się temu, dlatego zostaje uwięziona w dawnej świątyni, w której przed laty zginęły dzieci. Prija jest zaś sierotą i służącą, która została wybrana do pomocy w miejscu, w którym siostra cesarza została uwięziona. Kraj zaś przygotowuje się do odparcia buntowników.
„Jaśminowy tron” to powieść, którą napisała Tasha Suri. Nie jest to debiut – rozpoczyna jej drugi cykl „Płonące królestwo”. Z poprzednimi dwoma książkami autorki nie miałam jednak styczności, jednak fakt, że temu tytułowi udało się zdobyć World Fantasy Award napawał mnie pewnym optymizmem, co do lektury. I niby słusznie, bo faktycznie nie jest to powieść zła, ale jednocześnie… muszę przyznać, że po prostu trochę męczyłam się w trakcie tej dłużącej się mi lektury.
Najmocniejszą stroną tej książki, przynajmniej dla mnie, jest relacja Malinii i Priji. Co prawda, nie poruszyła ona we mnie „tego czegoś”, co robią niektóre inne książki, ale sam pomysł na zestawienie dwóch kobiet z różnych światów, z których każda ma swoje własne cele i motywacje było dla mnie czymś stosunkowo świeżym, z czym ostatnio nieczęsto się spotykałam. Częściej powieści idą w stronę powieści drogi, jakiejś zagadki albo skupiają się na damsko-męskim romansie. W „Jaśminowym tronie” skupiamy się zaś dość długo na tych postaciach i wydaje mi się, że Suri pisze te bohaterki naprawdę dość skutecznie.
To jednak, co sprawiało, że naprawdę musiałam się czasem do tej lektury zmuszać, jest cała otoczka wokół. Mam poczucie, że Suri nie do końca radzi sobie z ekspozycją. Wrzuca czytelnikowi na raz bardzo dużo informacji na raz, które trudno jest „przetrawić”. Zdaje się wymagać ode mnie zaangażowanie emocjonalne w momentach, w którym ja jeszcze nie miałam czasu, aby naprawdę związać się z tym światem i z postaciami. Skacze pomiędzy perspektywami bohaterów, którzy mnie nie interesują, tak jakby chciała pokazać jak najwięcej uniwersum, zamiast skupić się na tym, aby pokazać historię protagonistek. Nie lubię mieć wrażenia, że książka jest pisana tylko po to, by przedstawić mi pomysł na świat, a tu tak czasem jednak miałam.
Nie pomagał mi na pewno fakt, że autorka używa wielu słów wywodzących się z kultury Indii, których ja po prostu nie znam, które zlewają mi się w jedno i brzmią mi dość obco. Oczywiście, to już bardziej „,mój” problem, niż problem samej książki, ale jeśli np. ekspozycji byłoby mniej, elementy świata byłyby wprowadzane stopniowo, w bardziej naturalny sposób na pewno nawiązanie do tej kultury uznałabym za zaletę. W tym przypadku był to dla mnie trochę „gwóźdź do trumny”: nie dość, że zostałam zarzucona dużą ilością ekspozycji, to jeszcze często znane mi i proste koncepty, typowe dla światów fantasy, były niby ukrywane pod obcym i mieszającym mi się w głowie słownictwem.
„Jaśminowy tron” jest powieścią traktującą o zmianie, która nadchodzi w pewnym kraju. Suri próbuje skupiać się mocno na aspektach politycznych (stąd ta rozbudowana ekspozycja), budować wielowarstwowość świata, wymuszać na czytelnikowi, aby mu na nim zależało. Ale szczerze mówiąc, chyba się z tym troszkę pośpieszyła.
Warto zwrócić tu uwagę na to, jak np. napisana jest „Gra o tron”. Pierwszy tom jest stosunkowo lekki emocjonalnie. Stanowi wprowadzenie dla świata i dla bohaterów, ustanawia pewne kwestie. Dopiero kolejne części faktycznie wchodzą w krwawą, polityczną rozgrywkę, kiedy już czytelnikowi naprawdę na tym uniwersum zależy. Podobną funkcję pełnią zresztą opowiadania o Wiedźminie, czy pierwsze dwa tomy „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”. U Suri chyba właśnie tego momentu wprowadzającego do świata mi zabrakło.
Koniec końców, doceniam próbę autorki. Doceniam tę książkę i uważam, że np. jest dużo bardziej klimatyczna i lepiej trzyma w napięciu niż „Zakon drzewa pomarańczy”. Na pewno widzę w Suri potencjał i być może nawet będę kontynuowała przygodę z tym cyklem. Ale nie przeczę, zajął mi trochę czasu i zjadł trochę moich nerwów, bo mimo, że niby wszystko się kleiło, momentami naprawdę bardzo nie chciało mi się tego czytać.
Malini okryła się nieczystością i powinna wybrać śmierć. Jednak przeciwstawia się temu, dlatego zostaje uwięziona w dawnej świątyni, w której przed laty zginęły dzieci. Prija jest zaś sierotą i służącą, która została wybrana do pomocy w miejscu, w którym siostra cesarza została uwięziona. Kraj zaś przygotowuje się do odparcia buntowników.
„Jaśminowy tron” to powieść,...
2024-04-19
Amerykański kosmonauta na przedwczesnej emeryturze dostaje zadanie specjalne. Ma odkryć tajemnicę śmierci starszych mężczyzn z Neapolu.
Stanisław Lem to wielki polski pisarz o którym, mam poczucie, młodsze pokolenie już często zapomina i kompletnie się nie dziwię. Nie wiem, na ile to kwestia jego geniuszu, braku geniuszu, starzejących się treści, a na ile różnic pokoleniowych, ale „Katar” to kolejna jego powieść z którą zupełnie się rozminęłam.
To książka, która rozpoczyna się niczym strumień świadomości bohatera. Dostajemy narrację pierwszoosobową z długimi akapitami i minimalną ilością dialogów. Bohater często coś zauważa, zmienia temat rozważań, potem wraca do tego, co robi obecnie itd., a to wszystko w jednym akapicie. I chociaż jest to całkiem sprawnie napisane to takie prowadzenie narracji jest po prostu samo w sobie dość ciężkostrawne, bo wymaga naprawdę skupienia się na treści.
W dalszej części książki sytuacja jakby się poprawia, pojawia się więcej dialogów, ale np. w którymś momencie Lem zarzuca czytelnika opisami śmierci/potencjalnej zbrodni kilku postaci na raz, na każdego poświęcając około strony. Taka ilość danych, przedstawionych na raz, jest dość przytłaczająca i trudno jednak to wszystko zapamiętać i czytać z jakimś większym zainteresowaniem. A przynajmniej mi było ciężko.
Teoretycznie jest to powieść detektywistyczna, jednak ja absolutnie nie czułam tutaj dobrego rytmu, ani napięcia związanego z samą zagadką, a przecież czytałam choćby Christie, której powieści często mają podobną długość, co „Katar” i jak najbardziej trzymają w napięciu. A biorąc pod uwagę, że jest to bądź co bądź rozrywkowy gatunek uważam, że Lem nie stanął tutaj na wysokości zadania. I nie obchodzi mnie wcale, że to wielki, potężny polski pisarz.
Jeśli chodzi o wątek fantastycznonaukowy – pojawia się w tej powieści, jednak jest raczej dość drobny, „futurologiczny”. Pojawiają się tu pewne elementy, których w 1975 roku (data publikacji książki) nie było i częściowo dalej nie ma. To na pewno nie jest świat, w którym Stanisław Lem żył, choć modyfikacje są dość drobne i stosunkowo realistyczne. Zdecydowanie więc elementy fantastyczne nie są motywem przewodnim tej powieści.
Na pewno pojawia się w tej książce trochę ciekawych cytatów, spostrzeżeń, które można oprawić w ramkę i powiesić na ścianie, albo cytować je, aby porozmawiać na temat wizji przyszłości Lema. Nie da się ukryć, że był on doskonałym obserwatorem rzeczywistości, który miał dar „przewidywania” tego, gdzie nas poniesie przyszłość, bo część z wynalazków/trendów opisywanych w „Katarze” faktycznie zaistniała w rzeczywistym świecie.
Jednocześnie mam głębokie poczucie, że Stanisław Lem nie był przyjemnym człowiekiem. To nie jest osoba, z którą personalnie chciałabym mieć cokolwiek wspólnego i po prostu czuje to, kiedy czytam jego literaturę, a to wcale mnie do niej nie przyciąga. Niemniej, niektórych pisarzy warto znać, gdy człowiek chce skupić się na danym nurcie literackim, dlatego pewnie jeszcze do jego innych powieści wrócę.
Jestem przekonana, że nie zrozumiałam „Kataru” w całości. Że ja po prostu tej książki nie czaje, ale też jednocześnie w sumie nie mam żadnej wewnętrznej potrzeby, by czaić; nie interesowała mnie ta lektura, nie trzymała w napięciu, nie dała mi też żadnej szczególnej intelektualnej rozrywki. Nie wiem więc, czy polecam. Jeśli chodzi o twórczość tego autora to jednak dużo bardziej podobał mi się „Solaris”, czy „Niezwyciężony” i jeśli ktoś po prostu szuka jego powieści, z którymi warto się zapoznać, na ten moment polecałabym właśnie je.
Amerykański kosmonauta na przedwczesnej emeryturze dostaje zadanie specjalne. Ma odkryć tajemnicę śmierci starszych mężczyzn z Neapolu.
Stanisław Lem to wielki polski pisarz o którym, mam poczucie, młodsze pokolenie już często zapomina i kompletnie się nie dziwię. Nie wiem, na ile to kwestia jego geniuszu, braku geniuszu, starzejących się treści, a na ile różnic...
2024-04-17
Marra jest najmłodszą z księżniczek niewielkiego, biednego królestwa. Dziewczyna dorasta w zakonie. Już jako dorosła odkrywa, że jej starsza siostra jest ofiarą – jej mąż, książę i następca tronu, nie traktuje jej dobrze. Nie mając wyboru i chcąc ratować bliską osobę wyrusza w podróż.
„Pokrzywa i kość” T. Kingfisher zdobyła nominację do wielu fantastycznych nagród, a jednej, dla wielu tej najważniejszej, została finalistką. Po powieści, która zdobyła Hugo można się spodziewać wiele i nic jednocześnie – w końcu to nagroda fandomu, wręczana przez fanów, którzy głosują w trakcie Worldconu i choć po nich można się spodziewać pewnej świadomości fantastyki to jednak popularne tytuły po prostu mają tu większą szansę na wygraną.
Zwykle jednak z lektury książek, które zdobyły Hugo byłam zadowolona, dlatego liczyłam, że i tu będę. Ostatecznie zaś… w sumie jestem, ale trochę mniej, niż myślałam.
Sam początek tej powieści dał mi nadzieję na to, że ta książka będzie naprawdę CZYMŚ. Był dziwny, mistyczny, ale jednocześnie dość żartobliwy. Od razu widać, że autorka ma dużą świadomość językową i że chce się właśnie swoim stylem, swoim językiem trochę bawić. Gdyby Kingfisher zrobiła z tego opowiadanie, albo utrzymała powieść właśnie w tym klimacie w całości byłabym naprawdę zadowolona.
Jednak po intrygującym wstępie „Pokrzywa i kość” zmienia się w dość zwyczajną powieść drogi. Oczywiście dalej sprawnie napisaną, z przyjemnym, baśniowym, nieco mrocznym klimatem, ale mam poczucie, że ostatnio czytałam trochę podobnych powieści, na zbliżonym poziomie, które jednak ostatecznie po prostu spodobały mi się bardziej.
Bo choć tutaj jest naprawdę dużo ciekawych żartów językowych i gier słownych (tu w ogóle brawa dla samej tłumaczki, Dominiki Schimscheiner) to chyba zabrakło mi tu troszeczkę bohatera. To naprawdę niedługa, jednotomowa powieść, w której jak najbardziej pojawia się typowy dla fantasy motyw zbierania drużyny, ale jednak autorka stoi jakby trochę z boku. Nie wchodzi szczególnie głęboko w charaktery bohaterów, nie próbuje tworzyć mocniejszej psychoanalizy, raczej grając samym językiem. Świat przedstawiony zaś też nie jest na tyle charakterystyczny, żebym zapamiętała go na dłużej.
Początkowo liczyłam, że autorka skupi się na motywie przemocy wobec kobiet. I owszem, to jest rzecz, która motywuje Marrę do działania, ale jeśli ktoś spodziewa się (lub boi) po tej powieści jakkolwiek głębszego wejścia w temat to w tej historii tego nie ma. Oczywiście problem wspomniany jest, ale nie znalazłam tu ani jakiś szczególnie błyskotliwych przemyśleń, jakiejś ciekawej ścieżki bohatera z tym związanym, czy czymkolwiek innym podobnym. Nie, tu po prostu mamy negatywnego bohatera, którego trzeba pokonać, tyle że w tym przypadku nie jest to chcący przejąć władzę nad światem straszny typ, tylko ktoś o bardziej „przyziemnej” negatywnej naturze. W związku z czym mimo tego wątku, w moim odczuciu „Pokrzywa i kość” dalej klasyfikuje się raczej jako dość lekkie, przygodowe fantasy.
Informacyjnie, w książce pojawia się bardzo, bardzo drobny wątek romantyczny. Nie jest zbyt rozbudowany, dodaje jedynie drobny smaczek do całości. Książka przez polskiego wydawcę była targetowana jako New Adult, ale w moim odczuciu to po prostu dość neutralne wiekowo fantasy. Nie jest zbyt infantylne, ale też nie jest bardzo brutalne/obsceniczne, a główna bohaterka w trakcie trwania głównej linii fabularnej jest po prostu dorosłą kobietą.
Nie nudziła mnie ta powieść, chwilami nawet mnie bawiła, ale raczej nie zostanie ze mną na dłużej. Nie jest jednak długa, jest też jednotomowa i czyta się ją stosunkowo lekko, mimo baśniowego klimatu. Jeśli więc to brzmi jak coś dla Ciebie to być może warto po „Pokrzywę i kość” sięgnąć. Ja jednak ostatnio chyba po prostu czytałam zbyt dużo podobnych książek na zbliżonym poziomie, aby zachwycać się właśnie tą.
Marra jest najmłodszą z księżniczek niewielkiego, biednego królestwa. Dziewczyna dorasta w zakonie. Już jako dorosła odkrywa, że jej starsza siostra jest ofiarą – jej mąż, książę i następca tronu, nie traktuje jej dobrze. Nie mając wyboru i chcąc ratować bliską osobę wyrusza w podróż.
„Pokrzywa i kość” T. Kingfisher zdobyła nominację do wielu fantastycznych nagród, a...
2024-04-15
Alinie udało się uciec z Ravki. Podróżuje wraz z Malem, szukając drogi do własnej wolności. Zmrocz jednak ponownie wpada na jej trop, ruszając na poszukiwanie węża morskiego, amplifikatora, który ma jeszcze bardziej wzmocnić siłę przywoływaczki słońca.
Tak jak i tom pierwszy, tak i drugi z trylogii o Alinie, czyli „Oblężenie i nawałnica” pióra Leigh Bardugo jest prostym, lekkim, ale całkiem zjadliwym fantasy. Mam poczucie, że niewiele się tu w gruncie rzeczy w stosunku do tomu pierwszego zmienia, być może poza faktem, że ta część jest, jak to w przypadku trylogii bywa, dość przejściowym tomem, będącym przygotowaniem i podbudową do większego finału.
Książkę można podzielić właściwie na dwie części. Pierwsza część rozgrywa się głównie na morzu i przyznam, że ten fragment podobał mi się bardziej. Lekka przygoda, drobna tajemnica związana ze statkiem, którym porusza się Alina i Zmrocz, połączona z całkiem sprawnie napisanymi relacjami między bohaterami była dla mnie dość satysfakcjonująca. Bardugo, nawet na wczesnym etapie swojej pisarskiej kariery, naprawdę potrafiła dość sprawnie budować historię.
Druga część to już przede wszystkim intrygi wokół polityczne, kiedy to Alina musi podjąć próbę przejęcia i utrzymania władzy. I ta część niestety moim zdaniem wypada trochę gorzej. Nie czułam w trakcie lektury odpowiedniego upływu czasu, czasem miałam wrażenie, że rozwój bohaterki jest wymuszony przez fabułę, ale nie jest zbyt naturalny. Rozumiem, z czego wynika, wiem, co Bardugo chciała tu pokazać, ale po prostu zabrakło jej tu chyba umiejętności wykreowania tak mocnej zmiany. Sama warstwa polityczna też nie jest szczególnie ciekawa i rozbudowana, przynajmniej nie w moich oczach. Jednak pisanie samej przygody wychodziło w tej książce autorce lepiej.
Właściwie trudno mi tu dodać cokolwiek więcej. Jeśli komuś podobał się tom pierwszy to wydaje mi się, że po drugi po prostu również można sięgnąć. Ten cykl nie jest moim zdaniem żadnym „must read”, ale jeśli ktoś szuka rozrywkowej i w miarę krótkiej trylogii fantasy z lekkim stylem to i „Cień i kość”, i „Oblężenie i nawałnica” są po prostu OK.
Alinie udało się uciec z Ravki. Podróżuje wraz z Malem, szukając drogi do własnej wolności. Zmrocz jednak ponownie wpada na jej trop, ruszając na poszukiwanie węża morskiego, amplifikatora, który ma jeszcze bardziej wzmocnić siłę przywoływaczki słońca.
Tak jak i tom pierwszy, tak i drugi z trylogii o Alinie, czyli „Oblężenie i nawałnica” pióra Leigh Bardugo jest prostym,...
2024-03-30
Poczytny autor kryminałów traci wzrok w wyniku wypadku. Gdy dochodzi do siebie, dochodzi do wniosku, że kobieta, która podaje się za jego żonę, wcale nią nie jest.
Anna Kańtoch to wprawna pisarka, która potrafi tworzyć fantastyczne światy i ciekawe historie. Dlatego choć wolę ją w wydaniu nierealistycznym, to po „Samotnię” w końcu musiałam sięgnąć. I chociaż nie żałuję, to uważam, że autorka w swoim dorobku ma wiele ciekawszych tytułów.
Sam pomysł na powieść jest całkiem intrygujący. Ma ona formę „nagrań” niewidomego bohatera, który dopiero co stracił zmysł wzroku i musi dostosować się do nowej rzeczywistości. Żyjąc w domku, w niewielkiej miejscowości, jest w całości zdany na pomoc żony, młodszej od siebie dziewczyny, którą tak naprawdę poznał zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Leon jest więc dość odizolowany od tego, co znał dotychczas i trudno mu jest czasem oddzielić własne lęki, własne wyobrażenia od rzeczywistości.
Tę książkę po prostu dobrze się czyta. Kańtoch buduje klimat w wystarczającym stopniu, styl narracji jest zaś dość prosty, ale ma w sobie wystarczający ciężar. Mam poczucie, że został dobrze dobrany do takiego nieco innego, lecz jednak przede wszystkim rozrywkowego kryminału.
Jednakże nie do końca jestem w stanie uwierzyć w samą zagadkę kryminalną. Wydaje mi się dość przekombinowana, zbyt mocno oparta na zbiegach okoliczności. Nie jestem w stanie w pełni w nią uwierzyć. Ponadto, sam główny bohater, Leon, choć poprawnie skonstruowany, nie jest postacią, do której czuje szczególnie dużo sympatii, a to w połączeniu z fabułą, która wydaje mi się „naciągana” sprawia, że ta powieść Kańtoch po prostu zdecydowanie nie trafi do moich ulubionych.
Niemniej, nie czuje, abym straciła czas w trakcie lektury. Przez tę książkę po prostu się płynie, zgaduję też, że może być świetna w formie audiobooka właśnie przez swoją formę. Dlatego chociaż być może po tej autorce spodziewałam się czegoś troszeczkę lepszego to jednak „Samotnia” była dla mnie całkiem miłym oderwaniem się od literatury fantastycznej, która bądź co bądź od lat u mnie przeważa.
Poczytny autor kryminałów traci wzrok w wyniku wypadku. Gdy dochodzi do siebie, dochodzi do wniosku, że kobieta, która podaje się za jego żonę, wcale nią nie jest.
Anna Kańtoch to wprawna pisarka, która potrafi tworzyć fantastyczne światy i ciekawe historie. Dlatego choć wolę ją w wydaniu nierealistycznym, to po „Samotnię” w końcu musiałam sięgnąć. I chociaż nie żałuję, to...
2024-02-18
Max jest prostym chłopakiem z półświatka. Gdy zdradza swojego szefa, musi natychmiast uciekać z miasta. Gdy więc pojawia się szansa, aby stać się dziedzicem dworku znajdującego się z dala od wszystkiego, natychmiast się godzi. Posiadłość skrywa jednak tajemnicę: na jej terenach znajduje się cmentarz osobliwości, nad którym musi zacząć sprawować pieczę.
Sięgając po „Cmentarz osobliwości” Pauliny Hendel miałam bardzo mieszane przeczucia. Z jednej strony słyszałam o tej powieści sporo pozytywnych opinii, także od osób, których ocenie ufam, z drugiej zaś moje poprzednie spotkanie z twórczością Hendel nie było najlepsze i od dłuższego czasu skutecznie jej unikałam.
Gdy otworzyłam książkę, przez pierwsze ok. 100 stron wydawało mi się, że źle zrobiłam i że z Hendel się po prostu nie polubię. To historia, która zaczyna się bardzo sztampową ucieczką z półświatka typowego oszusta, któremu coś nie wyszło. Znam już takich historii trochę i nie wzbudzają mojego szczególnego zainteresowania, a ponadto coś nie pasowało mi w stylu, w jakim historia była napisana.
Trudno mi nawet określić dokładnie, co to takiego. „Cmentarz osobliwości” jest napisany w pierwszej osobie, raczej dość prostym i mało stylizowanym językiem. Takim, który czyta się i rozumie bez problemu, ale jest w nim jakaś charakterystyczna maniera (której naprawdę nie umiem zidentyfikować, choć próbowałam), która po prostu mi nie pasowała. I to odczucie akurat zostało mi do końca powieści, choć z czasem przestało być dla mnie aż tak istotne.
A przestało, bo historia sama w sobie po prostu zaczęła stopniowo mnie wciągać. Ta historia to dla mnie przykład dość „neutralnego wiekowo” fantasy (czyli że takiego, po które sięgnie i 15-latek, i 60-latek, i nikt nie powinien poczuć, że historia jest zbyt brutalna, czy zbyt infantylna), które przy okazji jest przyjemną, dobrze rozpisaną rozrywką. Dostajemy tutaj prosty, ale w miarę ciekawy koncept na fantastyczny świat, w którym system magiczny skupiony jest na kontaktach z duszami zmarłych. Sama fabuła kojarzy mi się zaś klimatem z „Nocą w muzeum”, z tą różnicą, że akcja tutaj rozgrywa się w sporej mierze na cmentarzu. Max też jest dość wiarygodnym bohaterem, podobnie jak bohaterowie poboczni. Nie są to może najbardziej wyraziste postacie, na jakie wpadłam, ale na pewno działają dobrze w ramach tej historii.
Hendel też dość dobrze radzi sobie tutaj i z tempem historii, i z jej stopniowym nawarstwieniem się. Wszystko, co znajduje się na kartach książki prędzej czy później dostaje pay-off i jest po prostu sprawnie poprowadzone.
Mój jedyny problem z fabułą polega na tym, że brakowało mi tutaj elementu zaskoczenia. Co prawda nie jest to kryminał, ale jednak w „Cmentarzu osobliwości” pojawia się element rozwiązywania zagadki, docierania do prawdy i w tych aspektach ta historia nie zaskoczyła mnie ani na chwilę. Byłam w stanie przewidzieć wszystkie plot twisty i na tym poziomie czuje się nieco zawiedziona. Niemniej, rozumiem też, że celem tej książki nie było jakieś szczególne zaskoczenie czytelnika.
Choć „Cmentarz osobliwości” Pauliny Hendel nie jest w moim odczuciu czymś zupełnie przełomowym to przyznaję, że na tle innej rozrywkowej fantastyki wyróżnia się raczej pozytywnie. Jeśli więc tego typu klimat brzmi jak coś, co Wam odpowiada – myślę, że warto dać mu szansę.
Max jest prostym chłopakiem z półświatka. Gdy zdradza swojego szefa, musi natychmiast uciekać z miasta. Gdy więc pojawia się szansa, aby stać się dziedzicem dworku znajdującego się z dala od wszystkiego, natychmiast się godzi. Posiadłość skrywa jednak tajemnicę: na jej terenach znajduje się cmentarz osobliwości, nad którym musi zacząć sprawować pieczę.
Sięgając po...
2024-03-23
Raz na dziesięć lat Smok, potężny czarodziej z doliny, chroniący mieszkańców przed magią Boru, wybiera jedną z siedemnastoletnich dziewcząt. Agnieszka, jak i wszyscy we wsi, są przekonani, że tym razem będzie to Kasia, jej piękna przyjaciółka. Mag jednak wskazuje właśnie ją, dostrzegając w niej magiczne umiejętności.
O Naomi Novik słyszałam od dawna, ale udało mi się do jej prozy dotrzeć dopiero teraz. Miałam zamiar zaczynać od „,Mocy srebra”, ale że książka z jakiegoś powodu nie była dostępna w abonamencie Legimi, toteż zabrałam się za jej powieść-siostrę – „Wybrana” to również jednotomowe fantasy, które swoim klimatem i motywami mocno nawiązuje do baśni.
Nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać, a dostałam właściwie właśnie to, czego potrzebowałam. Chciałam powieści lekkiej, przyjemniej, ale takiej, która nie będzie mi się wydawała zbyt wtórna, która będzie miała w sobie coś kreatywnego. W gruncie rzeczy coś takiego właśnie dostałam. To baśniowa, czasami żartobliwa historia, która bawi się popularnymi motywami, trochę je odwracając.
Zwłaszcza pierwsza połowa powieści bardzo mocno skupia się na relacji Agnieszki i Smoka – bohaterowie spędzają czas wspólnie, mag jest mentorem protagonistki, w związku z czym dostają wspólnie najwięcej scen. Pomiędzy nimi tworzy się przyjemna chemia. Początkowo autorka bardzo mocno podkreśla nieporadność bohaterki oraz zamknięty charakter i dystyngowany charakter czarodzieja, toteż obawiałam się, że nic dobrego z tego nie wyniknie, ale Novik jest naprawdę zręczną pisarką i moim zdaniem naprawdę dobrze „zaopiekowała się” tym popularnym motywem.
Tutaj warto nadmienić, że choć w podobny sposób często zaczynają się modne dzisiaj romantasy to „Wybrana” jest po prostu powieścią fantasy z naprawdę dość drobnym wątkiem romantycznym. On tu się jak najbardziej pojawia, jednak w dużej mierze dosyć subtelnie. Autorka często gra na drobnych spojrzeniach i dotyku pomiędzy bohaterami, a gdy już pojawiają się sceny jakiejś bliskości to są raczej opisywane ze smakiem i bez jakiegoś szczególnego wchodzenia w detal.
Styl, który pojawia się w „Wybranej” jest dosyć prosty, całkiem ładny, ale nieszczególnie skomplikowany, bez dużej dawki stylizacji. Nie jest to w żadnym razie powieść przepełniona archaizmami, czy też jakimiś poetyckimi odniesieniami. Jest wystarczająco baśniowa, aby w ten świat uwierzyć, ale to przede wszystkim lekka, rozrywkowa powieść fantasy, która po prostu dobrze spełnia swoją funkcję.
Świat przedstawiony przez Novik też jest po prostu w porządku i dobrze służy fabule. Mamy tu raczej dość miękką magię, w raczej klasycznej formie. Autorka nie wchodzi zbyt głęboko w tworzenie unikatowego systemu magicznego, ale jest wystarczająco rozpisany, by był po prostu wiarygodny. Fabuła skupia się zaś na tajemnicy Boru, zaczarowanego lasu, który skutecznie utrudnia życie wszystkim mieszkańcom krainy, nie tylko tych, którzy zamieszkują jego okolicę. Z nim związana jest spora dawka całkiem ciekawie poprowadzonych intryg i przyznam, że choć może nie była to najlepsza historia jaką poznałam w życiu, to była w wystarczającym stopniu wciągająca.
Także jeśli poszukujecie lekkiego, baśniowego fantasy i jeszcze nie znacie „Wybranej” to ta powieść Naomi Novik na pewno jest warta uwagi. Zwłaszcza jeśli chcecie chociaż na chwilę uciec od długich, ciągnących się cyklów i zależy Wam na jakiejś jednotomowej, w miarę prostej, ale satysfakcjonującej przygodzie.
Raz na dziesięć lat Smok, potężny czarodziej z doliny, chroniący mieszkańców przed magią Boru, wybiera jedną z siedemnastoletnich dziewcząt. Agnieszka, jak i wszyscy we wsi, są przekonani, że tym razem będzie to Kasia, jej piękna przyjaciółka. Mag jednak wskazuje właśnie ją, dostrzegając w niej magiczne umiejętności.
O Naomi Novik słyszałam od dawna, ale udało mi się do...
2024-03-29
Adelle i Connie mają po szesnaście lat. Przyjaźnią się od lat i obydwie uwielbiają tę samą powieść. „Moira” to romans, który szczególnie rozbudził wyobraźnie Adelle. Gdy dziewczyna znajduje sposób, postanawia przenieść się wraz z przyjaciółką do świata ulubionej powieści. Tam jednak nic nie jest takie, jak się wydaje.
„Księga żywych sekretów” Madeleine Roux trafiła do mnie właściwie przypadkiem: kupiłam ją po prostu na promocji, nie zwracając za bardzo uwagi na to, czym ta powieść jest. Już po lekturze zaś sprawdziłam opinie innych czytelników, których spora część uważa, że ta historia ma w sobie sporo niewykorzystanego potencjału. Ja nie do końca się z tym zgadzam. Dla mnie „Księga żywych sekretów” to po prostu dość zwyczajna powieść młodzieżowa, która może nie pochłonęła mnie jakoś szczególnie, ale po prostu spełnia swoją rolę.
Gdybym przeczytała tę książkę, mając z 12-14 lat jest szansa, że naprawdę by mi się spodobała. Bo w moim odczuciu to po prostu jest powieść dla nieco młodszej młodzieży. Obecnie często i to takich osób trafiają powieści romantasy, które próbują „udawać” dorosłe fantasy, stąd być może te opinie. Mam poczucie, że wielu dzisiejszych czytelników przywykło do nieco innego typu powieści. „Księga żywych sekretów” to zaś powieść młodzieżowa w nieco „starszym” stylu. Nie podejmuje nawet próby budowania takiego w pełni rzeczywistego świata fantasy, tkwiąc gdzieś pomiędzy bajką a zwykłym fantasy. Wymaga więc, zwłaszcza na początku, pewnego zawieszenia niewiary.
Jest to też raczej powieść przygodowa, skupiająca się na przyjaźni głównych bohaterek, traktując je na równi, ale też nie wnikająca jakoś głęboko w bohatera. Tu się dzieje i ma się dziać. Osobiście nie potrafiłam w pełni w tę powieść wsiąknąć, nieszczególnie interesowała mnie fabuła, czegoś mi tu jednak brakowało, jednak ponownie, może to wynikać z tego, że po prostu nie jestem docelowym targetem tej książki i uważam, że obiektywnie rzecz biorąc, to po prostu jest poprawnie napisana powieść dla młodzieży.
Styl pojawiający się w tej powieści jest poprawny, choć nie zaskakuje szczególnie. Nie bazuje raczej na długich opisach, jak już mówiłam, skupia się dość mocno na samej przygodzie. To książka, którą czyta się bardzo szybko, ale brakuje jej jednak chociaż odrobiny więcej klimatu, czy jakiegoś takiego zostania z bohaterem, poczucia zagrożenia, czy jakichkolwiek konkretnych emocji. Ale ponownie, wydaje mi się, że część z tych cech dla młodego czytelnika może być zaletą.
Sam pomysł na tę historię nie jest wcale zły. Choć motyw „wchodzenia” do książki niczym nowym nie jest, Roux ujęła go na swój sposób, który moim zdaniem w tej historii po prostu działa w wystarczającym stopniu.
„Księga żywych sekretów” to nie jest moja książka, moja literatura, a przynajmniej już nią nie jest (kiedyś może i by nią była). Jednak jeśli szukacie jakiejś książki o przyjaźni z odrobiną dreszczyku dla młodej osoby, może takiej, która dopiero zaczyna przygodę z fantastyką i miewa problem z immersją w zupełnie odrębne światy to będzie dobry wybór. Zwłaszcza, że to niezbyt długa i jednotomowa powieść.
Adelle i Connie mają po szesnaście lat. Przyjaźnią się od lat i obydwie uwielbiają tę samą powieść. „Moira” to romans, który szczególnie rozbudził wyobraźnie Adelle. Gdy dziewczyna znajduje sposób, postanawia przenieść się wraz z przyjaciółką do świata ulubionej powieści. Tam jednak nic nie jest takie, jak się wydaje.
„Księga żywych sekretów” Madeleine Roux trafiła do mnie...
2024-03-25
Książki wydawane przez twórców internetowych, zwłaszcza gdy są pisane na zamówienie wydawcy, często przypominają mi bloga. Miałam jednak nadzieję, że skoro Katarzyna Woźniak jest lekarką, której po prawdzie całkiem miło się słucha, gdy mówi o rzeczach stricte medycznych, to jej książka „Następny. Kim jest człowiek, który cię leczy?” będzie wnosiła coś ciekawego do dyskursu. Być może Woźniak nie ma bardzo dużego doświadczenia, ale jako osoba „publiczna” na pewno ma dużą styczność z różnymi lekarzami, swoje wie i swoje słyszała, toteż jakąś nadzieję miałam.
Niestety, niesłusznie, bo ta książka swoją konstrukcją również przypomina przeciętnego, niezbyt dobrze napisanego bloga. Według wydawcy to zbiór opowiadań, który pozwala wejść w perspektywę młodej lekarki, ja określiłabym ją raczej mianem dziennika, który ewentualnie zmienia niektóre rzeczywiste fakty, aby ukryć tożsamość pacjentów/lekarzy. Co ciekawe, autorka raczej podaje imiona (niekoniecznie realne) z jednym wyjątkiem: pani, która najbardziej nacisnęła „bohaterce” na odcisk, jest podawana tylko jako literka bez pełnego imienia.
Tego typu dziennik to forma, która może zadziałać, jeśli autor ma do powiedzenia coś faktycznie ciekawego, jeśli sam w sobie jest interesującą personą, jeśli ma ciekawy sposób przedstawiania historii, potrafi dobrze domykać opowieści, czy na jakiś inny sposób zaskakuje swoją inteligencją. W przypadku tej książki nic takiego się nie dzieje.
Książka Woźniak jest napisana potocznym, blogowym stylem. Nie przedstawia żadnych wielkich prawd objawionych o systemie, powtarzając tylko rzeczy, które „wiemy wszyscy”. Narratorka zaś (która może być, ale zarazem oficjalnie nie jest samą autorką) sprawia wrażenie osoby, z którą nie chce mieć personalnie nic wspólnego: jest męcząca, narzekająca, próbuje stawiać siebie w dobrym świetle, kiedy obraża wszystkich innych, z pacjentami włącznie. Dużo jest w tej książce takiej nieprzyjemnej frustracji, a jej sama końcówka przypomina reklamę (albo antyreklamę, zależy jak na to patrzeć) platformy lekarskiej, którą założyła jej autorka.
Wierzę w to, że jako lekarka Woźniak ma świadomość problemów związanych z polskim systemem zdrowia. Te, o których pisze, zdają się prawdziwe, bazując na mojej osobistej wiedzy (choć z medycyną zawodowo nie mam nic wspólnego). Rozumiem też frustracje młodej lekarki, rozumiem, że mogła poczuć się wielokrotnie skrzywdzona na swojej drodze. Problem polega na tym, że zapisanie swoich myśli, przelanie ich na papier w ten sposób, nie robi dobrej książki, za którą ktoś ma zapłacić. Gdyby rozdziały tej książki były wpisem blogowym, nie obraziłabym się, nie poczułabym, że coś jest z nimi szczególnie nie tak. Ale one znajdują się w wydrukowanej wersji, na papierze, do którego dostęp trzeba sobie generalnie wykupić.
Być może Woźniak chciała tę książką kogoś uświadomić, kogoś czegoś nauczyć, bo pojawiają się w tym tytule fragmenty, które próbują czytelnikowi tłumaczyć w skrótowy i uproszczony sposób problemy związane z niektórymi chorobami, organizacją służby zdrowia itd. Problem polega na tym, że podaje oczywistości, które osoby obserwujące w sieci jej kanał, czy też inne podobne, będą wiedzieć. A do osób spoza tej bańki książka za bardzo nie dotrze, jako że wydawca dostępny jest tylko online. To nie jest tytuł, który pojawi się np. w koszyku z książkami w Biedronce, czy na półkach w Empiku. Ten wydawca nie sprzedaje swoich nakładów w taki sposób. W związku z czym tak pobieżne poruszenie tematu w moim odczuciu kompletnie nie ma sensu.
Fani autorki pewnie już tę książkę i tak mają na swojej półce. Innym nie polecam. Nie ma sensu płacić za bloga; w sieci na pewno znajdziecie wiele ciekawszych lekarskich relacji.
Książki wydawane przez twórców internetowych, zwłaszcza gdy są pisane na zamówienie wydawcy, często przypominają mi bloga. Miałam jednak nadzieję, że skoro Katarzyna Woźniak jest lekarką, której po prawdzie całkiem miło się słucha, gdy mówi o rzeczach stricte medycznych, to jej książka „Następny. Kim jest człowiek, który cię leczy?” będzie wnosiła coś ciekawego do dyskursu....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-24
Jagoda, specjalistka od klątw, w końcu musi spełnić daną Uczniowi Czarniksiężnika obietnicę. Przybywa do Angli na jego wezwanie, aby pomóc mu w sprawie związaną z jego dawnym mistrzem i zbrodniarzem, Jacobem Redem. Choć ten już od dawna nie żyje, prawdopodobnie stoi za kolejnymi morderstwami…
„Zaklęcie dla czarownika” to ostatni, czwarty tom z cyklu o Wilczej Jagodzie. Spodziewałam się po nim tego samego, co po poprzednich powieściach z cyklu: lekkiego urban fantasy, z całkiem sensowną główną bohaterką i może nie wybitnymi, ale poprawnie poprowadzonymi historiami kryminalnymi. Nie pomyliłam się w ocenie. Ten tom po prostu właśnie tym jest.
Tak naprawdę gdyby Magdalena Kubasiewicz chciała kontynuować (teraz lub w przyszłości) historię Jagody to nie ma ku temu żadnych przeszkód. To nie jest tom, który definitywnie wszystko zakańcza. Owszem, część wątków się tutaj domyka, ale w dalszym ciągu „Zaklęcie dla czarownika” to po prostu kolejne śledztwo, które od poprzednich różni się tylko lokacją. Autorka zabiera nas bowiem w małą przygodę do Anglii, dzięki czemu możemy poznać różnicę pomiędzy warszawską enklawą, a tymi z brytyjskiej wyspy. Nie jest to może jakoś szczególnie odkrywcze, ale zmiana otoczenia po trzech tomach cyklu była całkiem miłą odmianą.
Osobiście miałam poczucie, że ten tom podoba mi się bardziej niż poprzedni, a na pewno bardziej, niż pierwszy. Być może winny jest tutaj Caleb. Choć to bohater oparty na bardzo znanym schemacie (ten szary moralnie z problematyczną/smutną przeszłością) to mam wrażenie, że ze wszystkich bohaterów ma z Jagodą najlepszą chemię. Ponadto ekipa postaci, która pojawia się tutaj, a jest nieco inna niż w poprzednich częściach również wydała mi się po prostu ciekawsza, nawet jeśli te postacie nie są w większości jakoś szczególnie rozwijane.
Te różnice w jakości nie są jednak w moim odczuciu jakoś szczególnie duże i tak po prawdzie, mogę lubić ten tom bardziej, niż inne, wyłącznie z powodów preferencji osobistych. Bo poza tym niewiele się tu zmienia. Fabuła jest poprowadzona poprawnie, ale raczej dość przewidywalnie. Styl autorki też jest po prostu porządnie wypracowany, wystarczająco lekki. Nie wzbudza może we mnie szczególnych emocji, ale też nie odpycha od lektury. Być może czasem pojawia się tu zbyt wiele powtarzanej w kółko ekspozycji, ale nie stało się to do takiego stopnia, abym poczuła się szczególnie rozdrażniona.
Koniec końców, wydaje mi się, że cykl o Jagodzie Wilczek jest po prostu w miarę solidnym, rozrywkowym ubran fantasy. To nie jest historia, w której cokolwiek by mnie zaskoczyło, czy wprawiło w jakikolwiek zachwyt, nie zapadnie mi też raczej na długo w pamięć, nie mam w stosunku do tego świata i bohaterów wielkich emocji. Szanuję jednak, że autorka postanowiła zakończyć cykl, nim zrobił się z tego tasiemiec. Także wydaje mi się, że osoby, które poszukują w miarę prostej, ale w miarę sensownie napisanej rozrywki mogą po te książki spokojnie sięgnąć.
Jagoda, specjalistka od klątw, w końcu musi spełnić daną Uczniowi Czarniksiężnika obietnicę. Przybywa do Angli na jego wezwanie, aby pomóc mu w sprawie związaną z jego dawnym mistrzem i zbrodniarzem, Jacobem Redem. Choć ten już od dawna nie żyje, prawdopodobnie stoi za kolejnymi morderstwami…
„Zaklęcie dla czarownika” to ostatni, czwarty tom z cyklu o Wilczej Jagodzie....
2024-03-22
Nad Królikarnią zawisło widmo nieszczęścia. Gdy jej przywódca nie chce znaleźć nowego miejsca dla całej rodziny, grupa zbuntowanych królików wyrusza samodzielnie w drogę. Stworzenie nowego domu nie jest jednak proste, zwłaszcza gdy w stadzie brakuje samic.
„Wodnikowe wzgórze” Richarda Adamsa to klasyka animal fantasy, powstała w latach 70. XX-wieku. Jednocześnie to literatura dziecięca, kierowana mniej więcej do tego samego targetu, co „Dzieci z Bullerbyn”. Sięgając, wiedziałam mniej więcej czego się spodziewać pod względem świata przedstawionego, choć nigdy nie wczytywałam się w opisy tej historii związane z fabułą. Po lekturze mogę stwierdzić, że to zdecydowanie książka warta uwagi, z ciekawym światem, wciąż ciekawa i przy tym dość lekka, choć osobiście nie miałam w trakcie lektury zbyt dobrej immersji.
To dość „bajkowe” fantasy, w którym zwierzęta mają głos; zachowują się nieco jak w filmach animowanych ze zwierzęcymi bohaterami. Jednakże Richard Adams wplata w ich zachowania dużo elementów pochodzących z ich naturalnego behawioru, na tej bazie kreując zaskakująco rozbudowany świat. Króliki, które są tu głównymi bohaterami, mają swój język, swoje tradycje, swoje opowieści czy poezję. I to zdecydowanie moim zdaniem najciekawsza część „Wodnikowego wzgórza”. Wprawdzie nigdy nie zagłębiałam się w animal fantasy, ale jednak trochę fantastyki mam już za sobą i nie przypominam sobie podobnego konceptu na świat przedstawiony.
Pod względem fabularnym to historia przygodowa o grupie królików, która próbuje stworzyć swój nowy, lepszy dom. Jak na nieco starszą już historię dla dzieci przystało, jest czasem dość brutalna, momentami wręcz określiłabym ją angielskim słowem „creepy”, bo jakoś żaden polski odpowiednik nie pasuje mi tak dobrze. Nie jest to przy tym historia bardzo dziwna (co zdarza się w starszych powieściach dla tego targetu, np. „Niekończąca się opowieść”, filmowy „Labirynt” itd.). Akcja jest raczej dość klarowna, logiczna i trudno się w tym zgubić.
Jak już jednak wspomniałam, mój osobisty problem z tą historią polega na braku odpowiedniej dawki immersji. Mimo że po lekturze naprawdę mam do autora dużo szacunku i wierzę, że warto się z „Wodnikowym wzgórzem” zapoznać choćby po to, aby je znać, to dla mnie jednak króliczy bohaterowie byli zbyt króliczy, za mało ludzcy, za mało „moi”. Być może byłoby nieco inaczej, gdyby autor nieco bardziej skupiał się na jednej postaci, na jej wnętrzu czy przeżyciach. Postacie w powieści Adamsa są wyraziste, ale jednak jest ich dużo, autor nie skupia się zaś jakoś szczególnie na ich wnętrzach, czy relacjach, opowiadając bardziej o świecie przedstawionym i tym, co dzieje się wokół, a osobiście jestem czytenikiem preferującym wejście nieco bardziej w głowę bohatera. Nie jest to oczywiście błąd, postacie z „Wodnikowego wzógrza” są wystarczająco rozbudowane do tej historii – to jedynie moja preferencja, która w połączeniu z króliczością królików nie pozwala mi w pełni tej historii uwielbiać.
Takich książek nie ma na naszym rynku dużo. Jeśli chodzi o animal fantasy to do głowy przychodzi mi może „Ostatni jednorożec” (który jest jednak czymś zupełnie innym i z tylko jednym zwierzęcym bohaterem), „Folwark zwierzęcy” (który wcale nie jest miłą przygodą), czy „Wojownicy”, których po prostu nie czytałam. Dlatego nie mamy wcale wielu okazji, aby przenieść się do tego typu światów, których fantastyczny element skupia się na antropomorfizacji zwierząt. Dlatego zachęcam, aby dać tej powieści szanse. „Wodnikowe wzgórze” nawet jeśli nie będzie dla Was wyłącznie dobrą zabawą, na pewno da Wam jakiś ogląd na nieco mniej popularny odłam fantasy.
Nad Królikarnią zawisło widmo nieszczęścia. Gdy jej przywódca nie chce znaleźć nowego miejsca dla całej rodziny, grupa zbuntowanych królików wyrusza samodzielnie w drogę. Stworzenie nowego domu nie jest jednak proste, zwłaszcza gdy w stadzie brakuje samic.
„Wodnikowe wzgórze” Richarda Adamsa to klasyka animal fantasy, powstała w latach 70. XX-wieku. Jednocześnie to...
2017-10-13
Muad’Dib już dziewięć lat temu wyruszył na pustynie, zostawiając imperium swoim nowonarodzonym dzieciom, bliźniętom, Leto i Gainmie. Rolę regentki na Diunie pełni jego siostra, Alia. Planeta nie jest już jednak taka, jak przed laty: jej nawadnianie trwa, co zmniejsza populacje czerwi. Poza tym rodowi Artydów grozi wiele niebezpieczeństw: ród Corrinów knuje spisek przeciwko nim, a przemytnicy próbują znaleźć sposób na zniszczenie monopolu Diuny na melanż.
„Kroniki Diuny” to przepiękna seria, zarówno pod względem sposobu wydania, jak i jej wnętrza. „Dzieci Diuny” zaś to pełnoprawna kontynuacja, która w niczym nie ustępuje poprzednim częściom.
Seria przypomina konstrukcja nieco „Pieśń lodu i ognia” Martina: pierwszy tom był bardzo baśniowy i w miarę prosty pod względem fabularnym. Kolejne skupiają się zdecydowanie bardziej na politycznych zagrywkach. Na całe szczęście, Herbert nie tworzy setek bohaterów i rodów, skupiając sie na kilku, najbardziej istotnych w uniwersum, siłach, które maja wpływ na nasze postacie.
Przy tym styl autora „Kronik Diuny” jest po prostu zdecydowanie piękniejszy: dość poetycki, mający w sobie coś z baśniowości, sprawia, ze tego się po prostu nie chce czytać „na szybko”.
Trzeci tom to trzecie pokolenie rodu Artydów, które obserwujemy. Główne role przejmują tu dzieci Paula Muad’Diba oraz jego siostra, Alia. Dziewięciolatki, tak jak ich ciotka, zostały „wzbudzone” jeszcze w łonie matki, przez co niosą w sobie wspomnienia wszystkich swoich przodków. Z tego powodu tak naprawdę nie są dziećmi: mają miliony lat i niosą w sobie olbrzymią mądrość, co naprawdę w nich widać. Są sprytne i inteligentne, grając z „dorosłymi” we własną grę.
Samo rozwinięcie tej tematyki jest naprawdę dobrym pomysłem: dzięki temu w tym tomie nie brakuje „mistyki”, której w poprzednich częściach było chyba jednak nieco mniej.
W „Dzieciach Diuny” dość ciekawy jest watek dotyczący zmian ekologicznych na planecie: Arrakis zielenieje. Deszcze, niegdyś na niej niewystępujące, zaczynają spadać z nieba, co z jednej strony ułatwia życie mieszkańcom, a z drugiej sprawia, że melanż wkrótce może zniknąć z powierzchni planety.
Oczywiście same gry polityczne także są niezwykle ciekawe i dobrze wykreowane, jednak z jasnych powodów nie chce o nich więcej wspominać.
Uwielbiam całe uniwersum wykreowane przez Franka Herberta, dlatego chyba nic dziwnego nie ma w tym, że i trzeci tom serii uważam za bardzo dobrą książkę. Po prostu polecam: tę serię po prostu dobrze jest poznać.
Muad’Dib już dziewięć lat temu wyruszył na pustynie, zostawiając imperium swoim nowonarodzonym dzieciom, bliźniętom, Leto i Gainmie. Rolę regentki na Diunie pełni jego siostra, Alia. Planeta nie jest już jednak taka, jak przed laty: jej nawadnianie trwa, co zmniejsza populacje czerwi. Poza tym rodowi Artydów grozi wiele niebezpieczeństw: ród Corrinów knuje spisek przeciwko...
więcej mniej Pokaż mimo to
Alina wraca do zdrowia, przetrzymywana przez religijnych fanatyków. Jej przyjaciele wpadają jednak na pomysł, jak ją uwolnić. Gdy to się udaje, wyruszają na poszukiwanie trzeciego amplifikatora, żarptaka, który jest niezbędny do tego, aby strącić z tronu władającego cieniem Zmrocza.
„Zniszczenie i odnowa” Leigh Bardugo to trzeci i ostatni tom z jej debiutanckiej trylogii o Alinie, przywoływaczce światła. Końcowo, mam co do tej serii nieco mieszane uczucia. Najpierw myślałam, że będzie słabsza, niż była, ale gdy okazało się, że naprawdę widzę w niej potencjał autorki to jednak zaczęłam chcieć czegoś nieco więcej, czego niestety ostatecznie nie dostałam.
Tak jak się spodziewałam, drugi tom, czyli „Oblężenie i nawałnica”, był w dużej mierze podbudową do części trzeciej, w której to wyruszamy na poszukiwanie magicznego ptaka, a następnie wraz z bohaterami zmierzamy do wielkiego finału. Mój problem z tą historią ogólnie jako całością jest jednak taki, że dla mnie te duże wydarzenia, które się w niej dzieją, nie są i tak wystarczająco nabudowane. Tak jakby cała trylogia wymagała jeszcze dopisania czegoś, pogłębienia, wejścia mocniej w bohaterów, aby końcówka była naprawdę „duża”, wzbudzająca emocje.
I gdyby ta historia była w stanie wzbudzić bardziej moje emocje to być może uznałabym, że jest naprawdę bardzo dobra, bo choć Bardugo sięga po raczej znane motywy to wydaje mi się, że miała całkiem dobry pomysł na to, jak taką klasyczną historię poprowadzić. Zwroty akcji wydają mi się nieźle przemyślane i wrzucane w dobrych momentach. Relacja Aliny i Mala też na papierze wydaje się całkiem dobrze rozpisana, tak samo jak jej relacja z Nikolajem. W „dziewczyńskich” scenach, kiedy protagonistka może pobyć chwilę z przyjaciółkami/koleżankami miałam poczucie, że sama Bardugo czuje się bardzo swobodnie jako pisarka i że ich pisanie sprawiło jej sporo przyjemności. Tyle tylko, że przez całą lekturę doskwierało mi to, o czym napisałam akapit wcześniej. GDYBY to wszystko było bardziej pogłębione, GDYBYM nie miała poczucia, że wszystko śpieszy ku finałowi to po prostu ta historia byłaby lepszą książką. To opowieść, w której sprawa toczy się o bardzo wysoką stawkę, a w której tego po prostu nie czuję.
Przyznam też trochę, że spodziewałam się nieco bardziej dramatycznego finału. Nie chcę go tu zdradzać, bo w końcu nie o to chodzi, jednak zakładałam, że jednak Bardugo będzie miała ciut więcej odwagi. Być może wówczas „Zniszczenie i odnowa” miałaby nieco większy impakt.
Biorąc pod uwagę, że „Zniszczenie i odnowa” to finał lekkiej i dość krótkiej trylogii absolutnie nie żałuję lektury. Miło było zobaczyć, z jakiego miejsce Leigh Bardugo zaczynała swoją twórczą drogę, zwłaszcza że nie są to przecież książki złe. Jeśli więc ktoś tego właśnie oczekuje od powieści fantasy to być może warto dać im szansę. Są, oczywiście, rzeczy od tej trylogii lepsze, ale często są też dłuższe, czy cięższe, a przecież czasem po prostu dobrze jest wziąć w ręce coś lekkiego i niezbyt niewymagającego.
Alina wraca do zdrowia, przetrzymywana przez religijnych fanatyków. Jej przyjaciele wpadają jednak na pomysł, jak ją uwolnić. Gdy to się udaje, wyruszają na poszukiwanie trzeciego amplifikatora, żarptaka, który jest niezbędny do tego, aby strącić z tronu władającego cieniem Zmrocza.
więcej Pokaż mimo to„Zniszczenie i odnowa” Leigh Bardugo to trzeci i ostatni tom z jej debiutanckiej trylogii...