-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać12
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik1
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik7
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2021-07-10
2020-11-23
Gdy dawny przyjaciel Prostego odwiedza Jelenią Górę odkrywa, że po mężczyźnie i jego córce zostało jedynie zdemolowane mieszkanie. Próbując dowiedzieć się, co stało się w tym miejscu, wpada w sam środek niebezpiecznej gry.
Wojciecha Chmielarza zawsze czyta się po prostu dobrze – co do tego nie mam wątpliwości. Jego lekki styl i dość umiejętne trzymanie tempa to niewątpliwe zalety jego twórczości. „Prosta sprawa” jest jednak powieścią inną, niż pozostałe. Napisana w trakcie pandemii powieść początkowo była publikowana w odcinkach na jego profilu na portalu społecznościom (przyznaję, ominęło mnie to), jako rodzaj literackiej gry, bez większego planu na fabułę. Wydawnictwo Marginesy wydało w druku jej poprawioną i rozszerzoną. Jak wypada tego typu eksperyment? Przyznać muszę, że dość przeciętnie.
Dotychczas znałam dwie powieści tego autora. „Żmijowisko”, które początkowo mnie zauroczyło oraz „Ranę”, którą czytało się świetnie, ale po której zaczęłam orientować się, że w obydwu tych historiach coś „nie siada” pod kątem prowadzenia bohaterów i logiki zdarzeń. Niemniej, obydwie te książki były thrillero-kryminałami, stawiającymi na klimat i zaskakujące zakończenie. „Prosta sprawa” jest czymś innym. To raczej sensacja z elementami kryminalnymi. Męskie kino akcji, ale przeniesione na łamy powieści. To faktycznie prostsza historia, dość mocno przerysowana, chwilami wręcz komiksowa, której założenie zdaje się jasne: ma po prostu bawić czytelnika.
Niestety, już samo takie podejście sugeruje powieść co najwyżej przeciętną, rozrywkową, która nie niesie niczego więcej. Jeśli autor nie wybije się konceptem czy kreacją postaci (która przecież z takich fabuł potrafi zrobić majstersztyk!) to właściwie trudno tu mówić o czymś innym, niż porządnym czytadle, a tak w gruncie rzeczy określiłabym właśnie ten tytuł.
Z takim zastrzeżeniem, że mi po prostu tematyka „Prostej sprawy” po prostu kompletnie mija się tematycznie z moimi literackimi zainteresowaniami. Bo ani nie przepadam za sensacją pozbawioną fantastycznych elementów (w literaturze), ani nie kręci mnie temat mafii, ani też nie przemawiają do mnie amerykańskie historie dziejące się we współczesnej Polsce.
Sami główni bohaterowie też niezbyt do mnie przemawiają. Narrator większej części tej powieści to mruk, kobieciarz, człowiek, który niewiele mówi – postać nie tylko bardzo sztampowa, ale też nie mająca właściwie niczego ciekawego. Widziałam już takich na pęczki i kolejnej identycznej po prostu nie potrzebuje. Towarzysząca mu kobieta również nie ma jakiś bardzo szczególnych cech i właściwie nie jestem pewna, czy jej brak tutaj cokolwiek by zmienił poza po prostu brakiem romantycznego wątku. Typy spod ciemnej gwiazdy? Zlewali mi się w jedno. Nie widzę w tych postaciach niczego szczególnego, nic też innego do tej lektury nie przyciąga mnie szczególnie. Potrafiłam ją odłożyć i nie sięgnąć przez dwa tygodnie, zapominając o istnieniu czegoś takiego jak czytanie w ogóle, mimo że przecież Chmielarz ma ten swój lekki styl, którzy szynko i miło „wchodzi”.
Rozumiem eksperyment autora, szanuje jego pomysł i rozumiem, że wydawca nie mógł przepuścić okazji. Gdy taki pisarz jak Chmielarz coś tworzy, aż żal tego nie wydrukować i nie postawić na półce księgarni. Nie uważam też tego za złą książkę w ogóle. W gruncie rzeczy chyba wolę chyba tego typu, lekką i nieco głupią prozę, niż przerysowany i przeintelektualizowany świat „Rany”. Niemniej, dobrze wiem, że tego autora chyba stać na więcej. „Prosta sprawa” jest jedynie pewną zabawą literacką i tak powinna być traktowana. I jeśli czytelnika bawi świat akcji, który jest pełny przemocy, silnych mężczyzn i ładnych kobiet to nie widzę przeciwskazań, aby po tę książkę nie sięgnąć. Sama jednak na pewno do niej nie wrócę.
Gdy dawny przyjaciel Prostego odwiedza Jelenią Górę odkrywa, że po mężczyźnie i jego córce zostało jedynie zdemolowane mieszkanie. Próbując dowiedzieć się, co stało się w tym miejscu, wpada w sam środek niebezpiecznej gry.
Wojciecha Chmielarza zawsze czyta się po prostu dobrze – co do tego nie mam wątpliwości. Jego lekki styl i dość umiejętne trzymanie tempa to niewątpliwe...
2019-11-30
Terroryści przejmują zamek w Lublinie. Maks Keller ma znaleźć zleceniodawcę i powód ataku. Początkowo nie przypuszcza, że cała sprawa sięga czasów II Wojny Światowej.
Oficyna 4em do tej pory zapewniła mi raczej mieszanej jakości lektury. „Urzędnik” Michorzewskiego był absolutnie nudną i nieciekawą komedią kryminalną, a „Strefy cyberwojny” w całkiem sensowny sposób analizowały działanie sieci. Po dłuższym czasie wróciłam do wydawanych przez nich książek, tym razem sięgając po „Czarta” Roberta Killena. To druga powieść tego autora i pierwsza, z którą się spotykam. Poprzednia została wydana przez Belladonę, której literatury zupełnie nie znam, ale też nie kojarzy mi się szczególnie dobrze. W każdym razie do samej powieści starałam się podejść jak najbardziej neutralnie: nie jest to wprawdzie typ książki, po który sięgam na co dzień, ale też nie odstaje jakoś szczególnie. Miałam po prostu nadzieję na przynajmniej przyzwoite oderwanie się od regularnie czytanej przeze mnie fantastyki.
Przyznaję, że nie zaczęło się źle. Od razu zauważyłam, że Killen ma pewne problemy z wprowadzaniem bohaterów. Od razu pojawiła się ich wielu, od razu poznajemy (nieinteresujące nas) ich historie i zostajemy po prostu zasypani nadmiarem informacji. Poza tym jednak autor pisze stylistycznie poprawnie i po prostu liczyłam, że z czasem powieść się uporządkuje i będzie w jakiś jednolity sposób zmierzać do punktu kulminacyjnego. Problem polegał na tym, że im dalej w las, tym wcale nie było lepiej.
Gdy autor już przedstawił nam postacie, postawił na ekspozycje i wyjaśnianie czytelnikom historii w iście encyklopedyczny sposób. „Czart” trochę nie wie, czym chce być. Z jednej strony sensacją, poruszającą gorący temat terroryzmu, a z drugiej próbuje poruszać tematykę historycznych zagadek i miejsc. Bohaterowie potrafią więc prowadzić długie monologi (czy to ustnie, czy wewnętrznie) na temat konkretnych zdarzeń. Z datami, imionami, nazwiskami. Bardzo topornie i bez wyczucia, w nadmiarze. Koniec końców miałam wrażenie, że ta książka składa się z dialogów i właśnie tego typu ekspozycji, jakby autorowi zabrakło ochoty na opisywanie bieżących i istotnych fabularnie zdarzeń.
Na domiar złego ktoś Killenowi nie powiedział, że w powieści nie stosujemy skrótów. Jak podaje notka zamieszczona w książce, autor jest dziennikarzem. Ma więc pewnie nawyki wynikające z wykonywania tego zawodu, a w newsowych artykułach zwykle używa się zlepek pokroju: „XVI w.”, „np.”, „tzn.”, „1999 r.”. Dzięki temu tekst po prostu szybciej się czyta. Ale w prozie nie chodzi o prędkość czytania, a o oddanie pewnego klimatu i opowiedzenie historii. Przynajmniej mnie takie skróty irytują, szczególnie, gdy są stosowane w dialogach. Przepraszam, ale gdy sama się wypowiadam nie mówię „tzn”, a „to znaczy”. Dlatego pisząc prozę unikamy takich zlepek.
Chciałabym móc powiedzieć, że cokolwiek w „Czarcie” mnie zainteresowało, ale to nie byłaby prawda. Przez nadmiar bohaterów nie poczułam się z żadnym związana. Historia nijak mnie nie interesowała, bo nie potrafiła zdecydować, czym właściwie jest. Kryminałem? Zagadką historyczną pokroju Dana Browna? Sensacją? Mieszanie gatunków to oczywiście rzecz popularna i często dobrze działająca, ale autor po prostu musi robić to świadomie. W tym przypadku tej świadomości chyba jednak zabrakło. Nie była to wprawdzie najgorsza z możliwych książek (podejrzewam, że warsztat dziennikarski autora zrobił swoje), ale na rynku można znaleźć wiele naprawdę lepszych pozycji.
Biorąc pod uwagę ogrom pozytywnych opinii, jakie „Czart” dostał podejrzewam, że swój target ta powieść jak najbardziej znajdzie. Właściwie do pewnego stopnia kojarzy mi się ona z „Kośćmi proroka” Ałbeny Grabowskiej – obydwie książki łącza współczesność z teraźniejszością, i obydwie swojego czytelnika mają. Ja jednak po prostu nim nie jestem, przez co moja przygoda z literaturą Roberta Killena raczej zakończy się na tej jednej powieści.
Terroryści przejmują zamek w Lublinie. Maks Keller ma znaleźć zleceniodawcę i powód ataku. Początkowo nie przypuszcza, że cała sprawa sięga czasów II Wojny Światowej.
Oficyna 4em do tej pory zapewniła mi raczej mieszanej jakości lektury. „Urzędnik” Michorzewskiego był absolutnie nudną i nieciekawą komedią kryminalną, a „Strefy cyberwojny” w całkiem sensowny sposób...
2019-02-17
Nocnym życiem warszawy rządzi Jacek: młody diler narkotyków, który dzięki swojemu opanowaniu wydaje się być stworzonym dla swojego fachu. Jego życie wydaje się doskonale układać do chwili, w której pod swój dach przyjmuje na przechowanie dużą ilość towaru.
O „Ślepnąc od świateł” trudno było w pewnym czasie nie słyszeć. Zarówno książka, jak i serial bombardowały mnie wszędzie. W mediach, w księgarniach, w rozmowach ze znajomymi. Dlatego gdy w moje ręce wpadła powieść Jakuba Żulczyka nie miałam zamiaru długo czekać i po prosu po nią sięgnęłam, licząc na coś być może nie wyjątkowego, ale przynajmniej lekkiego w przyswojeniu.
Niestety, moje spotkanie z tym tytułem nie skończyło się za dobrze. Zacznijmy jednak może od pozytywu. Żulczyk wydaje się wiedzieć o czym pisze. Tak po prostu. To „jego świat” – nawet, jeśli nocne życie w Warszawie nie wygląda, tak jak autor je opisał, to po prostu jego kreacja jest wiarygodna. Temu przeczyć nie będę.
Z tym, że niestety – właściwie wszystko inne w tej książce po prostu nie przypadło mi do gustu. Częściowo przez wzgląd na warsztat autora, częściowo przez moje własne upodobania.
Nie podoba mi się styl autora. Naprawdę. Z jednej strony jesteśmy wrzuceni do mrocznego świata dilerów i mafii narkotykowej, a z drugiej dostajemy książkę napisaną w pierwszej osobie, w stylu pseudo-poetyckim. To naprawdę okropne połączenie. Nie dość, że opisy Żulczyka są nie raz mocno pokręcone to na dodatek nijak mają się do klimatu książki, szczególnie gdy po opisie nocnej Warszawy, autor przechodzi do wybujałego opowiadania nam o przyrządzaniu jajecznicy, albo gapienia się w ścianę. Ponadto Żulczyk jakby zapomniał, że didaskalia można czasem pominąć, przez co właściwie każdy dialog zakończony jest takimi słowami jak „powiedział”, czy „krzyknął”, nawet jeśli nie jest to potrzebne.
Główny bohater, Jacek, jest z jednej strony postacią wiarygodną: rozumiem, że ktoś taki mógł lub może funkcjonować. Ale jednocześnie osobiście po prostu bardzo, ale to bardzo go nie lubię. To artystycznie uzdolniony dzieciak, który w pewnym momencie uznał, że bardziej opłaca się mu być „dupkiem”, który ma gdzieś jakiekolwiek wartości i który po prostu mi osobiście jawi się jako bardzo nieprzyjemna postać. To, w połączeniu z raczej kiepskim stylem oraz historią, która po prostu mnie nudziła naprawdę nie dało dobrego efektu końcowego.
No bo właśnie sama opowieść Żulczyka to coś, co ma szanse dobrze wyglądać na ekranie, ale dla mnie było zupełnie nieangażujące. Nie kibicowałam żadnemu z bohaterów, więc automatycznie nie interesowały mnie żadne ich porachunki i plany, a przy takiej historii to wydaje mi się kluczowe.
Cóż mogę więcej? „Ślepnąc od świateł” w wersji książkowej najzwyczajniej w świecie nie lubię. Nie chcę do tej książki wracać, nic mnie w niej nie interesuje. Sensu nad rozważaniem tego, jak bardzo zniszczone jest nasze społeczeństwo też nie widzę: nocne życie istnieje i to chyba nie powinno dziwić żadnego dorosłego człowieka. A ile jest tej
„czystej” prawdy z życia wziętej w książce Żulczyka jako czytelnicy i tak nie jesteśmy w stanie sprawdzić.
Nocnym życiem warszawy rządzi Jacek: młody diler narkotyków, który dzięki swojemu opanowaniu wydaje się być stworzonym dla swojego fachu. Jego życie wydaje się doskonale układać do chwili, w której pod swój dach przyjmuje na przechowanie dużą ilość towaru.
O „Ślepnąc od świateł” trudno było w pewnym czasie nie słyszeć. Zarówno książka, jak i serial bombardowały mnie...
2018-10-04
Gdy zdradzasz narkotykowego króla ten nie spocznie, dopóki będziesz oddychał. Choć Jon Hansen doskonale o tym wie, próbuje odciąć się od Rybaka i zaszywa się w okolicy niewielkiej, lapońskiej wsi.
Uważam, że aby mówić o sobie jako o osobie naprawdę oczytanej warto sięgać po różne znane i cenione w różnych kręgach nazwiska – dzięki temu najzwyczajniej w świecie poszerzamy swoje horyzonty. Dlatego Jo Nesbo już od dawna był na mojej liście autorów do poznania i odhaczenia i gdy natrafiłam na „Więcej krwi” w jednym z marketowych koszy po prostu przygarnęłam ten niedługi tytuł. Przypadkiem okazało się, że jest to drugi tom serii, ale po zasięgnięciu porady innych czytelników zabrałam się za niego mimo to. I dobrze, bo większych problemem ze zrozumieniem treści nie miałam.
W trakcie lektury okazało się jednak, że dostałam coś nieco innego, niż się spodziewałam. Byłam przekonana, że Jo Nesbo pisze „po prostu kryminały”. Jak się okazało, „Więcej krwi” jednak nie do końca ma wiele wspólnego z tym właśnie gatunkiem. W moich oczach ta książka to przede wszystkim sensacja z elementami romansu. W tej historii nie mamy w końcu ani detektywa, ani konkretnej zagadki, choć Nesbo też nie wykłada nam wszystkiego od razu na tacy.
„Więcej krwi” to bardzo krótka powieść, która w związku z tym pokazuje właściwie tylko pewien wycinek z życia bohatera; pewien fragment jego wędrówki. Jednak jest poprowadzona na tyle sprawnie, że całość wydaje się kompletną historią. Jon jest postacią wystarczająco rozwiniętą, aby można było go polubić, a postacie drugoplanowe, choć nie ma ich zbyt dużo, również są konkretne i łatwo rozpoznawalne. W tej historii nie ma chaosu i wszystko składa się w klarowną, elegancką całość.
Nesbo rozbudza ciekawość czytelnika przez zabieg stosowany często przez pisarzy, ale jednocześnie – przez zabieg cały czas bardzo skuteczny. Autor stopniowo informuje nas o tym, co tak naprawdę stało się z Jonem. Czemu zachowuje się tak, a nie inaczej. Pokazuje nam urywki jego wspomnień, fragmenty przeszłości, z których musimy złożyć sobie całą historię. To zdecydowanie ma szansę trzymać odbiorcę w napięciu. Jednoczesnie styl autora jest bardzo konkretny, pozbawiony zbędnych opisów, a przy tym stosunkowo przystępny, dzięki czemu ta licząca nieco ponad dwieście stron książka to w gruncie rzeczy lektura na jeden wieczór.
Interesujące jest też miejsce akcji powieści. Osobiście nieczęsto spotykam się z twórczością jakkolwiek poruszającą tematykę krajów skandynawskich i choć autor nieszczególnie pogłębia opis lapońskiej kultury to sam fakt, że historia rozgrywała się właśnie w takim otoczeniu był dla mnie dość odświeżający.
Mimo wszystko nie jest to jednak literatura w jakikolwiek sposób wybitna. Autor przedstawia historię, która nie jest w żadnym razie wyjątkowo unikatowa, choć prowadzi ją nadzwyczaj sprawnie. Na dodatek sam wątek romantyczny nie jest czymś, co w przypadku „Więcej krwi” wypada najlepiej: być może właśnie przez długość tekstu sama miałam wrażenie, że relacja między bohaterami rozwija się zbyt szybko.
Moje pierwsze spotkanie z norweskim kryminałem uważam za udane. „Więcej krwi” zapewniło mi nieco przyjemnej rozrywki. Jednocześnie jednak nie sądzę, aby Jo Nesbo trafił do grona moich ukochanych autorów, ale pewnie jeśli trafi do mnie jego kolejna powieść nie zawaham się po nią sięgnąć.
Gdy zdradzasz narkotykowego króla ten nie spocznie, dopóki będziesz oddychał. Choć Jon Hansen doskonale o tym wie, próbuje odciąć się od Rybaka i zaszywa się w okolicy niewielkiej, lapońskiej wsi.
Uważam, że aby mówić o sobie jako o osobie naprawdę oczytanej warto sięgać po różne znane i cenione w różnych kręgach nazwiska – dzięki temu najzwyczajniej w świecie poszerzamy...
2018-08-08
Płodwin, Bułgaria. W antycznym teatrze znaleziono zwłoki polskiego posła. Jego ciało pokrywają trudne do odczytania, antyczne znaki. Dymitr, młody policjant, prosi swoją przyjaciółkę – Margaritę, Polkę bułgarskiego pochodzenia – o pomoc w rozwiązaniu zagadki.
Sukces twórczości Dana Browna nie zaskakuje: tajemnicze zagadki z przeszłości to coś, co naprawdę potrafi fascynować. Nic więc dziwnego, że na rynku co rusz pojawiają się nowe tytuły, w jakiś sposób nawiązujące do antycznej i średniowiecznej symboliki. „Kości proroka” są właśnie tego typu tytułem. Historia i religia przeplatające się z bułgarską kulturą to zdecydowanie elementy charakterystyczne tej książki. Niestety, wnętrze tej powieści nie wypada szczególnie dobrze.
Przy omawianiu tego tytułu muszę zacząć od omówienia jego konstrukcji. „Kości proroka” to powieść składająca się z trzech narracji. Pierwsza pochodzi z I wieku i opowiedziana jest ustami Ariela, ucznia Jana Chrzciciela. Druga to wątek z XII wieku, opowiadająca o mnichach z sekty Bogumiłów. W końcu trzecia to opis perypetii życiowych Margerity oraz zbrodni, którą kobieta musi rozwiązać.
Taki wybór prowadzenia historii nie jest niczym szczególnie zaskakującym, czy nowatorskim, zwłaszcza, że wątki są wyraźnie od siebie oddzielone, dzięki czemu powieść nie jest szczególnie chaotyczna. Niestety, choć w trakcie lektury wyraźnie widać, że autorka dobrze przygotowała się do pisania książki pod względem merytorycznym to chyba zabrakło jej i umiejętności, i dobrego pomysłu na całokształt, aby „Kości proroka” stały się naprawdę dobrą, pasjonującą lekturą.
Po pierwsze, styl wątków historycznych jest pozbawiony jakiejkolwiek stylizacji, przez co one same stają się – przynajmniej dla mnie – bardzo niewiarygodne. Jako osoba przyzwyczajona do tworzenia klimatu opowieści samym językiem najzwyczajniej w świecie nie potrafiłam uwierzyć w snute przez Grabowską historie. Być może nie dla każdego czytelnika będzie to wadą: zdaje sobie sprawę z tego, że są osoby, które tylko ten „współczesny” sposób pisania są w stanie w pełni przyswoić. Niestety, ja się do nich nie zaliczam.
Po drugie, wątek dotyczący Jana Chrzciciela nie ma praktycznie żadnego wpływu na fabułę, na dodatek jest też niezwykle nudny. W naszym kręgu kulturowym historia tej postaci jest doskonale znana i przytaczanie go w tak obszerny i nic nie wnoszący do powieści sposób najzwyczajniej w świecie nie jest niczym interesującym. Nieco lepiej wypada wątek dotyczący sekty Bogumiłów, bo ta niekoniecznie znana czytelnikowi organizacja ma w sobie coś intrygującego, a ponadto faktycznie do wątku kryminalnego coś wnosi, jednak w dalszym ciągu zdecydowanie nie jest to wątek najwyższej klasy.
Po trzecie – wątek kryminalny często spychany jest na drugi plan, aby Margarita mogła porozmawiać sama ze sobą. Wtrącenia w pierwszoosobowej narracji takie jak „Co o tym myślisz, Margarito” są niezwykle irytujące, a naprawdę pojawiają się w tej historii co chwilę. Ponadto, jeśli bohaterka akurat ze sobą nie rozmawia to prawdomównie wdaje się w niekoniecznie pasjonujący romans, przez co na samo śledztwo nie zostaje jej zbyt wiele czasu.
Mimo dość dużej ilości wad „Kości proroka” da się przeczytać dość szybko i z pewnym zainteresowaniem. Styl Grabowskiej jest naprawdę prosty, dlatego jeśli ktoś nie wymaga wiele od lektury i w trakcie czytania nie próbuje jej analizować istnieje możliwość, że powieść przypadnie mu do gustu. Zdecydowanie nie jest to jednak książka najwyższych lotów.
Widzę w „Kościach proroka” pasję. Widzę miłość Grabowskiej do bułgarskiej kultury i chęć zrobienia czegoś, co czytelnikowi naprawdę przypadnie do gustu. Niestety, dobre chęci to za mało: w tej opowieści brakuje interesującej historii, dobrego stylu i dogłębnej analizy symboliki, która jest elementem szczególnie zachęcającym do sięgnięcia po tę lekturę. Być może osobom, które nie lubią sensacji, cenią sobie bardzo prosty styl, albo na co dzień czytają przede wszystkim niewymagające romanse „Kości proroka” przypadną do gustu, jednak wszystkim innym raczej odradzam. Na rynku można znaleźć o wiele lepsze tytuły tego typu.
Płodwin, Bułgaria. W antycznym teatrze znaleziono zwłoki polskiego posła. Jego ciało pokrywają trudne do odczytania, antyczne znaki. Dymitr, młody policjant, prosi swoją przyjaciółkę – Margaritę, Polkę bułgarskiego pochodzenia – o pomoc w rozwiązaniu zagadki.
Sukces twórczości Dana Browna nie zaskakuje: tajemnicze zagadki z przeszłości to coś, co naprawdę potrafi...
2015
Charlie March, drobny oszust, odsiaduje swój niewielki wyrok. Niedługo przed zwolnieniem go z więzienia, jego towarzysz niedoli próbuje ucieczki. Charlie nie tylko powstrzymuje go przed tym, ale również ratuje życie jednemu ze strażników, za co szybko zostaje okrzyknięty bohaterem. Po wyjściu z więzienia pisze książkę i zdobywa sławę... i wszystko byłoby w porządku, gdyby wkrótce nie został posądzony o morderstwo. Ucieka więc z USA do Batangi, szukając schronienia. Po kilkunastu latach ma dość nieustannego życia w strachu przed rządzącym krajem tyranem, a ponieważ grozi mu dość poważne niebezpieczeństwo, postanawia wrócić do kraju i stawić czoła rozprawie sądowej, jaka czeka go na miejscu.
Zbieg to połączenie kryminału z sensacją, przedstawiającą przy okazji zmagania adwokatów w obronie swoich klientów. Muszę przyznać, że mniej więcej tego się po książce spodziewałam - mamy wielką, nagłośnioną sprawę i powiedziałabym, że typowe dla Amerykanów szybkie zwroty akcji. W powieści sporo się dzieje, nie można narzekać przy niej na nudę, szczególnie, że styl autora jest dość przyjemny i Zbiega czyta się na prawdę szybko. Czy jest to jednak tak wyjątkowa książka? Nie. Nie zaskoczyła mnie zbytnio ani swoją treścią, ani formą.
Bohaterzy są zarysowani w wystarczający sposób - najmocniej poznajemy oczywiście Charliego oraz jego adwokat, Amandę. Większość, jeśli nie wszyscy z nich (a muszę przyznać, że postaci Margolin wprowadził całkiem sporo) mają silny charakter. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę warunki w jakich fabuła się odgrywa, niemniej, jeśli lubicie płaczące, delikatne dziewczynki, to w Zbiegu ich nie znajdziecie. W każdym razie nie mam się tu do czego przyczepić. Bohaterów nie da się pomylić, są dobrze skonstruowani i choć ja żadnego jakoś nadzwyczaj nie polubiłam, to całkiem przyjemnie obserwuje się ich losy.
Gdybym należała do osób, które śledzą fabułę kryminału i próbują rozwiązać zagadkę, pewnie zrobiłabym to stosunkowo szybko, jednak ja po prostu czytam to, co autor mi podaje i nie analizuje tego głębiej. Dlatego zwroty akcji potrafiły nieco mnie zaskoczyć, jednak nie wywołało to u mnie jakiegoś większego zachwytu, bo choć pojawiają się, nie nazwałabym ich bardzo spektakularnymi. Przy odrobinie pomyślunku część tajemnic da się bez większego problemu odgadnąć. Dlatego też choć w sporej mierze Zbieg jest kryminałem, to jednak sama akcja zdaje się być w nim najważniejsza.
Sama książka wygląda... zwyczajnie. Okładka, mówiąc szczerze, nie podoba mi się i uważam, że nie pasuje do takiej treści. Wewnątrz znajduje się biały papier i stosunkowo duża, sprzyjająca czytaniu czcionka. Nie ma tu nad czym bardziej się rozwodzić.
Jeśli lubicie amerykańskie kino akcji i interesuje Was nieco sądownictwo, Zbieg będzie dobrym wyborem. To całkiem fajna pozycja, warto po nią poznać i sięgnąć w takim przypadku. Co prawda nie zwaliła mnie z nóg, ale nie miałabym oporów, aby przeczytać ponownie coś podobnego. Z czystym sumieniem mogę więc ją polecić.
Charlie March, drobny oszust, odsiaduje swój niewielki wyrok. Niedługo przed zwolnieniem go z więzienia, jego towarzysz niedoli próbuje ucieczki. Charlie nie tylko powstrzymuje go przed tym, ale również ratuje życie jednemu ze strażników, za co szybko zostaje okrzyknięty bohaterem. Po wyjściu z więzienia pisze książkę i zdobywa sławę... i wszystko byłoby w porządku, gdyby...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-29
Warszawa, niedaleka przyszłość. Maciej prowadzi swoją jednoosobową, upadającą firmę, gdy kontaktuje się z nim kolega z dawnych lat. Okazuje się, że korporacja, w której pracuje szuka kogoś, kto mógłby się zająć pewnym tajnym projektem dotyczącym sztucznej inteligencji. Po chwili wahania Maciej wyraża zgodę. Prędko jednak okazuje się, że firma ma coś do ukrycia...
Według opisy na tyle okładki Struktura to pierwsza polska korporacyjna powieść science-fiction. Czy to prawda? Możliwe. Czy po pierwszej historii tego typu autorstwa kogoś z mojego kraju spodziewałabym się czegoś dobrego? Owszem. Czy to dostałam...? Niestety, nie.
Przede wszystkim samo wydanie jest bardzo niedopracowane. Tekst wewnątrz zlewa się w jedną całość, rozdziały potrafią zaczynać się w połowie strony. Leży też interpunkcja - nie raz i nie dwa spotkałam się w Strukturze z nieprawidłowym zapisem dialogu. Zdecydowanie ta książka wydawniczą perełką Dolnośląskiego nie jest, oj nie!
To jednak nie wizualna oprawa książki, a treść mówi o jej wartości, a ta... jest dość marna. Styl autora pozostawia wiele do życzenia. Jest chaotyczny, przy tym często miałam wrażenie, że ze zdaniami coś nie gra, że były niepoprawnie napisane. Czytanie pierwszej połowy Struktury było dla mnie wielką katorgą i ledwo przez nią przebrnęłam. Później albo do tego przywykłam, albo po prostu było ciut lepiej, jednak dalej pozycji do ideału brakowało całkiem sporo.
Muszę też wspomnieć o tym, że przynajmniej raz zaobserwowałam zmianę sposobu narracji autora, który z trzeciej osoby przeskoczył na chwilę w pierwszą, by ostatecznie znów pisać w trzeciej - i cóż, nie uważam, by to było dla tej pozycji korzystne.
W chwili, w której styl leży aż tak bardzo i jest aż tak irytujący trudno mi się skupić na fabule i bohaterach, dlatego nie bardzo nawet mam jak na te dwie rzeczy narzekać. Historia w miarę dawała radę: nużyła, zwłaszcza na początku, ale od jakiegoś momentu stała się dla mnie stosunkowo angażująca. Nie uważam jednak, że mogę jej słodzić. Była zbyt przewidywalna, zwykła i... źle napisana.
Bohaterzy - są. I tyle. Niby są jakoś zarysowani, ale tak naprawdę powieść jest zbyt przegadana, byśmy mogli ich bardziej poznać. Wprawdzie możemy zaglądać do głowy Macieja poprzez czytanie jego pamiętnika, ale ten jest napisany bardzo irytującym dla mnie stylem pana Portasiuka i nie powiem, by zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Wszyscy wokół to wyraźnie maszynki, mające zmusić go do ruchu, mające jedną, może dwie cechy charakterystyczne. Przy okazji często miałam wrażenie, że autor chce zrobić z czytelnika głupa, bezustannie nazywając bohaterów z imienia i nazwiska, tak, jakby to było nadzwyczaj istotne.
Chociaż bardzo bym chciała - bo uważam, że o polskich autorach powinno się jak najwięcej mówić - to nie mogę tej pozycji nikomu polecić. Jest chaotyczna i irytująca, dlatego moim zdaniem po prostu szkoda na nią czyjegokolwiek czasu.
Autor: Katrina
Warszawa, niedaleka przyszłość. Maciej prowadzi swoją jednoosobową, upadającą firmę, gdy kontaktuje się z nim kolega z dawnych lat. Okazuje się, że korporacja, w której pracuje szuka kogoś, kto mógłby się zająć pewnym tajnym projektem dotyczącym sztucznej inteligencji. Po chwili wahania Maciej wyraża zgodę. Prędko jednak okazuje się, że firma ma coś do ukrycia...
Według...
2016-08-11
Pewnego ranka na Giewoncie pojawia się trup, a wraz z nim policja. Wśród niej jest Wiktor Frost - niezbyt lubiany, ale genialny w swoim fachu komisarz. Mężczyzna podejmuje się śledztwa, jednak zaledwie chwilę później zostaje wydalony z pracy... Postanawia jednak rozwiązać zagadkę i wraz z Olgą Szerbską, poznaną na miejscu dziennikarką, robi wszystko, by dowiedzieć się, kto jest mordercą.
Wielkie kryminały i sensacje kojarzą mi się raczej ze Stanami. Oglądając film akcji jestem w stanie uwierzyć w niemal każdą bzdurę, jaką wciskają mi autorzy, o ile wszystko choć trochę trzyma się kupy. Twórcy amerykańscy więc mają ode mnie zielone światło, jeśli o tępe twory przepełnione krzykami, bijatykami i strzelaninami chodzi. Czy jednak tyczy się to polskich twórców? Cóż, niekoniecznie.
Ekspozycja to książka na siłę próbująca być amerykańską sensacją z polską duszą. Nie muszę chyba mówić, że efekt tego połączenia wypada dość marnie... Nie wiem, jak Wam, ale mnie Polska zupełnie nie pasuje do wielkich, międzynarodowych akcji i wiecznie żywych bohaterów, których nie ruszy nawet dziesięć kulek w głowę. A Mróz jak najbardziej to tworzy, przy okazji między wierszami wciskając tonę nawiązań do polskich wydarzeń, co mnie po prosty cholernie irytowało. Nie chcę się jednak rozpędzać. Pozwólcie, że omówię wszystko po kolei.
Główny bohater, Wiktor Forst to przede wszystkim cholernie irytujący dupek. Co chwilę rzuca nawiązaniami seksualnymi, nie liczy się z nikim i z niczym. Jest kreowany na boga... i nie raz miałam wrażenie, że jest swego rodzaju alter-ego autora. Czemu? Bo zdaje się mieć wszystkie cechy, który idealny facet według faceta powinien mieć. Walczy o sprawiedliwość, zalicza tyle pań, ile się da i każda mu ulega. Nie jest świętoszkiem, ale robi swoje. Rzuca mięsem i bije się doskonale, podobnie jest ze strzelaniem, a z migreną radzi sobie niczym najlepszy wojownik. Jego poglądy polityczne nie różnią się od poglądów typowego, osiedlowego Janusza. Przy tym wszystkim ogląda Grę o Tron, wie czym jest Pyrkon i w najgorszych chwilach nawiązuje do Skazanego na Śmierć. Iii.... akurat to ostatnie zdecydowanie mi się z jego charakterem kłóci. Człowiek, który nieźle pamięta czasy PRLu miałby się czymś takim interesować? Zwłaszcza, że żyje pełnią życia wykonując swój czasochłonny zawód...?
Pozostałych bohaterów wcale nie jest łatwo opisać. O ile Szerbska była jakkolwiek zarysowana - choć często też sprawiała wrażenie bota, który ma pociągnąć monolog Forsta - to pozostałe postacie były po prostu zupełnie papierowe i równie dobrze na drodze naszego bohatera mogłyby stawać pluszowe króliki. Naprawdę, nie zrobiłoby to dużej różnicy.
O kolejnej irytującej części tej pozycji już wspominałam. Autor co chwilę nawiązuje do naszej współczesności i nie pozostawia nam złudzeń co do swoich poglądów politycznych, a tego zdecydowanie w sensacji nie trawię. Amerykańskie filmy mają do siebie to, że często pozostają neutralne politycznie, albo nawiązują do przyjętych już od jakiegoś czasu, ogólnych i modnych zagadnień. Mróz w zasadzie robi to drugie, tyle, że zdecydowanie bardziej wchodzi w szczegóły, pozwalając co chwilę swoim postacią nawiązywać do pozycji politycznej Rosji, albo Rzezi Wołyńskiej. Zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu czytelników, którzy nie mają pojęcia o działaniu państwa, a jedyną wiedzę czerpią z telewizji to będzie atutem książki. No bo jak to tak, czytasz i wow, widzisz, że ten koleś myśli TAK JAK TY. Jest fajnie. Lubisz go. I nawet nie skupiasz się na fabule, po prostu... ten człowiek Cię rozumie. Niestety, ja do tej grupy zdecydowanie się nie zaliczam, choć naprawdę, rozumiem, jeśli ktoś ten zabieg Mroza pochwali.
Akcja i styl autora to dwie rzeczy, które bezbłędne nie są, ale jako jedyne tą książkę ratują. Fabuła powieści jest bardzo naciągana i często miałam wrażenie, że autor na siłę utrudnia postaciom działanie, by jednak na końcu dać im banalnie proste wyjście z sytuacji. Mimo to, akcja brnie szybko, raczej się nie dłuży. Możemy to zawdzięczać właśnie stylowi Mroza, który nie skupia się za bardzo na opisach, a stawia na szybkie wymiany zdań między bohaterami. Nie uważam tego za idealne wyjście, bo jego polszczyzna w żadnym razie mnie nie urzekła, ale przynajmniej była znośna. Bynajmniej do czasu, w którym uznał, że pora nam po raz setny przypomnieć o tym, jak ciężkie są zmagania Forsta z migreną, albo rzuceniem palenia...
Jeśli miałabym zrobić portret psychologiczny osoby, dla której jest ta książka, byłoby to zadanie nadzwyczaj poste. Typowy Polak, którego wiedza na temat obecnych wydarzeń nie odbiega od tego, co jest w telewizji, przy tym prawdopodobnie uwielbiający o polityce i sprawach z nią powiązanych rozmawiać. Człowiek ten powinien też przepadać za amerykańskimi akcyjniakami, a bycie mężczyzną będzie tu dodatkowym atutem. Wpasowujesz się w ten profil? To kupuj książkę Mroza bez wahania. W innym przypadku zastanów się dwa razy, bo możesz wydać pieniądze na coś, co może się okazać nieco obleśnym i irytującym doznaniem.
Pewnego ranka na Giewoncie pojawia się trup, a wraz z nim policja. Wśród niej jest Wiktor Frost - niezbyt lubiany, ale genialny w swoim fachu komisarz. Mężczyzna podejmuje się śledztwa, jednak zaledwie chwilę później zostaje wydalony z pracy... Postanawia jednak rozwiązać zagadkę i wraz z Olgą Szerbską, poznaną na miejscu dziennikarką, robi wszystko, by dowiedzieć się, kto...
więcej mniej Pokaż mimo to
Gdy jesteś szpiegiem, wystarczy niewielki błąd, aby skutki były katastrofalne. Dlatego każdy takowy kończy wysłaniem niekompetentnego pracownika do Slough House – budynku, w którym pracują najniżej podstawione osoby, zajmujące się przede wszystkim pracą papierową. River nie ma jeszcze trzydziestu lat, ale przez swoją pomyłkę w trakcie testów, traci szansę na karierę. Ale szpieg przecież dalej pozostaje szpiegiem, nawet jeśli zmienia się w kulawego konia.
Mam na swoim koncie setki przeczytanych książek, ale do tej pory nie było wśród nich żadnej, która traktowałaby głównie o szpiegach. Dlatego „Kulawe konie” Micka Herrona wydały mi się co najmniej interesującą propozycją. Nie nazwałabym się może największą fanką Jamesa Bonda, ale jest coś klimatycznego w brytyjskich szpiegach. Poza tym skoro czysty thriller nie do końca mi odpowiada to pomyślałam, że być może książka będąca raczej sensacją będzie czymś dla mnie?
I właściwie – nie ma co kryć – wyszło jak zwykle w takim przypadku, jeśli chodzi o moje odbieranie literatury. „Kulawe konie” są w porządku. Poprawnie napisane, raczej niezbyt problemowe technicznie, ale nie wywołały we mnie większych emocji.
Bez wątpienia nie pomógł tu początek książki. Sam wstęp jest naprawdę niezły. Nie dość, że to właśnie do niego kolorystycznie nawiązuje okładka (świetny pomysł!) to jeszcze ma w sobie prosty, pozornie oczywisty, ale przy tym kreatywny i wiarygodny koncept. Problem robi się zaraz za nim, gdy narrator próbuje przedstawić czytelnikowi wszystkie tytułowe kulawe konie. Co prawda to River pozostaje głównym bohaterem, ale jednak książka bazuje na grupie bohaterów, a Herron wprowadza ich w tak prosty i toporny sposób, jak tylko może.
Jak to robi? Po prostu zmienia perspektywę. W środku rozdziału, bez konkretnego powodu, czy sygnału, że zaraz to zrobi. Ot, najpierw główny bohater opowiada o swojej przeszłości, potem chwilę ma jego koleżanka, następnie kolega… Koniec końców, wszystkie postacie zlewają się ze sobą i nie wywołują większych emocji. Ta ekspozycja nie jest tragicznie przedstawiona i ma sens w kontekście historii, ale bez problemu można byłoby to zrobić ciekawiej, zgrabniej i klarowniej.
Dopiero po liczącym ok. 100 stron wstępie, przechodzimy do głównej akcji. Ta rozplanowana jest po prostu poprawnie. Nie jest to najbardziej skomplikowana czy zaskakująca fabuła, a nieco oczytany czytelnik szybko zrozumie, o co w tym wszystkim chodzi, ale całokształt jakoś trzyma się kupy i właściwie nie mam mu wiele do zarzucenia.
Problemem, niestety, jest dla mnie styl książki Herrona. A właściwie styl jej tłumaczenia. Jestem rozpieszczonym przez polskich autorów czytelnikiem i uwielbiam, gdy język ma w sobie coś wciągającego i charakterystycznego. Niestety, w przypadku tłumaczeń, zwłaszcza niefantastycznych (w których realizm jednak ogranicza twórcę) ta specyfika po prostu zanika. Być może oryginalny język Herrona jest fascynujący, może jest w nim brytyjski klimat (sugerują to niektóre nawiązania) – ale tłumaczenie po prostu to zabija. Niszczy. Daje kolejną, zwyczajną pod kątem stylu wydmuszkę. Oczywiście to da się czytać i to nawet całkiem sprawnie, a osoby skupiające się tylko na literaturze zagranicznej pewnie nawet nie zwrócą na to uwagi, ale cóż, jestem rozpieszczona i dlatego od książki jednak chcę czegoś więcej.
Wydaje mi się też, że ta książka po prostu trochę rozminęła się z moimi oczekiwaniami. Pomysł na wykorzystanie „potępionych” szpiegów nie jest zły, ale też daleko mu do oryginalności. Fabuła z kolei, choć poprawnie rozplanowana, jednak bardziej przypomina średniej klasy kryminał/sensacje, niż powieść szpiegowską. Więcej knucia i intryg jest choćby w „Grze o tron” Martina, a to przecież zaledwie początek cyklu, który jest tym naszpikowany. Tutaj to nie wybrzmiało dostatecznie, a historia raczej przypomina gonitwę za uciekinierem, niż coś, co dzieje się w ciszy, poza prawem, w spektakularny sposób dokonując istotnych dla całego kraju zmian.
„Kulawe konie” są porządnie warsztatową książką. Kto wie, być może nawet skuszę się na kolejny tom, aby sobie nieco urozmaicić czytane lektury? Nie zmienia to faktu, że chciałabym czegoś nieco lepszego. Ale to jestem ja – marudny czytelnik (przede wszystkim) polskiej fantastyki, który chce od autorów tylko więcej i lepiej. Osoba, która po prostu chce przeczytać coś rozrywkowego powinna być zadowolona z lektury.
Gdy jesteś szpiegiem, wystarczy niewielki błąd, aby skutki były katastrofalne. Dlatego każdy takowy kończy wysłaniem niekompetentnego pracownika do Slough House – budynku, w którym pracują najniżej podstawione osoby, zajmujące się przede wszystkim pracą papierową. River nie ma jeszcze trzydziestu lat, ale przez swoją pomyłkę w trakcie testów, traci szansę na karierę. Ale...
więcej Pokaż mimo to