-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać110
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik2
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2017-10-13
2017-05-15
Już od lat Diuna jest centrum wszechświata. Fremeni już dawno wygrali swoją wojnę, sadzając na tronie Muad’Diba. Nie każdemu jest to jednak na rękę. Kilka ugrupowań knuje przeciwko imperatorowi.
Nie wiem co powiedzieć. Naprawdę, nie wiem: o tej serii już chyba wszystko zostało powiedziane. To w końcu klasyka i to nie byle jaka! Świat stworzony przez Herberta jest zupełnie unikatowy i jedyny w swoim rodzaju. Realistyczny i wielopłaszczyznowy, mimo, że autor próbuje to nieco ukryć za płaszczykiem baśniowej krainy, którą tworzy swoim niezwykłym językiem.
Kontynuacja „Diuny” to książka krótsza, ale to nie znaczy, że lżejsza. To jedna z tych historii, których nie da się „skipować”, pomijając te nudne fragmenty. Tu każde zdanie jest istotne, każde coś wnosi. Mniejsza ilość opisów, niż w tomie pierwszym sprawia, że tekst jest bardziej ściśnięty i wewnątrz po prostu się dzieje. Jednocześnie Herbert nie ma najłatwiejszego do przyswojenia stylu, przez co do każdej jego książki potrzeba pewnej dawki cierpliwości. To lektura niezwykle przyjemna, ale zmuszająca nas do myślenia nad tym, co czytamy, dlatego warto zasiadać do niej z czystym umysłem.
Drugi tom jest nieco bardziej skomplikowany pod względem fabularnym. W pierwszej części Herbert postawił na dość prostą historię i pokazanie nam świata; teraz wplątuje nas w świat politycznych intryg. W dalszym ciągu obserwujemy tego samego bohatera, co w tomie pierwszym, trzymamy się tego samego rodu, ale ponieważ Paul zasiada na tronie to właśnie pałacu i okolicy trzyma się autor. Mniej tu pustyni, czerwia i wielkich bitew, zaś więcej zakulisowej rozgrywki władzy.
„Mesjasz Diuny” porusza też temat jasnowidzenia, przewidywania przyszłości. Pokazuje nam, jak dokładnie wygląda ta umiejętność w uniwersum, co ją ogranicza i na co pozwala. Jednocześnie w moim odczuciu całe uniwersum tak czy siak jest dość tajemnicze i cały czas mam wrażenie, że niewiele o nim wiem.
Tak jak i w poprzedniej części, tak i w tej nie miałam wrażenia, że czytam „czyste” science-fiction. Diuna to kraina pełna mistycyzmu, nie nauki (co z resztą jest wewnątrz dobrze wyjaśnione). Wprawdzie mamy tu więcej opisów pewnych mechanizmów, „magii” i innych takich, przez co jak najbardziej, to jest science-fiction, ale po prostu osobiście tego nie odczuwam.
To, co w tej części jeszcze zwróciło moją uwagę to relacje Paula z Chani oraz jego siostrą, Alią. Mimo zdobycia władzy, główny bohater to dalej dobry człowiek, który troszczy się o swoich bliskich i opisy tego chwilami naprawdę chwytają za serce. Jego relacja z ukochaną jest wręcz urocza, podobnie jak ta, która łączy go z siostrą.
„Mesjasz Diuny” to bardzo dobra kontynuacja bardzo dobrej książki. Cóż mogę tu dodać? Herbert to mistrz pióra i z tym nie mam najmniejszego zamiaru się kłócić.
Katrina
http://drewniany-most.blogspot.com
Już od lat Diuna jest centrum wszechświata. Fremeni już dawno wygrali swoją wojnę, sadzając na tronie Muad’Diba. Nie każdemu jest to jednak na rękę. Kilka ugrupowań knuje przeciwko imperatorowi.
Nie wiem co powiedzieć. Naprawdę, nie wiem: o tej serii już chyba wszystko zostało powiedziane. To w końcu klasyka i to nie byle jaka! Świat stworzony przez Herberta jest zupełnie...
2017-11-13
Minęło wiele wieków. O Diunie już nikt nie pamięta: przez transformacje ekologiczną nosi teraz nazwę Rakis. Czerwie wyginęły, a planetą rządzi Bóg Imperator, strzegący zebranego przez lata melanżu. Młoda Artydka przeciwstawia się swojemu władcy i krewnemu, wykradając plany jego cytadeli. Niedługo potem na Diunę przybywa Hwi Nori, kobieta stworzona po to, by zdobyć serce Boga Imperatora.
Myślałam, że wiem już, o co chodzi w tym cyklu. Że rozumiem autora i że raczej nie zaskoczy mnie już formą swoich „Kronik Diuny”. A jednak... udało mu się to, choć jednocześnie uważam, że czwarty tom serii jest najsłabszym, jaki do tej pory poznałam.
Tom pierwszy był prostą historią z przepiękną ekspozycją ciekawego świata przedstawionego. Drugi i trzeci skupiał się na grze politycznej, bazując na tym, co zostało zbudowane. Czwarty zaś znów odstaje od całości, bo tym razem Herbert przedstawia nam przede wszystkim... rozważania na temat władzy.
Większa część „Boga Imperatora Diuny” to nie jest wcale historia jako taka. Tak naprawdę dzieje się tu niewiele, a to, co istotne dla fabuły, ma miejsce na początku i na jej końcu. Pozostała część to dyskusje Boga Imperatora z podwładnymi, skupiające się na moralności władcy. Herbert razem z bohaterami rozważa, kiedy tyran jest tyranem i na ile takowy może sobie pozwolić. Nie powiedziałabym jednak, że są to nadzwyczaj odkrywcze rzeczy, a w chwili, gdy taki stan rzeczy ma miejsce przez około trzysta stron powieści, naprawdę potrafi zmęczyć.
Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze dziwnie się czuje, gdy autor podaje niebotyczne, olbrzymie liczby, których nie potrafię objąć do końca umysłem, podając czas akcji. Gdy widzę, że powieść dzieje się w pięciotysięcznym którymś tam roku zwykle w głowie zapala mi się alarm. „Bóg Imperator Diuny” nie jest wyjątkiem. Autor przesuwa akcje o tysiąclecia i chociaż jest to dobrze uargumentowane to dalej ta zmiana nieco mnie kuła, zwłaszcza, że świat przez tyle lat nie zmienił się aż tak, jak można byłoby przypuszczać. Wprawdzie istnieje na to dobre wytłumaczenie (niezmienna od lat władza), ale ten przeskok i tak jest niewiarygodnie mały.
W czwartym tomie „Kronik Diuny” najczęściej obserwujemy Boga Imperatora: to on jest centrum i głównym tematem powieści, co z resztą możemy poznać po tytule. Umyślnie nie zdradzam jego imienia – ten, kto zna część poprzednią i tak wie, o kim mówię. W każdym razie to bohater ciekawy, biorąc pod uwagę długość jego życia i naprawdę zgrabne posługiwanie się słowem. Niestety, jednocześnie rzadko obserwujemy go w akcji i tak naprawdę nie mamy kiedy się o niego martwić, a co za tym idzie: nie mamy jak się do niego przywiązać. Poza nim mamy cztery w miarę istotne fabularnie postacie, z czego jedną znamy z poprzedniego tomu. Z trójki nowych najbardziej wyróżnia się chyba Siona, młoda Atrydka i buntowniczka, która po prostu ma w sobie ikrę. Hwi Nori, kobieta przysłana, by uwiodła Boga Imperatora, jest zaś po prostu zbyt idealną bohaterką, by można było w nią w pełni uwierzyć.
Chociaż styl Herberta dalej jest piękny, to przez nadmiar dialogów jego barwne opisy po prostu w czwartym tomie giną niemal zupełnie. Jednocześnie bardzo mała ilość wydarzeń sprawia, że to naprawdę nie jest książka dla każdego. Dla mnie jest istotna, ponieważ bardzo cenię sobie cykl jako całość, ale gdyby nie moje przywiązanie do uniwersum i rozwinięcie go w jakimś stopniu, prawdopodobnie prędko bym ją odłożyła.
Co jednak się stanie, jeśli wyłączymy rozważania na temat władzy? Przede wszystkim prostą historię o buncie i różnicy między pokoleniami. Dobrą i mającą wpływ na historię uniwersum, ale nie zachwycającą. Nieco nad tym ubolewam, bo kilkanaście pierwszych stron dało mi nadzieję, na prostą, ale nostalgiczną historię o młodej postaci, która musi pokonać „złego władcę”, aby wyzwolić swój lud. Niestety, ten wątek jest odsunięty na zbyt daleki plan, bym mogła w pełni się nim cieszyć.
„Bóg Imperator Diuny” to książka dla ludzi cierpliwych. Tych, którzy cenią sobie uniwersum Herberta samo w sobie i chcą wiedzieć, co wydarzyło się dalej. Inne osoby mogą się naprawdę od tej powieści porządnie odbić.
Minęło wiele wieków. O Diunie już nikt nie pamięta: przez transformacje ekologiczną nosi teraz nazwę Rakis. Czerwie wyginęły, a planetą rządzi Bóg Imperator, strzegący zebranego przez lata melanżu. Młoda Artydka przeciwstawia się swojemu władcy i krewnemu, wykradając plany jego cytadeli. Niedługo potem na Diunę przybywa Hwi Nori, kobieta stworzona po to, by zdobyć serce...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-23
Książę Leto I Atryda razem ze swoją rodziną i armią przenosi się na oddaną mu w lenno Diunę – niezwykle cenną planetę, na której znajdują się jedyne we wszechświecie złoża melanżu. Choć od początku spodziewa się spisku, nie udaje mu się go uniknąć. Planeta szybko wpada w ręce jego największych wrogów.
Piękna, złota oprawa „Diuny” aż kusi i zmusza, by sięgnąć po książkę Herberta. Wszystko wewnątrz niej też krzyczy: klimatyczne i minimalistyczne ilustracje, pięknie zaprojektowane rozdziały. Nawet papier: gładki, niezbyt gruby, ale wyraźnie lepszy, niż w większości wydań. Tej książce po prostu nie da się oprzeć, jeśli leży swobodnie na półce.
To wydanie zachęca do czytania, jednak tak na prawdę to, co kryje się wewnątrz niej jest jeszcze lepsze. Choć „Diuna” to klasyka science-fiction czyta się ją jak baśniowe fantasy. Po raz pierwszy została wydana w 1965 roku, dlatego wszystko, co tam było nauką dziś już się zestarzało na tyle, by przypominać właśnie coś baśniowego, mimo że niby mamy tu i różne planety, i statki kosmiczne. One jednak odgrywają w „Diunie” tylko dodatkową rolę, bo tak naprawdę to, co jest najbardziej istotne dzieje się na samej planecie.
Narracja trzyma się na dystans od bohaterów. Autor pisze w sposób bardzo elegancki, bardzo baśniowy i – po prostu – przepiękny. Tego nie połyka się w ciągu chwili: ta książka chyba stworzona jest po to, by cieszyć się każdym słowem i zdaniem na niej napisanym. Styl Herbrta przypomina mi trochę sposób pisania Le Guin, ale jest od niego nieco mniej filozoficzny i zdecydowanie mniej męczący, co sprawia, że czytanie „Diuny” jest czystą przyjemnością. Muszę dodać, że autor dość często podaje nam na tacy myśli bohaterów oraz często skacze narracją pomiędzy postaciami, ale robi to w sposób tak dobrze wyważony, że w przypadku tej książki odbieram to jako zaletę.
Choć ta książka ma niemal siedemset stron nie dzieje się na niej aż tak dużo, jakby mogło: fabuła „Diuny”, choć trzymająca w pewnym napięciu, raczej nie pędzi jak szalona. By nie było, lektura nie jest przy tym nudna, ani przegadana. Jak to w przypadku nieco starszej fantastyki bywa, Herbert skupił się na zbudowaniu stosunkowo prostego spisku oraz opisie świata. Świata, który żyje i zachwyca swoimi barwami, mimo że sama planeta, na której dzieje się akcja jest pokryta pustynią, a bohaterzy muszą bezustannie troszczyć się owodę.
Jednym z głównych bohaterów jest syn księcia Leto, Paul Artyda. Na początku historii ma ledwie piętnaście lat, ale niech Was to nie zmyli: ta książka to nie jest literatura młodzieżowa. Młody następca tronu w żadnym razie nie zachowuje się jak dziecko, poza tym bezustannie ma wsparcie wśród starszych od siebie i bardziej doświadczonych postaci. Paul, jak i każdy inny bohater tej powieści ma na jej kartach odpowiednią ilość miejsca i choć jest ich całkiem sporo, nie da się wśród bohaterów pogubić, co także uważam za wielką zaletę „Diuny”.
Jak już wspominałam, choć jest to science-fiction powieść czyta się jak książkę fantasy. Nic dziwnego, bo w końcu mamy tu sporo nawiązań do tego gatunku. Mamy w końcu imperium i monarchię, która jest typowa dla tej bardziej baśniowej odmiany fantastyki Mamy sporą ilość obrzędów rytualnych, mamy „magiczne” stworzenia w postaci czerwi, a w końcu – mamy kapłanki i rozbudowaną religię, co dodaje powieści ogromnej ilości mistycyzmu. Choć nie jest to lektura bardzo lekka (jak to już bywa z klasyką) to na pewno nie stoi opisami naukowymi, skupiając się bardziej na samej kulturze mieszkańców Diuny.
Gdybym miała porównać tę książkę do innych, powiedziałabym, że ta historia jest jak trochę mniej rozbudowana "Pieśń lodu i ognia" w wersji science-fiction, napisana nieco podobnie do powieści Le Guin, ale w sposób o wiele mniej męczący i po prostu ładniejszy. Wydaje mi się, że takie połączenie jest właściwie idealne.
Przeczytałam, poznałam i gorąco polecam wszystkim. „Diuna” nie tylko przepięknie wygląda na półce, ale także zachwyca tym, co ma w środku.
Książę Leto I Atryda razem ze swoją rodziną i armią przenosi się na oddaną mu w lenno Diunę – niezwykle cenną planetę, na której znajdują się jedyne we wszechświecie złoża melanżu. Choć od początku spodziewa się spisku, nie udaje mu się go uniknąć. Planeta szybko wpada w ręce jego największych wrogów.
Piękna, złota oprawa „Diuny” aż kusi i zmusza, by sięgnąć po książkę...
2017-09-05
Pewnego ranka 1935 roku, Briany przyłapuje swoją starszą siostrę, Cecylię, i syna służącej w dwuznacznej sytuacji. Jej bujna wyobraźnia i zła interpretacja wydarzenia doprowadza do tragedii, która skończy się w opętanym wojną świecie.
„Pokutę” znałam i lubiłam już w chwili, w której po nią sięgnęłam dzięki filmowi z 2007 roku. Ta historia stała się dla mnie dość istotna, dlatego dość szybko po seansie sięgnęłam po oryginał. I choć przez to pod względem fabularnym nie była dla mnie zaskoczeniem to muszę przyznać, że to naprawdę dobrze napisana powieść.
Historia, którą dostajemy dzieli się na trzy części. W pierwszej obserwujemy świat głównie oczami młodej Briany. Muszę przyznać, że o ile w wersji filmowej ten początkowy okres opowieści był dla mnie najprzyjemniejszym to niestety, w przypadku książki wypada chyba najsłabiej. Nasza bohaterka to postać ze zbyt dużą wyobraźnia, która za bardzo próbuje bawić się słowem, we wszystkim dostrzegając temat na nową historię, co po prostu w pewnym momencie zaczyna czytelnika drażnić. Briany to bardzo irytujące przez swoje zachowanie dziecko, a my, jako czytelnicy, jesteśmy skazani oglądać świat jej oczyma. Nie miałabym nic przeciwko niej, gdyby było jej po prostu mniej: to dobrze wykreowana postać, tylko po prostu nie do końca nadająca się do prowadzenia narracji.
Na szczęście pozostałe części „Pokuty” poprowadzone są już znacznie lepiej. Drugą widzimy oczami Robbie’go, prosto z frontu II Wojny Światowej. Robbie’go, zniszczonego przez doświadczenia, który żyje tylko dzięki nadziei, że zobaczy ukochaną. Który wspomina przeszłość, żyjąc wśród strachu i umierających wokół ludzi. Uważam, że zdecydowanie ta część, przepełniona taką nadzieją, miłością i pragnieniami wypada najlepiej, zwłaszcza, że to bardzo sympatyczny bohater, któremu chcemy kibicować.
Część trzecią opowiada nam już starsza Briany: ta wypada także przyzwoicie, chociaż muszę przyznać, że chwilami czułam się znudzona opisami jej życia. Niemniej, jej istnienie było konieczne z punktu widzenia struktury książki, dlatego jak najbardziej mogę wybaczyć to autorowi.
„Pokuta” to powieść nie do końca oczywista: niby jest romansem, ale tak naprawdę opowiada nam historię o dorastaniu młodej dziewczyny, która próbuje znaleźć swoją drogę w świecie po tym, czego dopuściła się jako nastolatka. Przy tym w stosunku do filmu powieść wypada pełniej. Wyjaśnia na przykład wykształcenie Robbie’go: na nagraniu wiemy tylko, że studiował. Tu dowiadujemy się, że była to literatura, a przy tym, że przebywał przez jakiś czas we Francji, dzięki czemu zna francuski. Książka, jak na takową przystało, dopowiada nam historie i wyjaśnia nieścisłości, które mogły pojawić się w okrojonej, filmowej wersji.
Przez dość współczesny styl książkę czyta się płynnie i dość przyjemnie, ale to nie jest najlżejszy z istniejących piór. Nie zrozumcie mnie źle: to po prostu nie jest powieść młodzieżowa, czy humorystyczna, co automatycznie zmusza autora do używania bardziej dosadnych słów i nie bawienia się w ogrom głupich żarcików, wciśniętych tu i ówdzie.
To naprawdę dobra powieść. Wprawdzie nie doskonała, ale warta poznania. Pokazuje miłość, relacje w rodzinie, dorastanie i wojnę jednocześnie, robiąc to naprawdę porządnie. Jest dobrze wyważona, a nadzieja, którą niosą w sercach jej bohaterowie jest czymś na swój sposób magicznym.
Pewnego ranka 1935 roku, Briany przyłapuje swoją starszą siostrę, Cecylię, i syna służącej w dwuznacznej sytuacji. Jej bujna wyobraźnia i zła interpretacja wydarzenia doprowadza do tragedii, która skończy się w opętanym wojną świecie.
„Pokutę” znałam i lubiłam już w chwili, w której po nią sięgnęłam dzięki filmowi z 2007 roku. Ta historia stała się dla mnie dość istotna,...
2017-09-15
Jak część z Was wie, studiuję dziennikarstwo. W związku z tym gdy widzę na dużej promocji jakąś książkę związaną z tematem po prostu po nią sięgam. Tak było w przypadku tego tytułu Tomasza Lisa: trafiłam na nią w wielkim koszu z książkami za 2 złote. Grzechem byłoby takiej książki nie wziąć, prawda?
No… właśnie nie. Grzechem był zakup tego… czegoś. To książka, którą właściwie tylko przejrzałam, nie czując potrzeby, aby czytać ją w całości. Już po kilku stronach zorientowałam się, że po pierwsze, to rzecz bardzo przestarzała. Realia Polski w 2006 były nieco inne, niż obecnie, więc wszystkie kwestie polityczne (a to bardzo polityczna książka) już dawno przeszły do historii. Nie uważam się za specjalistę od tego tematu, a w roku wydania tej pozycji miałam 9 lat – w związku z tym nie do końca orientuje się, co wtedy w naszym kraju się działo i już samo to skreśliło tę książkę w moim przypadku.
Drugą kwestią jest samo podejście Lisa. Wprawdzie miałam tę książkę w rękach już jakiś czas temu, ale dalej pamiętam jak wielkim krzykaczem wydał mi się autor. Oczywiście kojarzę go z mediów i niby wiedziałam, po kogo sięgam, ale jednak spodziewałam się, że jednak dostanę merytoryczną treść. Niestety, nie odczułam tego.
W związku z powyższymi: „Polska, głupcze!” została przeze mnie przejrzana i uznana za przeczytaną, po czym trafiła na półkę. Nie widziałam najmniejszego sensu w poznawaniu czegoś takiego od deski do deski.
Jak część z Was wie, studiuję dziennikarstwo. W związku z tym gdy widzę na dużej promocji jakąś książkę związaną z tematem po prostu po nią sięgam. Tak było w przypadku tego tytułu Tomasza Lisa: trafiłam na nią w wielkim koszu z książkami za 2 złote. Grzechem byłoby takiej książki nie wziąć, prawda?
No… właśnie nie. Grzechem był zakup tego… czegoś. To książka, którą...
2017-02-25
Uwielbiam space operę: to zwykle lekkie historie, które bazują nie tyle co na fabule, a relacji kilku bardzo charakterystycznych postaci, których po prostu nie da się nie lubić. Widząc na okładce „Judasza wyzwolonego” informacje, że to „bestseller” i książka z tegoż podgatunku science-fiction byłam do niej nastawiona naprawdę bardzo pozytywnie. Liczyłam, że lektura zapewni mi dobrą zabawę na kilka wieczorów. A potem... potem zaczęłam czytać.
Początkowo zauważyłam, że narracja prowadzona jest dość chaotycznie; nie za bardzo rozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi, ale brnęłam dalej, licząc, że autor jakoś to naprawi. Niestety, potem zamiast lepiej było tak samo, albo nawet gorzej i ostatecznie te ponad sześćset stron było dla mnie po prostu udręką.
Przede wszystkim miałam wrażenie, że to nie początek, a sam środek historii, mimo że sprawdzałam w wielu miejscach i ze wszystkich wynikałoby, że to jest tom pierwszy. Autor często zakładał, że czytelnik o czymś już wie i tego po prostu nie tłumaczył, dlatego cały czas mam podejrzenie, że coś zawaliłam z kolejnością czytania... Jeśli rzeczywiście tak jest, możliwe, że moja opinia nie jest do końca uzasadniona, bo nie łatwo oceniać coś, czego się po prostu nie rozumie, prawda?
Nie zmienia to jednak dwóch olbrzymich wad tej powieści.
Pierwsza to nadmiar opisów. Naprawdę, jest ich tu od groma i większość można pominąć, nie tracąc nic z historii; próbowałam się w nie wgryźć, ale były tak nudne, że po prostu nie byłam w stanie tego zrobić. Jeśli doda się do tego fakt, że nie jestem największą fanką science-fiction, a treść dotyczy często właśnie jakiś super-urządzeń, albo obcych to były dla mnie po prostu katorga, a nie tylko nudną męczarnią.
Drugi problem? Postacie. Jest ich od groma, żadna nie jest wyrazista i żadna nie jest ciekawa. Mieszają się ze sobą, są płaskie, nieistotne, przynajmniej dla mnie, często również irytujące. To sprawiło, że ta powieść nie miała dla mnie zupełnie nic ze space opery, którą bardzo polubiłam.
Jak już pewnie się domyślacie, również świat przedstawiony i sama fabuła nie była dla mnie czymś porywającym. Historia przez zupełny brak bohaterów była po prostu nudna i w wielu momentach średnio zrozumiała, a uniwersum wygląda dla mnie zupełnie losowo. Tak, jakby ktoś uznał, że hej, robimy przyszłość. Wrzućmy do niej SI, miliard planet zamieszkanych przez ludzi, nieśmiertelność i obcych, którzy będą próbować nas zniszczyć. Bez głębi, bez pomyślunku; ot, taki sobie luźny, nieistotny pomysł.
Szczerze próbowałam przez to przebrnąć z uśmiechem na twarzy, ale niestety: nie udało mi się. Lektury nie polecam – chyba, że ktoś mnie wyprowadzi z błędu i to naprawdę był środek jakiejś serii...? Bo ja naprawdę mam wrażenie, że tak rzeczywiście jest i moja opinia jest tak negatywna, bo nie rozumiem całokształtu świata.
Uwielbiam space operę: to zwykle lekkie historie, które bazują nie tyle co na fabule, a relacji kilku bardzo charakterystycznych postaci, których po prostu nie da się nie lubić. Widząc na okładce „Judasza wyzwolonego” informacje, że to „bestseller” i książka z tegoż podgatunku science-fiction byłam do niej nastawiona naprawdę bardzo pozytywnie. Liczyłam, że lektura zapewni...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-09
1241 rok. By powstrzymać najazd Mongołów na Europę niewielkie Bractwo Tarczy obmyśla plan pokonania ich.
Są książki, które wywołują masę emocji. Są inne, które zmuszają do myślenia. I są takie jak tom pierwszy „Mongoliady” – całkowicie wyprane ze wszystkiego.
Pierwsze kilka chwil z tą książką było dość udane. Napisana jest w całości lekkim stylem i mimo wielu autorów, nie widać żadnych różnic, czy zgrzytów w tekście. Być może to efekt tłumaczenia, aczkolwiek w polskiej wersji całość prezentuje się dość jednolicie. Lekki styl jednak to nie wszystko, by książkę można było nazwać dobrą, czy ciekawą. Skupmy się jednak najpierw na zaletach „Mongoliady”.
Przede wszystkim temat sam w sobie jest ciekawy. Mongołowie, średniowiecze, wojownicy i ogromna ilość akcji oraz przygód: czego można chcieć więcej? To niemal doskonała baza do budowania historii.
Poza tym początkowo sam klimat „Mongoliady” wydawał mi się ciekawy. Niby mamy powieść historyczną, ale napisana jest w bardzo fantastycznej konwencji. Nie mamy tu dużej ilości dat, nazwy miejsc też nieczęsto się pojawiają. Jednocześnie nie jest to taka historia jak „Ballada o przystępach” Hybela, czy „Tajemnice królów” w których autorzy nie potrafili oddać ani grama klimatu zamierzchłych czasów.
No ale... na tym właściwie zalety się kończą.
Ciekawy zamysł: ale wykonanie „Mongoliady” już zbyt ciekawe nie jest. Nie interesują nas bohaterzy, nie interesuje nas ich historia. Coś cały czas się dzieje, ale czytelnik ma to po prostu gdzieś. Naprawdę niełatwo jest wsiąknąć w historię. Jedyna scena, która wydawała mi się nieco „głębsza” dotyczyła zabijania konia, ale poza tym kompletnie nic nie zostało mi w pamięci.
Naprawdę, nie mamy wewnątrz ani jednej interesującej postaci. Wszystkie były dla mnie zupełnie neutralne, mimo, że autorzy starali się jakoś sensownie kreować kilka z nich.
I co z tego, że klimat historii początkowo wydawał mi się fajny, skoro z czasem świat przedstawiony okazał się dość płaski i nieciekawy. Zamiast z fascynacją obserwować Bractwo Tarczy i poczynania Mongołów po jakiś 20-30 stronach marzyłam, by ta powieść po prostu się skończyła.
Jednocześnie kompletnie nic nie zapadło mi głębiej w pamięć. Ani żadna scenka, ani cytat, ani nawet klimat, czy świat. Nic nawet nie uderzyło mnie w ten negatywny sposób, bez jakieś rażące błędy. Wszytko sobie było. I tyle...
Nie wiem, czemu ta powieść nie wypaliła. Może to przez nadmiar autorów, którzy się za nią wzięli? Na „całe szczęście” wydawnictwo nie tłumaczyło i nie wydawało kolejnych tomów, także ze spokojnym sumieniem muszę stwierdzić, że szkoda na tą powieść czasu: nie dość, że nie jest interesująca, to jeśli ktoś nie zna języka angielskiego to nie ma szans na poznanie losu wszystkich bohaterów.
1241 rok. By powstrzymać najazd Mongołów na Europę niewielkie Bractwo Tarczy obmyśla plan pokonania ich.
Są książki, które wywołują masę emocji. Są inne, które zmuszają do myślenia. I są takie jak tom pierwszy „Mongoliady” – całkowicie wyprane ze wszystkiego.
Pierwsze kilka chwil z tą książką było dość udane. Napisana jest w całości lekkim stylem i mimo wielu autorów, nie...
2017-12-14
Siedem lat temu Hannibal Lecter uciekł z więzienia i ślad po nim zaginął. Gdy jednak Clarice Starling ma kiepski okres w pracy, dostaje od niego list. Dzięki niemu FBI wpada na trop kanibala, prowadzący prosto do malowniczej Florencji.
Czarne charaktery najlepiej działają, gdy obserwujemy je w tle: niewiele o nich wiemy, są przez to tajemnicze i przyprawiają nas o dreszcze. Próba uczłowieczenia ich i zrobienia z nich głównych postaci często kończy się nie najlepiej. „Hannibal” nie jest w tym wyjątkiem: choć tę powieść czyta się nieźle to jednak do bycia tak dobrą, jak „Milczenie owiec” dużo jej brakuje.
Poprzednie dwie części z serii były tak ciekawe, bo bazowały na psychoanalizie seryjnych morderców, z doktorem Lecterem podanym na dokładkę. W „Hannibalu” tego po prostu nie ma. Wprawdzie autor próbuje nam przedstawić przeszłość doktora oraz charakter Masona, człowieka, który chce się na Hannibalu zemścić, ale mordercy, którego ścigamy tak jak w zwykłym kryminale po prostu nie ma. Fabuła polega na ściganiu Lectera i nie ma w sobie nic a nic ani z tajemniczości, ani z próby rozwiązania zagadki.
O ile w poprzednich tomach potrafiłam zrozumieć, czemu o seriach mówi się „thiller” (mimo że dreszczy u mnie nie wywołały), o tyle „Hannibal” na to miano zdecydowanie nie zasługuje. To co najwyżej sensacja, powieść akcji, z odrobiną kryminału na dokładkę. Niestety...
Samo zakończenie też mnie nie usatysfakcjonowało: wydało mi się nieco puste i wręcz nierealne. Oczywiście, nie będę go tu zdradzać, ale w moim odczuciu Harris powinien skończyć na tomie drugim. Tamten, dość otwarty koniec, pobudzał wyobraźnię i był „w sam raz”. W tej powieści autor zdecydowanie poszedł w złym kierunku.
Chociaż narzekam, nie uważam jednak, że to zła powieść: ona po prostu nie jest wystarczająco dobra, by dorównać poprzednim częściom. Bo czyta się ją całkiem nieźle. Wprawdzie styl Harrisa jest stosunkowo suchy, ale jednocześnie wciągający i raczej prosty. Dopóki oceniamy powieść jako sensacje, fabularnie też nie jest źle. Dzieje się wiele, a krwi i śmierci też nie brakuje. Szczególnie „mocna” może okazać się pod tym względem jedna z ostatnich, całkiem dobrze napisanych scen. Ale niestety, to dalej książka co najwyżej dobra, a patrząc na poprzednie dwa tomy – co najwyżej przeciętna.
Sama nie wiem, czy i komu mogę tę powieść polecić. Bo z jednej strony dobrze jest zapoznać się z kolejnymi „przygodami” tak kultowej postaci jak Lecter. Z drugiej jednak, czy warto psuć sobie jego wyobrażenie, jako mrocznego demona z otchłani i zastąpić je zwykłym człowiekiem z pewnymi problemami? Na to pytanie chyba już każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
Siedem lat temu Hannibal Lecter uciekł z więzienia i ślad po nim zaginął. Gdy jednak Clarice Starling ma kiepski okres w pracy, dostaje od niego list. Dzięki niemu FBI wpada na trop kanibala, prowadzący prosto do malowniczej Florencji.
Czarne charaktery najlepiej działają, gdy obserwujemy je w tle: niewiele o nich wiemy, są przez to tajemnicze i przyprawiają nas o...
2017-10-28
W Rosji dochodzi do tragedii: zostaje wypuszczony wirus, który zamienia ludzi w żywe trupy. Rozprzestrzenia się z zawrotna prędkością i wkrótce dociera do Hiszpanii, gdzie żyje pewien młody prawnik i bloger. Na jego stronie internetowej zaczyna pojawiać się relacja z aktualnych wydarzeń.
Lubimy filmy akcji. Bo są lekkie, szybkie i powtarzalne. Bo nie wymagają od nas niczego. I „Apokalipsa Z: Początek końca”, choć zdecydowanie nie jest filmem, to doskonale wpasowuje się w ten opis. To nie jest nic oryginalnego... a jednak interesuje i czyta się w tempie błyskawicznym.
Powieść jest napisana w formie bloga, czy po prostu – pamiętnika. Narracja jest wiec pierwszoosobowa, mocno skupiona na głównym bohaterze. Determinuje to styl książki: bardzo lekki i niezbyt ładny, ale jednocześnie dynamiczny i płynny. Nie jest więc to arcydzieło, ale bez problemu „wchodzi” i do pewnego stopnia wciąga.
Szczerze mówiąc, nie pamiętam, by imię głównego bohatera było w ogóle wymienione. Z reszta, nie jest ono jakoś szczególnie istotne, gdy mamy narracje pierwszoosobową. To postać – w moim odczuciu – sympatyczna, ale zbyt idealna, nie mająca żadnych większych wad. Brakuje mu jednak nieco do doskonale wykreowanej postaci. Nasz prawnik jest inteligentny i całkiem sprytny. Wszystko po trochu potrafi, a przed sama apokalipsa zupełnie przypadkiem kupuje wszystko, co jest mu do przetrwania potrzebne: żywność, agregator prądu i leki. Nawet jego dom, otoczony murem, sprawia, ze łatwiej jest mu przetrwać. Wyraźnie widać, ze to postać wykreowana tak, by po prostu dała sobie w tym świecie rade. Krotko mówiąc, to po prostu typowy bohater akcyjniaka, który nie może być nic nie potrafiącym idiotą, bo po prostu nie sprawdziłby się fabularnie.
Pierwszy tom „Apokalipsy Z” był moim pierwszym spotkaniem z zombie, ale mimo tego w trakcie czytania miałam cały czas wrażenie, ze hej, to już było! Ja wiem, jak to się potoczy. Bo jeśli widzieliście jakikolwiek film katastroficzny i rozumiecie, czym są zombie tu nic nowego nie znajdziecie. Nie wyróżnia się ani pod względem fabularnym, ani pod względem kreacji chodzących trupów.
Skoro powieść nie jest oryginalna... to może jest brutalna? Trochę – ale też nie nadzwyczajnie. Wprawdzie nasz bohater opisuje nam zombie z urwanymi kończynami, ale styl w jakim napisana jest książka jest tak prosty, ze po prostu brakuje mu pewnej obrazowości, dzięki której te fragmenty byłyby w jakiś sposób obrzydliwe, czy poruszające. Nie mamy tu nawet opisów jakiś zbliżeń seksualnych, czy czegokolwiek, co nadawałoby się tylko dla dorosłych: to jednak stosunkowo bezpieczna książka pod tymi względami.
„Apokalipsa Z: Początek końca” to po prostu przeciętniaczek, który można przeczytać, by się rozerwać i poobserwować walkę z zombie, ale... właściwie tyle i nic więcej. Przynosi nieco radości i rozrywki, ale czuje po niej spory niedosyt, spowodowany brakiem świeżych treści.
W Rosji dochodzi do tragedii: zostaje wypuszczony wirus, który zamienia ludzi w żywe trupy. Rozprzestrzenia się z zawrotna prędkością i wkrótce dociera do Hiszpanii, gdzie żyje pewien młody prawnik i bloger. Na jego stronie internetowej zaczyna pojawiać się relacja z aktualnych wydarzeń.
Lubimy filmy akcji. Bo są lekkie, szybkie i powtarzalne. Bo nie wymagają od nas...
2017-10-28
Pan Lockwood dzierżawi Drozdowie Gniazdo od pana Heathcliffa. Gdy go odwiedza w jego posiadłości – Wichrowych Wzgórzach – okazuje się, że to bardzo nieprzyjemny w obyciu człowiek, mieszkający pod jednym dachem z równie nieprzyjemnymi osobami, w tym ze śliczną i młodą, choć wyraźnie smutną, Katarzyną. Po powrocie do siebie jego pomoc domowa, pani Ellen Dean, opowiada mu, co wydarzyło się w okolicy przed jego przybyciem.
Wydawać by się mogło, ze „Wichrowe Wzgórza” to słodki romans, zwłaszcza spoglądając na kwiecista okładkę, ze Świata Książki, jaka posiadam u siebie. Otóż nic bardziej mylnego: choć miłość jest istotnym elementem tej historii to z uroczą i sielską historią ta klasyka literatury angielskiej nie ma zupełnie nic wspólnego.
„Wichrowe Wzgórza” opowiadają nam przede wszystkim bardzo dramatyczna historię, związaną z niezrozumieniem młodych ludzi, co doprowadza do cierpienia trzech pokoleń. Wszystko rozpoczyna dobry uczynek pana Earnshawa, właściciela Wichrowego Wzgórza, który adoptuje chłopca, Heathcliffa. Źle traktowanie dziecka przez innych członków rodziny już na zawsze odciska na nim piętno, zwłaszcza, ze ten nieszczęśliwie zakochuje się w córce Earnshawa, Katy, z którą dorastał. To doprowadza w przyszłości do lawiny nieszczęśliwych zdarzeń, które napędza właśnie Heathcliff – postać ciekawa, ale zarazem niezwykle tragiczna.
Jak zawsze, gdy sięgam po klasykę, obawiałam się, że nie podołam w czytaniu przez niekoniecznie przyjemny styl. Na cale szczęście w polskim tłumaczeniu dzieło Emily Bronte wypada naprawdę przystępnie. Język autorki jest ładny, nieco cięższy, niż w typowej, współczesnej książce, ale dalej – przyjemny. Naprawdę nie miałam problemów z przebrnięciem przez tekst, czym nie każda współczesna lektura może sie pochwalić. Na pewno też język przypadł mi do gustu bardziej, niż w przypadku Jane Austen i jej „Rozważnej i romantycznej” – nie jest aż tak flegmatyczny.
Niemniej, to przede wszystkim dramat rodzinny, który przynajmniej mi wydal się nieco przerysowany, a że to nie jest do końca moja tematyka, nie mogę powiedzieć, bym „Wichrowe wzgórza” nadmiernie uwielbiała. Potrafiłam czuć zmęczenie rodzinnymi waśniami, albo męczącym charakterem głównej damskiej bohaterki – Katarzyny – która nie jest wcale najmilsza i najprzyjemniejsza osoba krocząca po świecie.
Intryga, której inicjatorem jest Heathcliff, to chyba jedna z ciekawszych elementów tej historii. Niemniej, nawet ona opiera sie na rodzinnych problemach, dlatego po tych ponad trzystu stronach po prostu czułam pewne zmęczenie tą tematyką.
Dość ciekawy jest też sam klimat „Wichrowych wzgórz”. Bronte stworzyła powieść gotycką, a ta bez niego po prostu nie jest w stanie istnieć. Otoczenie błotnistych, niekoniecznie przyjemnych wzgórz sprawia, że to ponura w odbiorze historia.
Ta powieść jest klasykiem literatury, przy okazji takim, który po prostu dobrze się czyta. Zdecydowanie warto zwrócić na nią uwagę, zwłaszcza, ze daleko jej do uroczej i delikatnej opowiastki. Nie dajcie się zwieść okładce: to mroczna i konkretna historia.
Pan Lockwood dzierżawi Drozdowie Gniazdo od pana Heathcliffa. Gdy go odwiedza w jego posiadłości – Wichrowych Wzgórzach – okazuje się, że to bardzo nieprzyjemny w obyciu człowiek, mieszkający pod jednym dachem z równie nieprzyjemnymi osobami, w tym ze śliczną i młodą, choć wyraźnie smutną, Katarzyną. Po powrocie do siebie jego pomoc domowa, pani Ellen Dean, opowiada mu, co...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-22
Panna Marple przybywa do Hotelu Bertam: niezwykłego miejsca utrzymanego w staroangielskim stylu. Prędko odkrywa, że coś jest z nim nie tak… ktoś znika, coś zostaje skradzione. Nie brakuje także zamachu. Starsza pani postanawia rozwikłać zagadkę hotelu.
Często piszę opinię o książce tego samego, lub następnego dnia po jej przeczytaniu. W przypadku „Hotelu Bertam” minął ponad tydzień… i przyznam szczerze, że była to powieść na tyle nijaka, że po prostu jej detale zaczynają mi już unikać. W ostatnim czasie poznałam kilka książek Aghaty Christie i ta, jak na razie, była chyba tą najsłabszą. Kolejna przygoda panny Marple jest po prostu ze wszech miar przeciętna, a na dodatek dość chaotyczna.
Opis z tyłu okładki w moim wydaniu sugeruje thiller, ale w praktyce z thillerem „Hotel Bertam” raczej nie ma nic wspólnego. Christie chyba po prostu nie potrafi pisać mrocznych, budzących dreszcze powieści: jej styl jest na to zbyt „czysty”. Brakuje w niej tej specyficznej tajemniczości, która sprawia, że mamy do czynienia z thillerem, a nie z kryminałem.
Inne poznane przeze mnie powieści tej autorki były bardzo proste fabularnie. Mamy zagadkę i dążymy do rozwiązania jej, co jest po prostu typowe dla klasycznego kryminału. W „Hotelu Bertam” autorka chyba chciała trochę poeksperymentować, dlatego zamiast jednej głównej zagadki wrzuciła nam ich kilka, z czego dwie wychodzą na pierwszy plan. Teoretycznie wszystko potem jakoś łączy się w całość, ale w trakcie czytania śledzenie tego jest po prostu chaotyczne i niekoniecznie bardzo przyjemne. Jednak od książek Christie oczekuje czegoś innego. Poza tym jej powieści są raczej krótkie, przez co przy większej ilości wątków trudno o brak chaosu właśnie.
Sam hotel, w którym ma miejsce większa część akcji, to ciekawe miejsce, a osoba, która go prowadzi ma naprawdę ciekawą filozofię dotyczącą tego, jak należy nim zarządzać. Dlatego to zdecydowanie jest miejsce, w którym fajnie byłoby się znaleźć. Niemniej, na tym jego zalety w tej książce raczej się kończą. Jak już wspominałam, styl Christie nie jest na tyle klimatyczny, by wydobyć z tej lokacji tyle, ile można by było.
Do tej powieści Christie na pewno nie wrócę. Jeśli czytacie (lub planujecie) przeczytać wszystkie książki tej autorki pewnie tak, czy siak po nią sięgniecie. Jeśli nie, lub po prostu chcecie przeżyć swoje pierwsze spotkanie z tą panią, „Hotel Bertam” po prostu odradzam. Christie ma w swoim dorobku zdecydowanie lepsze rzeczy.
Panna Marple przybywa do Hotelu Bertam: niezwykłego miejsca utrzymanego w staroangielskim stylu. Prędko odkrywa, że coś jest z nim nie tak… ktoś znika, coś zostaje skradzione. Nie brakuje także zamachu. Starsza pani postanawia rozwikłać zagadkę hotelu.
Często piszę opinię o książce tego samego, lub następnego dnia po jej przeczytaniu. W przypadku „Hotelu Bertam” minął...
2017-10-17
Zaczynała jako konkubina cesarza. Rezygnując z miłości, postanowiła wnieść się na sam szczyt dla swojego syna. Przez wiele lat rządziła Chinami, próbując poradzić sobie z ogarniętym rewolucją kraju. Cesarzowa Tz’u Si panowała w latach 1862-1908, a wychowana w jej kraju Peal Buck stara się opowiedzieć jej historię.
O Pearl Buck wspominam często: to autorka dla mnie dość wyjątkowa, bo mimo że tworzy coś, po co zwykle nie sięgam, to jej książki po prostu bardzo szanuję i naprawdę dobrze mi się je czyta. „Cesarzowa” nie jest wyjątkiem: to jej najobszerniejsza powieść, którą przeczytałam i skłamałabym, mówiąc, że nie poczułam się przez nią wciągnięta.
To nie jest powieść o zwykłej dziewczynie: choć Tz’u Si pochodzi z niezbyt bogatego domu, szybko zyskuje taki autorytet, że przestaje być zwykłą, ludzką istotą. Jest w końcu matką następcy tronu, dziecka Syna Niebios.
Jej działania na dworze obserwuje się niezwykle przyjemnie między innymi przez styl autorki. Peal S. Buck prowadzi nas, pisząc w typowy dla siebie, stosunkowo kobiecy sposób. Jej narracja przypomina mi nieco książki Le Guin – stoi nieco z boku, jest obserwatorem, który nie wnika nazbyt głęboko z serca i dusze bohaterów, ale z drugiej strony, robi to w stopniu wystarczającym, by czytelnik mógł wczuć się w ich sytuacje.
Autorka prowadzi nas przez dorastanie głównej bohaterki, jednocześnie pokazując dworskie intrygi i plany. Mam wrażenie, że przez to książka ma w sobie odrobinę klimatu typowego dla książek fantasy. Nie należy się jednak obawiać, że czytelnik w tych zagmatwanych planach się pogubi: mimo wszystko to powieść przede wszystkim o samotności kobiety będącej na szczycie, która między innymi z racji swojej płci, nie może ufać nikomu na dworze: Tu’u Si to osoba bardzo inteligentna, często brutalna i porywcza, ale jednocześnie przez całe swoje życie niosąca w swoim sercu cierpienie.
Muszę dodać, że przez pierwsze kilkadziesiąt stron miałam wrażenie, że czytam... „Rywalki” Cass, jednak w wersji dojrzałej, dobrze uargumentowanej i o wiele, wiele brutlaniejszej (bo życie w końcu słodkie raczej nie jest): tak samo jak tam, powieść zaczyna się od rywalizacji panien, które mają stać się konkubinami władcy, a później robią wszystko, aby zdobyć miano tej pierwszej, tej jedynej. Jeśli więc chcecie zobaczyć, jak „selekcja” swego czasu funkcjonowała, warto zapoznać się choćby z początkiem „Cesarzowej”.
Jak zawsze, Pearl Buck nie zawodzi, jeśli chodzi o ukazanie mentalności Chińczyków: pokazuje przemiany, które zachodziły w ich kraju oraz to, jak tamten narów na przełomie XIX i XX wieku odbierał białego człowieka: w ich oczach byli ludźmi źle wychowanymi i źle wykształconymi, zbliżonymi myślą i mową do barbarzyńców. A wydawać by się mogło, że to tylko my: Europejczycy i Amerykanie, możemy w ten sposób myśleć.
„Cesarzowa” to naprawdę dobra książka. Choć nie przyciąga wzroku najpiękniejszą okładką i choć raczej trudno znaleźć ją na półce Empiku, to tak jak po wiele innych powieści tej autorki, po prostu warto po nią sięgnąć. Peal S. Buck polecam od dawna i raczej nie przestanę – twórczość tej noblistki naprawdę zasługuje na uwagę.
Zaczynała jako konkubina cesarza. Rezygnując z miłości, postanowiła wnieść się na sam szczyt dla swojego syna. Przez wiele lat rządziła Chinami, próbując poradzić sobie z ogarniętym rewolucją kraju. Cesarzowa Tz’u Si panowała w latach 1862-1908, a wychowana w jej kraju Peal Buck stara się opowiedzieć jej historię.
O Pearl Buck wspominam często: to autorka dla mnie dość...
2017-10-06
Świat się skończył. Skuł go lód, a Lucyfer próbuje przejąć władzę nad ludźmi, krążąc po świecie pod postacią Świetlików. Resztki ludzkości zostały zmuszone do zamieszkania w górach, gdzie tworzą niewielkie osady. W jednej z nich mieszka Kacper, wchodzący w męski wiek chłopak. Gdy jeden z gońców ginie na szlaku, postanawia zając jego miejsce i wyrusza w podróż.
„Dopóki nie zgasną gwiazdy” to powieść, która chodziła za mną od dłuższego czasu. W końcu udało mi się z nią zapoznać i mogę spokojnie stwierdzić, że choć nie poczułam się zachwycona lekturą, to po prostu dobra książka.
Ta post-apokalipsa ma dość młodzieżowy wydźwięk: wiele robi młody bohater, ale nie tylko. Styl Patykiewicza jest raczej lekki, niezbyt ozdobny, ale typowy dla książek kierowanych do tej grupy wiekowej. No dobrze – ma w sobie może trochę więcej surowości, niż zazwyczaj mają takie dzieła, ale w dalszym ciągu wpisuje się w ten nurt. Niemniej, przy tym nie jest powieścią zbyt infantylną, czy po prostu głupią: wydaje mi się, że w jej przypadku wiek czytelnika nie ma aż takiego znaczenia. Po prostu młodsze osoby tez się w tym świecie powinny bez problemu odnaleźć.
Naszym głównym bohaterem jest szesnastoletni Kacper. Chłopak jest dość odpowiedzialny, ale jednocześnie nieprzerysowany: widać, ze to jeszcze dziecko, które musi sporo się o życiu nauczyć. Nie mam raczej nic przeciwko niemu, ale zabrakło mi innych postaci, do których mogłabym się przywiązać. „Dopóki nie zgasną gwiazdy” ma w sobie sporo z powieści drogi, a w takich – moim zdaniem – najlepiej sprawdzają się grupy, drużyny, którym mrzemy kibicować. W przypadku tej powieści Kacper podróżuje sam, a jego towarzysze regularnie się zmieniają i wymieniają. Są zarysowani w sposób dość podstawowy. W książce nie ma żadnej relacji, która byłaby naprawdę ciekawa.
Pomyśl na świat przedstawiony nie jest zły, chociaż skłamałabym, mówiąc, ze w pełni mnie „kupił”: wydawał mi sie jednak nieco naciągany. Niemniej, wplatanie we wszystko kościoła i stworzenie nowej mitologii na pewno jest zaletą powieści.
W samym tekście po prostu czegoś mi brakowało, by mógł mnie zachwycić. Niektóre sceny wydawały się przewleczone i niekoniecznie potrzebne, a same sytuacje naciągane i niemożliwe do realizacji w rzeczywistości. Chyba tez za bardzo fabuła kojarzyła mi się z motywem młodego dzieciaka z magiczną mocą, który ma pokonać zło tego świata, bo choć Kacper nadnaturalnych umiejętności nie ma to jednak wiemy od początku, ze mniej więcej taka będzie jego rola. Brakło mi tez głębi w jego relacjach z innymi.
„Dopóki nie zgasną gwiazdy” to jednak ostatecznie całkiem dobra książka. Wydaje mi się, ze sprawdzi się najlepiej u w miarę młodego czytelnika, który nie miął jeszcze do czynienia z post-apokalipsa. Może to być tez dobry start, jeśli chodzi o czytanie rodzimej fantastyki: Patykiewicz pisze raczej dość bezpiecznie, w sposób zbliżony do tłumaczeń, przez co może uda się ominąć „szok”, który może nastąpić w chwili, gdy sięgamy po kogoś, kto językiem polskim wręcz nadmiernie się bawi.
Świat się skończył. Skuł go lód, a Lucyfer próbuje przejąć władzę nad ludźmi, krążąc po świecie pod postacią Świetlików. Resztki ludzkości zostały zmuszone do zamieszkania w górach, gdzie tworzą niewielkie osady. W jednej z nich mieszka Kacper, wchodzący w męski wiek chłopak. Gdy jeden z gońców ginie na szlaku, postanawia zając jego miejsce i wyrusza w podróż.
„Dopóki nie...
2017-11-08
Ziemia to tylko zgliszcza dawnego imperium. Większość zwierząt wyginęła, a większa część ludzkości już dawno wyemigrowała na inne planety. Rick Deckard jest jednak jednym z tych, którzy zostali. Pracuje w policji, jako łowca androidów zbiegłych z innych planet. Gdy w jego okolicy trafia sześć z nich, musi je wyeliminować.
Kiedy maszyna staje się człowiekiem, a kiedy człowiek – maszyną? I co sprawia, że my, ludzie, jesteśmy ludźmi? Philip K. Dick stał się jedną z pierwszych, jeśli nie pierwszą osobą, która poruszyła tą tematykę i która zdobyła taki rozgłos. „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach” to niedługa, lecz bardzo treściwa powieść, obok której nie powinno się przejść obojętnie.
Zacznijmy jednak od samego wydania. Książki Dicka wydane przez Rebis wyglądem przypominają „Kroniki Diuny” – jedynie okładka jest srebrna, a nie złota. Jakość papieru oraz układ tekstu jest tak samo przyjemny dla oka. To, co jednak jest w tej książce to przyjemnie napisana biografia autora, która pozwala nam się bliżej z jego osobą zapoznać, a w przypadku takiej postaci, jaką był Dick – dziwaka, ćpuna, paranoika i pisarza jednocześnie – to po prostu wręcz konieczne, by zrozumieć, czemu jego dzieła są dość specyficzne.
Wydanie omówione, wróćmy więc do treści!
Philip K. Dick przedstawia nam post-apokaliptyczny świat, który tak naprawdę chyli się ku upadkowi. Zwierząt praktycznie nie ma, dlatego wyrazem największej ludzkiej empatii jest posiadanie żywego pupila. To istotny motyw na tle całokształtu, który jednocześnie nasuwa mi na myśl współczesne dystopie. Zwykle gdy obecnie Europejczycy próbują przedstawiać taki świat, ludzkość przesadza z ekologią i próbą troszczenia się o przyrodę. U Dicka ma to pozornie podobny wymiar, ale w praktyce motywacje ludzi w jego świecie mają naprawdę wiele sensu. Skoro zniszczyliśmy naszą planetę i sprawiliśmy, że umiera, to w ramach zadość uczynienia powinniśmy zająć się tym, co z niej zostało, prawda?
Główny temat tej książki, czyli androidy, to wspaniale wykreowane przez autora jednostki. Przypominają ludzi... ale jednak nie są ludzkie. Brakuje w nich czegoś, co sprawia, że mimo bycia geniuszami, wyróżniają się w tłumie. A co to takiego? Na to pytanie możecie uzyskać odpowiedź tylko czytając tę powieść.
Nasz bohater, Rick, to właściwie przeciwieństwo androida: jest bardzo, bardzo ludzki. Ma proste, ludzkie marzenia. Proste, ludzkie uprzedzenia. Wykonuje swoją prace, stara się postępować słusznie, choć nie zawsze mu to wychodzi. Jednocześnie nie jest bohaterem łzawym i niepewnym siebie: robi to, co ma zrobić, choć często jego motywacje nie są takie, jak powinny by być u idealnego obywatela.
Łącząc te składniki dobrego bohatera, ciekawą kreacje świata oraz androidów – autor musiałby się chyba nieźle postarać, aby nie stworzyć z tego dobrej historii. Choć dostajemy książkę prostą fabularnie, to dzieje się w niej tyle, że w trakcie czytania trudno się oderwać od kartek. Jednocześnie w trakcie historii cały czas przewijają się filozoficzne rozważania na temat człowieczeństwa, ale są tak naturalnie w to wszystko wplecione, że tego się po prostu za bardzo nie zauważa.
Styl pisania Dicka jest.... co najmniej ciekawy. Z jednej strony mamy język bardzo konkretny: gdyby tak nie było, autor nie rozbudowałby tak świata i nie stworzył takiej historii, mając do dyspozycji niecałe trzysta stron. Tu się nic nie ciągnie i nie wlecze; dobry rytm jest jak najbardziej zachowany. Ale jednocześnie to autor, który ma swoje małe specyficzne pomysły, które doprowadziły na przykład do powstania „chłamu” (w którego istnienie Dick podobno sam wierzył): czyli śmieci pod postacią starych puszek, gazet, kawałków mebli i tym podobnych, które ciągle się rozmnarzają, których ilość przybywa sama z siebie. Człowiek może z tym walczyć, ale nigdy tego nie pokona. Z jednej strony wzmianki o rzeczach tego typu mogą wydawać się abstrakcyjne. Z drugiej: doskonale wpasowują się w nieco dziwaczny świat przedstawiony. Dodają mu klimatu i unikalności, sprawiając, że książka Philipa K. Dicka naprawdę jest jego dziełem. Dziełem paranoika i ćpuna, który nie potrafił żyć normalnie.
Już powoli kończąc, chcę wspomnieć o samym tytule powieści. Do polskiej wersji został dodany tytuł „Blade Runner”, choć w oryginale wcale nie występuje. Tytułem jest po prostu pytanie – „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” I jest to chyba jeden z ciekawszych, na jaki wpadłam kiedykolwiek. Pozornie wydaje się abstrakcyjny, ale jednocześnie doskonale wpasowuje się w całą treść książki.
„Blade Runner” z 1982 roku to kultowy film science-fiction i to jeden z powodów, dla których zarówno warto obejrzeć jego, jak i przeczytać powieść, na bazie którego powstała. A to właśnie „Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” jest jej pierwowzorem. Drugi powód jest chyba o wiele bardziej prozaiczny: to po prostu bardzo dobra książka, którą przyjemnie się czyta i która do życia czytelnika może wnieść kilka ciekawych rozważań. Dlatego po prostu warto zwrócić na nią uwagę.
Ziemia to tylko zgliszcza dawnego imperium. Większość zwierząt wyginęła, a większa część ludzkości już dawno wyemigrowała na inne planety. Rick Deckard jest jednak jednym z tych, którzy zostali. Pracuje w policji, jako łowca androidów zbiegłych z innych planet. Gdy w jego okolicy trafia sześć z nich, musi je wyeliminować.
Kiedy maszyna staje się człowiekiem, a kiedy...
2017-11-28
Po śmierci męża i ojca rodzina Sauvelle zostaje z niczym. Dzięki szczęśliwemu przypadkowi matce, Simone, udaje się dostać pracę na wybrzeżu u sympatycznego Lazurusa Janna. Jej dzieci, Dorian i Irene, szybko zaczynają poznawać okoliczne historie i odkrywają, że tkwi w nich ziarno prawdy.
Moje trzecie – i ostatnie – spotkanie z „Trylogią mgły” okazało się chyba najbardziej owocne. Wprawdzie „Światła września” to dalej powieść młodzieżowa, stworzona w tej samej konwencji, co dwie poprzednie części, ale wydaje się być zgrabniej napisana, niż swoje poprzedniczki.
Choć to trzeci tom, tak naprawdę książkę można czytać zupełnie osobno: bohaterowie nie powtarzają się z częściami poprzednimi i jedyna rzecz, jakie je łączy, to podobna tajemnica. Autor jednak nie wyjaśnia nam, czy młodzi bohaterowie walczą z tym samym rodzajem zła. Wiemy jednak, że wyłania się z mgły.
W moim odczuciu „Światła września” są... lepszą kalką „Księcia mgły”. Nawet umiejscowienie powieści jest podobne: choć akcja toczy się we Francji, a nie w Anglii, to tak jak i tam mamy wybrzeże, niewielką wioskę i czająca się gdzieś w tle całości latarnię. Nawet pod względem fabularnym całość jest bardzo podobna. Bo mamy tu i wyłaniające się z „mroku” tajemnice, mamy bohaterów, którzy się dopiero co poznali z innymi, przez przeprowadzkę z większego miasta. Ba, nawet mamy dorosłą postać z dokładnie takim samym celem, jak w pierwszej części. Właściwie druga również była bardzo zbliżona, ale wyróżniało ją samo umiejscowienie historii. W tym przypadku mamy naprawdę kalkę części pierwszej.
Z tym, że „Książę mgły” był debiutem. „Światła września” już nim nie są. Dlatego mam wrażenie, że pod względem technicznym całość wypada lepiej. Historia ciekawi bardziej, a bohaterzy są po prostu przyjemniejszymi postaciami. Całość jest bardzo klarowna i lekka, bezbłędnie sprawdzająca się w swojej konwencji... o ile zapomnimy o tym, jak bardzo wiele pomysłów jest dokładnie takie samo, jak w części pierwszej. Przy okazji, jeśli na to przyjmiemy oko, okazuje się, że dostajemy „to co zawsze”, jeśli chodzi o tę serię: przyjemną, poprawną powieść młodzieżową, która wiele osób powinna zadowolić, ale jednocześnie nie jest niczym rewolucyjnym.
Autor wprawdzie stara się dodać do powieści coś nowego, w postaci bohatera zajmującego się tworzeniem zabawek, ale tak naprawdę to samo w sobie niewiele do historii wnosi i nie sprawia, że jest w jakiś sposób świeża, czy szczególnie wyjątkowa.
Jeśli znacie poprzednie dwa tomy i lubicie je zakończenie może okazać się dla Was przyjemną lekturą. Jeśli zaś nie znacie ani jednej pozycji z serii to szczerze mówiąc chyba polecałabym zacząć od końca: bo naprawdę te historie niewiele się od siebie różnią, a bohaterów jak zawsze poznajemy od początku.
Po śmierci męża i ojca rodzina Sauvelle zostaje z niczym. Dzięki szczęśliwemu przypadkowi matce, Simone, udaje się dostać pracę na wybrzeżu u sympatycznego Lazurusa Janna. Jej dzieci, Dorian i Irene, szybko zaczynają poznawać okoliczne historie i odkrywają, że tkwi w nich ziarno prawdy.
Moje trzecie – i ostatnie – spotkanie z „Trylogią mgły” okazało się chyba najbardziej...
2017-07-02
Gdy los odebrał rodzinie Feryi cały dobytek, dziewczyna musi sama utrzymywać swojego ojca i dwie starsze siostry. Nauczyła się polować, by mieli co jeść. Podczas srogiej zimy niełatwo jest jednak znaleźć odpowiednią ofiarę. Pewnego dnia przypadkiem zabija wilka, który okazuje się jednym z nieśmiertelnych Fae. W zamian za jego życia ma oddać własne i spędzić je na włościach Tamlina, księcia Dworu Wiosny.
Nie sądziłam, że autorka „Szklanego tronu” może napisać cokolwiek, co przypominałoby w miarę sensowną książkę. Naprawdę, nie sądziłam. A jednak: udało się. Choć „Dworu cierni i róż” nie nazwałabym lekturą dobrą to na tle innych młodzieżówek wypada po prostu przeciętnie, czego o debiucie tej pani zdecydowanie powiedzieć nie mogłam.
Jak na tłumaczoną z angielskiego młodzieżówkę fantasy przystało całość ma bardzo typowy, lekki styl. Przeczytanie pięciuset stron w jeden wolny dzień naprawdę nie stanowi problemu: tę książkę się pochłania. Tekst nie jest piękny, ale przez jego prostotę pochłania się go w błyskawicznym tempie. To zdecydowanie zaleta tego typu książek, zwłaszcza, jeśli sięgamy po nie tylko dla rozluźnienia i relaksu.
Przy okazji warsztat Maas w porównaniu do jej debiutu zdecydowanie uległ poprawie. Autora już wie, czym jej powieść ma być: w miarę porządnie i klarownie prowadzi fabułę. Nie próbuje nam na początku wmawiać, że dostaniemy książkę o wojowniczce, a potem skupia się na romansie. Przy okazji miałam wrażenie, że MIMO promowania jako romans właśnie tego było w tej powieści mniej, niż w „Szklanym tronie”. Ten wątek został ograny zdecydowanie subtelniej i delikatniej, mimo, że był głównym tematem powieści. Za to Maas zdecydowanie należą się brawa. Nie sądziłam, że ta pani może być do tego zdolna.
„Dwór cierni i róż” mocno nawiązuje do baśni. Z resztą, promowany jest jako nowa wersja „Pięknej i Bestii”, choć i nawiązań do „Kopciuszka” w niej nie brakuje. Jednak nie to zwróciło moją uwagę. Maas mocno czerpie z irlandzkiej mitologii, do której mam słabość przez „Daninę. Nowoczesną baśń” Black. Nie udało jej się jednak zrobić tego tak dobrze, jak zostało w tej właśnie powieści, jednej z moich ulubionych młodzieżówek, w której to mroczny klimat nadaje historii niezwykłego smaczku. Maas pisze zbyt lekko i zbyt zwyczajnie, by tej historii nadać odpowiedniego pazura.
Jak już jednak wspominałam, obiektywnie nie jest to powieść dobra, na co cierpi większość powieści młodzieżowych. Autorka dalej nie nauczyła się porządnie opisywać realiów: choć znów mamy świat kreowany na średniowieczny to coś takiego jak tapeta, albo puszka z farbą tu występuje i nikogo nie dziwi. Przy okazji jej przedstawienie świata mocno kuleje: opisy często są naciągane, brak w nich lekkości. Doskonale widać, w którym miejscu Maas na siłę chciała wcisnąć ekspozycję świata, tłumacząc nam, czemu coś wygląda tak, a nie inaczej.
Przy tym mimo prostej fabuły nie udaje się autorce sprawić, by wszystko grało pięknie i bez zarzutów. Rodzina Feyry to skończeni idioci, którzy w pseudo-średniowiecznych realiach już dawno powinni umrzeć. Poza tym samo porwanie jej z domu rodzinnego wypadło w moich oczach wręcz komicznie. Nagle do chaty wpada wielka bestia, rycząc: „MORDERCY! MORDERCY! KTO ZABIŁ MOJEGO KUMPLA MUSI ZGINĄĆ!”, by chwilę później głaskać główną bohaterkę po główce i być dla niej po prostu miłym. Tak wielki przeskok naprawdę nie wyglądał naturalnie.
Innych podobnych zdarzeń w historii nie brakuje, choć przyznaje: ten najbardziej zapadł mi w pamięć. W porównaniu jednak do „Szklanego tronu” świat i tak wypada całkiem realistycznie.
Sami główni bohaterowie wypadają w moich oczach dość.... neutralnie. Ferya to głupia, zadziorna dziewucha, która zdaje się nic nie rozumieć i jest po prostu wredna. Przykład? Dostaje, co chce, a potem niszczy książki dobrodzieja, uznając, że skoro ten jest tak płytki, że daje jej i swojej służbie wszystko to nie zrobi mu to różnicy. No i gdzie tu dobra, miła dziewczynka, hm? W każdym razie, nie wyróżnia się jakoś szczególnie na tle innych bohaterek tego typu, dlatego udało mi się na nią przymknąć oko. Tamlina i dwóch pozostałych męskich bohaterów (którzy jako jedyni poza bohaterką mają jakkolwiek zbudowane charaktery) traktuje zupełnie neutralnie. Po prostu są, nie różniąc się szczególnie od siebie, poza tym, że jeden jest bardziej dobry, drugi bardziej nielubiący Feryi, a trzeci bardziej zły.
Nie, nie stanę się fanką Maas. „Dwór cierni i róż” to nie jest dobra książka. Ale raczej nie krzywdzi i sprawdza się jako czytadło, bo raczej nie ma w niej nic, co mogłoby szczególnie czytelnika zirytować. Fani powieści dla młodzieży pewnie poczują się bardziej usatysfakcjonowani ode mnie: dla mnie to jest po prostu za mało.
Gdy los odebrał rodzinie Feryi cały dobytek, dziewczyna musi sama utrzymywać swojego ojca i dwie starsze siostry. Nauczyła się polować, by mieli co jeść. Podczas srogiej zimy niełatwo jest jednak znaleźć odpowiednią ofiarę. Pewnego dnia przypadkiem zabija wilka, który okazuje się jednym z nieśmiertelnych Fae. W zamian za jego życia ma oddać własne i spędzić je na włościach...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-31
Feyra odzyskała swojego ukochanego i pokonała ciążącą na jego dworze klątwę. W zamian zyskała nieśmiertelność, ale także obowiązek, aby w miesiącu jeden tydzień spędzić na Dworze Nocy pod opieką znienawidzonego przez nią Rhysanda. Nie jest to jednak jej jedyny powód do zmartwień. Ukochany Tamlin zdaje się bowiem ukrywać przed nią coraz to więcej rzeczy.
Pierwszy tom serii wypadał przeciętnie. W miarę sprawdzał się jako nowa wersja „Pięknej i Bestii”, mając w sobie wiele błędów logicznych, ale jako tako trzymając się kupy. Niestety, o kontynuacji zdecydowanie nie mogę tego powtórzyć. Nie dość, że baśniowości już tu nie uświadczymy to na dodatek Maas z romansu próbuje zrobić rasową fantastyczną powieść przygodową. Z nienajlepszymi skutkami.
Gdybym była mężczyzną i miała wybrać spośród pisarzy kandydatkę na swoją żonę na pewno nie byłaby to Sarah J. Maas. To, jak kapryśne tworzy postacie jest wręcz niewyobrażalne. Nasza ukochana Feyra na samym początku powieści uznaje sobie, że Tamlin jest zły. Dlaczego? Bo właśnie zmienia się system rządów, sytuacja jest niespokojna, a on się o nią boi, więc nie pozwala jej ruszać się poza dwór. I to jest doskonały powód, by go nienawidzić! Przy okazji to też doskonały powód, by wybaczyć facetowi, który uczynił jej niejedno świństwo i prędko uznać go nie za wroga, a za przyjaciela.
Oczywiście, same czyny Tamlina też niekoniecznie są bardzo sensowne i logiczne. Przykład? Już podaje! Mimo że Feyra zdobyła kilka nowych, magicznych darów on nie ma zamiaru pomóc jej w ich rozwoju, ponieważ ktoś może to zobaczyć i uznać, że jego dwór szykuje się do wojny, co mogłoby sprowokować cudzy atak. I nikogo nie obchodzi, że Tamlin raczej ufa swoim ludziom i że przecież nikt nie musiałby się dowiedzieć o tym, że ją szkoli.
„Pięknej i Bestii” ani jakiejkolwiek innej baśni w tej powieści po prostu nie ma. Maas chyba uznała, że dość już cudzych bajek i zaczęła kreować swoją własną. Choć muszę przyznać, że pod względem samego klimatu panującego na nim Dwór Nocy podoba mi się bardziej, niż Dwór Wiosny to tak naprawdę to jedyna zaleta takiego wyjścia. Wypada jednak lepiej nie przez dobrą kreacje postaci na nim, a przez stworzenie grupki przyjaciół: na Dworze Wiosny po prostu wiało nudą, bo tak naprawdę w przeciągu dwóch tomów poznaliśmy aż czterech jego członków, razem z Feyrą i pewną niekoniecznie ciekawą kapłanką. Obserwując Dwór Nocy możemy przynajmniej skupić się choć na chwilę na innej relacji, niż relacji Feyry z Tamlinem.
Sama część przygodowo-fantastyczna wypada jednak koszmarnie. Maas stara się kreować świat z rozmachem, ale ostatecznie całość jest bardzo schematyczna. Mamy zadanie do wykonania; teleportujemy się, albo lecimy w miejsce zdarzeń; robimy co mamy z jakimiś przygodami po drodze i wracamy. Wracamy, by zobaczyć, jak bardzo Feyra lubi swojego nowego chłopaka, chwilkę odsapnąć... i ruszyć po raz kolejny w niemal identyczną oraz bardzo niebezpieczną wyprawę.
Z „Dworem mgieł i furii” mam jeszcze jeden problem. Mianowicie, nie wiem do końca dla jakiej kategorii wiekowej kierowana jest ta powieść. Z jednej strony relacje między postaciami oraz sam sposób prowadzenia fabuły sugerowałby young adult, ale z drugiej dość dokładne opisy seksu, chwilami wręcz zalatujące erotykiem sprawiają, że ta powieść to jednak new adult.
Styl Maas pozostawia wiele do życzenia. Jest prosty i klarowny, przez co powieść czyta się bardzo szybko, ale bardzo irytowało mnie to, że co chwilę powtarzała jakieś słowo, chcąc je podkreślić – p o d k r e ś l i ć – co przy tak częstym używaniu wypada głupio i dziecinnie (np. str. 732 – „Cztery królowe spojrzały na nas z wyższością i nienawiścią.Nienawiścią.”). Nie operuje też językiem w zbyt dojrzały sposób.
Niestety: to nie jest dobra powieść. Choć styl Maas nieco się rozwinął od czasu „Szklanego tronu” to dalej daleko jej do dobrej pisarki. Cóż, przynajmniej swoje zarobi, patrząc na popularność jej powieści!
Feyra odzyskała swojego ukochanego i pokonała ciążącą na jego dworze klątwę. W zamian zyskała nieśmiertelność, ale także obowiązek, aby w miesiącu jeden tydzień spędzić na Dworze Nocy pod opieką znienawidzonego przez nią Rhysanda. Nie jest to jednak jej jedyny powód do zmartwień. Ukochany Tamlin zdaje się bowiem ukrywać przed nią coraz to więcej rzeczy.
Pierwszy tom serii...
2017-10-18
Rok 2500. Dwóch naukowców i dziennikarz, Ulisses, wyruszają w podróż na odległą planetę. Lądują w dżungli: świat, który odkrywają jest niezmiernie podobny do ziemskiego. Atmosfera i flora pozwalają im swobodnie się poruszać. Odkrywają też ludzi, zachowujących się jak zwierzęta, oraz małpy, które wytworzyły na planecie cywilizacje.
Gdy otworzyłam „Planetę małp” nie miałam pojęcia, za jaki typ książki się biorę. Nie oglądałam wcześniej filmu, ani z nikim na jej temat nie rozmawiałam. Dzięki temu tę francuską powieść mogłam odkrywać sama, zupełnie po swojemu.
To nie jest długa książka: bez problemu da się ją przeczytać w ciągu jednego dnia. Nieco ponad dwieście stron czyta się jednym tchem. „Planeta małp” przypominała mi w swojej formie nieco bardziej absurdalną, niż zwykle, powieść Zajdla: krótka, ale konkretna, miała za zadanie przede wszystkim pokazać nam system działania pewnego społeczeństwa. Przy tym miałam wrażenie, że to lektura nieco lżejsza, niż twórczość naszego rodzimego twórcy.
Czemu lżejsza? Bo, jak już wspominałam, jest bardziej absurdalna. To science-fiction powstało w 1963 roku i jak najbardziej jest to widoczne. Autor nie próbuje nam wyjaśniać mechanizmów lotu w kosmos, ani powodów ich wycieczki: ot, lecą sobie, bo mogą. Jeśli wyjaśnia jakieś mechanizmy to tylko dlatego, że są niezbędne dla linii fabularnej. Z resztą, nie sądzę, by miały jakiś większy sens: w końcu to nie jest sedno tej książki. Nim jest sama idea: idea świata, w którym to małpy, nie ludzie, wyewoluowały na władców planety.
Po spotkaniu z książką prędko zabrałam się za ekranizacje z 2001 roku, bardzo szybko ją wyłączając: jeśli oglądaliście ją, wiedźcie, że przedstawione tam społeczeństwo zwierząt nie ma kompletnie nic wspólnego z oryginałem. Tu ludzie nie mówią. Tu ludzie są zwierzętami i jak takowe są traktowane; małpa oznacza człowiek, zaś człowiek jest jej odpowiednikiem w społeczeństwie. Traktowany jest z pewną dozą szacunku, jednak wykorzystuje się go do badań. Miałam wrażenie, że autor zastanawia się przede wszystkim nad traktowaniem zwierząt na Ziemi: dzięki odwróceniu ról zostajemy zmuszeni, by nad tym pomyśleć i nad tym się zastanowić.
Naszym głównym bohaterem jest Ulisses i to jego oczyma obserwujemy świat przedstawiony. To całkiem sympatyczny i odważny człowiek, który próbuje poradzić sobie w obcnym, niekoniecznie przyjaznym świecie. Poza nim bardzo istotna jest jego małpia powierniczka, Zira, bez której fabuła stałaby w miejscu: tak samo jak on, jest dość bystra i miła. Jednocześnie nie brakuje jej oddania w przyjaźni, przez co chyba trudno nie poczuć do niej nici sympatii. Poza tą dwójką postaci pozostałe pojawiają się raczej sporadycznie, w czym z resztą nie ma nic dziwnego: to w końcu niedługa książka i trudno byłoby porządnie scharakteryzować ogromną ilość bohaterów. Mimo to postacie drugoplanowe także występują i są na tyle klarowne, że nie sposób ich ze sobą pomylić.
Nie powiedziałabym, że „Planeta małp” Boulle’ego to nadzwyczajna powieść, niemniej, wpisała się już w kanon science-fiction. A że jest krótka, przyjemna w odbiorze i poruszająca ciekawy motyw wydaje mi się, że warto zajrzeć do jej wnętrza, by przekonać się, co takiego skrywa.
Rok 2500. Dwóch naukowców i dziennikarz, Ulisses, wyruszają w podróż na odległą planetę. Lądują w dżungli: świat, który odkrywają jest niezmiernie podobny do ziemskiego. Atmosfera i flora pozwalają im swobodnie się poruszać. Odkrywają też ludzi, zachowujących się jak zwierzęta, oraz małpy, które wytworzyły na planecie cywilizacje.
Gdy otworzyłam „Planetę małp” nie miałam...
2017-12-18
Gdy umiera ciotka Tommy’ego, Tuppence ma przeczucie. Coś chyba jest nie tak z domem starców, w którym jej krewna spędziła swoje ostatnie lata. Próbuje odnaleźć miejsce namalowane na obrazie, który zmarła dostała wkrótce przed śmiercią.
Poirot i panna Marple to nie jedyni detektywi Aghaty Christie. Autorka tych klasycznych bohaterów stworzyła także Tommy’ego i Tuppence: dopełniające się wzajemnie małżeństwo, które razem wplątuje się w liczne zagadki. I chociaż „Dom nad kanałem” nie jest wybitnym dziełem to po moim pierwszym spotkaniu z tymi postaciami mogę stwierdzić, że zdecydowanie są moimi ulubionymi bohaterami, których stworzyła Christie.
Poza jednym wyjątkiem, wszystkie książki tej autorki, które przeczytałam, wypadają w moich oczach raczej neutralnie i ta raczej nie jest wyjątkiem. Christie daje nam zagadkę, chwilami może nieco naciąganą, ale dalej stosunkowo ciekawą i podsuwając nam tropy, pozwala rozwiązywać tajemnicę razem z bohaterami. To się raczej nie zmienia.
Tak samo styl Christie jest „taki jak zawsze”. Prosty i bazujący na dialogach, pozbawiony poetyckiego piękna i niezwykłego klimatu, za to na tyle klarowny, że doskonale wiemy kiedy autorka podsuwa nam podpowiedź do rozwiązania zagadki. Pytanie brzmi tylko, czy po nią sięgniemy?
Tę powieść jednak „robią” Tommy i Tuppence właśnie. On – raczej zdystansowany, ale jednocześnie pewny siebie. Ona – to „terier”, jak nazywa ją mąż. Gdy ma przeczucie, lub gdy się w coś wplącze to nie odpuści, dopóki nie dopnie swego. A że Tommy doskonale wie, że jej nie powstrzyma to nie próbuje tego robić i w razie potrzeby, lub prośby, wkracza do akcji. Ich relacja jest naprawdę ciepła i urocza.
Szczerze mówiąc, to te postacie sprawiały, że miałam ochotę czytać „Dom nad kanałem”. Bo sama zagadka naprawdę wypada bardzo neutralnie. Jest poprowadzona zgrabnie i płynnie, ale jej zakończenie szczególnie nie zaskakuje, a ona sama też nie wciąga jakoś szczególnie. Po prostu jest wystarczająco angażująca, by można było czytać tę powieść w pociągu, czy hałaśliwym miejscu, gdy nie możemy w pełni się skupić, ale jednak chcemy coś poczytać. Mocnych wrażeń trzeba będzie poszukać jednak gdzieś indziej.
Dodać muszę, że Christie w tej powieści pokazała dobry obraz starości. Wprawdzie nie pogłębiała go (w końcu nie pisze literatury psychologicznej), ale zdecydowanie kilka interesujących myśli dotyczących tego tematu w czwartym tomie tej serii się pojawiło.
„Dom nad kanałem” to po prostu przyjemne „czytadło” – książka nie wybitna, ale sympatyczna, z bohaterami, których nie da się nie lubić. I cóż... chyba tu po prostu nie ma nic więcej do dodania. Jeśli szukacie lekkiego kryminału warto na niego zerknąć, jeśli jednak to jest dla Was za mało – po prostu wybierzcie inną lekturę.
Gdy umiera ciotka Tommy’ego, Tuppence ma przeczucie. Coś chyba jest nie tak z domem starców, w którym jej krewna spędziła swoje ostatnie lata. Próbuje odnaleźć miejsce namalowane na obrazie, który zmarła dostała wkrótce przed śmiercią.
Poirot i panna Marple to nie jedyni detektywi Aghaty Christie. Autorka tych klasycznych bohaterów stworzyła także Tommy’ego i Tuppence:...
Muad’Dib już dziewięć lat temu wyruszył na pustynie, zostawiając imperium swoim nowonarodzonym dzieciom, bliźniętom, Leto i Gainmie. Rolę regentki na Diunie pełni jego siostra, Alia. Planeta nie jest już jednak taka, jak przed laty: jej nawadnianie trwa, co zmniejsza populacje czerwi. Poza tym rodowi Artydów grozi wiele niebezpieczeństw: ród Corrinów knuje spisek przeciwko nim, a przemytnicy próbują znaleźć sposób na zniszczenie monopolu Diuny na melanż.
„Kroniki Diuny” to przepiękna seria, zarówno pod względem sposobu wydania, jak i jej wnętrza. „Dzieci Diuny” zaś to pełnoprawna kontynuacja, która w niczym nie ustępuje poprzednim częściom.
Seria przypomina konstrukcja nieco „Pieśń lodu i ognia” Martina: pierwszy tom był bardzo baśniowy i w miarę prosty pod względem fabularnym. Kolejne skupiają się zdecydowanie bardziej na politycznych zagrywkach. Na całe szczęście, Herbert nie tworzy setek bohaterów i rodów, skupiając sie na kilku, najbardziej istotnych w uniwersum, siłach, które maja wpływ na nasze postacie.
Przy tym styl autora „Kronik Diuny” jest po prostu zdecydowanie piękniejszy: dość poetycki, mający w sobie coś z baśniowości, sprawia, ze tego się po prostu nie chce czytać „na szybko”.
Trzeci tom to trzecie pokolenie rodu Artydów, które obserwujemy. Główne role przejmują tu dzieci Paula Muad’Diba oraz jego siostra, Alia. Dziewięciolatki, tak jak ich ciotka, zostały „wzbudzone” jeszcze w łonie matki, przez co niosą w sobie wspomnienia wszystkich swoich przodków. Z tego powodu tak naprawdę nie są dziećmi: mają miliony lat i niosą w sobie olbrzymią mądrość, co naprawdę w nich widać. Są sprytne i inteligentne, grając z „dorosłymi” we własną grę.
Samo rozwinięcie tej tematyki jest naprawdę dobrym pomysłem: dzięki temu w tym tomie nie brakuje „mistyki”, której w poprzednich częściach było chyba jednak nieco mniej.
W „Dzieciach Diuny” dość ciekawy jest watek dotyczący zmian ekologicznych na planecie: Arrakis zielenieje. Deszcze, niegdyś na niej niewystępujące, zaczynają spadać z nieba, co z jednej strony ułatwia życie mieszkańcom, a z drugiej sprawia, że melanż wkrótce może zniknąć z powierzchni planety.
Oczywiście same gry polityczne także są niezwykle ciekawe i dobrze wykreowane, jednak z jasnych powodów nie chce o nich więcej wspominać.
Uwielbiam całe uniwersum wykreowane przez Franka Herberta, dlatego chyba nic dziwnego nie ma w tym, że i trzeci tom serii uważam za bardzo dobrą książkę. Po prostu polecam: tę serię po prostu dobrze jest poznać.
Muad’Dib już dziewięć lat temu wyruszył na pustynie, zostawiając imperium swoim nowonarodzonym dzieciom, bliźniętom, Leto i Gainmie. Rolę regentki na Diunie pełni jego siostra, Alia. Planeta nie jest już jednak taka, jak przed laty: jej nawadnianie trwa, co zmniejsza populacje czerwi. Poza tym rodowi Artydów grozi wiele niebezpieczeństw: ród Corrinów knuje spisek przeciwko...
więcej Pokaż mimo to