-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać8
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2022-01-15
2023-01-11
Naprawdę dobry wybór esejów różnorodnych znawców fantastyki, który przedstawia science-fiction z każdej możliwej strony, próbując znaleźć definicję gatunku. Ponadto, złoto dla osób, które poszukują książki do pracy licencjackiej/magisterskiej i muszą gatunek jakoś opisać.
Naprawdę dobry wybór esejów różnorodnych znawców fantastyki, który przedstawia science-fiction z każdej możliwej strony, próbując znaleźć definicję gatunku. Ponadto, złoto dla osób, które poszukują książki do pracy licencjackiej/magisterskiej i muszą gatunek jakoś opisać.
Pokaż mimo to2022-12-31
Stephen Leeds ma halucynacje. Wyobraża sobie osobowości, które pomagają mu w codziennym życiu. Dzięki nim wie więcej niż zwykły człowiek. To pozwala rozwiązywać mu różne zagadki i pakować się w niebezpieczne przygody.
Ostatni raz czytałam Sandersona w 2017 roku. Wówczas trochę się na niego „obraziłam”, bo po obiecującym „Z mgły zrodzonym” kolejne pięć tomów cyklu stawało się coraz słabsze i słabsze. Jednak po latach uznałam, że dam mu szansę i sprawdzę jego „Legion”. I okazuje się, że albo źle wybrałam, albo po prostu jest mi z tym autorem nie do końca po drodze.
Ta niedługa książka zawiera trzy opowiadania/minopowieści Sandersona o jego bohaterze, Stephenie Leedsie i jest jedną z niewielu historii tego autora zahaczającą bardziej o fantastykę naukową, niż o czyste fantasy. Aczkolwiek to SF w wydaniu bardzo komiksowym. Nie ma tu zbyt dużej ilości technologii czy czegokolwiek takiego. Po prostu główny bohater ma zaburzenie osobowości, które w tej formie podpada bardziej pod tę „naukową” część fantastyki.
W gruncie rzeczy ta książka to właśnie komiksowa sensacja z drobną domieszką kryminału. Akcja goni akcję, a sama historia stoi przede wszystkim dialogami. Zaś ponieważ Leeds ma wokół siebie ponad 40 różnych osobowości, to te rozmowy tutaj naprawdę dominują. Opisów jest niewiele, tylko tyle, ile jest koniecznie potrzebne.
I jak najbardziej rozumiem, że komuś taka stylistyka może się najzwyczajniej w świecie podobać. Z tym że ja się do takich osób po prostu nie zaliczam. Nie przepadam za komiksem przeniesionym na karty książki – zwykle po prostu mi się to gryzie. Zwłaszcza w wydaniu sensacyjnym, bo po pierwsze, za sensacją ogólnie również nie przepadam, po drugie takie książki często wypadają zaskakująco… pusto, nijako. Tak jak w tym przypadku.
Brakuje mi tutaj czegoś. Czegokolwiek więcej. Wiem, że Sanderson potrafi być kreatywny i jest w stanie wymyślić ciekawe przypadku i światy, ale ten konkretny przypadek jest dla mnie dość wtórny. Nie interesowała mnie ani fabuła tych krótkich opowieści, ani relacje pomiędzy osobowościami Leedsa, których po prostu było zbyt dużo. I choć nie jest to tragicznie napisana rzecz, to po prostu czułam duże braki w trakcie lektury.
Jeśli moje „wady” uważacie za „zalety”, to jak najbardziej możecie sprawdzić „Legion”. Dobrze wiem, że jest grupa czytelników, która właśnie takich powieści szuka i dobrze też, że takie historie dla tych osób są. A ja jak na razie pewnie znów na jakiś czas porzucę twórczość Sandersona. Choć być może na krócej, bo coś mi od niego na półce już stoi.
Stephen Leeds ma halucynacje. Wyobraża sobie osobowości, które pomagają mu w codziennym życiu. Dzięki nim wie więcej niż zwykły człowiek. To pozwala rozwiązywać mu różne zagadki i pakować się w niebezpieczne przygody.
Ostatni raz czytałam Sandersona w 2017 roku. Wówczas trochę się na niego „obraziłam”, bo po obiecującym „Z mgły zrodzonym” kolejne pięć tomów cyklu stawało...
2022-12-30
Jonatan ma 21-lat i jest prywatnym detektywem. Z ledwością udaje mu się utrzymać, jednak najbliższe zlecenie ma zmienić wszystko. Jednak wokół niego zaczynają dziać się dziwne rzeczy: po ulicy jeżdżą rycerze, mgła sprawia, że zwykli ludzie zasypiają, a dziewczyna, w której się zauroczył, okazuje się Kopciuszkiem. Jeszcze nie wie, że światu grozi niebezpieczeństwo.
Niektóre kiepskie książki nie mają ani wstępu, ani rozwinięcia, ani zakończenia. „Jonatan – czas przepowiedni” do takich się nie zalicza. Autor pisze scenariusze filmowe i to troszeczkę widać. Jednocześnie to dalej powieść, która wygląda po prostu jak dzieło amatora, a nie kogoś, kto zawodowo zajmuje się słowem.
Według opisu wydawcy to oryginalna historia o walce dobra ze złem, w której świat baśniowy przenika się z realnym. Wszystko się zgadza poza jednym: oryginalnością. To powieść przygodowa jakich wiele, tylko od wielu z nich po prostu słabsza. Mamy tutaj przypadkowo złożoną drużynę, która musi pokonać wielkie zło, przeżywając przygody i zacieśniając więzi. To standard dla wielu powieści fantasy, tak samo, jak standardem jest łączenie świata realnego z baśniowością.
To jest jedna z tych książek, które są ogólnie kiepskie, ale nie aż tak, by cytować całe fragmenty, które same w sobie byłyby „tak złe, że aż dobre”. Po prostu człowiek poznaje opowieść kartka po kartce i coś mu nie gra. Świat jest zbudowany na kolanie, dialogi niemrawe, infantylnie bądź dziwnie prostackie, a całość jest wtórna i toporna, mimo prostego stylu, który lekko się przyswaja.
Braki warsztatowe autora naprawdę przejawiają się co chwilę. Już sam pomysł na zawód Jonatana jest trochę… mijający się z celem? Chłopak ma 21 lat. Zaraz po szkole wyniósł się z domu i został prywatnym detektywem. Ot tak, bez żadnego przeszkolenia. I choć ledwo, to jednak się utrzymuje, co nie brzmi mi na najbardziej realistyczną opcję.
Na samym wstępie nasz bohater ma bardzo realistyczny sen. Ale zamiast po obudzeniu się zrobić: och, ale to było realistyczne, lecimy dalej z życiem! To dostajemy długie wyjaśnienie na temat tego, że jest realistą i on w takie bujdy nie wierzy. A nikt mu nie sugerował, że ten sen był w jakikolwiek sposób prawdą.
Jego relacja z Kopciuszkiem też rozpoczyna się tak, jak musi zacząć się w książce napisanej przez „stereotypowego faceta”. Chłopak chodzi do pizzerii, by móc być bliżej ładnej kelnerki. Koleś ślini się na jej widok tuż po komentarzu narratora dotyczącego młodego wieku (poniżej 18 lat) dziewczyny – nie było to najsmaczniejsze. Następnie okazuje się, że bohaterka czyta mu w myślach i uważa, że jest wyjątkowy, bo ma bardziej niewinne myśli, niż inni mężczyźni.
Ponadto autor chyba nie ma pojęcia, jak się nosi zbroje, bo gdy nasz bohater chodzi w jednej, by się ukrywać, to gdy musi się przebrać, okazuje się, że (hehehe śmieszne) nie zabrał ze sobą innych ubrań, bo uważał, że nie są potrzebne. No bo wiecie, metal to się na gołą skórę zakłada.
Wyobrażam sobie, że wybitnie niewymagający czytelnik może się w trakcie lektury dobrze bawić. Bo coś tam w tej książce jest, jakiś potencjał przebija, całość jest nienadęta i lekka. Niemniej, mamy obecnie dostępne tony książek, które po prostu przyjemniej się czyta i które nie wyglądają, jak literacka amatorszczyzna, więc pytanie brzmi: po co się tym katować? (ja wiem, po co. By napisać tą pierwszą recenzję na Lubimy Czytać xD)
Jonatan ma 21-lat i jest prywatnym detektywem. Z ledwością udaje mu się utrzymać, jednak najbliższe zlecenie ma zmienić wszystko. Jednak wokół niego zaczynają dziać się dziwne rzeczy: po ulicy jeżdżą rycerze, mgła sprawia, że zwykli ludzie zasypiają, a dziewczyna, w której się zauroczył, okazuje się Kopciuszkiem. Jeszcze nie wie, że światu grozi niebezpieczeństwo.
Niektóre...
2022-12-29
Katastrofa sprawia, że Edward Pendrick jest jedynym ocalałym ze statku. Przypadkiem trafia na bezludną wyspę, na której mieszka jedynie doktor Moreau oraz jego asystent. Mężczyzna szybko zauważa, że naukowcy zachowują się w podejrzany sposób i powoli zaczyna odkrywać, co tak naprawdę dzieje się na samym środku oceanu.
„Wyspa doktora Moreau” to już trzecia powieść H. G. Wellsa, po którą sięgnęłam. W końcu udało mi się spełnić postanowienie, że nadrobię twórczość tego klasyka fanatyki i dotrzymałam dane samej sobie słowo. Te niedługie powieści (poza tą jeszcze „Wojnę światów” oraz „Wehikuł czasu”) przeczytałam w 2022 roku.
I nie powiem, bym poczuła się zaskoczona. Ponownie dostałam książkę, która w moim odczuciu jest napisana w bardzo prościutki sposób. Ładny, całkiem elegancki, ale jednak prosty. Przynajmniej dla mnie, osoby, która już trochę klasyki w życiu bądź co bądź przeczytała. Te książki od samego początku miały być literaturą rozrywkową i to jak najbardziej da się wyczuć w trakcie lektury.
Jednocześnie wydaje mi się, że tym razem uchwyciłam jeszcze mocniej różnicę pomiędzy współczesną fantastyką, a tymi pierwszymi powieściami. Mianowicie, aktualnie świat nierealistyczny jest budowany po to, aby opowiedzieć pewną opowieść. Wells pisał zaś po to, aby przedstawić czytelnikowi pewien motyw. I tak w „Wojnie światów” mamy koncept ataku obcych na Ziemię, w „Wehikule czasu” koncept podróży w przyszłość, a w przypadku „Wyspy doktora Moreau” koncept niekoniecznie etycznych eksperymentów.
Nie wątpię też, że w chwili publikacji, poruszała ona kuszące wizje i jednocześnie interesujące zagadnienia moralne. To książka, która wręcz pyta się o to, jak daleko możemy się posunąć dla dobra nauki i o to, czy na pewno ingerencja w naturę jest czymś, co powinniśmy robić. Bez wątpienia to tematy dalej aktualne do pewnego stopnia, acz dziś już raczej w nieco zmienionej formie. W końcu dziś wiemy, że eksperymenty doktora Moreau w tej formie raczej nie mogłyby zaistnieć.
Nie jestem osobą, która przy książkach H. G. Wellsa jakoś wybitnie się bawi. Czyta mi się te książki stosunkowo lekko, ale jednocześnie po prostu czuję w nich ich wiek. Są reliktem swoich czasów i jako taki, chce je poznać. Ale nie sięgam po nie scricte w celach rozrywkowych. Aczkolwiek osoby, które w życiu czytały mniej fantastyki i chcą gdzieś zacząć, być może będą pod tym względem czerpać z tych książek więcej.
Warto jednak dodać, że takie klasyki po prostu warto znać i jeśli chcecie wiedzieć, jak przed laty przedstawiano popularne fantastyczne motywy, to bez wątpienia powieści H. G. Wellsa będą prawdziwą kopalnią inspiracji.
Katastrofa sprawia, że Edward Pendrick jest jedynym ocalałym ze statku. Przypadkiem trafia na bezludną wyspę, na której mieszka jedynie doktor Moreau oraz jego asystent. Mężczyzna szybko zauważa, że naukowcy zachowują się w podejrzany sposób i powoli zaczyna odkrywać, co tak naprawdę dzieje się na samym środku oceanu.
„Wyspa doktora Moreau” to już trzecia powieść H. G....
2022-12-29
Na południu mieszka Abdullah. Młody handlarz nie jest zbyt zamożny, ale pewnego dnia w jego ręce trafia warty fortunę latający dywan. W ten sposób dostaje się do ogrodów zamieszkiwanych przez Kwiat Nocy, piękną córkę bogacza. Niestety, pewnego dnia dziewczyna zostaje porwana.
Miałam nadzieję, że wszystkie opinie uznające „Zamek w chmurach” za słabszy od „Ruchomego zamku Hauru” po prostu się mylą. W końcu wiele osób po prostu jest przywiązanych do bohaterów, a jednak ta część kręci się wokół Abdullaha, a nie Hauru oraz Sophii. Niestety, okazało się, że po prostu ta powieść na chyba wszystkich płaszczyznach wypada gorzej.
Nie chodzi o to, że to, tak ogólnie rzecz biorąc, jest zła powieść. To bardzo baśniowa historia, osadzona w świecie zainspirowanym krajami arabskimi, czy po prostu opowieścią o Aladynie. To niezwykle kuszące klimaty, a Diana Wynne Jones ma na tyle ładny styl, że to momentami naprawdę działa. Mój główny problem polega na tym, że w tym tomie po prostu czuć, że targetem tej powieści nie jest osoba dorosła, a dziecko.
„Ruchomy zamek Hauru” jest na tyle wyjątkowy, że w jego przypadku wiek odbiorcy nie ma większego znaczenia, ale tutaj moim zdaniem już jak najbardziej tak. Fabuła tej części jest dużo prostsza. To po prostu powieść drogi, w trakcie której bohater cały czas natrafia na inne przygody i inne postacie, z wielką „bitwą” na samym końcu.
Ponadto pierwszy tom stał dobrze poprowadzonymi relacjami postaci. Tutaj nic takiego nie ma miejsca. Relacja romantyczna głównego bohatera i Kwiatu Nocy jest po prostu bardzo niemrawa, a on sam nie sprawia zbyt sympatycznego wrażenia. Dla mnie jako dorosłego czytelnika Abdullah jest po prostu męczący, a sposób, w jaki zwraca się do wszystkich (kwiecisty i poetycki) mnie w żadnym stopniu nie bawi. Rozumiem, że 9/10-latek, który po tę książkę sięgnie, może być zadowolony, ale… ja nie.
Ponadto należy pamiętać, że to jedynie amerykańska wizja krajów arabskich tak jak choćby Aladyn w wersji Disneya. To nie jest książka, z której młody człowiek nauczy się o kulturze arabskiej, czy też pozna podstawy Islamu. I moim zdaniem nie ma w tym nic złego, tak długo, jak młody człowiek będzie rozumiał, że to jest po prostu fikcja, niemająca wiele wspólnego z rzeczywistością. Ale to jest już rola rodzica.
Chciałabym, by ten tom był po prostu ciekawszy i głębszy, tak jak robiła to pierwsza powieść z cyklu. Niemniej, jednocześnie zdaje sobie sprawę, że to mimo wszystko literatura dla dzieci, czy też „wczesnej młodzieży” i jako taka, jest po prostu w porządku. Dlatego o ile nie polecałabym jej tym, którzy chcą drugiego „Ruchomego zamku Hauru” to jako książka do biblioteczki dziecka może się jak najbardziej sprawdzić.
Uwaga, mimo tego, że to odrębne fabuły, tę książkę najlepiej czytać po pierwszym tomie cyklu.
Na południu mieszka Abdullah. Młody handlarz nie jest zbyt zamożny, ale pewnego dnia w jego ręce trafia warty fortunę latający dywan. W ten sposób dostaje się do ogrodów zamieszkiwanych przez Kwiat Nocy, piękną córkę bogacza. Niestety, pewnego dnia dziewczyna zostaje porwana.
Miałam nadzieję, że wszystkie opinie uznające „Zamek w chmurach” za słabszy od „Ruchomego zamku...
2022-12-28
Liliana ma wymagających rodziców. Próbując uciec przed światem, spędza czas w nowojorskim muzeum, szkicując zwiedzających. Przypadkiem trafia na nową wystawę dotyczącą starożytnego Egiptu. Tam zaś odkrywa, że jedna z mumii ożyła, a ona sama jest z młodym księciem związana za pomocą magii. Wspólnie muszą uratować świat.
Jako dziecko miałam fizia na punkcie starożytnego Egiptu, a wizja młodego faraona, wraz z którym miałabym przeżywać przygody była jedną z moich fantazji. Dlatego już, gdy w 2019 roku „Przebudzeni” zostali wydani w Polsce, byłam książką jak najbardziej zainteresowana. Ale z czasem o niej zapomniałam i tak dopiero pod koniec 2022 roku udało mi się z książką Colleen Houck zapoznać. I nie ma co ukrywać: to jest po prostu jedna z dość tanich młodzieżówek fantasy z romansem w roli głównej.
Już sama początkowa ekspozycja jest niezwykle toporna. Od razu dostajemy informacje, że główna bohaterka (narratorka) ma wymagających rodziców, nie może spotykać się z byle kim i że właściwie to nie ma konkretnego gustu, co do mężczyzn. Dziewczyna idzie niedługo na studia, czyli ma jakieś 19 lat. A poniewąż fabuła wymagała, by często spędzała czas w muzeum, to chodzi tam, by obserwować ludzi. Ten wątek nie ma żadnego znaczenia. Jest wyłącznie fabularną wymówką. Słabą, szczerze mówiąc.
Następnie dowiadujemy się, jak dokładnie wygląda nasza Liliana, ponieważ musi dokładnie przejrzeć się w lustrze, a potem dochodzi do spotkania bohaterki z Amonem, jej egipskim towarzyszem. Jak do tego dochodzi? A no tak, że przestraszona i skonfundowana dziewczyna non stop myśli o tym, jak przystojny i jak bardzo nie w jej typie jest protagonista. A to tylko pierwsze 40 stron.
Byłam gotowa na to, że tego typu powieść będzie lekka, ale przy tym niezbyt wiarygodna. Nie oczekiwałam jakiejś szczególnie wygórowanej fabuły i dobrze, bo takiej tu po prostu nie ma. Ratujemy świat, podróżując po świecie. I choć Liliana nie ma swoich funduszy i mieszka z rodzicami to nikt nawet nie zwraca uwagi na to, że tymczasowo opuściła kraj. No kto by się takimi detalami przejmował? Biorąc pod uwagę, że nie jest to książka dla 10-12 latka, a raczej osoby w wieku 14-17 lat to wydaje mi się, że niestety, czytelnik może już na to zwracać uwagę.
I gdyby po prostu autorka skupiła się na przygodzie, to naprawdę byłabym po prostu zadowolona z lekkiej, nostalgicznej dla mnie lektury. Problem polega na tym, że przygoda jest tu tylko wymówką do romansu. Amos i Liliana co chwilę zostają sam na sam. Dziewczyna zaś non stop myśli jak bardzo jest przystojny (początkowo jeszcze, że go nienawidzi, ale szybko sama traci w to wiarę) i narzuca się chłopakowi, który wyraźnie woli się odizolować. Co właściwie jest całkiem ciekawe, bo w tym przypadku to ona jest tą bardziej toksyczną stroną. Amon naprawdę próbuje budować dystans, jednocześnie troszcząc się o towarzyszkę i wyjaśniając jej, ile może z całej tej dziwnej sytuacji.
Oczywiście nie ma się co spodziewać po tej książce dobrze rozbudowanego systemu magicznego, czy poszanowania dla historii. To też tu kuleje. I jasne, Amon jest postacią wymyśloną przez autorkę, ale jeśli osadza się bohatera w czasach przed faraonami, to wypadałoby wiedzieć choćby o tym, że Dolina Królów była wykorzystywana jako miejsce pochówku dopiero znacznie później.
Mimo wszystkich swoich wad „Przebudzeni” jest po prostu przeciętną, dość toporną i stosunkowo „tanią” młodzieżówką fantasy dla młodzieży. W gruncie rzeczy to niewinna przygoda. Nie mogę jej wprawdzie z czystym sumieniem wszem wobec polecać, ale jednocześnie jest lekka w przyswojeniu, a książek fantasy z motywem starożytnego Egiptu nie ma aż tak dużo, więc jeśli ktoś konkretne tego szuka, to właściwie nie ma w czym przebierać. A wtedy dobre i to.
Liliana ma wymagających rodziców. Próbując uciec przed światem, spędza czas w nowojorskim muzeum, szkicując zwiedzających. Przypadkiem trafia na nową wystawę dotyczącą starożytnego Egiptu. Tam zaś odkrywa, że jedna z mumii ożyła, a ona sama jest z młodym księciem związana za pomocą magii. Wspólnie muszą uratować świat.
Jako dziecko miałam fizia na punkcie starożytnego...
2022-12-27
Załoga Holdena ma teraz nowych członków, nastoletnią Teresę oraz jej psa. Gdy chcą odstawić dziewczynę do szkoły z internatem, zostają zaatakowani przez kobietę, która ma zamiar odebrać córkę jednego z kluczowych przywódców. Wkrótce okazuje się, że to był najmniejszy z ich problemów.
Na Merlina, w końcu to koniec. Jak mi ulżyło!
Mam wrażenie, że o tym cyklu napisałam już wszystko, co mogłam i że właściwie nie ma o czym mówić. „Upadek Lewiatana” to kolejny schematyczny i moim zdaniem stosunkowo nudny (choć nieco mniej niż poprzedni) tom cyklu duetu skrywającego się przed pseudonimem James S. A. Corey. Wyróżnia się jednak tym, że jest ostatnią powieścią w ramach tego cyklu i nie ukrywam, naprawdę niezmiernie mnie to raduje.
Tu nawet nie ma czego do końca podsumowywać. Te dziewięć grubych tomów to tak naprawdę co najwyżej rozwleczona trylogia, o której już i tak napisałam zbyt dużo słów. Ale to nie mogła być trylogia, jako że autorzy chcieli chyba pokazać upływ czasu pomiędzy początkiem a końcem całej przygody. Moim zdaniem dużo lepiej całość mogłaby wyjść, gdyby stworzyli z tego trzy trylogie, każdą z inną ekipą i w nieco większym odstępie czasowym.
Dlaczego? Akcja cyklu rozgrywa się gdzieś pomiędzy Jimem Holdenem w wieku lat 20-paru a Jimem w wieku lat 60-70-paru. I choć to długi czas dla człowieka, to dla ludzkości podbijającej kosmos już niekoniecznie. Dlatego też z jednej strony cykl jest fabularnie rozwleczony, by ten czas mógł minąć, z drugiej to w dalszym ciągu za mało, abym uwierzyła w to, gdzie jest ludzkość po tych kilkudziesięciu latach. Trzy trylogie, każda po np. 40-50 latach od poprzedniej dałaby lepsze wrażenie upływającego czasu oraz potencjalnie ciekawsze konflikty oraz linie fabularne.
Jednocześnie takie krótsze opowieści są chyba mniej męczące dla pisarzy, a mam wrażenie, że to akurat tutaj miałoby spore znaczenie…
W każdym razie ostatni tom nie zaskoczył mnie niczym. Takiego zakończenia mniej więcej się spodziewałam, zwłaszcza biorąc pod uwagę tytuł pierwszego i ostatniego tomu. Dzieją się rzeczy i jest dramatycznie, niby trochę bardziej, niż w poprzednich częściach, ale i tak całość napisana jest na schemacie konflikt->eskalacja->trudne wybory i bitwa w kosmosie. Rozwiązania „zagadki” spodziewałam się niemal od początku i właściwie nie jest ono niczym szczególnie oryginalnym. Ot, cieszę się z dotrwania do końca, nie z tego, jak całość została poprowadzona.
Nie wiem, czy polecam ten cykl. Mam do niego nostalgię, lekko się go czyta i jeśli ktoś szuka takiej niewymagającej zbyt dużego skupienia, ale jednocześnie militarnej rozrywki to proszę bardzo. Ale jednocześnie znam sporo lepszej fantastyki naukowej, nawet w rozrywkowej kategorii…
Załoga Holdena ma teraz nowych członków, nastoletnią Teresę oraz jej psa. Gdy chcą odstawić dziewczynę do szkoły z internatem, zostają zaatakowani przez kobietę, która ma zamiar odebrać córkę jednego z kluczowych przywódców. Wkrótce okazuje się, że to był najmniejszy z ich problemów.
Na Merlina, w końcu to koniec. Jak mi ulżyło!
Mam wrażenie, że o tym cyklu napisałam już...
2022-12-18
Rodzina naukowców wraz z dwójką dzieci ucieka przed zagrożeniem. Zmuszona do lądowania, trafia na planetę zamieszkiwaną przez Szpony: czworonożne istoty, które w oderwaniu od pozostałych ras stworzyły unikatową cywilizację.
„Ogień nad otchłanią” jest dla mnie książką dosyć… dziwną w odbiorze. Początkowo nie do końca rozumiałam, o co do końca chodzi, ale z fantastyką tak bywa, że czytelnik musi się trochę „wgryźć” w świat przedstawiony. Potem powoli zaczęłam łączyć fakty, aby ostatecznie częścią historii być naprawdę mocno zainteresowana, a część… mieć kompletnie gdzieś.
Ta część, która była dla mnie zrozumiała i interesująca to opisy samej cywilizacji Szponów. Wraz z ludzkimi bohaterami krok po kroku zaczynamy ją poznawać, a w końcu rozumieć. Koncept Vernora Vinge jest bez wątpienia jednym z ciekawszych, na jakie wpadłam od dawna, dlatego samo czytanie o nim było dla mnie dobrą przygodą.
Książka ma jednak też drugi wątek, wychodzący poza planetę Szponów. Związany z główną linią fabularną, ale jednak odrębny. I ten zdawał się do mnie nie docierać. Nudził i sprawiał, że nie miałam ochoty na dalsze czytanie lektury, co ostatecznie sprawiło, że pastwiłam się nad nią kilka dobrych tygodni. A choć to powieść z tych dłuższych to jednak nie najdłuższych – te ok. 600 stron jest raczej standardem, a nie wyjątkiem w fantastyce.
To może wynikać z faktu, że mamy tutaj, mimo wszystko, fantastykę naukową raczej po stronie „hard” niż „science fantasy”. Zauważyłam zaś, że przy tego typu książkach osobiście muszę po prostu trafić. Albo sposób budowania świata i przedstawiania jego konkretnych fragmentów będzie dla mnie adekwatny i zrozumiały, albo nie siądzie – i tyle. Nie jestem w końcu specjalistą od nauk ścisłych. Ponadto ta książka jednak ma już kilkadziesiąt lat, a takie starsze SF też potrafi być nieco toporne.
Absolutnie nie żałuję tego, że po książkę Vernora Vinge sięgnęłam. Tego typu trudniejsza fantastyka daje jednak pewną satysfakcję z poznania jej i próby zrozumienia, nawet jeśli nie w pełni to wychodzi. Jednak zawsze przy takich lekturach odczuwam tę odrobinę zawodu. Bo przecież mogłam się przy tej książce znacznie lepiej bawić, czy to gdybym sama miała większą wiedzę, bardziej skupiła się na lekturze, albo gdyby autor nieco inaczej poukładał słowa.
Rodzina naukowców wraz z dwójką dzieci ucieka przed zagrożeniem. Zmuszona do lądowania, trafia na planetę zamieszkiwaną przez Szpony: czworonożne istoty, które w oderwaniu od pozostałych ras stworzyły unikatową cywilizację.
„Ogień nad otchłanią” jest dla mnie książką dosyć… dziwną w odbiorze. Początkowo nie do końca rozumiałam, o co do końca chodzi, ale z fantastyką tak...
2022-12-05
„Idiota skończony” to antologia, która miała bodaj być jakąś jubileuszową książką Fabryki Słów. Coś jednak nie wyszło i ukazała się znacznie później, niż miała, a poza tym mam wrażenie, że przeszła bez echa. Kojarzę ją z premier w 2018 roku, ale nie zwróciłam na nią wtedy szczególnej uwagi, a w tym konkretnym roku byłam bardzo na bieżąco z nowościami i książkowymi mediami społecznościowymi, więc gdyby było inaczej: pamiętałabym.
I właściwie jak najbardziej rozumiem dlaczego. Antologię, ogólnie rzecz biorąc, mają tendencje do bycia nudnawymi. Trzeba przebić się przez większość opowiadań dla tych kilku, które nadają się do dłuższej rozmowy na ich temat. Z tym że w tym przypadku… nie do końca jest po co. A przynajmniej jeśli jest się czytelnikiem z podobnymi preferencjami do mnie.
W tym zbiorze można znaleźć dwanaście tekstów, w tym dwa napisane przez kobiety. Nie wspomniałabym o tym, gdyby nie to, że to właśnie te dwa najbardziej się wyróżniają. Autorką tekstu, które posłużyło antologii za tytuł, jest Aneta Jadowska. Ten sam tekst dał początek całej serii opowiadań, które obecnie można znaleźć w liczącym dwa tomy cyklu „Klan Koźlaczków”. Nie jest to najlepsze opowiadanie jako takie. Ot, miłe, obyczajowe, słodkie. Babskie. Ale właśnie przez to na tle pozostałych po prostu się wyróżnia.
Drugie opowiadanie zostało stworzone piórem Ewy Białołęckiej i nosi tytuł „Garażowy”. To lekkie, żartobliwe fantasy, którego akcja rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości, w której ludzie zamiast kotków, adoptują skrzaty domowe. Ma w sobie sporo życia, ale w ogólnym rozrachunku to miły, rozrywkowy, ale… przeciętniak.
Tyle że pozostałe dziesięć tekstów to niemal wyłącznie stereotypowo męska fantastyka. Taka, w której roi się od militariów, są zombie i końce świata, jest mhrocznie i surowo, a przy tym wszystkim to rozrywkowa pulpa, niewiele do czegokolwiek wnosząca. Z tym że w przeciwieństwie do tekstów Jadowskiej i Białołęckiej, te zlewają się w całość. Osobiście nie przepadam za militariami, zombie też mnie szczególnie nie interesują, a jeśli szukam smutnego klimatu to wolę nostalgię od marazmu życiowego. Dlatego te teksty były dla mnie najzwyczajniej w świecie męczące.
Jedyne nazwisko, które wybija się w moim odczuciu pozytywnie, jest Marcin Podlewski. Z tego, co rozumiem, jego opowiadanie rozgrywa się w tym samym uniwersum, co jego popularnej powieści, bo pierwszy człon jego tytułu to „Głębia”. Jednocześnie w trakcie lektury miałam wrażenie, że jednak powinnam o tym świecie wiedzieć coś więcej, niż to, że istnieje, nim zabrałam się za lekturę.
Fabryka Słów kiedyś należała do moich ulubionych wydawców. Dziś sięgam raczej po pojedyncze, starsze tytuły, które się u nich pojawiają. I jeśli miałabym oceniać wyłącznie po tej antologii, to słusznie. Bo po prostu ich opowieści nie bardzo mnie interesują.
„Idiota skończony” to antologia, która miała bodaj być jakąś jubileuszową książką Fabryki Słów. Coś jednak nie wyszło i ukazała się znacznie później, niż miała, a poza tym mam wrażenie, że przeszła bez echa. Kojarzę ją z premier w 2018 roku, ale nie zwróciłam na nią wtedy szczególnej uwagi, a w tym konkretnym roku byłam bardzo na bieżąco z nowościami i książkowymi mediami...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-04
Brat 21-letniej Krystyny zaginął trzy lata wcześniej. Na pogrzebie jednego z jego znajomych młoda kobieta spotyka dziennikarza, który zdradza jej, że pracuje nad dziwną sprawą samobójstw w niewielkiej miejscowości. Prosi dziewczynę o pomoc w jej rozwiązaniu.
„Jesień zapomnianych” to powieść kończąca cykl o Krystynie Lesińskiej. Ten zaczął się od sprawy kryminalnej ze starszą panią w roli głównej, a skończył na pierwszej sprawie dociekliwej pani detektyw. I niestety, choć to dalej solidna lektura, to w moim odczuciu wypada najsłabiej ze wszystkich trzech.
Anna Kańtoch ma dobry warsztat i pisze w sposób jak najbardziej przemyślany. Dlatego jej książki po prostu dobrze się czyta, także tę. Jednak o ile „Jesień zapomianych” to solidna powieść, o tyle jest po prostu nieco nudniejsza i bardziej mdła od poprzednich z cyklu, niestety wybijając się na ich tle negatywnie. Przedstawiona sprawa wydała mi się rozpisana trochę sztucznie jakby na siłę. Bardziej po to, by podpiąć pod to wszytko wątek brata Krystyny. W końcu to miał być ostatni tom, który miał domknąć sprawę jego zaginięcia.
Mam wrażenie, że problemem tej książki może być brak satysfakcjonującego rozwiązania żadnej ze spraw. Główny wątek kryminalny wypada w moim odczuciu raczej niezbyt emocjonująco, a jego zakończenie jest z jednej strony zbyt „oczywiste”, zaś z drugiej trochę mało wiarygodne, przynajmniej dla mnie. Wątek brata Krystyny nie został zaś domknięty w 100%, co jak najbardziej rozumiem i szanuję, ale to, co dostajemy, mi po prostu nie przyniosło wystarczającej satysfakcji.
Jednak mimo wszystko przez tę książkę po prostu się płynie. Styl Kańtoch w przypadku tej powieści jest dość lekki, przyjemny, a jednocześnie po prostu ładny, szczególnie jak na komercyjny kryminał. Bohaterów obserwuje się całkiem przyjemnie, tempo jest odpowiednie, wszystko po prostu składa się dobrze w całość. Z tym że po prostu mam pełną świadomość tego, że Kańtoch potrafi lepiej. Dużo lepiej.
Miałam nadzieję na nieco lepsze zakończenie cyklu, ale mimo wszystko miło spędziło mi się czas z tą lekturą. Jeśli miałabym wybrać najlepszy tom z cyklu, to bez wątpienia byłaby to część druga, ta niestety jest w moim odczuciu najsłabsza, ale… cóż, któraś musi być, prawda? Tak czy siak, całość polecam, o ile ktoś szuka po prostu solidnie napisanej rozrywki.
Brat 21-letniej Krystyny zaginął trzy lata wcześniej. Na pogrzebie jednego z jego znajomych młoda kobieta spotyka dziennikarza, który zdradza jej, że pracuje nad dziwną sprawą samobójstw w niewielkiej miejscowości. Prosi dziewczynę o pomoc w jej rozwiązaniu.
„Jesień zapomnianych” to powieść kończąca cykl o Krystynie Lesińskiej. Ten zaczął się od sprawy kryminalnej ze...
2022-12-03
Yura i Makoto to młode małżeństwo, które zaraz po ślubie odkrywa, że obydwoje jeszcze TEGO nie robili. Jak będzie wyglądać ich droga i wspólna nauka?
Naprawdę nie chciałam zaczynać czytać mangi od tego typu historii. Ale tak się złożyło, że tom pierwszy „Miłość krok po kroku” leżał mi pod ręką, nie był długi i… no tak jakoś się stało, OK? Ale o dziwo, jestem zaskakująco pozytywnie zaskoczona tym komiksem.
Jeśli człowiek szybko przejrzy tylko strony tej historii, to istnieje spora szansa, że w pierwszej chwili uzna tę mangę za pornografię. Nie oszukujmy się, na większości stron przedstawione są strony łóżkowe, a na pozostałych są omawiane. Z tym, że jeśli człowiek się wczyta, to szybko odkryje, że całość podana jest lekko, z humorem i… jej celem wcale nie jest zaspokojenie czy „podjudzenie żądz czytelnika”. Ta manga, moim zdaniem, ma przede wszystkim na celu edukowanie czytelnika.
Po pierwsze historia toczy się wokół problemów Yuri i Makoto. Fabuła jest bardzo pretekstowa i krok po kroku prowadzi nas przez to, co może przytrafić się młodym ludziom, którzy dopiero rozpoczynają współżycie. Forma mangi jest oczywiście przy tym bardzo obrazowa, ale i prosta w przyswojeniu. Przez to wydaje mi się, że ma szansę na niezanudzenie czytelnika, a jeśli ten ma się czegoś z tego nauczyć to… właściwie czem unie?
Po drugie, w tej mandze po prostu pojawiają się edukacyjne plansze, np. przestawione są różne kształty błony dziewiczej. Ot tak, nagle narrator wyjaśnia nam, co jest czym.
Przez to sama manga jest dość toporna, a przynajmniej tak bym określiła ją ja – człowiek z rzadka sięgający po komiksy, a po mangi to już w ogóle. Ale jednocześnie doceniam lekki humor i walory edukacyjne: mimo wszystko to bardziej przystępna forma niż podręcznik, czy poradnik z cringowymi żartami.
Yura i Makoto to młode małżeństwo, które zaraz po ślubie odkrywa, że obydwoje jeszcze TEGO nie robili. Jak będzie wyglądać ich droga i wspólna nauka?
Naprawdę nie chciałam zaczynać czytać mangi od tego typu historii. Ale tak się złożyło, że tom pierwszy „Miłość krok po kroku” leżał mi pod ręką, nie był długi i… no tak jakoś się stało, OK? Ale o dziwo, jestem zaskakująco...
2022-12-03
„Piknik na skraju drogi i inne utwory” to omnibus długi na jakieś 900 stron, zawierający pięć powieści Arkadija i Borysa Strugacckich. Nazwisko tych braci jedynie wcześniej „obiło mi się o uszy”: czytając omówienia i relacje o polskiej fantastyce z PRL-u, raz na jakiś czas się pojawiało, ale nigdy nie zgłębiałam ich tematu bardziej. W końcu jednak przyszła na to okazja, w trakcie odkryłam, że to kolejni twórcy, którzy nie są dla mnie, tak po prostu.
Początkowo wydawało mi się, że wszystko jak najbardziej gra. Być może to kwestia tłumaczeń, ale sam styl wydawał mi się bardzo klarowny, przystępny i zaskakująco współczesny. Jednak przy tym autorzy podają ekspozycje w inny sposób, niż robi się to obecnie, bądź też nie ma jej w ogóle, jakby świat przestawiony był dla nich jasny. To kończyło się tym, że musiałam sprawdzać opisy historii w innych źródłach i dopiero wtedy zaczynałam jako-tako jarzyć o czym w ogóle czytam.
Jest tu trochę fajnych konceptów, które do dziś wydają się albo fajne pod kątem komercyjnym, albo po prostu interesujące. Mamy więc np. instytut badający magię, czy świat z zonami, w których kosmici pozostawili swoje przedmioty. Pojawia się też motyw kosmicznego podróżnika badającego quasi-średniowieczny świat, jak w „Panu Lodowego Ogrodu” Grzędowicza (choć ten pojawił się znacznie później i być może był nawet częściowo zainspirowany pracą Strugacckich).
Mam wrażenie, że tu pojawia się ten sam problem, który mam z powieściami z PRL-u: nie potrafię wyłapać dwuznaczności, myślę już inaczej, niż twórcy, na inne rzeczy zwracam uwagę. Zwłaszcza że jednak jestem czytelnikiem wychowanym na literaturze anglosaskiej i polskiej, acz bazującej raczej na dziełach zachodnich. Ponadto generalnie nie przepadam za marazmem i smutkiem, jaki pojawia się w literaturze wschodniej, więc to może być kolejny powód, dla którego taka literatura nie jest „moja”.
To wszystko sprawia, że ja po prostu nie czuje się na siłach, by w pełni przeanalizować każdą z tych powieści. Sprawdziłam je. Nie podobają mi się do końca, choć widzę, że mogłyby, gdyby zostały napisane trochę inaczej. Dobrze, że się za nie zabrałam i sprawdziłam, bo teraz Strugaccy nie będą tylko słowem, na które czasem wpadam, a faktycznymi pisarzami, któremu udało się przebić twórczością z Bloku Wschodniego na zachód. Ale czy będę grzebać w ich twórczości dalej? Raczej nie w najbliższej przyszłości.
„Piknik na skraju drogi i inne utwory” to omnibus długi na jakieś 900 stron, zawierający pięć powieści Arkadija i Borysa Strugacckich. Nazwisko tych braci jedynie wcześniej „obiło mi się o uszy”: czytając omówienia i relacje o polskiej fantastyce z PRL-u, raz na jakiś czas się pojawiało, ale nigdy nie zgłębiałam ich tematu bardziej. W końcu jednak przyszła na to okazja, w...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-11-26
Laura samotnie wychowuje syna, ponieważ jej ukochany Pete zaginął w tajemniczych okolicznościach. Nie wie o tym, że mężczyzna zginął i trafił do Raju, gdzie przeżywa przygody z archaniołem Gabrielem i piękną Wenus.
„Inkwizycja symetrii istnienia” trafiła do mnie tylko dlatego, że chciałam zakończyć korzystanie z portalu Czytam Pierwszy, a miałam na swoim koncie zbędne punkty. W międzyczasie ten zakończył działalność, więc książka Adama Kossa chwilę poczekała na swoją kolej. Ta jednak na jej nieszczęście w końcu nadeszła.
Przyznam, że czytając opinie na jej temat, zwłaszcza na portalu Lucimy Czytać, trochę się dziwiłam. Wywyższały tę historię, jakby była czymś wyjątkowym i niezwykłym, jednocześnie nie podając szczegółów fabularnych. Teraz, po jej przeczytaniu, mam podejrzenie, że przynajmniej część z autorów tych tekstów wcale do wnętrza „Inkwizycji symetrii istnienia” nie zajrzała.
Nie wiem, od czego mogę zacząć omawianie jej treści. Może od stylu autora? Chciałabym napisać, że Koss pisze jak nastolatek, ale to dla nastolatków byłoby chyba obraźliwe. Jednak w trakcie lektury dałam bliskiej osobie do przeczytania kilka stron i usłyszałam werdykt, z którym nomen omen się zgadzam: to jest pisane jak kolorowy szmatławiec dla kobiet sprzed X lat, z historiami z życia wziętymi w stylu: „Pukało mi w domu, a to DUCH”. Tekst jest poprawny gramatycznie, wyjątkowo prosty, ale jednocześnie zdania brzmią nienaturalnie, niczym najczystsza grafomania.
Nie mam pojęcia, czym ta powieść miała być fabularnie. Opis sugeruje wielką opowieść o muzyce, niebie, piekle, problemach społecznych, z jakimi borykała się Polska w PRL-u, miłości i innych takich. Nie absurdalną komedię, a do tego tej książce jest najbliżej.
Wszystko zaczyna się, w wydawałoby się, realistycznym świecie, od bardzo niesmacznego opisu zbliżenia Laury z człowiekiem, którego dopiero poznała, gdy w tle jej pięcioletni syn gra coś na bębenku. Następnie poznajemy jej przeszłość i to, w jaki sposób poznała Petera. Wtedy to mężczyzna staje się głównym bohaterem, a realizm kończy się, na rzecz sama nie wiem czego. Niespodziewanie obserwujemy atak ninja, a następnie nasz protagonista budzi się w niebie, widząc archanioła Gabriela w tradycyjnym chińskim stroju i poznaje piękną boginię Wenus, która pomaga wybrać mu ubrania. A później… cóż, później wcale nie jest normalniej.
To nie jest książka napisana i wydana przez profesjonalistę z dobrym warsztatem. To być może źródło idiotycznie absurdalnych i śmiesznych cytatów, ale na pewno nie dobra literatura, poruszająca intrygujące tematy. Nie polecam wydawać na to złamanego grosza: autor, jeśli naprawdę chce zostać pisarzem, musi najpierw nauczyć się podstaw tworzenia prozy.
Laura samotnie wychowuje syna, ponieważ jej ukochany Pete zaginął w tajemniczych okolicznościach. Nie wie o tym, że mężczyzna zginął i trafił do Raju, gdzie przeżywa przygody z archaniołem Gabrielem i piękną Wenus.
„Inkwizycja symetrii istnienia” trafiła do mnie tylko dlatego, że chciałam zakończyć korzystanie z portalu Czytam Pierwszy, a miałam na swoim koncie zbędne...
2022-11-24
Ojciec Sofji wyruszył na wyprawę badawczą, zostawiając córkę samą w uniwersyteckim mieszkaniu. Gdy jego powrót przedłuża się, nastoletnia dziewczyna zostaje wysłana na nauki do czarodziejki. Nic jednak nie idzie tak, jak powinno.
Są cykle, które są powieściami. I są takie, które są jedną długą powieścią podzieloną na części. „Agla. Alef” to ten drugi przypadek, w formie wyjątkowo wyrazistej: choć kończy się NA CZYMŚ, to nie jest to żadne, nawet najmniejsze, zakończenie historii jako takiej.
I to należy wziąć pod uwagę, sięgając po tę książkę Radka Raka. Warto również wiedzieć, że jest to historia zupełnie inna od tego, co do tej pory ten autor pisał. Choć pojawiają się tu drobne elementy realizmu magicznego i typowe dla Raka motywy (np. nawiązanie do kultury wschodniej Polski czy też Rosji, trochę żydowskich klimatów) to jest to przede wszystkim przygodowa i młodzieżowa powieść fantasy, z całym inwentarzem. Dlatego osoby czytające autora „Baśni o wężowym sercu” właśnie dla jego mistycyzmu i braku pewnej… klarowności w historii, mogą potencjalnie poczuć się zawiedzione.
Ale ja, jako człowiek, co jednak preferuje klasyczne fantasy, bawiłam się w trakcie lektury tej ⅓ powieści wyśmienicie i właściwie na tym mogłabym poprzestać. Niemniej, coś jednak wypadałoby wyjaśnić.
Po pierwsze, Rak pięknie pisze. Nie tylko jest wyjątkowo elokwentny, nawiązuje do wielu dzieł, ale składa barwne i bujne zdania. Jednocześnie nie boi się realistycznych opisów i wulgaryzmów, które nadają całości odpowiedniego tonu i smaku. Mimo wszystko mamy w historii przecież ludzi ulicy, czy młode, często zbuntowane osoby, a te przecież nie mówią do siebie wyłącznie poezją. To wszystko sprawia, że mimo młodzieżowości historii, tę książkę po prostu czyta się jak literaturę.
Po drugie, choć to powieść przygodowa, to ta ⅓ książki jest wstępem do większej całości. Dlatego Rak nie śpieszy się. Stopniowo buduje klimat, pokazuje czytelnikowi świat i pozwala bohaterce się, mówiąc potocznie, poszlajać. Choć bezustannie coś się w tej historii dzieje to ta część snuje się powoli i pięknie jednocześnie, co mi jak najbardziej odpowiada.
Po trzecie, autor sięga raczej po klasyczne motywy. Nie próbuje odkryć czegoś zupełnie nowego, a raczej dokłada trochę siebie, swojej wiedzy i wrażliwości, do tego, co czytelnik już zna. I to również mi odpowiada: nie zawsze trzeba przełamywać każdy możliwy schemat, zwłaszcza że to wszystko tutaj moim zdaniem po prostu dobrze gra.
Dodać mogę jeszcze, że Rak buduje swoją główną bohaterkę, Sofię, w naprawdę solidny sposób, krok po kroku tworząc z niej charakter, który faktycznie może wziąć udział w bezpiecznej przygodzie i przeżyć, a nie tylko popełniać głupi błąd za błędem. Jej rozwój jest, moim zdaniem, poprowadzony naprawdę zręcznie. Zauroczył mnie też sposób, w jaki ta nastoletnia protagonistka się uczy, np. przejmując pewne frazy od otaczających ją dorosłych, ale wykorzystując je w sposób zręczny i inteligentny, przez co na pierwszy rzut oka wcale nie wygląda to, jak umyślny zabieg autora.
Po raz kolejny przekonuje się, że jeśli czytać młodzieżówki to polskie, nie te zagraniczne, pisane zwykle wyłącznie od schematu. Nie wiem, co prawda, czy w niektórych momentach ta powieść dla części młodzieży nie będzie miała zbyt wysokiego punktu wejścia. W końcu język Raka waży nieco więcej, niż język tłumaczonej anglosaskiej literatury (a w podobny sposób piszą też popularni polscy autorzy książek młodzieżowych, jak Aneta Jadowska). Ale z drugiej strony, jeśli styl i tempo akcji będą czytelnikowi odpowiadać, to ta książka ma w sobie wszystko, co jest w powieściach młodzieżowych popularne: silną główną bohaterkę, wspaniały akademicki klimat i… homoseksualny romans.
Ojciec Sofji wyruszył na wyprawę badawczą, zostawiając córkę samą w uniwersyteckim mieszkaniu. Gdy jego powrót przedłuża się, nastoletnia dziewczyna zostaje wysłana na nauki do czarodziejki. Nic jednak nie idzie tak, jak powinno.
Są cykle, które są powieściami. I są takie, które są jedną długą powieścią podzieloną na części. „Agla. Alef” to ten drugi przypadek, w formie...
2022-11-20
Minęło pięć lat. Ukochany Nahri nie żyje, a ona została zmuszona do małżeństwa z synem znienawidzonego władcy, który ślepo podąża za swoim ojcem. Młoda uzdrowicielka wpada coraz głębiej w sieć pałacowych intryg.
Byłam gotowa zarówno na to, że „Królestwo miedzi” okaże się przyjemną lekturą, jak i na to, że to będzie książka, która nie będzie miała zbyt wiele sensu. Nie spodziewałam się jednak, że będzie jednocześnie tak poważna i… nudna!
„Miasto mosiądzu” stało dla mnie relacjami: Dara i Nahri stanowili przyjemny do obserwowania duet. Za to nie kupowałam politycznego aspektu: podział na dobrych i złych wydawał mi się dosyć prostatki, a strony konfliktu nie zostały dla mnie zbyt klarownie opisane. W drugim tomie sprawa jest już jaśniejsza, ale… no właśnie, jest „ale”.
Tom pierwszy był przede wszystkim przygodówką, z odkrywaniem nowego świata i stosunkowo subtelnym romansem na pierwszym planie. Niestety, „Królestwo miedzi” nie skupia się już wcale na relacji Dary i Nahri, bo ta z przyczyn fabularnych właściwie w tym tomie nie istnieje. Za to autorka skupiła się na pisaniu „poważnej” fantastyki, skupionej na pałacowych intrygach. Niestety, moim zdaniem to po prostu w tym przypadku nie działa. Między innymi dlatego, że zabrakło tu na tyle charyzmatycznych postaci, które te intrygi mogłyby ciągnąć. To, wraz ze wspomnianym już wcześniej klarownym podziałem na dobro i zło sprawia, że całość łatwo da się przewidzieć i właściwie czytelnik nie ma dylematu, komu kibicować. Zaś te postacie, którym kibicować się powinno, nie są na tyle dobrze rozpisane, by to kibicowanie było szczególnie emocjonujące.
Właściwie całość skupia się na obserwowaniu Nahri, która wymyka się niechcianemu mężowi, odkrywa jego pojedyncze (niezbyt zaskakujące) sekrety i próbuje zbudować coś własnego, wbrew woli władcy. Mamy oczywiście wątki poboczne: jeden związany z (powiedzmy, aby nie spoilerować) tajnym ugrupowaniem oraz jeden związany z księciem Alim. Z tym że ten pierwszy skupia się na snuciu planów, które efekty dają dopiero pod koniec książki i właściwie moim zdaniem lepiej byłoby, gdyby autorka nie odkrywała wszystkich kart od razu. Ten drugi jest ciekawszy, ale jednocześnie mam wrażenie, że ta postać w drugim tomie jest mniej sympatyczna, niż w pierwszym i szczerze mówiąc, trochę mnie drażniła.
Z jednej więc strony fajnie, że autorka zaczęła cykl jako coś dla starszej młodzieży, a następnie postarzyła nieco bohaterów i spróbowała sił w poważniejszym fantasy, ale mam wrażenie, że ta historia ma po prostu zbyt słabe fundamenty, by budować na niej polityczne intrygi. I dlatego cóż, wyszło, jak wyszło.
Niemniej, muszę oddać Chakraborty, że ma całkiem niezły styl i naprawdę sporo potencjału. Najpewniej sięgnę po trzeci tom, by po prostu tę historię zakończyć, ale szczerze przyznam: chętniej wezmę się za jakiś jej inny cykl, który będzie pisała ze świeżą głową i nowymi umiejętnościami, jakie bez wątpienia nabyła w trakcie pisania „Dewbadu”.
Minęło pięć lat. Ukochany Nahri nie żyje, a ona została zmuszona do małżeństwa z synem znienawidzonego władcy, który ślepo podąża za swoim ojcem. Młoda uzdrowicielka wpada coraz głębiej w sieć pałacowych intryg.
Byłam gotowa zarówno na to, że „Królestwo miedzi” okaże się przyjemną lekturą, jak i na to, że to będzie książka, która nie będzie miała zbyt wiele sensu. Nie...
2022-11-08
Takie to miało być zabawne (pojawia się na okładce ze trzy razy) i pouczające, a w praktyce wyszła z tego bardzo niekompetentna książka. „Antyspołeczny” może porusza istotne tematy, ale niestety, bardzo wiele mu brakuje do tego, aby naprawdę być czymś wyjątkowym.
Nie bez powodu najlepsze reportaże piszą profesjonalni dziennikarze, którzy latami uczyli się zbierać materiał, przerabiać go, a potem przemieniać w książkę, czy film dokumentalny. Nie wystarczy mieć wiedzy na dany temat czy specyficznych doświadczeń, aby być w stanie przekazać to innym w satysfakcjonujący sposób. I niestety, ale Nick Pettigrew jest tego doskonałym przykładem.
Aby sprawa była jasna, najpierw warto wyjaśnić, kim ten pan w ogóle jest. To pracownik społeczny, który zajmuje się rozwiązywaniem spraw lokalnych mieszkańców, np. związanych z przeszkadzającymi sąsiadami, czy z osobami chorymi fizycznie/psychicznie i pozbawionymi pomocy.
Ta książka ma formę po prostu dziennika. Takiego, który z powodzeniem mógłby być publikowany na blogu, czy w mediach społecznościowych. Język jest lekki i wręcz potoczny. Przedstawiane przez autora historie zwykle dotyczą jednego dnia. Czasem wracają, ale nie w jakiś ustrukturyzowany sposób, więc nim człowiek do nich dotrze, to zwykle już zapomni, że w ogóle o tym czytał.
Sama forma dziennika prowadzonego właściwie dzień po dniu też jest w przypadku książki problemem, dlatego że wiąże się z brakiem selekcji spraw. Nie są one posegregowane tematycznie, autor nie wgłębia się w żaden konkretny rodzaj prowadzonych dochodzeń, a wiele z nich jest bardzo do siebie podobnych, więc łatwo zlewają się w całość. Przy okazji regularnie dostajemy wstawki związane ze zdrowiem psychicznym autora, co oczywiście jest tematem ważnym, ale nie dotyczącym tematu tej książki, więc nie wiem, dlaczego redaktor postanowił je zostawić.
Wróćmy jeszcze na chwilę do humoru. To autor, który próbuje mieć cięty język, ale kompletnie mu to nie wychodzi, przynajmniej nie w wersji polskiej. Przez co wielokrotnie jego docinki brzmią wrednie, zdają się być pozbawione szacunku do osób, którym autor próbuje pomóc, i to wcale nie wzbudziło we mnie ciepłych emocji w stosunku do niego, co wydaje mi się, że jest zrozumiałe.
„Antyspołeczny” to bez wątpienia książka poruszająca ważny temat i opowiadająca o ciekawym stanowisku. Ale w tej formie to materiał na artykuł albo wywiad, ewentualnie prywatny i nieodpłatny dziennik w sieci, nie na książkę, którą należy sprzedawać w księgarni. Szkoda, bo liczyłam na coś lepszego.
Takie to miało być zabawne (pojawia się na okładce ze trzy razy) i pouczające, a w praktyce wyszła z tego bardzo niekompetentna książka. „Antyspołeczny” może porusza istotne tematy, ale niestety, bardzo wiele mu brakuje do tego, aby naprawdę być czymś wyjątkowym.
Nie bez powodu najlepsze reportaże piszą profesjonalni dziennikarze, którzy latami uczyli się zbierać materiał,...
2022-11-05
Dżahan to odległa planeta, na której wytwarzany jest czars, narkotyk kupowany przez Ziemian za wojskową technologię. To napędza wojnę na pustynnej planecie. Młody następca tronu Izzat Szamar prowadzi kampanię. W tym czasie, po drugiej stronie barykady, wieśniak Znajda przypadkiem trafia do armii buntowników.
Moją przygodę z twórczością Magdaleny Kozak zaczęłam w 2017 roku od „Nocarza”. Ten nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia (książka wydawała mi się ogólnie dość pusta i nijaka), więc nie brnęłam w to dalej. Jednak skoro „Łzy diabła”, chyba jedna z lepiej ocenianych książek autorki, trafiła mi w ręce w dobrej cenie, to postanowiłam spróbować. Efekt? Mniej więcej w połowie uznałam, że nie widzę sensu jej kończyć.
Nie dlatego, że jest jakoś wybitnie zła: to po prostu absolutnie nie jest lektura dla mnie. To powieść, którą odbieram jako udawaną fantastykę, która w praktyce jest realistyczną książką wojenną, która skupia się mocno na tym, co dzieje się na polu bitwy w sposób, który właściwie wcale mnie nie interesuje. Ale po kolei.
Zacznijmy od świata, w którym rozgrywa się akcja. W teorii to odrębna planeta. Świat przyszłości, ludzkość kupuje narkotyk z pustynnej planety, na której istnieje rozwinięta cywilizacja, ale brakuje sprzętu wojskowego. Mieszkańcy Dżahnu nazywają Ziemian Obcymi, co sugeruje, że oni sami nie pochodzą z naszej rodzimej planety.
Ale poza tym wszystko wygląda jak „u nas”. Nic w opisie wyglądu Dżahnu nie wskazuje na inne pochodzenie, jeżdżą na zwykłych koniach i wypasają zwykłe owce. Ich bronie nie różnią się w opisie od naszych, realistycznych, co nie ma sensu z dwóch powodów. Po pierwsze, w świecie przyszłości raczej uległyby jakiejś modyfikacji. Po drugie, to zakłada, że na planecie grawitacja czy gęstość powietrza jest identyczna, jak na Ziemi. A w tyle prawdopodobieństw trudno uwierzyć. Przy okazji plany wojenne na spotkaniach są prezentowane w PowerPoincie. Serio!
To wszystko wygląda tak, jakby Kozak napisała książkę o Afganistanie (w którym faktycznie była), ale wydawnictwo nie chciało opublikować powieści realistycznej, więc dorzuciła obce nazwy, jakieś proste motywacje i gotowe!
Jednak nawet jeśli potraktuję tę powieść jako coś realistycznego, to dalej nie jest to tytuł dla mnie. Nie interesują mnie zbytnio opisy strategii, czy broni. Autorka co prawda dobrze oddaje część mechanizmów wojennych, zachowań wojska, czy fanatyków, ale mam wrażenie, że nie do końca wychodzi poza tu i teraz. Nie wchodzi w głąb bohatera, nie skupia się na przyczynach, czy skutkach wojny. Ta powieść jest być może (bo nie znam się, by w pełni ocenić) dobrą książką o tym, jak wygląda wojna od wewnątrz, ale nie widziałam żadnej szerszej perspektywy. A to mogłoby sprawić, że byłabym treścią zainteresowana. Tego typu treść dla mnie jest po prostu dość nużąca.
Właściwie moje odczucia po połowie „Łez diabła” są nieco podobne, jak do „Nocarza”. W obydwu książkach brakuje mi bohatera i mocniej zarysowanego świata, czy ogólnej sytuacji. I mam wrażenie, że w tym 2017 roku dobrze zrobiłam, nie grzebiąc dalej w twórczości Kozak: to po prostu nie jest autorka dla mnie.
Gdyby ta książka była krótsza, pewnie dałabym radę przeczytać całość, ale obecnie na te ponad 700 stron szkoda mi czasu. Byłam na tyle znudzona, że nie do końca śledziłam sytuację, nie miałam ochoty sięgać po książkę, odkładałam czytanie w czasie… I to chyba mija się z celem. Być może jest to książka dla tych, którzy fascynują się militariami… ale nie dla mnie.
Dżahan to odległa planeta, na której wytwarzany jest czars, narkotyk kupowany przez Ziemian za wojskową technologię. To napędza wojnę na pustynnej planecie. Młody następca tronu Izzat Szamar prowadzi kampanię. W tym czasie, po drugiej stronie barykady, wieśniak Znajda przypadkiem trafia do armii buntowników.
Moją przygodę z twórczością Magdaleny Kozak zaczęłam w 2017 roku...
2022-10-30
Rozpoczyna się wojna o Świętego Graala. Wielcy magowie przywołują bohaterów, którzy mają pomóc im w wygraniu starcia i zdobycia ich największego pragnienia.
Nie oszukujmy się – nie kupiłam tej książki dlatego, że spodziewałam się dobrej lektury. Po prostu lubię anime „Fate/Zero”, od lat mam do niego słabość i chciałam mieć tę książkę na swojej półce przez wzgląd na okładkę. I jako obiekt kolekcjonerski sprawdza się nie najgorzej, bo choć niewielka, ma nawet wewnątrz kilka ilustracji. Niemniej, jak się spodziewałam, nie jest to zbyt dobra literatura.
Właściwie ta light novelka to spisany odcinek anime. Być może kilka rzeczy dopowiada, ale w gruncie rzeczy takie detale mogły mi po prostu umknąć w trakcie oglądania. Poza tym wiele elementów po prostu spłaszcza. W wersji animowanej niektóre sceny są dłuższe, albo po prostu pokazują więcej w sposób zdecydowanie bardziej subtelny.
Książkowa wersja zaś wygląda jak coś dla dzieci, stworzonego w wersji skrótowej, by po prostu młody człowiek nie znudził się opowieścią. Miałam w swoich rękach trochę tego typu dzieł, np. streszczających bajki Disneya i ta książeczka nie odbiega zbytnio jakością. Jedynie samo znaczenie treści jest wyraźnie kierowane do dojrzalszego czytelnika.
Dlatego też nie widzę sensu w tym, by tę książkę polecać osobom, które nie znają wersji animowanej. Dla mnie to stricte kolekcjonerski dodatek, z czego kolejnych tomów nie mam zamiaru zbierać, chyba że trafią się po szczególnie dobrej cenie. Ktoś, kto jest zainteresowany franczyzą, powinien zaś w pierwszej kolejności obejrzeć animację, książki traktując co najwyżej jako dodatek, bo przynajmniej ta, przez swoje ogólne tempo, ogólnikowość i nie oszukujmy się, prostackość stylu, może po prostu zniszczyć rozrywkę, jaką daje oryginalna animacja.
Chyba nie ma tu w gruncie rzeczy nic więcej do dodania. To krótka, mająca 200 stron książeczka z dużą czcionką, która naprawdę nadaje się właściwie wyłącznie jako przedmiot kolekcjonerski.
Rozpoczyna się wojna o Świętego Graala. Wielcy magowie przywołują bohaterów, którzy mają pomóc im w wygraniu starcia i zdobycia ich największego pragnienia.
Nie oszukujmy się – nie kupiłam tej książki dlatego, że spodziewałam się dobrej lektury. Po prostu lubię anime „Fate/Zero”, od lat mam do niego słabość i chciałam mieć tę książkę na swojej półce przez wzgląd na...
2022-10-30
W kraju rozpętała się wojna. Corban został rozdzielony z siostrą. On musi wypełnić swoje przeznaczenie, ona przeżyć na terenach zajętych przez wroga. Nie spodziewają się, że najgorsze jeszcze nie nadeszło.
Mam wrażenie, że dla mnie najgorszymi książkami wcale nie są książki złe. Najgorsze to te, które nie zostawiają po sobie nic. Żadnej refleksji czy emocji, nawet jeśli jest to emocja negatywna, np. irytacja na słabo poprowadzoną fabułę czy zmarnowany pomysł. I niestety, ale drugi tom z cyklu „Wierni i upadli”, czyli „Męstwo”, jest właściwie kolejną z kolei książką Gwynne, która dała mi odczucie pustki i zmarnowanego czasu.
Co prawda jest nieco lepiej, niż w tomie pierwszym. Przynajmniej teraz coś się dzieje: jest jakaś podróż, wyprawa, walka o swoje, zamiast bezustannych zapowiedzi tego typu przyszłych wydarzeń. Jednak ja nie czytając tej książki, widziałabym, o czym jest. Nie zaskoczyła mnie niczym, nic mi nie wniosła do życia, a ponieważ jest dosyć długa, to przy okazji mam wrażenie, że w tym samym czasie mogłabym przeczytać 2-3 inne powieści. Krótsze, ale ciekawsze, po które miałabym ochotę sięgać. Do czytania „Męstwa” musiałam się po prostu zmuszać.
Jedyna rzecz, która mi się nasunęła i na którą być może warto zwrócić uwagę to fakt, że Gwynne sam sobie utrudnił życie w trakcie pisania tego cyklu. Tak jak w poprzedniej części tak i tutaj mamy ogrom bohaterów, z których wielu ma swoje własne rozdziały (przy okazji ponownie są tak niemrawi, że trudno ich rozróżnić). Z tego powodu nawet jeśli bohater X martwi się o porwanie czy śmierć bohatera Y w czytelniku nie ma to jak wzbudzić żadnej emocji, bo my i tak wiemy, że z bohaterem Y nic się nie stało z jego własnej narracji. I to naprawdę przeszkadza w budowaniu jakiegokolwiek napięcia.
Rozumiem, że taka literatura ma prawo się podobać. Zwłaszcza tym, którzy po prostu nie mają wielu podobnych historii na koncie. Albo tym, którzy lubią proste historie drogi w klimatach fantasy i już. Niemniej, we mnie ten cykl wywołuje wyłącznie nudę. I pomyśleć, że na półce czeka na mnie jeszcze jedna taka książka… Cóż, muszę trzymać kciuki, aby tym razem wzrost jakości wyniósł jakieś 250%, a nie 5%...
W kraju rozpętała się wojna. Corban został rozdzielony z siostrą. On musi wypełnić swoje przeznaczenie, ona przeżyć na terenach zajętych przez wroga. Nie spodziewają się, że najgorsze jeszcze nie nadeszło.
Mam wrażenie, że dla mnie najgorszymi książkami wcale nie są książki złe. Najgorsze to te, które nie zostawiają po sobie nic. Żadnej refleksji czy emocji, nawet jeśli...
Dorian Gray staje się muzą dla malarza. Podziwiając swój portret, prosi o jedno: aby zawsze pozostać pięknym i młodym. Z czasem zauważa, że choć sam się nie starzeje, obraz zaczyna wyglądać coraz gorzej.
„Portret Doriana Graya” to trzeci z klasyków literatury grozy, który ostatnio postanowiłam poznać. Ta kultowa książka Oscara Wilde okazała się zaś – z tych trzech tytułów – najbardziej tym, czego się spodziewałam. Sam koncept był mi więc jak najbardziej znany i pod tym względem po prostu się nie zaskoczyłam. Jednak o ile „Dracula” był moim zdaniem najciekawszy pod kątem rozrywkowym, o tyle „Portret Doriana Graya” wydaje mi się zdecydowanie bardziej intrygujący, jeśli chodzi o możliwość bardziej naukowej analizy dzieła, zarówno pod kątem psychologii postaci, języka, czy też ukrytego przekazu.
Oczywiście to nie jest współczesna powieść, co jak najbardziej widać. Wydana w 1890 roku, ma typowy dla tamtego czasu styl. Nie chodzi o to, że taka literatura jest szczególnie trudna, a raczej o to, że skupia się na ogóle, nie wchodzi aż tak bardzo we wnętrze bohatera, a postacie częściej deklamują frazy, niż naturalnie rozmawiają. Osobiście lubię to od czasu do czasu, ale nie będę oszukiwać: na co dzień po prostu preferuje współczesne podejście do kreacji postaci, która dla mnie jako czytelnika jest naprawdę ważna.
Nie zmienia to oczywiście faktu, że Wilde stworzył unikatową postać. Studium zbrodniarza zawsze było czymś interesującym, a to przecież, nomen omen, właśnie tu się dzieje. Dorian Gray jest postacią, która szybko zaczyna zmierzać w niekoniecznie dobrą stronę. To sprawia, że nie jest to bohater, którego chce się mieć za przyjaciela, ale na przykład osobiście czuje do niego więcej sympatii czy współczucia, niż do bohatera powieści Mary Shelley. Wiktor Frankenstein jest po prostu zupełnie antypaytczny.
Z takich zupełnie osobistych spostrzeżeń, nie uszło mojej uwadze to, jak początkowo wszyscy chwalą Graya. Autor na siłę wbija czytelnikowi do głowy to, jak piękny, wspaniały i dobry jest jego główny bohater. Jaki z niego wspaniały charakter, który chce tylko dobra innych! Rozumiem, że w XIX wieku tak często się po prostu pisało, ale na szczęście współcześnie wiele powieści jest dużo bardziej subtelnych. I na całe szczęście!
Mogłabym spróbować prowadzić głęboką analizę książki Oscara Wilde, ale prawda jest taka, że nie czuje się ku temu kompetentna. W tej chwili zbyt mało znam XIX-wiecznych powieści gotyckich, nie jestem żadnym badaczem czy specem od literatury klasycznej. Niemniej, to nie jest ani powieść długa, ani szczególnie trudna. Jeśli więc wahacie się i nie wiecie, czy sięgnąć – to ja polecam. Warto sprawdzać, skąd wzięły się niektóre tropy w popkulturze, choćby do rozszerzenia swojej świadomości. A takie książki to też prawdziwa kopalnia inspiracji i różnorodnych cytatów, które naprawdę mogą przydać się nawet w życiu codziennym.
Dorian Gray staje się muzą dla malarza. Podziwiając swój portret, prosi o jedno: aby zawsze pozostać pięknym i młodym. Z czasem zauważa, że choć sam się nie starzeje, obraz zaczyna wyglądać coraz gorzej.
więcej Pokaż mimo to„Portret Doriana Graya” to trzeci z klasyków literatury grozy, który ostatnio postanowiłam poznać. Ta kultowa książka Oscara Wilde okazała się zaś – z tych trzech tytułów...