-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński8
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać459
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2014-07
2020-04-18
Lyssa Bytess od dawna cierpi na problemy ze snem, jednak gdy w jej snach pojawia się przystojny Aidan, który przynosi jej wytchnienie i zapewnia magię erotycznych doznań wszystko diametralnie się zmienia. Kiedy pojawia się on jednak w drzwiach kobiety, a ona go nie pamięta, okazuje się, że jego misją nie jest tylko zadowolenie Lyssy, ale także jej ochrona, ponieważ Strażnicy ze Świata Snów nadchodzą wielkimi krokami i zrobią wszystko, aby dostać kobietę w swoje ręce...
"Rozkosze nocy" to moje pierwsze spotkanie z autorką i muszę przyznać, że przez opinię, jaką wyrobiła sobie po słynnym "Dotyku Crossa", spodziewałam się o wiele lepszej historii. Nie chodzi nawet o to, że nie jest to zbyt ambitna lektura, ale o to, że zabrakło mi w niej wszystkiego po trochu.
Bohaterowie są dobrze nakreśleni, ale przy tym odrobinę bezbarwni. Jeśli miałabym wskazać tego, który został wykreowany lepiej, zdecydowanie byłby to Aidan, ponieważ Lyssa przez większość książki lekko mnie irytowała. Denerwowała mnie jej naiwność i sposób postrzegania świata, ale nie było to coś, czego nie mogłabym przeskoczyć.
Akcja rozwija się dość spokojnie, choć sam epilog sprawił, że wywaliłam oczy na wierzch. Autorka walnęła od razu z grubej rury i byłam naprawdę zdziwiona tak odważną pierwszą sceną, ale przyznaję, że zachęciło mnie to w pełni.
Jak na powieść z gatunku erotyki przystało, pojawiają się sceny seksu i to całkiem niezłe. Pani Day nie owijała w bawełnę i nazywała rzeczy po imieniu. Jako że ja sama lubuję się w tego typu literaturze, byłam bardzo zadowolona z takiego obrotu sprawy, choć przyznaję, że nadmierne używanie wulgarnych określeń odrobinę mnie odpychało, ale może problemem jest to, że ja prywatnie po prostu ich nie znoszę.
Scen intymnych było sporo i każda była dobrze przemyślana, przepełniona namiętnością oraz pasją. Jeśli miałabym oceniać autorkę pod tym względem, to bezapelacyjnie uznałabym ją za mistrza. Gdyby zastąpić te nieładne wyrazy jakimiś bardziej subtelnymi, byłyby to w moim odczuciu sceny wzorcowe dla tego gatunku.
W "Rozkoszach nocy" pojawia się wątek fantastyczny i to jest dla mnie coś zupełnie nowego. Czy wypada on dobrze? Nie jest źle, ale mogłoby być zdecydowanie lepiej. Możliwe, że gdybym nie czytała tak dużo książek z elementami paranormalnymi, oceniłabym go wyżej. Jednym słowem czytałam ciekawsze historie, choć ta naprawdę miała potencjał i ogólnie oceniam to na plus, bo pomysł sam w sobie był dobry. Żałuję, że autorka nie skupiła się na tym trochę bardziej, bo chwilami czuć było amatorszczyznę.
W temacie podsumowania powiem tak: książkę czyta się łatwo i płynnie. Styl autorki jest lekki, a sama fabuła intrygująca. Okładka ma w sobie coś takiego, że mnie osobiście zachwyca.
"Rozkosze nocy" to nie powieść wybitna, ale przyjemna i jeśli lubisz ostre jak brzytwa sceny, które podane są w połączeniu z fantastyką, to zdecydowanie musisz zapoznać się z tą pozycją.
Ja na pewno nie żałuję, że książkę przeczytałam i jeśli pojawi się kolejny tom, raczej też po niego sięgnę.
http://heaven-for-readers.blogspot.com/2013/11/rozkosze-nocy-sylvia-day.html#more
Lyssa Bytess od dawna cierpi na problemy ze snem, jednak gdy w jej snach pojawia się przystojny Aidan, który przynosi jej wytchnienie i zapewnia magię erotycznych doznań wszystko diametralnie się zmienia. Kiedy pojawia się on jednak w drzwiach kobiety, a ona go nie pamięta, okazuje się, że jego misją nie jest tylko zadowolenie Lyssy, ale także jej ochrona, ponieważ...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12
"Są takie chwile, kiedy czekolada naprawdę jest odpowiedzią na wszystkie modlitwy."
Powyższy cytat pochodzi z jednej z książek i nie da się ukryć, że znajduje się w nim coś prawdziwego. Ale wyobraź sobie świat, w którym zarówno czekolada jak i kawa są zabronione. To właśnie taki obraz przedstawiła w swojej książce Gabrielle Zevin.
Czy udało mi się wyobrazić sobie wizję autorki?
Ania jest córką mafijnego bossa, który za życia stał na czele produkcji nielegalnej w Nowym Jorku czekolady. Po śmierci rodziców to ona staje się poniekąd głową rodziny, ponieważ jej prawny opiekun, czyli babcia, jest bardzo chorą kobietą i wszystkie obowiązki spadły na głowę nastolatki. Nie jest łatwo opiekować się najbliższymi, kiedy zostaje się skazaną za próbę otrucia byłego chłopaka. I choć pomoc w wydostaniu się z więzienia nadchodzi dość szybko, problemy wcale nie stają się przez to mniejsze.
Kiedy po raz pierwszy przeczytałam opis "Mojej mrocznej strony", nie byłam pewna, czy chcę przeczytać tę książkę. Później pojawiły się pierwsze recenzje, które stawiły powieść w dość neutralnym świetle. Wydawnictwo YA! kupiło mnie jednak już jakiś czas temu, bo nie pojawiła się jak dotąd ani jedna pozycja, której przeczytania bym żałowała, więc i tym razem postanowiłam zaryzykować. Nie będę ukrywać, że wpłynęła na to również okładka, która niby nie ma w sobie niczego nadzwyczajnego, a jednak przykuwa uwagę.
Gabrielle Zevin w swojej książce ukazała wizję świata z 2083 roku. Przedstawiła życie, w którym woda jest racjonowana, papier bardzo trudny do zdobycia, a czekolada i kawa całkowicie zakazane. Było to miłą odmianą i oryginalnym pomysłem na kreację futurystycznego świata, ponieważ nie można powieści zarzucić, że jest kolejnym "plagiatem" lub kopią, jakiekolwiek znanej wcześniej historii. Na okładce znajdują się co prawda nawiązania do "Ojca Chrzestnego", ale wydaje mi się, że jedyne podobieństwo między tymi tytułami wynika z obecności mafijnych wątków.
"Moja mroczna strona" zapowiadała się na typową młodzieżówkę, ale okazała się być czymś więcej. W tej książce to nie miłość gra pierwsze skrzypce, a mafijne porachunki, naciąganie prawa i walka o dobro rodziny oraz własne ja.
Ania zmaga się z naprawdę wieloma problemami - jej starszy brat jest lekko upośledzony, babcia przykuta do łóżka, a siostra ma zaledwie 13 lat. Główna bohaterka nie ma kłopotów finansowych, bo ojciec dzięki swoim nielegalnym interesom zapewnił jej dostatnie życie, ale przy okazji dorobił się także masy wrogów, którzy teraz bardzo chętnie zemściliby się na jego rodzinie i przejęli funkcję mafijnego szefa.
Książka posiada sporo zalet, jak częste zwroty akcji, konstrukcja zdań i fabuły oraz charyzmatyczna główna bohaterka. Znalazłam jednak kilka zastrzeżeń. Wiele osób zarzuca autorce słaby styl i zbyt młodzieżowy język. Dla mnie nie stanowiło to problemu, gdyż dzięki temu bardzo łatwo przebrnęłam przez tę historię. Za największą wadę uważam jednak brak chemii w wątku miłosnym. Cieszę się, że nie był on motywem przewodnim książki, ale jednocześnie mam poczucie, że został zbyt słabo rozbudowany. Również dialogom brakowało odrobinę płynności i chwilami były one jakby wymuszone. Nie do końca podobało mi się też przedstawienie Ani jako odważnej, wyrazistej bohaterki, która momentami bywała strasznie infantylna. Wydaje mi się, że autorka spokojnie mogła pominąć tę cechę jej charakteru.
Podsumowując - "Moja mroczna strona" to dobra powieść sensacyjna z wartką akcją i ciekawą fabułą. Wielbiciele wątków kryminalnych będą zadowoleni, ale książka sprawdzi się również w roli młodzieżówki. Pewne elementy można było bardziej dopieścić, ale z racji tego, że to dopiero pierwsza część trylogii, zrzucam to na karb chęci rozbudzenia w czytelniku smaczku na więcej.
Ja całkiem dobrze bawiłam się czytając tę powieść i dlatego cieszę się, że drugi tom będę miała okazję przeczytać już całkiem niedługo. Tym bardziej, że zapowiada się naprawdę interesująco.
[http://heaven-for-readers.blogspot.com]
"Są takie chwile, kiedy czekolada naprawdę jest odpowiedzią na wszystkie modlitwy."
Powyższy cytat pochodzi z jednej z książek i nie da się ukryć, że znajduje się w nim coś prawdziwego. Ale wyobraź sobie świat, w którym zarówno czekolada jak i kawa są zabronione. To właśnie taki obraz przedstawiła w swojej książce Gabrielle Zevin.
Czy udało mi się wyobrazić sobie wizję...
2015-07
Debiutancka powieść K. Bromberg sprawiła mi niemałą przyjemność i niosła za sobą sporo nowych czytelniczych wrażeń, dlatego też zaraz po skończeniu tomu pierwszego, zabrałam się za kontynuację. O moich wrażeniach możecie przeczytać poniżej, ale już teraz zdradzę Wam, że "Fueled" to naprawdę dobry ciąg dalszy.
Po przykrych słowach, jakie Rylee usłyszała od Coltona, kobieta się załamuje. Wewnętrzna siła zmusza ją jednak do tego, by po raz ostatni wrócić do niego, zmieszać go z błotem i obrzucić obelgami, na które zasłużył. Okazuje się jednak, że Colton jest o wiele bardziej skomplikowany niż myślała, a mały skrzywdzony chłopiec, którego wspomnienia nosi w sobie, nadal nie daje o sobie zapomnieć.
To wszystko sprawia, że Ryles czuje potrzebę poznania demonów ukochanego. Tylko czy znajdzie w sobie siłę, która pomoże jej się z tym zmierzyć?
Po dramatycznych zdarzeniach z finału tomu pierwszego, nie byłam pewna, czego oczekiwać po kontynuacji. Niby wiedziałam, że druga część będzie musiała w dalszym ciągu splatać ze sobą losy głównych bohaterów, ale nie miałam pomysłu na rozwiązanie tego konfliktu. Okazało się, że autorka postanowiła już na wstępie zagrać na mojej wrażliwości, gdyż już od pierwszych stron byłam zmuszona mierzyć się psychiką i bagażem Coltona, co okazało się być bardzo silnym doznaniem.
W tej części wyraźnie widać, że bohaterowie wskoczyli na nowy poziom. I choć przez całą książkę możemy obserwować to, jak się docierają, widzimy też, że powoli otwierają się na siebie nawzajem i próbują poznać i zrozumieć drugą stronę. Wspaniale było móc obserwować metamorfozę i kiełkujące uczucie, szacunek i zrozumienie między postaciami.
Jednak to nie zmiana w bohaterach jest dla mnie głównym atutem, lecz akcja. Ciągła, dynamiczna, nieustająca gonitwa, która przyniosła mi wielką frajdę. Autorka wplotła w ten tom tak dużo niespodziewanych wydarzeń i zwrotów, że nie można było się nudzić.
Dodatkowo wplecenie do książki kilku rozdziałów z perspektywy Coltona jeszcze bardziej urozmaiciło tę powieść i ukazało jego prawdziwe oblicze.
"Fueled" jest książką, która w bardzo prawdziwy sposób ukazuje, jak ciężkie może być czasem budowanie związku i głębszej relacji. Bohaterowie na przemian kłócili się, wybaczali sobie, rozstawali się, odbudowywali swoje zaufanie, uprawiali sex i tak w kółko. Zupełnie jak w życiu. Nie uważałam takiego zachowania za infantylne, ponieważ wiem, że czasem kilka słów rzeczywiście może zmienić całkowity bieg wydarzeń. Tym bardziej, że zarówno Rylee jak Colton trzymają w szafie niejednego trupa, o czym przekonacie się czytając tę powieść.
Jeśli ktoś z Was poprosiłby mnie o porównanie dwóch pierwszych tomów tej trylogii, oceniłabym je na równi. Bo choć uwielbiam początkowe fazy książek i poznawanie bohaterów, "Fueled" zafundowało mi tak wiele emocji, że historia ta nadal była szalenie interesująca i intrygująca.
Po zakończeniu "Driven" nie myślałam, że autorka będzie mnie jeszcze w stanie zaskoczyć, ale drugi tom udowadnia, że po Bromberg najlepiej jest nie spodziewać się niczego, bo zdarzyć może się wszystko. I mam nadzieję, że to Was przekona ;)
[http://mowa-ksiazek.blogspot.com]
Debiutancka powieść K. Bromberg sprawiła mi niemałą przyjemność i niosła za sobą sporo nowych czytelniczych wrażeń, dlatego też zaraz po skończeniu tomu pierwszego, zabrałam się za kontynuację. O moich wrażeniach możecie przeczytać poniżej, ale już teraz zdradzę Wam, że "Fueled" to naprawdę dobry ciąg dalszy.
Po przykrych słowach, jakie Rylee usłyszała od Coltona, kobieta...
2015-08
K. Bromberg wraz ze swoją serią Driven, zdobyła moje uznanie. Może to zabrzmieć dziwnie, bo w końcu seria ta to literatura erotyczna, więc co może być w niej urzekającego?
Pisałam o tym przy okazji dwóch poprzednich tomów, ale pomimo pozytywnych słów zawartych w moich wcześniejszych recenzjach, dopiero po zapoznaniu się z Crashed mogę stwierdzić, że jestem całkowicie urzeczona tą historią.
Po tragicznym wypadku, jaki miał miejsce, nikt nie wie, czego się spodziewać. Rylee umiera z niepokoju i strachu o życie Coltona, podobnie jak jego rodzina i przyjaciele. To właśnie moment oczekiwania jest dla dziewczyny największym objawieniem, gdyż to właśnie wtedy zdaje sobie ona sprawę z tego, że nie potrafi już żyć bez tego aroganckiego, zepsutego, ale też wspaniałego mężczyzny.
Kiedy Colton się budzi, Ryles myśli, że teraz już będzie tylko lepiej, bo przecież nie może już być gorzej. Ale czy na pewno?
Czy tak poranionym ludziom, uda się odnaleźć wreszcie wspólny cel, którego oboje tak bardzo pragną?
Po przeczytaniu dwóch pierwszych tomów tej trylogii, byłam więcej niż zadowolona. Niemałym zaskoczeniem okazało się być to, że Fueled dorównało swojemu poprzednikowi i że autorce udało się trzymać poziom przy drugim tomie. Kiedy więc zabrałam się za tom ostatni, oczekiwałam, że będzie on po prostu satysfakcjonujący. Otrzymałam jednak coś, czego kompletnie się nie spodziewałam - najlepszy tom całej serii!
Driven na pierwszy rzut oka wydaje się być historią taką, jak wiele innych. Jednak tym, co odróżnia ją na tle podobnych powieści jest to, że zamiast tendencji spadkowej, wyraźnie widać tu wspinanie się na wyżyny. Każda kolejna część była lepsza od poprzedniej, a samo Crashed okazało się być wisienką na torcie oraz idealnym zwieńczeniem losów Rylee i Coltona.
W tym tomie autorka postawiła na ukazanie uczuć i emocjonalnej strony relacji bohaterów. Skończyły się bezustanne przepychanki, a na ich miejsce wskoczyła ciągła walka o własne ja, drugą osobę i szczęśliwe zakończenie. Nie było łatwo. Zdarzały się momenty, w których moje serce podskakiwało z radości, ale były tez takie, w których rozpadało się na pół. To była naprawdę emocjonująca przejażdżka.
Zmiana, jaka nastąpiła w bohaterach w tej części, była ogromna. Nie oznacza to jednak, że nagle w cudowny sposób zniknęły demony, a dawne rany zasklepiły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - co to nie, to nie! W dalszym ciągu mogliśmy obserwować załamania Coltona i jego skażoną przeszłością psychikę. Rylee natomiast stała się bardziej dojrzała, waleczna i nieustępliwa w walce o serce i miłość ukochanego mężczyzny. Bywało ciężko, bywało smutno, bywało, że cierpiałam wraz z bohaterami, ale ostatecznie stwierdziłam, że ta podróż była tego warta, ponieważ K. Bromberg absolutnie mnie uwiodła i tym właśnie tomem całkowicie skradła moje serce.
Nie wyobrażam sobie lepszego zakończenia tej historii. Uważam, że nie można było napisać tej książki lepiej. Dostałam tu wszystko - ogrom dramatów, morze emocji, potok łez, masę humoru, lawinę wyznań, głębię sekretów i przede wszystkim ocean miłości. Miłości, która od początku do końca nie była krystalicznie czysta, ale za to była prawdziwa. I to właśnie sprawiło, że seria Driven na długo zagości w mojej pamięci.
K. Bromberg wraz ze swoją serią Driven, zdobyła moje uznanie. Może to zabrzmieć dziwnie, bo w końcu seria ta to literatura erotyczna, więc co może być w niej urzekającego?
Pisałam o tym przy okazji dwóch poprzednich tomów, ale pomimo pozytywnych słów zawartych w moich wcześniejszych recenzjach, dopiero po zapoznaniu się z Crashed mogę stwierdzić, że jestem całkowicie...
2016-04-10
Mia Sheridan - autorka, która swoją pierwszą wydaną w Polsce książką zdobyła moje serce.
Pisarka, która snuje piękne historie, za pomocą jeszcze piękniejszych słów.
Twórczyni New Adult, które stoi na najwyższym poziomie.
Kobieta, która po raz kolejny zwaliła mnie z nóg swoją powieścią.
Kiedy Grace Hamilton przybywa do Vegas na Międzynarodowy Zjazd Studentów Prawa, nie spodziewa się trafić w sam środek Targów Erotycznych. Jeszcze bardziej niespodziewane dla kobiety, staje się spotkanie z Carsonem Stingerem - aktorem heteroseksualnym. Zrządzenie losu sprawia, że mimo wzajemnej niechęci, jaką do siebie pałają, zostają razem zamknięci w windzie na kilka godzin.
I wtedy właśnie okazuje się, że życie jest przedziwne, a jeden sekret może zmienić wszystko...
Wydaje mi się, że dzisiejsza recenzja nie będzie należała do zbyt długich i rozbudowanych, ponieważ mogłabym zawrzeć swoje odczucia w jednym tylko słowie: zachwycająca.
Poprzednio, kiedy czytałam Bez słów, urzekła mnie i rozwaliła na łopatki postać Archera. Wtedy myślałam, że to jedyny taki bohater, że to niemożliwe, by autorce udało się kiedykolwiek stworzyć kogoś równie oczarowującego. A jednak się myliłam, ponieważ Carson Stinger rozkochał mnie w sobie równie mocno, choć całkowicie różnił się od swojego literackiego poprzednika.
Historia zaserwowana tym razem przez Mię Sheridan, to słodko-gorzka opowieść o dwójce ludzi, którzy pochodzą z zupełnie różnych światów, mają sprzeczne cele w życiu i kierują się całkowicie innymi zasadami, mają inne priorytety. Tak właściwie ich światy nigdy nie powinny mieć możliwości się ze sobą zderzyć, a jednak się to stało. Początkowo ich niechęć do siebie jest wręcz namacalna, a wszystko to przez stereotypy, ocenę powierzchowności. Gdy jednak dochodzi do konfrontacji między tą dwójką, do głosu dochodzi szczerość, skrywane sekrety i dusza, kryjąca się za maską sztywnej studentki prawa i aktora porno. Wtedy powoli, niczym oliwa, na wierzch zaczyna wypływać wzajemna akceptacja i cieplejsze uczucia względem drugiego człowieka.
Autorka przedstawiła bohaterów, jako bardzo ludzkich. Nie próbowała ich na siłę przerysować, dzięki czemu nie wydawali mi się oni karykaturalni w swych postawach i motywach. Rozumiałam ich, nie miałam najmniejszego problemu z postawieniem siebie na ich miejscu. Podziwiałam zarówno Grace, jak i Carsona. Szczególnie w późniejszych rozdziałach książki. Wielokrotnie towarzyszyło mi wzruszenie, wywołane zachowaniem i odwagą głównego bohatera. Tym bardziej, że okazał się być prawdziwym bohaterem.
Ich znajomość była cudowna - burzliwa, pełna pożądania, ale nie wyłącznie żądzy, tylko czegoś, czemu towarzyszyło również uczucie. Pełna... czegoś więcej.
Zakochałam się w ich relacji niemniej, niż w całym zamyśle autorki na tę powieść.
Coś wspaniałego. Po prostu.
Bez zbędnego przeciągania powiem, że ta książka jest warta każdych pieniędzy, czasu i łez wzruszenia, ponieważ w zamian napełnia ona serce ogromem ciepła i wrażliwości, którą autorka niewątpliwie jest przepełniona.
Polecam tak gorąco, jak gorąca była miłość Carsona i Grace!
[http://mowa-ksiazek.blogspot.com]
Mia Sheridan - autorka, która swoją pierwszą wydaną w Polsce książką zdobyła moje serce.
Pisarka, która snuje piękne historie, za pomocą jeszcze piękniejszych słów.
Twórczyni New Adult, które stoi na najwyższym poziomie.
Kobieta, która po raz kolejny zwaliła mnie z nóg swoją powieścią.
Kiedy Grace Hamilton przybywa do Vegas na Międzynarodowy Zjazd Studentów Prawa, nie...
2018-04-16
Niewiele jest książek, po które sięgam i od razu wiem, że będą dobre. Z tą zdecydowanie tak nie było. Kiedy zaczęłam czytać Pięć sposobów na upadek, nie mogłam się w nią zagłębić i cały czas czułam się zagubiona w fabule. Po pewnym czasie jednak całkowicie się to zmieniło. Nastąpiło to chyba przy pierwszym spotkaniu bohaterów, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że jest to typ kreacji, który lubię najbardziej. Byłam w lekkim szoku, ponieważ szczerze powiedziawszy nie za bardzo polubiłam Bena w poprzednich tomach. To znaczy był mi on całkowicie obojętny i nawet nie wczytywałam się w jego losy dokładnie. Wyobrażałam go sobie jako niezbyt atrakcyjnego trzydziestopięciolatka. W tym tomie okazało się natomiast, że moja wizja była całkowicie błędna, ponieważ Ben to młody, bardzo przystojny i inteligenty mężczyzna, który w mig skradł moje serce. Powiem więcej - żaden z bohaterów tej serii nie rozkochał mnie w sobie tak mocno, jak Ben.
Fabuła Pięciu sposobu w upadek opiera się na rodzącej się przyjaźni między bohaterami. Reese niedawno zakończyła swoje krótkie małżeństwo, co roztrzaskało jej życie na drobne kawałki. Nie umiała poskładać go na nowo, ale na szczęście z pomocą przyszedł jej były ojczym i dzięki niemu zaczęła stawać na nogi.
Bardzo fajnie, że autorka potrafiła ukazać jej wewnętrzne rozterki i ból po stracie ukochanego w tak dosadny, a jednak pozbawiony zbędnej dramy sposób. Dzięki temu nie czułam się przytłoczona jej problemami. Reese to bardzo zabawna postać. Nie do końca ogarnięta i poukładana. Jej szalone uosobienie niejednokrotnie mnie bawiło i sprawiało mi czystą przyjemność. W połączeniu z Benem, który dotrzymywał jej kroku bezustannie, tworzyli idealną mieszankę wybuchową, która wielokrotnie wywoływała mój śmiech.
Kocham takie książki. Nie ma nic lepszego od porządnej dawki humoru i charakterystycznych, krwistych bohaterów. Jeśli dołożymy do tego relacje między postaciami, która nie jest papierowa, miałka i wymuszona oraz dobrze poprowadzony romans, to mi naprawdę nic więcej nie potrzeba. To wszystko otrzymałam w tej powieści, dlatego przeczytanie jej zajęło mi zaledwie kilka godzin. Uwielbiam również to uczucie, kiedy strony pozostałe do końca nieubłaganie się zmniejszają i czytając ostatnią towarzyszy mi smutek, że więcej już nie ma. Zdecydowanie czułam owy smutek odkładając tę książkę na półkę.
Jest masa tytułów poruszających takie zagadnienia, jak w tej powieści. Zazwyczaj są to przyjemne opowiastki na jeden wieczór, które czyta się szybko i czerpie z tego przyjemność, ale nie zapadają w pamięć. Pięć sposobów na upadek w mojej głowie zostanie przez długi czas, bo Tucker stworzyła taką aurę, której nie chce się wyrzucić ani z głowy ani z serducha.
Bardzo, bardzo, bardzo podobało mi się to, że bohaterowie naprawdę się przyjaźnili i troszczyli o siebie nawzajem. Czuli do siebie pociąg seksualny, ale nie było tak, jak w wielu innych książkach, ponieważ oni na pierwszym miejscu stawiali na przyjaźń i wsparcie. Pomagali sobie, szanowali się i droczyli ze sobą, ale ten element ich relacji lubiłam najbardziej. Żadne z nich nie robiło nadziei drugiej stronie, ich zamiary były jasne i zrozumiałe. Wyklarowało to między nimi ogromną nić porozumienia i sprawiało, że nie krzywdzili się, bo nie było w tym wielkich uczuć i planów. Po prostu spędzali ze sobą czas i brali z życia i tej znajomości to, co najlepsze.
Mało jest takich historii, nad czym głęboko ubolewam. W tym roku to dopiero trzecia pozycja, która ofiarowała mi dokładnie to, czego pragnęłabym od każdej po jaką sięgam. Błyskotliwe dialogi, pozytywne postacie i ogrom świetnego humoru. Wszystko to sprawia, że ta książka jest perełką i naprawdę TRZEBA ją mieć, jeśli lubi się takie klimaty.
Ja ze swojej strony dodaję ją na listę ulubionych i obowiązkowych do ponownego przeczytania :)
http://mowa-ksiazek.blogspot.com
Niewiele jest książek, po które sięgam i od razu wiem, że będą dobre. Z tą zdecydowanie tak nie było. Kiedy zaczęłam czytać Pięć sposobów na upadek, nie mogłam się w nią zagłębić i cały czas czułam się zagubiona w fabule. Po pewnym czasie jednak całkowicie się to zmieniło. Nastąpiło to chyba przy pierwszym spotkaniu bohaterów, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że jest to typ...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-08-05
Ostatnimi czasy unikałam książek, których okładki wyposażone są w pozbawionego koszuli modela. Ich ilość zaczęła mnie przytłaczać, męczyć i irytować. Jak mam wierzyć w oryginalność danej historii, jeśli jej oprawa graficzna wygląda tak samo, jak setki innych?
Za namową zaufanej blogerki skusiłam się jednak na Intrygę, ale nie miałam wobec niej zbyt wysokich oczekiwań.
Czy słusznie?
Emilia pochodzi z biednej rodziny, która aby zapewnić sobie przetrwanie, zmuszona jest podjąć pracę w rezydencji zamożnych Spencerów. W ich domu wszystko jest czarne. Począwszy od koloru podłogi, skończywszy na duszach mieszkańców. Najbardziej mroczny jest jednak Baron Junior, nazywany przez wszystkich Brutalem. Ten nastolatek to zło w najczystszej postaci i nie wiedzieć czemu za swoją największą ofiarę obrał sobie właśnie Emilię.
Mówią, że od nienawiści do miłości jeden krok. Tylko, czy aby na pewno?
Sięgając po Intrygę niewiele o niej wiedziałam oprócz tego, że to historia oparta na schemacie love/hate. Przyznam jednak szczerze, że nie spodziewałam się aż tak nieprzyjemnego bohatera. Z tego powodu mam olbrzymi problem z oceną tej książki, bo chociaż czytało mi się ją w szaleńczym tempie i z ogromnym zainteresowaniem, to jednak postawa bohatera należy do takich, którą potępiam nie tylko w prawdziwym życiu, ale również w literaturze.
Zacznę może od tego, że sam pomysł na fabułę bardzo mocno przypominał mi Bez winy Mii Sheridan. W obu powieściach przewijają się te same wątki, między innymi praca u zamożnych ludzi, wzajemna niechęć głównych bohaterów, mieszkanie w lichej przybudówce, czy też zawarcie ze sobą umowy "coś za coś". Mimo wielu podobieństw książki te różnią się od siebie, jak woda i ogień, bo o ile Bez winy jest przezabawną, słoneczną opowieścią, o tyle Intryga aż ocieka mrokiem, a Brutal ma wnętrze ciemne, jak smoła i wprowadza aurę, która przesiąka mrokiem i utrudnia oddychanie.
Jak to bywa w powieściach tego typu, łatwo można odgadnąć, że w relacji bohaterów aż iskrzy od zgrzytów, ale też wzajemnego pożądania. Emilia nienawidzi Brutala, ale z drugiej strony pociąga ją fizyczność chłopaka. Co do samego oprawcy - nie ma wątpliwości skąd wzięła się jego niechęć do tej prostej dziewczyny, ale ciężko wywnioskować, dlaczego chce mieć tę dziewczynę dla siebie.
Nie rozumiałam bohaterów w początkowej fazie książki. Nie mogłam pojąć, jak Emilia mogła odczuwać względem Brutala cokolwiek poza nienawiścią, niechęcią i odrazą. Musicie wiedzieć bowiem, że nasz bohater to prawdziwy cham i arogant. Chyba nie spotkałam się jeszcze z tak negatywnie przedstawionym głównym bohaterem. Autorka naprawdę mocno przyłożyła się do tego, by czytelnik już na wstępie gardził tą postacią i jego postawą, ale mimo wszystko nie przestawała ciągnąć do niego bohaterki. Wynik tego równania był taki, że jednej postaci nie polubiłam za chamstwo, drugiej za infantylność i naiwność.
Tak przynajmniej było do pewnego czasu, ponieważ, gdy już przebrnęłam przez tornado nienawiści i pożądania, pewne rzeczy zaczęły się klarować i pozwoliły mi spojrzeć na tę relację mniej krytycznym okiem. Rozumiem już zachowanie Barona, choć w dalszym ciągu go nie pochwalam. Zaakceptowałam także postawę Emilii, bo serce tej dziewczyny było zbyt dobre, by mogło być jednocześnie twarde i odporne na uczucia.
Ta historia nie jest dla wszystkich. Z pewnością nie odnajdą się w niej osoby, u których cierpliwość nie jest mocną stroną. Bywa bowiem tak, że aż chciałoby się wsiąknąć w te strony, potrząsnąć bohaterką, spoliczkować bohatera, wrócić do rzeczywistości, wziąć głęboki oddech i ochłonąć. Taaak, L.J. Shen z pewnością wie, jak zagrać na nerwach czytelnika. I dlatego właśnie ocena tej powieści stanowi dla mnie tak wielki problem, ponieważ mimo napsutych nerwów ta opowieść naprawdę mi się podobała i przeczytałam ją w ciągu jednego dnia, co nie zdarzyło mi się już od dawna.
Nie wiem, czy Intryga to coś, co powinnam polecać. Kłóci się to bowiem z wartościami moralnymi i poglądami, jakie na co dzień wyznaję. Nie znoszę przemocy psychicznej. Uważam, że nikt, absolutnie nikt nie powinien zakochiwać się we własnym oprawcy. Żadna dziewczyna nie powinna godzić się na to, by ktoś traktował ją pogardliwie. Nie przyzwalam na brak szacunku wobec drugiego człowieka. Z drugiej jednak strony po przeczytaniu całej książki wiem, że to, co na początku wyglądało bardzo nieprzyjemnie, na końcu nabrało światła i przejrzystości.
Jeśli więc nie przeszkadzają Wam chamscy mężczyźni i lubicie książki, w których miłość i nienawiść zacierają swoje granice, to Intryga powinna się Wam spodobać. O ironio! Mi się podobała.
Zresztą, niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie zakochał się w niewłaściwej osobie! ;)
http://mowa-ksiazek.blogspot.com
Ostatnimi czasy unikałam książek, których okładki wyposażone są w pozbawionego koszuli modela. Ich ilość zaczęła mnie przytłaczać, męczyć i irytować. Jak mam wierzyć w oryginalność danej historii, jeśli jej oprawa graficzna wygląda tak samo, jak setki innych?
Za namową zaufanej blogerki skusiłam się jednak na Intrygę, ale nie miałam wobec niej zbyt wysokich oczekiwań.
Czy...
2018-08-29
Książkowe kontynuacje przedstawione z perspektywy drugiego z bohaterów nie należą do grona, w którym często się zaczytuję. Zdecydowanie bardziej preferuję powieści, które od razu napisane są z dwóch różnych punktów widzenia. Zdarza mi się jednak robić wyjątki. Czasem uznaję, że nie było warto, bo autor zaserwował mi dokładnie tę samą historię, co poprzednio, ale bywa również, że poznaję zupełnie inną opowieść, która wiele wnosi do całości.
Dzisiejsza recenzja dotyczy właśnie takiej kontynuacji. Czy uważam, że było warto?
Jared zmienił życie Tate w piekło. Jest to niezaprzeczalny fakt. I choć ona nie wie, dlaczego z dnia na dzień zmienił się z jej najlepszego przyjaciela, w największego dręczyciela, on miał swoje powody. Przynajmniej według samego siebie. Jednak, gdy po rocznej nieobecności Tate wraca do domu, coś się zmienia. Nie tylko w niej, ale także w Jaredzie. Teraz żadne z nich nie ma pewności, czy warto było pałać do siebie nawzajem tak ogromną nienawiścią.
Jednak, gdy sprawy zajdą za daleko, czasem jest już za późno na powrót.
Pierwszy tom tej serii, czyli Dręczyciela, czytałam już dooobry kawał czasu temu. Pamiętam, że podobał mi się, dość dobrze go oceniłam, ale nie pałałam do niego tak wielkim uwielbieniem, jak moje koleżanki blogerki. Kiedy więc otrzymałam możliwość przeczytania kontynuacji z punktu widzenia Jareda, dość długo się zastanawiałam, czy na pewno jest mi to potrzebne, skoro na dobrą sprawę nie mogę sobie nawet przypomnieć dokładnej fabuły tej powieści.
Teraz już wiem dlaczego. Wszystko przez to, że historia jest zbyt podobna do wielu innych, jakie od tamtego czasu czytałam.
Skłamię jednak, jeśli powiem, że czytanie Dopóki nie zjawiłaś się ty, nie sprawiło mi przyjemności. Podobało mi się, że autorka utworzyła bardzo dużo sytuacji, które nie pojawiły się w poprzednim tomie (czytałam obie części naprzemiennie w celu porównania i odświeżenia faktów ;)) i poruszyła wątki, które pominęła wcześniej. Rzucało to nowy obraz na wiele zdarzeń i wyjaśniało wiele zachowań, ale co ważniejsze sprawiło, że książkę tę można czytać jako osobną, niezależną historię. Cenię coś takiego bardzo, ponieważ czasami nie mam ochoty sięgać po pierwszy tom danej historii, ale drugi już bardziej mnie ciekawi. Nie mogę tego jednak zrobić, gdyż obie są zależne od siebie. Tutaj zdecydowanie tak nie było.
Już poprzednim razem polubiłam Tate za jej odwagę i charyzmę. Jak wspomniałam - czytałam wiele książek o takiej tematyce, ale w niewielu z nich pojawia się bohaterka, która mimo tego, że jest zastraszana, potrafi się postawić i cały czas walczy o to, by nie być karaluchem, którego można zdeptać jednym ruchem nogi. Tym zdecydowanie plusuje i stawia historię nieco wyżej niż inne z gatunku. Co jednak można powiedzieć o Jaredzie? Na pewno to, że ta część była mu potrzebna. Z wielu względów. Choćby po to, by ukazać, że za tytułowym dręczycielem, cały czas kryła się postać, która była tak przygnieciona własnymi doświadczeniami i swoim gniewem, że przykryło mu to obraz rzeczywistości. Ten chłopak całkowicie zatracił się w swoim bólu i cierpieniu. Nieustannie dążył do autodestrukcji i wyrządzał sobie taką samą, o ile nie większą krzywdę, co Tate.
Penelope Douglas w tej książce ukazuje idealny obraz miłości. Skutki i konsekwencje wynikające z kochania drugiej osoby. Pokazuje, że miłość to nie tylko kwiaty, serca i euforia, ale często również niewyobrażalny ból i cierpienie. Autorce udało się uchwycić wszelkie barwy uczuć i opisać je tak, że czytelnik wierzy. Wierzy, że warto poświęcić komuś wszystko, ale również, że czasem trzeba być ostrożnym, bo miłość potrafi zadawać rany o wiele głębsze niż nóż.
Ciężko walczyć z uczuciem, które daje nam nadzieję każdego dnia, ale jeszcze ciężej jest pogodzić się z utratą tego uczucia. I o tym właśnie jest ta książka, którą ze swojej strony polecam.
[https://mowa-ksiazek.blogspot.com]
Książkowe kontynuacje przedstawione z perspektywy drugiego z bohaterów nie należą do grona, w którym często się zaczytuję. Zdecydowanie bardziej preferuję powieści, które od razu napisane są z dwóch różnych punktów widzenia. Zdarza mi się jednak robić wyjątki. Czasem uznaję, że nie było warto, bo autor zaserwował mi dokładnie tę samą historię, co poprzednio, ale bywa...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-02-03
Agnieszka Olejnik to autorka, która w ciągu ostatnich lat zdobyła dużą popularność i która z każdą kolejną książką ma coraz szersze grono czytelników. Z jakiegoś powodu jednak ja do nich nie należałam. Jest to niezwykle dziwne, ponieważ w przeszłości, dawno temu, miałam okazję czytać powieść Pani Agnieszki i do dziś pamiętam, jak wielki ciężar emocjonalny na mnie zrzuciła i jak długo wracałam do niej myślami. Kompletnie nie rozumiem więc, dlaczego nigdy więcej nie sięgnęłam po twórczość tej autorki.
Dopiero Mów szeptem przyciągnęło moją uwagę. Nie tylko piękną, estetyczną okładką, ale także opisem, który zapowiadał historię głęboką i pełną nieoczywistych uczuć.
Musiałam dać jej szansę. Czy było warto?
Witek to nietypowy chłopak. Samotny, zagubiony, wyalienowany. Twierdzi, że słyszy kolory, posiada nieprzeciętny umysł, jego iloraz inteligencji jest zbyt wysoki, jak na tak młodego człowieka. Można go nazwać geniuszem. Można również dziwakiem. Z racji tego, że nikt go nie rozumie, chłopak trzyma się na uboczu. Jego jedyną przyjaciółką jest Pani psycholog. Przynajmniej do czasu, aż w mieście pojawia się Magda - postać jaskrawa, przepełniona feerią barw, której imię kojarzy się Witkowi z kolorami ukochanego lasu. Ich znajomość jednak nie zaczyna się jak typowe nastoletnie zauroczenie. I tak też się nie kończy...
Zacznę może od tego, że czuję w tej chwili pewnego rodzaju poczucie winy oraz żal do samej siebie za to, iż tak długo czekałam, aby po raz kolejny zmierzyć się z twórczością Pani Agnieszki. Po pierwszej książce wiedziałam już bowiem, że ta autorka w przepiękny sposób potrafi pisać o samotności i byciu nierozumianym, niechcianym, zbędnym dla świata. Doskonale pamiętam, ile smutku sprawiło mi Zabłądziłam, jak wiele łez wylałam przy czytaniu tej historii i jednocześnie, jak bardzo byłam oczarowana stylem i sposobem przedstawienia problemów tamtych bohaterów. I teraz, mimo, że od tamtego czasu minęło kilka lat, w których mój gust czytelniczy zmienił się diametralnie, bo i ja sama się zmieniłam, bywały momenty, że czułam się dokładnie tak samo przytłoczona i obezwładniona ilością smutku i żalu, jak te kilka lat temu. Może to świadczyć tylko o tym, że Agnieszka Olejnik po prostu potrafi pisać głębokie, wartościowe powieści i pierwsza, którą czytałam nie była zwykłym szczęśliwym trafem, a nadzwyczajnym pokazem jej pisarskich umiejętności.
Nie chcę powtarzać się po raz setny, że uwielbiam oryginalność, ale Mów szeptem to prawdziwy, niezaprzeczalny obraz oryginalności. Sam temat jest już ogromnym powiewem świeżości. Witek to bohater tak niestandardowy, że jego postać i charakter aż napełniały płuca, dawały wytchnienie od tych wszystkich postaci tworzonych na jedną modłę, kreowanych na zasadzie kopiuj - wklej z najpopularniejszych i najbardziej poczytnych powieści. I boli mnie ogromnie, że tak niewiele autorek ma odwagę tworzyć postacie tak wyraziste, jak on. Jeśli mogłabym widzieć kolory, ten młody chłopak miałby ich więcej niż niebo w sylwestrową noc. Cała reszta na jego tle to tylko wyblakłe żółte plamy na zapleśniałej piwnicznej ścianie.
Niesamowite jest dla mnie to, że czytając o takich ludziach, samemu chce się stać lepszym człowiekiem. I jest to uczucie tym bardziej piękne, że przecież jest on tylko fikcją literacką, postacią, która zrodziła się w cudzej głowie, a mimo wszystko ma tak ogromną moc, że potrafi wpływać na życie osoby takiej jak ja - prawdziwej, z krwi i kości.
Ta powieść jest dla mnie wielkim zaskoczeniem, ponieważ choć oczekiwałam po cichu, że okaże się być mądrą i emocjonalną historią, myślałam, że jednak będzie to opowieść o dwójce młodych outsiderów, którzy pozornie są przedstawicielami dwóch różnych środowisk i próbują znaleźć gdzieś wspólny mianownik dla wzajemnej miłości. Nic bardziej mylnego! Zasadniczo bowiem miłość nie jest tu tematem przewodnim, ponieważ fabuła w bardzo dużym stopniu skupia się na wątku kryminalnym i próbie rozwiązania zagadki, która przysporzyła naszym bohaterom wielu problemów.
Akcja powieści nie jest zbyt dynamiczna. Witek nie należy do osób, które poradziłyby sobie z szaleńczym tempem. Wszystko toczy się jednostajnie, w jednym rytmie, ale historia ta absolutnie nie należy do jednowątkowych. Pomimo tego, że nie możemy liczyć na zbyt wiele zwrotów akcji, książkę czyta się bardzo szybko i naprawdę nie można się od niej oderwać. Pochłonęłam ją w oka mgnieniu i sama byłam zaskoczona, że w ciągu kilku godzin dobrnęłam do końca.
Muszę przyznać, że choć uwielbiam tę powieść i będę ją z czystym sumieniem polecać każdej osobie, która ceni wartościową literaturę, tym razem nie czułam tak emocjonalnego obciążenia, jak w przypadku pierwszej książki Pani Olejnik. Nie oznacza to jednak nic złego. Wręcz przeciwnie - życzę sobie więcej takich historii, bo są warte każdej poświęconej im minuty.
Może i o miłości powinno mówić się szeptem, ale o książkach takich jak ta powinno się krzyczeć z całych sił, ile powietrza w płucach! I oby jak najwięcej z Was to właśnie zrobiło.
(https://mowa-ksiazek.blogspot.com)
Agnieszka Olejnik to autorka, która w ciągu ostatnich lat zdobyła dużą popularność i która z każdą kolejną książką ma coraz szersze grono czytelników. Z jakiegoś powodu jednak ja do nich nie należałam. Jest to niezwykle dziwne, ponieważ w przeszłości, dawno temu, miałam okazję czytać powieść Pani Agnieszki i do dziś pamiętam, jak wielki ciężar emocjonalny na mnie zrzuciła i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Agnieszka Lingas-Łoniewska to polska autorka, która dzięki swoim powieściom, uplasowała się wysoko w moim osobistym rankingu ulubionych pisarek. Za każdym razem zachwycali mnie wykreowani przez nią bohaterowie, humor będący nieodzowną częścią jej książek i pomysłowość, której z całą pewnością nie można jej odmówić.
"Brudny świat" to kolejna powieść autorki. Od dnia, w którym ukazały się zapowiedzi tego dzieła, po prostu wiedziałam, że muszę je mieć i... No cóż, nie pomyliłam się!
Tommy Cordell jest prawie trzydziestoletnim wokalistą grupy Semtex i bożyszczem kobiet w każdym wieku. Jego życie wygląda dokładnie tak, jak każdego rockmana - kobiety na jedną noc, imprezy suto zakrapiane alkoholem, bójki i narkotyki. Kiedy w jego życiu pojawia się Kathrina Russell, która jest przy okazji nową autorką tekstów zespołu, mężczyzna zaczyna inaczej patrzeć na świat. Oboje mają jednak za sobą niełatwe życie, przykre wspomnienia i bagaż nieprzyjemnych doświadczeń.
Czy demony przeszłości pozwolą im o sobie zapomnieć? Czy Kati okaże się dla Tom'a odskocznią od brudnego świata? Czy będzie w stanie uratować go przed samym sobą?
Na początku tej recenzji napisałam, że po prostu musiałam mieć tę książkę. Od pierwszej chwili widziałam, że to coś dla mnie i byłam pewna, że autorka po raz kolejny pozwoli mi zakochać się w stworzonej przez nią historii. Trochę żałuję, że premiera tej powieści zbiegła się w czasie z czytaniem przeze mnie "Ostatniej spowiedzi", bo nie da się ukryć, że tematyka obu tych książek jest podobna, przez co nie mogłam przestać ich ze sobą porównywać.
"Brudny świat" to książka o trudach życia w show-biznesie, o jego wadach i destrukcyjnym działaniu. To nie jest powieść, w której wszystko ukazane jest w kolorowych barwach.
Panią Agnieszkę uwielbiam za umiejętność przedstawiania wydarzeń w sposób autentyczny, a ta pozycja jest pod tym względem chyba najlepsza ze wszystkich przez nią napisanych. Tytuł jest całkowicie adekwatny do treści, ponieważ cała powieść ukazuje nam jak ciężkie jest życie na świeczniku, skażone wpływami świata zewnętrznego, opinią ludzi obcych, którzy nic dla nas nie znaczą. To opowieść o popularnej gwieździe rocka, która nie potrafi odnaleźć się w tym całym szumie wokół swojej osoby, wśród pieniędzy i popularności.
Tylko, czy aby na pewno? Czy każdy z nas nie mógłby się z Tommy'm utożsamiać? Może nie mamy na kontach milionów, nie jeździmy drogimi samochodami i nie jesteśmy osobami popularnymi, ale czy nie zdarza się nam, że ludzie, których nie znamy dają nam w kość? Że musimy się liczyć z tym, co pomyślą o nas inni? Że pewne nasze zachowania są źle interpretowane, przez co stajemy niejednokrotnie w sytuacjach beznadziejnych?
"Brudny świat" składa się z narracji pierwszoosobowej przedstawionej na zmianę z perspektywy głównych bohaterów. Nie od dziś wiadomo, że jest to mój ulubiony rodzaj narracji, przez co książka już na wstępie zyskała moje uznanie. Akcja toczy się dość szybko, a bohaterów poznajemy już na pierwszych stronach.
Podczas czytania możemy zaobserwować zmiany, jakie w nich zachodzą i zmierzyć się z tym, co prześladuje ich od lat. Z początku myślałam, że to głównie Tommy będzie potrzebował metamorfozy, jako że to on jest zepsutą gwiazdą, ale szybko okazało się, że i Kati musi przejść przez piekło, by w końcu móc normalnie żyć.
W książce nie zabrakło też romantycznego wątku. Jest on chyba nawet motywem przewodnim. Nie jest to jednak romans przesłodzony, gdyż uczucia bohaterów niejednokrotnie zostają wystawione na ciężką próbę. Czytając miałam wrażenie, że bohaterowie naprawdę są dla siebie ostoją i nie potrafią bez siebie funkcjonować. Wątek ten był pięknie poprowadzony i byłabym nim zachwycona, gdyby nie jedna sprawa. Nie do końca byłam zadowolona z tego, że uczucia między Kati i Tommy'm rozwinęły się tak szybko. W jednej chwili dopiero co ich poznajemy, w drugiej pałają już do siebie szaleńczą miłością. Żałuję, że Pani Agnieszka nie pozwoliła, by ta dwójka trochę dłużej się na siebie powściekała, dłużej docierała i dłużej poznawała. Lubię silne charaktery, a jeszcze bardziej lubię niegrzecznych chłopców, więc odrobinę zawiodło mnie to, że przepychanki między głównymi postaciami trwały tak krótko.
Kolejnym malutkim minusem okazało się dla mnie zbyt częste używanie wyrazu "wariat". Były chwile, w których słowo to pojawiało się naprawdę bardzo często i zaczynało mnie już irytować, ale jest to drobiazg.
Podsumowując: Agnieszka Lingas-Łoniewska stworzyła naprawdę cudowną powieść. "Brudny świat" przepełniony jest dobrym stylem, niebanalnym językiem i wydarzeniami, które na długo zapadają w pamięć. Jest to książka ambitna, wspaniale napisana i doskonale przemyślana. Bohaterowie jak zwykle zostali wykreowani z dużą precyzją, ale wydaje mi się, że o tym akurat wspominać nie trzeba, ponieważ autorka słynie ze swojej umiejętności tworzenia wyrazistych postaci. Zakończenie po prostu powala i nie da się opanować wzruszenia, bo choć jest to niewątpliwie pewnego rodzaju happy end, kompletnie nie tego się spodziewamy.
Polecam Wam tę książkę i zapewniam, że warto zapamiętać nazwisko Lingas-Łoniewska, bo jestem przekonana, że ta autorka jeszcze nieraz Was zaskoczy i udowodni, że warto sięgać po jej twórczość. "Brudny świat" jest na to najlepszym dowodem.
Recenzja opublikowana na blogu: heaven-for-readers.blogspot.com
Agnieszka Lingas-Łoniewska to polska autorka, która dzięki swoim powieściom, uplasowała się wysoko w moim osobistym rankingu ulubionych pisarek. Za każdym razem zachwycali mnie wykreowani przez nią bohaterowie, humor będący nieodzowną częścią jej książek i pomysłowość, której z całą pewnością nie można jej odmówić.
"Brudny świat" to kolejna powieść autorki. Od dnia, w...
Kilka dni temu przeczytałam "Przez burze ognia" i byłam nim oczarowana. Zaraz po skończeniu, zabrałam się za tom drugi tej historii i jestem nim zachwycona jeszcze bardziej niż poprzednim. Ostatnio coraz częściej spotykam się z tym, że sequele są lepsze od pierwowzorów i tak stało się również w tym przypadku. Jesteście ciekawi co sprawiło, że po raz kolejny zakochałam się w tej historii?
Po miesiącach rozłąki Aria i Perry w końcu mogą być razem, ale ich szczęście nie trwa długo, ponieważ chłopak przewodzi teraz plemieniu Fal, a w ich oczach Aria nadal pozostaje Osadniczką, której zaakceptować nie potrafią. Dodatkowo dziewczyna ma przed sobą tajną misję, od której sukcesu zależy życie wielu osób. Na domiar złego eterowe burze nie dają wytchnienia i coraz częściej niszczą wszystko co stanie na ich drodze.
Czy w obliczu tak wielu przeciwności losu, zakochani będą mogli być razem? Czy Wielki Błękit okaże się prawdziwy i ochroni wszystkich przed nieuchronnie zbliżającym się końcem?
Drugi tom tej historii rozpoczyna się spotkaniem Perry'ego i Arii co bardzo mnie ucieszyło, ponieważ zakończenie "Przez burze ognia" pozostawiło we mnie niedosyt, podekscytowanie i nutkę ciekawości. Dobrze, że autorka postanowiła pozostać przy narracji podzielonej na dwoje, bo dzięki temu po raz kolejny poznajemy dokładne uczucia tej dwójki, co pozwala nam poczuć tęsknotę, miłość i przywiązanie, które niezaprzeczalnie między nimi powstało. Dzięki temu też dowiadujemy się sporo o tym, co oboje robili w czasie, kiedy przebywali osobno. Nie wyobrażam sobie, że książka mogłaby być napisana w inny sposób.
Bohaterowie w tej części są zdecydowanie bardziej wyraziści i lepiej nakreśleni. W przypadku poprzedniego tomu, miałam co do nich pewne zastrzeżenia. Teraz to wszystko zniknęło i wydaje mi się, że autorka skupiła się na nich bardziej niż wcześniej.
Znacznie mniej jest tutaj opisów świata i krajobrazu, przez co o wiele lepiej poznajemy poszczególne postacie. Cieszę się również z tego, że Pani Rossi postanowiła rozwinąć wątek Roar'a, ponieważ o ile wcześniej miałam mieszane uczucia względem tej osoby, teraz się to całkowicie zmieniło i zaczęłam pałać do niego ogromną sympatią.
W tomie drugim pojawia się też sporo nowych bohaterów, którzy wprowadzają nieco świeżości.
Również wątek romantyczny wkroczył tutaj na zupełnie inny level. Relacja między Arią i Perry'm stała się bardziej zawiła i skomplikowana, co w rezultacie poskutkowało tym, że odczuwa się ją głębiej i dokładniej. Nie mamy tutaj już stricte młodzieńczego love story, a całkiem nietypowy związek pełen komplikacji, wzlotów i upadków.
Kolejny plus do autorki leci za ilość wątków, bo choć było ich mnóstwo, były one ciekawe, dobrze przemyślane i (co odróżnia je od poprzedniej części) łatwo dało się w nie zagłębić i zrozumieć. Akcja w "Przez bezmiar nocy" trzyma odpowiednie tempo i nie brak jej dynamiki oraz zwrotów, które niejednokrotnie wprowadziły mnie w stan osłupienia. Poznajemy także sekrety z przeszłości, które wcześniej nie zostały wyjaśnione oraz nowe intrygi i tajemnice, których rozwiązania możemy spodziewać się w tomie trzecim.
Okładka po raz kolejny cieszy oko i oczarowuje swoją prostotą, a zakończenie znowu zaskakuje i sprawia, że czytelnik ma niewyobrażalną ochotę sięgnąć po kolejną część.
Co do wad powieści, nie znalazłam ich zbyt wiele. Zarzutem, który mogę przedstawić jest jednak to, że momentami czułam się jakbym gdzieś już o tym czytała. Mam za sobą kilka dystopii i niestety schematy w nich zawarte są dość często powielane przez autorów. W tym przypadku także tak się stało, ale nie było to w stanie zmienić mojej fascynacji książką, ponieważ na sukces tej historii składa się o wiele więcej czynników.
"Przez bezmiar nocy" to fenomenalna kontynuacja. Autorka w pełni sprostała moim oczekiwaniom i odwaliła kawał dobrej roboty przy tworzeniu tego dzieła. Z niecierpliwością czekam na to co przyniesie przyszłość i zachęcam do zmierzenia się z lekturą tej powieści absolutnie wszystkim.
Recenzja opublikowana na: http://heaven-for-readers.blogspot.com/2013/10/przez-bezmiar-nocy-veronica-rossi.html
Kilka dni temu przeczytałam "Przez burze ognia" i byłam nim oczarowana. Zaraz po skończeniu, zabrałam się za tom drugi tej historii i jestem nim zachwycona jeszcze bardziej niż poprzednim. Ostatnio coraz częściej spotykam się z tym, że sequele są lepsze od pierwowzorów i tak stało się również w tym przypadku. Jesteście ciekawi co sprawiło, że po raz kolejny zakochałam się w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ludzie coraz częściej zastanawiają się nad tym, co wydarzy się za kilkadziesiąt lat. Czy świat dąży do rozwinięcia technologicznego i lepszych rozwiązań, czy może do samozagłady. Coraz częściej zastanawiają się nad tym także autorzy powieści młodzieżowych. Jednak czy to, co opisane na kartkach powieści, może stać się rzeczywistością?
Aria i Perry to całkowite przeciwieństwa. Ona zamieszkuje bezpieczną Kapsułę Reverie, w której za pomocą Wizjera przenoszącego osobę w dowolne, wirtualnie stworzone miejsce, możliwe jest życie na dwóch płaszczyznach. On natomiast żyje na zewnątrz wśród swojego plemienia, gdzie trwa ciągła walka o przetrwanie i pożywienie. Kilka niefortunnych zdarzeń sprawia jednak, że ich drogi się przecinają i od tego momentu będą zmuszeni stać się sprzymierzeńcami i żyć w świecie pełnym niebezpieczeństw i eterowych burz...
Veronica Rossi w swojej debiutanckiej powieści stworzyła niesamowity klimat. Udało jej się wykreować świat pełen niebanalnych problemów i interesujących rozwiązań. Sam pomysł na fabułę może nie powala oryginalnością, ale jest na tyle dobrze opisany, że czytelnik całkowicie się w nim zatraca.
Do największych plusów powieści można zaliczyć narrację i podział książki na wydarzenia z perspektywy obu postaci. Dzięki temu poznajemy obie, skrajnie różniące się od siebie historie i światopoglądy. Podział ten jest dobrze skonstruowany i zgrabnie się ze sobą przeplata.
Kolejną zaletą jest język, bo choć prosty i typowo młodzieżowy, sprawia, że powieść czyta się z niezwykłą lekkością i płynnością. Wydaje mi się, że gdyby zastosować tu język bardziej zawiły i wysublimowany, książka straciła by trochę uroku.
Oprawa graficzna także jest w stanie przykuć uwagę i zainteresować, bo choć nie jest czymś wyszukanym, całkiem przyjemnie się na nią patrzy.
Bohaterowie są dla mnie trudni do ocenienia, bo choć oboje wzbudzili moją sympatię, momentami byłam zmęczona narzekaniami głównej bohaterki. Próbowałam to sobie jednak tłumaczyć tym, iż każda dziewczyna zachowywałaby się pewnie podobnie na jej miejscu i każdej byłoby równie ciężko. Perry natomiast całkowicie przypadł mi do gustu. Chłopak jest nieco narwany, skory do agresywnych zachowań, impulsywny i nieobliczalny, ale jednocześnie potrafiący zachować ziemną krew w sytuacjach, które tego wymagają.
W kwestii postaci drugoplanowych równie ciężko jest mi się wypowiedzieć, ale z pewnością nie było tu osoby, która nie zapadałaby w pamięć lub wzbudzała całkowicie negatywne emocje. Reasumując, wydaje mi się, że kreacja bohaterów udała się autorce, chociaż nie jest to moje prywatne top of the top.
Co do romansu między Arią i Perrym, jestem nim usatysfakcjonowana. Podobało mi się to, że Pani Rossi nie próbowała przyspieszyć w relacjach między tą dwójką i postawiła na powolne rozwinięcie. Strasznie mnie denerwuje, kiedy bohaterowie zakochują się w sobie już na samym początku i rzucają pięknymi słówkami i wielkimi wyznaniami miłości, chociaż tak naprawdę ledwo się znają. Nie lubię tego zarówno w literaturze jak i w życiu codziennym, więc ogromnie cieszy mnie fakt, że Veronica Rossi postanowiła budować uczucia głównych bohaterów krok po kroku. Dzięki temu powieść zyskała na autentyczności i mimo tego, że romans jest typowo młodzieżowy, cieszy i ekscytuje czytelnika.
Tym, za co uwielbiam tę książkę jest również to, że autorka nie bała się wprowadzić trochę odważniejszych scen. Mam na myśli to, że bardzo często spotykam się z tym, że napięcie seksualne między bohaterami jest ogromne, a mimo to nigdy nie dochodzi między nimi do śmielszych poczynań. Tutaj Pani Rossi nie starała się przeciągać tego w nieskończoność i jednocześnie zrobiła to bardzo delikatnie i z dobrym smakiem zważywszy na gatunek powieści i wiek odbiorców, dla których jest przeznaczony.
Jeśli miałabym wskazać minusy książki to z pewnością byłoby to kilkadziesiąt pierwszych stron, ponieważ wkradł się w nie pewnego rodzaju chaos. Miałam dość duży problem z zagłębieniem się w historii, ponieważ ciężko było mi zrozumieć zasady rządzące wykreowanym światem. Informacji było za dużo i były one niezbyt szczegółowo wyjaśnione, przez co na początku w ogóle nie mogłam się w niczym połapać. Ta niewiedza i zdezorientowanie nie trwa na szczęście długo, jednak jest odczuwalna i dlatego właśnie taka a nie inna ocena.
"Przez burzę ognia" to powieść, która wciąga czytelnika w wir przedstawionych zdarzeń i nie pozwala się z niego wydostać. Czyta się z zapartym tchem i bardzo ciężko oderwać się od lektury tej powieści. Mimo kilku niedociągnięć, pozwala ona bardzo przyjemnie spędzić czas, a przy okazji wynieść kilka życiowych lekcji. Według mnie jest to pozycja obowiązkowa dla fanów gatunku. Na pewno przeczytam kolejny tom, tym bardziej, że zakończenie pierwszego to miód na moje serce... :)
Polecam!
Recenzja opublikowana na: http://heaven-for-readers.blogspot.com/2013/09/przez-burze-ognia-veronica-rossi.html#more
Ludzie coraz częściej zastanawiają się nad tym, co wydarzy się za kilkadziesiąt lat. Czy świat dąży do rozwinięcia technologicznego i lepszych rozwiązań, czy może do samozagłady. Coraz częściej zastanawiają się nad tym także autorzy powieści młodzieżowych. Jednak czy to, co opisane na kartkach powieści, może stać się rzeczywistością?
Aria i Perry to całkowite...
2014-11
Odnoszę wrażenie, że ostatnimi czasy rynek wydawniczy trochę odetchnął od dystopii. Przynajmniej mnie już dawno nie zdarzyło się po żadną sięgnąć. "Testy" intrygowały mnie jednak od ukazania się pierwszych zapowiedzi. Zignorowałam więc gatunek i po prostu zabrałam się za czytanie. Jesteście ciekawi czy było warto?
Wojna Siedmiu Faz prawie doszczętnie zniszczyła ludzkość i ziemię. Po tych wydarzeniach powstała Zjednoczona Wspólnota, która podzieliła pozostałe społeczeństwo na kilkanaście kolonii, z których co roku wybiera się kilku kandydatów. Następnie poddaje się ich rozmaitym Testom, mającym wyłonić najsilniejsze i najbystrzejsze umysły, które później rozpoczną naukę i pomogą odbudować środowisko oraz ułatwią dalsze życie wszystkich mieszkańców. Malencia i Tomas z Kolonii Pięciu Jezior nie wiedzą jednak, że aby przejść Testy, będą musieli zapomnieć o etyce i zasadach moralnych.
Tak jak pisałam powyżej - "Testy" były tytułem, którego oczekiwałam od dłuższego czasu. Opis był szalenie ciekawy i choć można w nim wyczytać porównanie do "Igrzysk śmierci", które zazwyczaj mnie zniechęca, tym razem było odwrotnie. I rzeczywiście, nie na próżno szukać podobieństw między obiema lekturami. Posiadają ich one masę, chociażby to, że bohaterowie zabierani są z dala od domu i nie mają na to wpływu. Każda odmowa przystąpienia do Testów jest bowiem traktowana jak zdrada. Po udaniu się do Centrum Egzaminacyjnego, wszyscy są dobrze traktowani, mogą najadać się do syta i korzystać z wielu udogodnień. Tyle tylko, że każda osoba musi przejść cztery etapy Testów, w których błędne odpowiedzi są karane. Brzmi znajomo? Odnajdujecie podobieństwa między Igrzyskami? Powieść Charbonneau różni się jednak jedną podstawową rzeczą - bohaterowie jej książki pragną dostać się do grupy wybrańców.
Tym, co mnie osobiście w książce zachwyciło, były opisy krajobrazu i zniszczeń powstałych na skutek Wojny Siedmiu Faz. Rzadko kiedy lubię w literaturze ten właśnie element, ale w przypadku "Testów" oczarowała mnie mnogość detali i najdrobniejszych szczegółów, jakie autorka wykreowała. Wizja tego futurystycznego Państwa jest dalece przemyślana i ciężko dopatrzyć w niej jakichkolwiek nieścisłości. Wydaje mi się, że krajobraz i zniszczenia powstałe na terenie całej Zjednoczonej Wspólnoty, były podstawowym elementem całej fabuły, dlatego też cieszy mnie fakt, że zostały one dopieszczone w każdym calu.
Skupienie autorki na opisach krajobrazu odbiło się delikatnie na tworzeniu dialogów. Było ich bowiem zbyt mało. Bohaterowie stworzeni zostali w dość precyzyjny sposób, jednak precyzji tej zabrakło w ich wzajemnej komunikacji. Jestem pewna, że gdyby spotkało mnie to przy okazji czytania innej powieści, dość mocno wpłynęłoby to na końcową ocenę, lecz tutaj nie odczułam tego tak drastycznie.
Cia i Tomas to postacie silne, bystre i zaradne, ale nie bezwzględne. Mimo ciężkich warunków, w jakie zostali rzuceni, potrafią zachować trzeźwy umysł i dążyć do celu za pomocą ciężkiej pracy i wzajemnej pomocy, nie po trupach.
Jeśli chodzi o relacje między tą dwójką, była ona dość dobrze wymyślona, jednak ja liczyłam na miłosny trójkąt. Wybrałam do tej kombinacji dość nietypową osobę, więc mogłoby to być naprawdę ciekawym połączeniem, ale tak się niestety nie stało. Mam jednak przeczucie, że w kolejnych tomach może się to zmienić. :)
"Testy" to powieść, która przypomina "Igrzyska śmierci" i wiele osób ją za to skreśli, ale ja osobiście uważam, że będzie to dużym błędem. Myślę sobie, że właściwie podobieństwa te nie muszą wcale wynikać z elementów, które łączą obie powieści, a po prostu z tego, że reprezentują jeden gatunek. Jeśli spojrzymy na te książki przez pryzmat dystopii, zdamy sobie sprawę, że wcale nie jest to wadą, tym bardziej, że obydwie wydają mi się równie interesujące i warte każdej minuty poświęconej na lekturę. "Igrzyska śmierci" nadal pozostają u mnie numerem jeden, choć przyznaję, że Joelle Charbonneau udało się stworzyć dzieło, które ma szansę wznieść się wysoko. Szczególnie, że dla mnie pierwszy tom to zaledwie przedsmak tego, co może wydarzyć się w kolejnych. Potencjał jest ogromny i mam nadzieję, że autorce uda się go w pełni wykorzystać.
Recenzja opublikowana na blogu: http://mowa-ksiazek.blogspot.com/
Odnoszę wrażenie, że ostatnimi czasy rynek wydawniczy trochę odetchnął od dystopii. Przynajmniej mnie już dawno nie zdarzyło się po żadną sięgnąć. "Testy" intrygowały mnie jednak od ukazania się pierwszych zapowiedzi. Zignorowałam więc gatunek i po prostu zabrałam się za czytanie. Jesteście ciekawi czy było warto?
Wojna Siedmiu Faz prawie doszczętnie zniszczyła ludzkość i...
2015-02
Gdy czytałam "Testy", byłam nimi zafascynowana i z przyjemnością pisałam dla Was recenzję, w której zawarłam wszystkie moje pozytywne odczucia związane z lekturą. Na kontynuację czekałam z wielkim zniecierpliwieniem i na szczęście nie musiałam czekać długo, bo oto trzy miesiące później przybywam do Was z recenzją kolejnego tomu. Jesteście ciekawi czy i tym razem Joelle Charbonneau oczarowała mnie równie mocno? Jeśli tak to zapraszam do recenzji.
Po wyczerpujących Testach, Cia Vale została studentką pierwszego roku na Uniwersytecie. Jednak nie wszystko jest tak wspaniałe, jak jej się początkowo wydawało. Dziewczyna bowiem odnajduje wśród swoich rzeczy komunikator z nagraniem, które przypomina jej o wszystkich przerażających sytuacjach sprzed wymazania jej pamięci. Ale to wszystko okazuje się zaledwie początkiem problemów, gdyż na studentów pierwszego roku czeka jeszcze Inicjacja, w której każdy popełniony błąd grozi usunięciem z uniwersytetu. A być może nawet śmiercią...
Kiedy oczekiwałam na dalsze losy bohaterów "Testów", do głowy przychodziły mi różne scenariusze. Rozmyślałam o tym, jak autorka rozwinie tę historię, jakie trudności zafunduje swoim bohaterom i czy powieść nadal będzie pisana na podobieństwo "Igrzysk śmierci", czy może wręcz przeciwnie - autorka pokusi się o zupełnie inne rozwiązania. Po przeczytaniu stwierdzam, że choć obie historie mają wiele podobieństw, nie można ich już ze sobą porównywać, bo Pani Charbonneau stworzyła całkiem odmienną opowieść.
Zaznaczę na wstępie, że jeśli ktoś z Was liczy na szeroko rozwinięty wątek miłosny, od razu może skreślić tę pozycję z listy książek, które zamierza przeczytać. W "Samodzielnych studiach" bowiem na próżno szukać miłosnych uniesień i romansu między bohaterami, bo choć Cia i Tomas nadal są w sobie zakochani, na pierwszy plan wysuwają się tutaj potyczki polityczne i chęć odkrycia prawdy oraz ujawnienia sekretów, jakie przyniosły za sobą Testy.
W tym tomie na studentów czeka jeszcze więcej śmiertelnie niebezpiecznych przeszkód i sytuacji, w których trzeba zachować jasność umysłu, ponieważ nikt nie jest godny zaufania.
Przy okazji recenzji poprzedniego tomu [link], wspominałam o fantastycznej, spójnej i bogatej w detale wizji zniszczonego świata, w jakim odgrywa się cała akcja powieści. Również tym razem udało się autorce z wielkim zaangażowaniem przedstawiać kolejne opisy krajobrazów oraz szkód, jakie powstały na skutek Wojny Siedmiu Faz. Autorce nie brak wyobraźni, wykreowany przez nią świat nadal jest przekonujący, autentyczny i przemyślany, ale... No właśnie, pojawia się jedno ale, czyli zbyt wiele opisów. W poprzednim tomie uznałam to za zaletę, bo zobrazowało mi to Zjednoczoną Wspólnotę w sposób idealny, ale tym razem było inaczej, ponieważ kontynuacja składa się w 3/4 z samych opisów. Chwilami byłam nimi wręcz znużona i tylko przekładałam kolejne kartki w oczekiwaniu na jakikolwiek dialog z udziałem bohaterki, gdyż było ich naprawdę niewiele.
Dużą zaletą tej części jest spisek i koalicja, jaką zawiązują ze sobą Cia wraz z Michalem. Ta znajomość wprowadza do trylogii zupełnie nowy, nieznany wcześniej element. Dodatkowo ja od pierwszej chwili polubiłam Michala i gdzieś po cichu liczyłam nawet na to, że może między tą dwójką narodzi się jakieś uczucie, gdyż postać Tomasa nie do końca mnie przekonuje. Jednak relacja Malencii z absolwentem studiów ma charakter jedynie konspiracyjny. Oboje pragną zniszczyć Testy raz na zawsze i to właśnie na tym wątku opiera się cała fabuła tego tomu.
W "Samodzielnych studiach" mamy do czynienia zarówno ze "starymi", jak i nowymi postaciami. Pojawia się wiele nowych, różnorodnych charakterów, sprzymierzeńców i wrogów. Tym razem mamy też szansę poznać uczniów z Tosu, którzy wnoszą do książki świeży pogląd na pewne sprawy. Na bohaterów czeka też jeszcze więcej przeszkód i prób, które mają sprawdzić nie tylko ich siłę, spryt i determinację, ale przede wszystkim trzeźwość umysłu i umiejętność pracy zespołowej. Autorka funduje nam naprawdę wiele zwrotów akcji i niejednokrotnie udało się jej zaskoczyć mnie do tego stopnia, że musiałam zbierać szczękę z podłogi.
Jeżeli ktoś z Was myśli, że po Testach liczba osób znikających ze studiów się zmniejszy, jesteście w ogromnym błędzie, gdyż "Samodzielne studia" udowodniły mi, że nigdy nie mogę być do końca pewna tego, że ktoś za chwilę nie umrze lub nie zostanie "usunięty".
Podsumowując: uważam, że Joelle Charbonneau stworzyła naprawdę dobrą, zaskakującą kontynuację. Drugi tom bowiem trzyma w napięciu i serwuje czytelnikowi istną jazdę kolejką górską. Jednak tak samo jak na karuzeli - bywają lepsze i gorsze momenty, ale na szczęście tych słabszych jest znacznie mniej. Żałuję, że tak bardzo zaniedbano komunikację między bohaterami, ale jako całość powieść ta naprawdę się broni i daje radę. Dodatkowo zakończenie jest tak zaskakujące, że ja osobiście nie mogę się już doczekać finału tej trylogii. Przeczuwam, że autorce jeszcze nie jeden raz uda się wprowadzić mnie w osłupienie.
[http://mowa-ksiazek.blogspot.com/]
Gdy czytałam "Testy", byłam nimi zafascynowana i z przyjemnością pisałam dla Was recenzję, w której zawarłam wszystkie moje pozytywne odczucia związane z lekturą. Na kontynuację czekałam z wielkim zniecierpliwieniem i na szczęście nie musiałam czekać długo, bo oto trzy miesiące później przybywam do Was z recenzją kolejnego tomu. Jesteście ciekawi czy i tym razem Joelle...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-10-14
Czy istnieje miłość od pierwszego wejrzenia? Czy rzeczywiście można pokochać kogoś, w momencie, w którym pierwszy raz go spotykamy? Opinie na ten temat są bardzo sprzeczne, ale ja myślę, że jest to możliwe. Wydaje mi się, że niektórzy ludzie trafiają na osobę, która jest ich drugą połówką. Ich przeznaczeniem.
Tillie Cole prawdopodobnie ma podobne zdanie na ten temat. Przynajmniej taki wniosek nasuwa mi się po przeczytaniu To nie ja, kochanie.
W Społeczności, w której przyszło żyć młodej Mae, obowiązują srogie zakazy, żelazne zasady, a przyszłość każdej z osób jest z góry zaplanowana. Cała osada znajduje się w miejscu ogrodzonym murem, poza który nikt nie ma wstępu. Ludzie mieszający w tym miejscu bezgranicznie wierzą we wszystko, co głoszą Apostołowie i Prorok Dawid. Niestety kobiety takie, jak Mae - Przeklęte, traktowane są przez Apostołów w sposób bezwzględny i właśnie to staje się powodem, przez który dziewczyna postanawia uciec.
Styx to milczący Kat, prezes klubu motocyklowego handlującego bronią. Pewnego dnia przed klubem znajduje on piękną, ciężko ranną dziewczynę, której postanawia pomóc. I właśnie wtedy okazuje się, że dziewczyna o wilczych oczach to osoba, o której śnił i marzył od 11 lat.
Seria Kaci Hadesa to seria, nad którą wiele osób rozpływa się w zachwytach. Muszę jednak przyznać, że nawet, gdyby tak nie było, przyciągnęłyby mnie okładki, które są po prostu piękne i ciężko przejść obok nich obojętnie. Dobra opinia i oprawa graficzna bardzo zachęciły mnie do lektury, ale też sprawiły, że moje oczekiwania były dość wysokie. Teraz wydaje mi się, że trochę za wysokie.
Nie zrozumcie mnie źle - historia Styxa i Mae jest piękna, pełna niespełnionych nadziei i obietnic. W tej książce zderzenie dwóch światów jest tak silne, jak czołówka samochodu osobowego z ciężarówką. Niesie za sobą wiele strachu, bólu i niepewności. Jedynym światem, jaki dotychczas znała dziewczyna, była społeczność pełna fanatyków religijnych, którzy w imię Boga dopuszczali się okropnych czynów. Momentami aż trudno było o tym czytać.
Z drugiej strony mamy klub motocyklowy, który zajmuje się nielegalnym handlem. Pełen głośnych, rozgniewanych facetów, których sumienia splamione są tak bardzo, że na próżno szukać w nich jakichś jasnych przebłysków. A jednak, gdy dochodzi do tego zderzenia, szybko (może właśnie zbyt szybko) okazuje się, że ludzie ślepo wierzący w Boga i zbawienie są o wiele gorsi niż klub, który na swój znak rozpoznawczy wybrał samego Szatana.
Trzeba przyznać, że temat, po który sięgnęła Cole nie należał do łatwych i z pewnością nie był łatwy do przedstawienia. I niestety było to troszkę czuć. Pomijając samą historię miłosną, która mi się podobała, wydaje mi się, że reszta została potraktowana po macoszemu. Już na początku zabrakło mi jakiegoś bardziej szczegółowego wprowadzenia bohaterki w tę zupełnie obcą, pełną grzechu rzeczywistość. Żałuję, że okres, w którym Mae najbardziej powinna wdrażać się w ten nowy świat, został pominięty. Cały czas też nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, że nagle dziewczyna zapomniała o swoich siostrach i przyjaciółkach i w całym swoim uczuciu do Styxa zatraciła się tak bardzo, że ani razu nie pomyślała, żeby pomóc najbliższym osobom. Trochę martwiła mnie jej samolubność.
Natomiast tym, co podobało mi się chyba najbardziej, był sam obraz gangu motocyklistów. Uważam, że na tym polu autorka o wiele lepiej się spisała. Polubiłam większość członków klubu i cieszę się, że kolejne tomy opowiadają właśnie o nich, bo chętnie lepiej ich poznam. Tym bardziej, że mam przeczucie, iż kolejne tomy mogą okazać się ciekawsze i bogatsze w detale dotyczące struktury funkcjonowania gangu.
To nie ja, kochanie to historia miłości ponad wszelkimi podziałami i wbrew jakimkolwiek regułom i zasadom. Pokazuje uzdrawiającą siłę miłości i udowadnia, że uczucie nie dba o wiek czy konwenanse i jeśli się pojawia, może być niczym grom z jasnego nieba - silne, niezachwiane i zupełnie nieoczekiwane. Mimo kilku mankamentów (nazywanie kobiet sukami/suczkami) i paru zgrzytów, bardzo dobrze czytało mi się tę powieść i w całości pochłonął mnie ten brudny, śliski i szalenie niebezpieczny świat. Jak już wspomniałam - ja na pewno sięgnę po kolejny tom.
https://mowa-ksiazek.blogspot.com
Czy istnieje miłość od pierwszego wejrzenia? Czy rzeczywiście można pokochać kogoś, w momencie, w którym pierwszy raz go spotykamy? Opinie na ten temat są bardzo sprzeczne, ale ja myślę, że jest to możliwe. Wydaje mi się, że niektórzy ludzie trafiają na osobę, która jest ich drugą połówką. Ich przeznaczeniem.
Tillie Cole prawdopodobnie ma podobne zdanie na ten temat....
2018-10-16
Mia Sheridan to kobieta, która nieraz mnie zachwycała i zaskakiwała. Uwielbiam jej twórczość, choć oczywiście pewne powieści bardziej od innych. Sięgając po Bez lęku wiedziałam, że będzie dobrze, ale to, co ostatecznie otrzymałam sprawiło, że w tej chwili aż trudno mi się oddycha.
Trzeba powiedzieć jedno: nie ma takich książek. NIE MA. A jeśli są to ja nigdy na taką nie trafiłam. Ta opowieść jest doskonała. Wzruszająca i tak cholernie nieprzewidywalna, że aż brakuje mi słów. W niej nic nie jest oczywiste. Jest szalona, zawiła i tak boleśnie piękna, że zapiera dech w piersiach. Może nie zachwyca od pierwszych stron, ale kiedy już się ją odłoży na półkę aż kręci się w głowie od nadmiaru wrażeń i emocji.
Mia stworzyła historię, w której jedynym pewnym elementem jest miłość pomiędzy bohaterami. Jasna, czysta, zmysłowa, czasem młodzieńcza, innym razem ogromnie dojrzała. Stała, niezachwiana niczym betonowy mur. Pełna sprzeczności, a jednocześnie tak bardzo oczywista. Identycznie, jak sami bohaterowie. Uwielbiam tę parę całym moim sercem. Za ich niewinność, niepewność i cudowne dusze. Tak bardzo pokiereszowane i samotne.
Holden i Lily wydają się bardzo od siebie różni, ale kiedy tylko poznajemy ich bliżej, okazuje się, że są tak podobni, że zlewają się w jedną całość. Oboje są zagubieni, przerażająco smutni i spragnieni tego, by ktoś ich w końcu dostrzegł. Żeby choć jedna osoba zobaczyła, kim są naprawdę, kto kryje się za fasadą sławnego sportowca i dziewczyny z lasu, która ma tylko matkę. Każde z nich walczy z innymi demonami, ale obie walki są równie trudne i porażające.
Bardzo ciężko jest mi ubrać w słowa własne emocje, ponieważ wydaje mi się, że żadne z nich nie będą w stanie oddać głębi, jaką niesie za sobą ta opowieść. Niezwykle rzadko trafiam na książki, które potrafią wywrzeć na mnie tak piorunujące wrażenie i doprowadzić mnie do takiej konsternacji. Odkąd skończyłam czytać, cały czas czuję, jak mój mózg próbuje poradzić sobie ze wszystkimi znakami zapytania, z każdym elementem, z jakiego składała się ta historia. Nie wiem, co mam myśleć i co ze sobą zrobić. Nie mam pojęcia, jak mam teraz wrócić do czytania banalnych romansów ze schematycznymi bohaterami i przewidywalną fabułą. Nie potrafię zliczyć, ile razy podczas czytania byłam w takim szoku, że musiałam po kilka razy analizować pewne fragmenty, by uwierzyć, że to się działo naprawdę. Czasami czułam się tak zamroczona, jakby ktoś uderzył mnie w głowę, a wszystko przez to, że Mia Sheridan i ta powieść to coś zachwycającego.
Nie chcę niczego spojlerować, dlatego nie będę dłużej się rozpisywać. Powiem tylko, że historia Nocnej Lilii i Skauta powala na kolana i sprawia, że ciężko jest ponownie stanąć na nogi. Ta powieść to perła. Czysta perfekcja. Coś, co sprawia, że po jej przeczytaniu nic już nie jest takie samo.
Powiedzieć o niej, że jest oryginalna, to jak nie powiedzieć nic.
Powiedzieć, że jest wspaniała, to niedopowiedzenie stulecia.
Nie dajcie się jednak zwieść tytułowi. Wydawnictwo bowiem ogromnie nas oszukało, bo ta książka jest pełna lęku. Jest nim wręcz przepełniona, a tym, o co lękam się w tej chwili najbardziej, jest moje własne serce.
Mia Sheridan to kobieta, która nieraz mnie zachwycała i zaskakiwała. Uwielbiam jej twórczość, choć oczywiście pewne powieści bardziej od innych. Sięgając po Bez lęku wiedziałam, że będzie dobrze, ale to, co ostatecznie otrzymałam sprawiło, że w tej chwili aż trudno mi się oddycha.
Trzeba powiedzieć jedno: nie ma takich książek. NIE MA. A jeśli są to ja nigdy na taką nie...
2018-08-30
Duety pisarskie. Pojawia się ich coraz więcej i budzą coraz większą popularność. Przyczyna jest prosta: co dwie głowy, to niejedna. I tak oto fan jednego autorka za sprawą wspólnie napisanej książki, może stać się również fanem drugiego. Dobry i sprytny chwyt, ale nigdy nie wiadomo, czy połączenie sił okaże się tak dobre, jak powinno być z założenia.
Jak było w tym przypadku?
Soraya i Graham po raz pierwszy spotkali się w pociągu, ale to nie tam się poznali. Przypadkowy splot wydarzeń sprawił, że Soraya została posiadaczką telefonu tego przystojnego, władczego mężczyzny, który zwrócił jej uwagę przy pierwszym spojrzeniu. Niestety dziewczyna nie ma pojęcia kim jest nieznajomy. Do czasu aż myszkuje w jego kontaktach i znajduje tam jego nazwisko. W końcu postanawia osobiście oddać telefon właścicielowi. Nie spodziewa się jednak tego, jak potoczy się to spotkanie.
Kolejna książka, na którą nie zwróciłabym uwagi, gdyby nie poleciłaby mi jej znajoma blogerka. Opis jest zbyt pospolity, by przykuć moją uwagę, a sam pomysł na fabułę wydaje się być odgrzewanym kotletem, a jednak... Jednak to tylko mylne wrażenie, ponieważ chociaż Drań z Manhattanu posiada kilka podobieństw do powieści tego typu, posiada też wiele elementów, które go różnią.
Pierwszy i najważniejszy z nich to Soraya. Światło, istny blask, najjaśniejszy punkt tej historii. Uwielbiam ją od pierwszej chwili, w której ją poznałam. Zdobyła moje serce i to ona jest dla mnie miłością w tej opowieści. Krągła Włoszka z niewyparzonym językiem i błyskotliwym umysłem oraz ogromnym poczuciem humoru. Dziewczyna pracuje jako asystentka w kąciku porad i to, co tam wyczynia, przechodzi ludzkie pojęcie. Dawno nie ubawiłam się tak, jak przy czytaniu jej odpowiedzi na pytania od czytelników. Jej nietypowa fryzura i charyzmatyczna osobowość były idealnym połączeniem.
Sam Graham nie jest może najbardziej złożoną czy oryginalną postacią, ale jest pozytywnym zaskoczeniem, ponieważ spodziewałam się, że okaże się być totalnym "złamasem", który nie będzie miał za grosz szacunku do kobiety, o której względy zabiega, a było zgoła odwrotnie. Ten zimny drań był w stosunku do bohaterki opiekuńczy i troskliwy, choć również uparty i zaczepny. Uwielbiam ich chemię i potyczki słowne. Nawet, jeśli większość z nich miała wydźwięk czysto seksualny.
Skoro już jestem przy tym temacie, należy wspomnieć, że Drań to typowy erotyk i nie można go postrzegać inaczej. Większa część fabuły opiera się właśnie na dążeniu do intymnego spotkania, ale chociaż raczej nie czytam już tego gatunku, to co zaserwowały mi autorki było satysfakcjonujące. Podczas czytania tej historii nie czuje się zniesmaczenia czy odrazy, ponieważ wszystko jest przedstawione w sposób przyjemny, bez zbędnej nachalności i wulgarności.
Drań z Manhattanu to lekka, gorąca historia o uczuciu między bogatym finansistą a zwykłą dziewczyną z niezwykłym poczuciem humoru. Nie brak tu pieprznych scen, ale też normalnych rozmów i całkiem zwyczajnych spotkań. Brakuje na rynku wydawniczym erotyków, w których przemoc i pogarda do kobiety nie gra pierwszych skrzypiec. Ja osobiście potrzebowałam książki, która pokaże mi, że można napisać historię taką jak ta, która nie będzie uprzedmiotowiać kobiety i pokazywać jej ciągłego upokarzania.
Moim zdaniem jeden z lepszych erotyków, jakie dane mi było przeczytać. Jeżeli mam polecić jakąś książkę z tego gatunku, to właśnie Drań z Manhattanu na to zasługuje.
https://mowa-ksiazek.blogspot.com
Duety pisarskie. Pojawia się ich coraz więcej i budzą coraz większą popularność. Przyczyna jest prosta: co dwie głowy, to niejedna. I tak oto fan jednego autorka za sprawą wspólnie napisanej książki, może stać się również fanem drugiego. Dobry i sprytny chwyt, ale nigdy nie wiadomo, czy połączenie sił okaże się tak dobre, jak powinno być z założenia.
Jak było w tym...
2016-01
Tym, co uwielbiam w książkach, jest ich różnorodność gatunkowa, która sprawia, że można dowolnie przenosić się do różnych światów, bez obawy, że kolejny okaże się taki sam, jak poprzedni. To też historie, które mają miliony kombinacji i bez większego problemu możemy unikać podobieństw. Przede wszystkim uwielbiam jednak bohaterów literackich, którzy sprawiają, że pragnę ich poznać, obdarzyć sympatią, a ostatecznie pokochać. Jak realną postać.
Archer jest outsiderem, samotnikiem zamkniętym w swojej oddzielonej od świata willi. Przez lata nauczył się tak żyć i nawet zaczął to akceptować, świadomie izolując się od społeczności. Pewnego dnia do miasteczka wprowadza się jednak dziewczyna - Bree, która swoją obecnością zaczyna wypełniać ciszę i pustkę, jaka towarzyszyła Archerowi przez większość życia.
Tylko czy to wystarczy, aby doprowadzić bohaterów do szczęśliwego zakończenia?
Czasami całkowicie niespodziewanie udaje mi się trafić na książkę, która mnie porusza i zachwyca do tego stopnia, że mam ogromny problem z napisaniem recenzji, gdyż wydaje mi się, że żadne słowa nie będą w stanie oddać piękna zawartego w tej konkretnej historii. Tak właśnie jest teraz.
„Bez słów” to powieść, w której głównym wątkiem jest samotność i brak akceptacji. To historia o mężczyźnie, który został odseparowany od ludzi tak bardzo, że musiał nauczyć się akceptować taki stan rzeczy, pozwalając na to, by jego życie wypełniło się ogłuszającą ciszą.
Archer został napiętnowany, odrzucony przez społeczeństwo za coś, na co nie miał najmniejszego wpływu. W jego życiu nie ma absolutnie nikogo, a on sam stał się dla ludzi całkowicie niewidzialny. Do czasu aż spotyka Bree. Wtedy w jego samotnię wkracza najpierw zrozumienie, następnie akceptacja, a finalnie uczucie, którego Archer nigdy nie miał zaznać. I tak zaczyna się jedna z piękniejszych historii miłosnych, jakie miałam okazję czytać.
Powiedzieć, że „Bez słów” jest kolejnym świetnym New Adult, to wielkie niedopowiedzenie. Książki tej nie można bowiem zestawić z kolejną przesiąkniętą schematem pozycją, w której główny bohater jest przystojnym miliarderem, a bohaterka szarą myszką, owładniętą pożądaniem. Powieść Mii Sheridan jest zupełnie inna i choć przypisana jest do nurtu NA, na próżno szukać w niej podobieństw do innych tytułów. Różnica jest przede wszystkim widoczna w tym, że to dzieło aż kipi od mądrości. Postać Bree jest dla mnie przykładem, wzorem do naśladowania, jeśli chodzi o podążanie za określonym systemem wartości. Uważam, że każdy człowiek powinien czasem wziąć przykład z tej dziewczyny.
W moim odczuciu zarówno bohaterowie „Bez słów”, jak i sama fabuła, to jakby zupełnie inna liga i niewiele jest książek, które zasługują na to, by stanąć na półce obok niej.
Mia Sheridan pisze w taki sposób, że jej słowa mogłyby kruszyć lód, rozmiękczać skały. Uwielbiam sposób, w jaki ta historia została napisana, a dzięki pięknemu językowi, wzruszenie towarzyszyło mi nie tylko w momentach, które z założenia miały łamać serce. Chciałabym móc czytać więcej powieści, które zapierałyby mi dech w piersi, jak zrobiła to właśnie ta.
Mogłabym wymienić tysiące zalet, jakie posiada ta książka: cudowny język, doskonały zarys fabularny, subtelność, gracja i niezwykły kunszt autorki... Jednak jeden element wychodzi tu przed szereg i jest nim postać Archera - przepięknie i precyzyjnie nakreślona kreacja bohatera, który jest zupełnie inny niż wszyscy, których dotychczas poznałam. Dzięki tej postaci powieść Sheridan staje się nie tylko autentyczna, ale i poruszająca do żywego.
Zakochałam się. Absolutnie pokochałam tego mężczyznę. Z całą jego nieporadnością, dzikością i nieokiełznaniem. Z jego odrzuceniem tak głębokim, że raniło mi duszę oraz uczuciem, jakim obdarzył Bree. W całości. Bezapelacyjnie.
Myślę, że moja recenzja wyraźnie podpowie Wam, czy warto sięgnąć po ten tytuł. Nawet, jeśli nie potrafię pisać tak pięknie, jak autorka.
Są takie książki, które powinno się chłonąć każdą komórką swojego ciała, w ciszy, w milczeniu, bez zbędnych słów. Oto jedna z nich.
[http://mowa-ksiazek.blogspot.com/]
Tym, co uwielbiam w książkach, jest ich różnorodność gatunkowa, która sprawia, że można dowolnie przenosić się do różnych światów, bez obawy, że kolejny okaże się taki sam, jak poprzedni. To też historie, które mają miliony kombinacji i bez większego problemu możemy unikać podobieństw. Przede wszystkim uwielbiam jednak bohaterów literackich, którzy sprawiają, że pragnę ich...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07-28
W swojej najnowszej książce Samantha Young podjęła kilka ważnych zagadnień i trudnych tematów. Podzieliła tę historię na kilku bohaterów, z których każdy skrywa swoje tajemnice, obawy i lęki. Muszę przyznać, że w tej powieści nie brakuje dramatów, sekretów, ale również elementów zaskoczenia. Autorka przedstawia życie bogatej elity, w której pochodzenie, rywalizacja i hierarchia mają niezwykłe znaczenie. W tym świecie nie ma miejsca dla ludzi ze średniej klasy społecznej. Ktoś, kto nie posiada pozycji, nic tu nie znaczy.
Tym trudniejsze zadanie stało przed bohaterką książki, że choć za sprawą matki i jej nowego narzeczonego jej status materialny podskoczył w górę po stokroć, nie mogła zmienić tego, skąd pochodzi i jak będą postrzegać ją rówieśnicy. Właściwie wokół tego toczy się główny wątek. Bohaterka próbuje odnaleźć się w zupełnie nieznanym świecie, wśród obcych twarzy, które traktują ją protekcjonalnie i lekceważąco tylko dlatego, że jej nazwisko nic nie znaczy.
India nie jest postacią, którą polubi każdy, ponieważ choć ma swoje powody, jej determinacja by stać się popularną w szkole bywa denerwująca. Tak samo jej stosunek do matki, ale o to również nie można jej obwiniać, kiedy już pozna się jej historię. Ma jednak sporo cech, które budzą uznanie i respekt ze strony czytelnika. Z pewnością należą do nich samozaparcie i olbrzymia wiara w siebie i we własne możliwości. Tym bardziej, że droga do podniesienia poczucia własnej wartości była dla bohaterki drogą zawiłą i niezwykle trudną.
Generalnie cała ta historia opowiada o losach grupy znajomych, którzy żyją w wysoce uprzywilejowanym świecie, który oczywiście ma swoje jasne strony, ale ma też te mroczne. To opowieść o świecie, w którym gra pozorów jest na porządku dziennym. O życiu na pokaz, o ciągłym udawaniu i strachu przed byciem sobą. Samantha Young w swojej młodzieżówce ukazuje, dokąd zmierza ten świat, jaką obłudą jest okraszony, jak bardzo boimy się opinii innych, jak mocno liczymy się z ich zdaniem. Ale nie tylko. To też opowieść o przyjaźni, o budowaniu zaufania do drugiej osoby, szacunku do siebie samego oraz do drugiego człowieka. I o miłości. Takiej, której nikt nie rozumie i nikt nie jest w stanie zaakceptować.
Autorka ukazuje również realia dzieci, które w swoim życiu doświadczyły przemocy, ale były zbyt zastraszone, żeby o tym powiedzieć lub zbyt wygodne, by stracić dobry byt i splendor wiążący się z posiadaniem wysokiego statusu społecznego. Wielokrotnie podkreślam, że cenię takie powieści, ponieważ dotykają głębokich problemów, o których na co dzień mówić nie lubimy i chociażby dlatego podobała mi się ta pozycja.
"Nieznośny ciężar tajemnic" może nie należy do wybitnych młodzieżówek, ale z pewnością do tych wartych uwagi. Nie jest to książka pozbawiona wad, ale czytało mi się ją bardzo dobrze i w pewnym stopniu nawet żałuję, że nie ma kolejnej części, bo z przytupem weszłam do świata Indii, Finna i Elle i wcale nie mam ochoty jeszcze go opuszczać. Tym bardziej, że autorka pozostawiła sobie otwartą furtkę serwując niedomknięte zakończenie.
Także polecam Wam tę powieść, bo jest to pozycja warta uwagi. Może nie będę promować tego tytułu z szaleńczym entuzjazmem, ale ja osobiście nie żałuję ani minuty poświęconej tej książce i myślę, że Wy także nie będziecie.
https://mowa-ksiazek.blogspot.com
W swojej najnowszej książce Samantha Young podjęła kilka ważnych zagadnień i trudnych tematów. Podzieliła tę historię na kilku bohaterów, z których każdy skrywa swoje tajemnice, obawy i lęki. Muszę przyznać, że w tej powieści nie brakuje dramatów, sekretów, ale również elementów zaskoczenia. Autorka przedstawia życie bogatej elity, w której pochodzenie, rywalizacja i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ostatnio na rynku wydawniczym pojawia się masa książek z gatunku New Adult, czyli tak zwanych "młodych dorosłych". Reprezentują one różny poziom i poruszane są w nich różne tematy. wszystkie powieści z tego gatunku mają jednak jeden wspólny cel - wzruszać czytelnika, pokazywać świat pełen przeciwności losu i wzbudzać w czytelniku całą gamę emocji. Czy "Pułapka uczuć" spełnia wszystkie te kryteria?
Layken skończyła niedawno osiemnaście lat. Kilka miesięcy wcześniej jej ojciec niespodziewanie zmarł i zostawił ją wraz z matką i młodszym bratem. Trudna sytuacja finansowa zmusiła rodzinę do przeprowadzki z Teksasu do Michigan. Dziewczyna nie jest z tego zadowolona, ponieważ przez to zmuszona jest zostawić całe swoje życie i przeszłość za sobą. Kiedy dociera do nowego domu, okazuje się jednak, że przystosowanie do nowego środowiska może okazać się łatwiejsze niż pierwotnie przypuszczała. Wszystko za sprawą Willa, chłopaka z sąsiedztwa, który już od pierwszej chwili wzbudza w Lake uczucia, których dotychczas nie znała. Życie ma dla niej jednak kilka przykrych niespodzianek i płotków, które nie tak łatwo będzie przeskoczyć.
"Pułapka uczuć" to jedna z tych powieści, które poruszają w czytelniku jakąś głęboko skrywaną strunę.Wzbudzają taki wachlarz emocji, że czujemy się wręcz przytłoczeni. Problemy bohaterów są dla nas namacalne, ich zachowania stają się znajome, ich uczucia czujemy całym sobą. Gdyby ktoś zapytał mnie kiedyś, za co kocham książki, odpowiedziałabym, że właśnie za to. Za tę umiejętność przenoszenia mnie do świata fikcyjnych bohaterów. Za możliwość realnego przeżywania wszystkich poszczególnych wydarzeń, które z początku były tylko wymysłem autora.
Colleen Hoover ma na swoim koncie kilka pozycji NA. "Slammed" jest pierwszą jaką miałam okazję przeczytać, ale już teraz wiem, że na pewno nie ostatnią. Autorka posiada bowiem niezwykłą wręcz umiejętność budowania napięcia i wpływania na ludzkie uczucia. Hoover potrafi za pomocą słów wywołać falę wzruszeń, ekscytacji, napięcia, szczęścia, smutku, niepokoju i miłości.
W "Pułapce uczuć" poznajemy dwoje młodych ludzi, którzy niespodziewanie stracili bliskie im osoby. Autorka przedstawia nam bohaterów, którym los postanowił zrzucić na głowy bombę. To książka o skomplikowanych uczuciach, problemach rodzinnych i sytuacjach, z których żadne wyjście nie wydaje się być właściwe. Pani Hoover wykreowała bohaterów silnych, odważnych i skorych do poświęceń. Zarówno Layken jak i Will zmuszeni byli przedwcześnie dorosnąć, przez co ich wizerunek wydaje się być niezwykle dojrzały. Cała historia poprowadzona została w sposób spójny. Nie ma tu miejsca na luki w fabule, czy niejasności. Każdy rozdział zdradza nam kolejne fakty z życia bohaterów i zostało to napisane w takim stylu, że od powieści nie sposób się oderwać.
Książka ta mnie zachwyciła. Odebrała mi mowę. Jedyną rzeczą, którą mogę jej zarzucić jest tłumaczenie tytułu. Slammed, czyli oryginalny tytuł, ma się do powieści znacznie bardziej niż Pułapka uczuć. W ogóle sam pomysł na slam był GENIALNY! To było po prostu przewspaniałe przeżycie i kiedy tylko dochodziłam do momentów, w których bohaterowie znajdowali się w Dz9ewiątce, czułam się jakbym była jedną z osób siedzących na widowni. Poezja prezentowana przez poszczególne postacie była zachwycająca. Nigdy nie doceniałam tej formy przekazu myśli i uczuć, ale ta książka całkowicie to zmieniła. Jestem wniebowzięta i poruszona do żywego.
"Pułapka uczuć" przeplata ze sobą poczucie humoru, radość, smutek i pewnego rodzaju melancholię. To nie jest jedna z powieści o niczym. Przesłanie i morał są tu na wskroś widoczne. Nie jest to typowa opowieść o miłości dwójki skrzywdzonych przez życie nastolatków. To historia O życiu! Historia wzruszająca, ale nie ckliwa. Napisana pięknie, ale nie za pomocą skomplikowanego słownictwa. Historia, która trafia do twojego wnętrza i potrafi się tam zadomowić.
Nie ma tutaj dialogów słodkich do "porzygu" ani uczucia wyjętego wprost ze słabej komedii romantycznej. Jest autentyczność, pasja i poświęcenie. I sytuacje trudne, i te zabawne, i te doprowadzające do łez. I słowa tak piękne, że aż boli. Ból ten jest jednak przyjemny, bo autorka potrafi malować słowami jak mało kto i kocham ją za to tak bardzo, jak całą tę historię. I kochać nie przestanę.
Jestem wstrząśnięta i dlatego zamiast pisać coś więcej, idę pomyśleć o życiu i pławić się w emocjach wywołanych przez powieść. Na koniec dam wam jednak jedną radę: dajcie się zachwycić tej książce. Przyrzekam, że warto!
[http://mowa-ksiazek.blogspot.com/]
Ostatnio na rynku wydawniczym pojawia się masa książek z gatunku New Adult, czyli tak zwanych "młodych dorosłych". Reprezentują one różny poziom i poruszane są w nich różne tematy. wszystkie powieści z tego gatunku mają jednak jeden wspólny cel - wzruszać czytelnika, pokazywać świat pełen przeciwności losu i wzbudzać w czytelniku całą gamę emocji. Czy "Pułapka...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to