-
Artykuły
Plenerowa kawiarnia i czytelnia wydawnictwa W.A.B. i Lubaszki przy Centrum Nauki KopernikLubimyCzytać2 -
Artykuły
W świecie miłości i marzeń – Zuzanna Kulik i jej „Mała Charlie”LubimyCzytać4 -
Artykuły
Zaczytane wakacje, czyli książki na lato w promocyjnych cenachLubimyCzytać2 -
Artykuły
Ma 62 lata, jest bezdomnym rzymianinem, pochodzi z Polski i właśnie podbija włoską scenę literackąAnna Sierant7
Biblioteczka
2017-01-08
2015-02-23
2015-01-25
2014-12-22
Dawno, dawno temu na niemieckiej ziemi żyło sobie dwóch braci – Jacob i Wilhelm. Pisana im była wielka przyszłość na sędziowskiej ambonie. Jednak zamiast bronienia niewinnych i wymierzania kar złoczyńcom los zgotował im zgoła inną drogę, a więc zajęli się zgłębianiem językowych meandrów, połamańców i szukaniem źródeł języka germańskiego, co pozwoliło im stworzyć swój autorski słownik. Bracia mieli szczęście żyć w epoce romantyzmu, co sprawiło, że wpadli w sidła miłości do folkloru niemieckiego. Etnografia, czary, wierzenia i bajania ludowe, legendy i strachy opowiadane do poduszki, podania i przekazy wywarły na nich niezwykły wpływ, co zaowocowało zebraniem najciekawszych, najdziwniejszych, najbardziej szalonych i pokręconych bajek i baśni, które do dziś przekazywane są z pokolenia na pokolenie, nie tylko przez obywateli ziemi niemieckiej.
Philip Pullman wcale nie porwał się z motyką na słońce, przerabiając stare i znane baśnie braci Grimm. Jednak tak naprawdę to nie były ich autorskie historie. Baśnie mają to do siebie, że są opowiadane i przekazywane dalej, czasami spisywane. Jednak w XIX wieku przeważał przekaz ustny jeśli chodzi o historie tego typu. Opowiadane były przy kolacji, przy kominku czy jako dobranocka dla dzieci, które powinny wynieść z tych historii pewien morał. Bracia mieli to szczęście, że ludzie sami się do nich garnęli, by opowiedzieć jakąś bajkę. Jedne były lepsze, inne gorsze. Wszystko tak naprawdę zależało od narratora. Są ludzie, którzy za każdym razem potrafią powiedzieć baśń w takim samym szyku i z tymi samymi szczegółami, ale nie oszukujmy się – ludzie nie są nieomylni i historie lub ich fragmenty były zapominane, wielokrotnie zmieniane i przerabiane, skracane i wydłużane. To samo zrobił Pullman – zebrał do kupy większość bajek i dodał swój komentarz autorski, doszlifował zakończenia i przełożył baśnie na język zrozumiały dla współczesnego czytelnika.
Jako mała dziewczynka zaczytywałam się baśniach niemieckich braci, bałam się Wilka, który mógłby mnie zjeść, uważałam czerwone jabłko za symbol całego zła na świecie, wierzyłam, że tak jak inne księżniczki spotkam w końcu swojego księcia na białym koniu, chciałam poznać siedmiu krasnoludków i żyć długo i szczęśliwie. Niestety bajki tworzą wyimaginowaną wizję rzeczywistości, która z życiem nie ma nic wspólnego. Taki to już jest gatunek. Wszyscy w baśniach są, albo bardzo źli, albo bardzo dobrzy. Nie ma nic pośrodku, żadnych odcieni szarości. Bohaterowie są dosyć jednowymiarowi, niczym kukiełki w teatrze dla lalek – nie mają własnych uczuć, nie potrafią myśleć i roztrząsać swoich decyzji. Kiedy dziewczyna spotyka księcia z miejsca decyduje się zostać jego żoną, nie zastanawiając się jakim on jest człowiekiem. W bajkach wszystko jest proste – sierota staje się królem, królewna zawsze zostaje uwolniona przez odważnego młodzieńca, czarownice i inne stwory zostają spacyfikowane. To wpływa na tempo akcji, która w ciągu jednego zdania może przeskoczyć wydarzenia odległe o wiele lat.
Baśnie to ciekawy gatunek literacki. Niby nie jest zbyt rozbudowany jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie gatunki epiki, ale ma w sobie coś, że interesuje czytelnika (słuchacza) zmuszając go do kibicowania prostym bohaterom. Nie ma tu smutnych zakończeń, są tylko historie z morałem – niektóre pozwalają żyć bohaterom w przepychu i szczęściu, niektóre pokazują to, co w życiu jest ważne, a więc miłość, skromność, pokora, przyjaźń. Z drugiej strony bohater jest mądry dopiero po szkodzie. W tym szaleństwie jest jakaś metoda – najpierw coś musi się stać, żeby los odkrył wszystkie swoje karty i pokazał jak wybrnąć z danego problemu, by wynieść z niego coś więcej niż tylko lekcję pokory. Nie dziwmy się więc temu – baśnie były tworzone przez ludzi, głównie zamieszkujących obszary wiejskie. Część powstawała w głowach wielkich twórców epoki romantyzmu. Czyż nie jest piękne ubranie w słowa ludowe bajania, dodanie do tego trochę mistyki (diabły, anioły, śmierć), szczypty oniryzmu (sen pokazuje to, czego ludzkie oko boi się dostrzec pod zasłoną codzienności) i dorzucenia garści zapożyczeń z "Baśni z 1000 i jednej nocy”?
Nieważne czy jesteście duzi, czy mali – baśnie są piękne w swej prostocie i pokazują świat taki jaki chcielibyśmy widzieć będąc dziećmi. Jednak czasy się zmieniają. Wilk powinien być królem lasu po zjedzeniu Czerwonego Kapturka, Śpiąca Królewna powinna spać kamiennym snem po wieki wieków, Królewna Śnieżka powinna w końcu zmądrzeć i postawić się swojej macosze, by przestała w końcu nią pomiatać, Roszpunka w swojej wieży dalej powinna przyjmować „na wizyty” kolejnych swoich adoratorów. Jednakże takie pokazanie rzeczywistości w baśniach mijałoby się z celem i w istocie to co powinno być proste i czyste stałoby się plugawą cząstką splamioną komercjalizmem naszego świata. I w tej prostej wersji bajką zawsze żyć będą w moim sercu i ja sama wciąż będę wypatrywać przez okno swojego księcia z bajki, wierząc w swoje szczęśliwe baśniowe zakończenie.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/12/za-gorami-za-lasami-zyy-sobie-basnie.html
Dawno, dawno temu na niemieckiej ziemi żyło sobie dwóch braci – Jacob i Wilhelm. Pisana im była wielka przyszłość na sędziowskiej ambonie. Jednak zamiast bronienia niewinnych i wymierzania kar złoczyńcom los zgotował im zgoła inną drogę, a więc zajęli się zgłębianiem językowych meandrów, połamańców i szukaniem źródeł języka germańskiego, co pozwoliło im stworzyć swój...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-10
Mam problem z Trudi Canavan. Autorka ma wyobraźnię i książki wyczarowuje jedna za drugą. Pewnie to przekłada się na jej niebywałą popularność. To się jej chwali – na kontynuacje nie trzeba czekać za długo, wszystko zależy tylko od szybkości i chęci polskich wydawnictw. Jednak będąc maszynką do robienia opasłych i często rozbudowanych fabularnie książek wpływa na to, że czegoś tam w środku brakuje, ale czego? Na to pytanie ciężko mi jest odpowiedzieć, nawet w kontekście przeczytania jej ostatniej książki – „Złodziejskiej magii”.
Trudi Canavan tym razem zmieniła trochę schemat pisania, gdyż mamy dwóch głównych bohaterów, których wątki przeplatają się co kilka rozdziałów. Chłopak i dziewczyna. Tyen i Rielle. On żyje w steampunkowym świecie napędzanym przez technikę i maszyny, ona w świecie świętych praw i konwenansów. On jest wolny, głodny wiedzy i niebojący się przygody. Ona zahukana, cichutka i grzeczna. Jednak coś ich łączy – magia. Tyen lubi z nią eksperymentować szukając przy tym odpowiedzi na niezadane pytania, Rielle zaś traktuje ją jako karę za swoje grzechy popełnione przeciwko boskim Aniołom. Jednakże oprócz nich pojawia się jeszcze ta trzecia bohaterka, wyjątkowo ciekawa, niezwykle mądra i nieskończenie stara - książka Vella co kiedyś przed tysiącami lat była kobietą wyjątkowo mściwego maga, na którego wspomnienie ludzie ciągle mają ciarki ze strachu. Znalezienie Velli przez Tyena podczas wykopalisk było niejako bodźcem, który w ostateczności może doprowadzić do zmiany wartości bohatera, a może i całego świata. Autorka w tym względzie jest nieprzewidywalna, gdyż nigdy nie wiadomo jak poprowadzi ona dalszą historię, co bardzo wpływa na wartość jej książek.
Zdecydowanym plusem tej książki jest kreacja obu światów, podobnych od siebie, ale tak bardzo różnych. Świat Tyena jest światem maszyn, szybowców, zeppelinów. Magowie są naukowcami i inżynierami podnoszącymi magię na nowy, inny poziom. Poziom techniki i nowoczesnych wynalazków. Przyznaję, że autorka dobrze czuje się w konwencji steampunku zapełniając świat wymyślnymi środkami transportu i problemami jakie ściągają one na niczym niewinnych obywateli, gdyż machiny mają to do siebie, że zżerają magię. I to bynajmniej nie wolno, co przybliża powolutku groźbę magicznej zagłady. Z drugiej strony świat Rielle jest prosty, konserwatywny i bardzo poddańczy. Magia jest ogólnie zakazana, z wyjątkiem kapłanów służących Aniołom – tylko oni są na tyle czyści, że mogą z mocy korzystać. Cała reszta pospólstwa za nawet nieświadome „okradanie” z magii Aniołów może łatwo trafić do nieprzyjemnego więzienia, gdzie kara będzie niczym w porównaniu do tej jaką mogą zadać ich boscy opiekuni. Jest to świat klas społecznych, gdzie rodowe koligacje więcej znaczą w społeczeństwie niż bycie splamionym magią człowiekiem.
Tak jak pisałam wyżej, zawsze mam problem z książkami Trudi Canavan. Jej trylogie przeważnie są dosyć niespójne i rozwlekłe. Trylogia Czarnego Maga czy Trylogia Zdrajcy nie były odstępstwem od tej reguły. Pojawiały się lepsze części, ale też i takie, które zdarzało mi się męczyć i czytać na siłę, bo chciałam wiedzieć jak skończy się historia. Jak będzie z tą nową serią? Ciężko mi powiedzieć. „Złodziejska magia” nie jest odkrywczą książką, nie porywa na kolana. W gruncie rzeczy, jest dosyć przewidywalna. Osobiście mam nadzieję, że autorka zaskoczy mnie w kolejnych częściach, tak jak to zrobiła w przypadku „Wielkiego Mistrza”, ale również obawiam się, że stworzy historię na siłę, bez porywającej akcji, drugiego dna. Wynagradzają to jednak ciekawi bohaterowie – zwłaszcza Rielle, która z każdym kolejnym rozdziałem zrzuca swój kokon świętoszki i staje przeciwko całemu światu (od razu nasuwa mi się na myśl Sonea z Trylogii Czarnego Maga, zaś Tyen jest jak klon Lorkina z Trylogii Zdrajcy – niepokorny, zbuntowany i pakujący się w różnie konflikty!).
Czy to znaczy, że ta książka jest niewarta przeczytania? Fanom autorki powinna się spodobać. Jakby nie było pani Canavan bazuje także i tu na utartych schematach ze swoich poprzednich powieści. Nie ma więc zaskoczenia i od razu wiadomo czego można się u niej spodziewać. Czytelników, którzy nigdy nie mieli do czynienia z australijską pisarką przyjacielsko ostrzegam – nie znajdziecie tu nic nowego co zburzy wasz świat i wprowadzi trochę zamętu. Nie tędy droga. „Złodziejska magia” jest tylko ciekawą historyjką, którą szybko przeczytacie i jeszcze szybciej zapomnicie.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/12/odrodzenie-mysli-magicznej-zodziejska.html
Mam problem z Trudi Canavan. Autorka ma wyobraźnię i książki wyczarowuje jedna za drugą. Pewnie to przekłada się na jej niebywałą popularność. To się jej chwali – na kontynuacje nie trzeba czekać za długo, wszystko zależy tylko od szybkości i chęci polskich wydawnictw. Jednak będąc maszynką do robienia opasłych i często rozbudowanych fabularnie książek wpływa na to, że...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-30
2014-08-19
2014-08-14
2014-08-11
2014-08-25
2014-07-01
2014-06-11
Czerwiec jest dla mnie najgorszym okresem i dlatego szukałam jakiejś lekkiej książki żebym za dużo nie musiała myśleć, ale mogła się przy niej fajnie bawić. I tak w moje ręce wpadł zbiór opowiadań z diabelską wiedźmą w roli głównej. Malice, gdyż tak nazywa się nasza delikwentka, nie jest wiedźmą do jakiej przyzwyczaiła nas literatura popularna. Jednak wiedźmy z założenia nie powinny być słodziutkie, milutkie i kochane, ale powinny być po prostu wredne. Malice idealnie wpasowała się w ten kanon – jest złośliwa, niemiła, ale co najważniejsze, jest przy tym bardzo pomysłowa i kreatywna. Jakby nie było, nie sposób jest z klasą sprawić, że twoja współlokatorka zostanie uznana za wariatkę. Dla bohaterki nie ma rzeczy niemożliwych, nawet w płataniu kawałów, ale przy tym jest bardzo samodzielną osóbką. Nie podchodzi do życia na poważnie i stara się robić wszystko na opak – przeważnie z różnym skutkiem, ale co najważniejsze - z każdej sytuacji wynosi jakąś lekcję.
Książka napisana jest w formie opowiadań i każde z nich przedstawia jedną sytuację z życia Malice. Jak sobie można wyobrazić, bohaterka grzeczną dziewczynką nie jest i nawet nie pretenduje do takiego miana. Jej przygody są szalone (czy z jej winy czy po prostu z winy jakiegoś fatum, który nad nią ciąży), ale jedno jest pewne – nie da się jej zamknąć w utarte schematy. Taka nowość i odskocznia od książek powielanych przez rzeszę pseudo-pisarzy na całym świecie.
Co mnie najbardziej ujęło w przypadku tej pozycji, to jej tytuł! Autorka już od początku sugeruje, że w jej książce nie znajdziecie happy endu ani tym bardziej księcia z bajki na białym rumaku (bądź różowym jednorożcu). Z drugiej strony jest to też zagrożenie, dla nas czytelników, którzy po prostu kochają trochę bajkowego klimatu i szukają tego w książkach. Jeśli tego oczekujecie od tej pozycji, to się rozczarujecie. Coś za coś.
Żeby nie słodzić, na koniec napiszę coś o minusach. Głównie chodzi mi tu o formę – przyznaję, fanką opowiadań nigdy nie byłam i prawdopodobnie już nią nie będę. Nie znaczy to, że nie doceniam autorów specjalizujących się w tej formie. W tym przypadku opowiadania były dla mnie za krótkie i czasami za mało rozbudowanie – miało się wręcz wrażenie, że bohaterce wszystko przychodzi za łatwo, nie ważne czy walczy z demonami motocyklistami czy z swoimi profesorami. Pojawił się problem i bohaterka w sekundę potrafiła znaleźć rozwiązanie bądź sprzymierzeńca. Trochę naciągane. I jeszcze wydanie – ostatnio zaczęłam znowu wracać do książek papierowych i trochę żałuję, że ta jest wydana tylko w elektronicznych formatach. Co kto lubi. Chociaż ostatnio gdzieś mi się w oczy rzuciła statystyka, że nas, czytelników e-booków jest bardzo malutko u nas w kraju. Takie życie i taki drogi VAT na e-książki. A okładka taka ładna. Pięknie prezentowałaby się na półce.
Kto powinien zapoznać się z Malice?
Na pewni ten, kto ma już dość sztampowych historii z masowej literatury. Nie popadajcie w rutynę i nie czytajcie wszystko jak leci, tylko dlatego, że jest popularne. Czasami warto się trochę pośmiać i wyluzować.
Za możliwość przeczytania dziękuję autorce!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/06/wiedzma-z-pieka-rodem-zyli-niedugo-i.html
Czerwiec jest dla mnie najgorszym okresem i dlatego szukałam jakiejś lekkiej książki żebym za dużo nie musiała myśleć, ale mogła się przy niej fajnie bawić. I tak w moje ręce wpadł zbiór opowiadań z diabelską wiedźmą w roli głównej. Malice, gdyż tak nazywa się nasza delikwentka, nie jest wiedźmą do jakiej przyzwyczaiła nas literatura popularna. Jednak wiedźmy z założenia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-06-08
W każdym z nas siedzi trochę dziecka. Nieważne czy mamy kilkanaście czy kilkadziesiąt lat – każdy chce z powrotem stać się znowu wolny, nieświadomy problemów czyhających na świecie, i po prostu żyć marzeniami i małymi radościami. Niestety, im bardziej jesteśmy starsi, tym bardziej zapominamy o dzieciństwie. Jednak, czym tak naprawdę jest dorosłość? I czy naprawdę chcemy to wiedzieć ….?
Neil Gaiman nieznanym pisarzem nie jest. Nawet pokusiłabym się o stwierdzenie, że jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych bajkopisarzy na świecie. Jego bajki, tak naprawdę nigdy bajkami nie są, ale poruszają wiele strun w ludzkich sercach i zmuszają do pomyślenia nad swoim życiem.
Jego najnowsza powieść „Ocean na końcu drogi” przeczy każdej bajce jaką czytałam w dzieciństwie. Jest mroczna i pełna strachów czyhających na kolejnych stronach książki. Nic jednak takiego stanu rzeczy nie sugeruje – wszystko zaczyna się tak bardzo zwyczajnie – dorosły mężczyzna po wielu latach wraca do okolic swego dzieciństwa i ląduje nad stawem, nie bez przyczyny zwanym oceanem. Wszystko to sprawia, że zaczyna sobie przypominać zdarzenia sprzed 40 lat, które starał się wyprzeć ze swej pamięci. Wydarzenia te nie były proste, nie były normalne i co najważniejsze, nie były racjonalne. Jak można wytłumaczyć, że obok naszego świata istnieje drugi, równoległy – piękny, ale zabójczy w swej prostocie, gdzie rządzi silniejszy osobnik? Jak można pojąć istnienie potwora w ludzkiej skórze, który w istocie chciał tylko pomóc ludziom spełnić ich marzenia. W tej historii marzenia wcale nie są irracjonalne – każdy z nas marzy o miłości w chwili samotności oraz o zastrzyku gotówki w momencie jej braku. Jednak te marzenia potrafiły zniszczyć bohaterów. W takim wypadku, w co należy wierzyć i o czym trzeba marzyć? Może jednak jest tak, że ludzie nie potrafią już marzyć, ale tylko chcą wszystko dostawać na tacy? Jeśli tak jest, to świat rzeczywiście jest ubogi.
Tej chorej sytuacji wymyka się młody 7 letni bohater – nie jest jeszcze ograniczony przez świat i konwenanse. Żyje z nosem w książkach, ale przez to nie neguje zdarzeń niewytłumaczalnych i cały czas zadaje pytanie – czym jest dla nas dorosłość? Może jest tak, że wszyscy jesteśmy dziećmi i tylko cały czas żyjemy w iluzji i udajemy dorosłych? A może światem rządzą nie dorośli a potwory, zamaskowane i gotowe w każdej chwili nas wykorzystać? Może ta cała „potworność” spowodowana jest niechęcią do wyobraźni i życia według ustalonych wcześniej standardów, które mówią co jest dobre a co złe. Gaiman nie krytykuje etyki ani moralności postępowań ludzi, pokazuje tylko ich braki.
Ta anty-bajka prosta nie jest. Podczas czytania czujemy się niegodni pretendowania do miana dorosłych. W międzyczasie stajemy się znowu dziećmi bojącymi się potworów czyhających na nas w szafie podczas ciemnej nocy. Z drugiej strony Gaiman otwiera drzwi do naszej utraconej niewinności i pokazuje, że to co jest niemożliwe, znowu jest możliwe. I za to jestem mu wdzięczna, że w chwili nudnego i poukładanego życia, mogłam znowu stać się dzieckiem i uwierzyć w bajki.
Kogo ta książka zaczaruje?
Historia spodoba się każdemu, kto wie, że drzemie w jego wnętrzu dziecku, lub chce to dziecko obudzić i znowu stanąć w szranki ze strasznymi potworami. To książka także dla tych, którzy pragną się wyrwać z ram prostych i bezpiecznych rozwiązań i chcą znowu odkryć radość ze wspinania się na rury – przecież w książkach każdy to robi! To także historia dla nas, szarych ludzi, którzy ciągle wierzą w potęgę wyobraźni i się tego nie wstydzą!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/06/ten-staw-to-ocean-ocean-na-koncu-drogi.html
W każdym z nas siedzi trochę dziecka. Nieważne czy mamy kilkanaście czy kilkadziesiąt lat – każdy chce z powrotem stać się znowu wolny, nieświadomy problemów czyhających na świecie, i po prostu żyć marzeniami i małymi radościami. Niestety, im bardziej jesteśmy starsi, tym bardziej zapominamy o dzieciństwie. Jednak, czym tak naprawdę jest dorosłość? I czy naprawdę chcemy to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-07-26
Dawno nie czytałam tak niespójnej książki i długo zastanawiałam się jakby ją ocenić! A wszystko zapowiadało się tak pięknie. Ale po kolei – główną bohaterką jest tutaj policjantka i równocześnie wiedźma Dora Wilk (jej magiczne alter ego to Jada). Po matce odziedziczyła magię płodności, a po ojcu magię Pani Północy, co sprawia, że jest rozdarta między różne światy. Przez całą książkę zastanawia się czy lepiej być bardziej ludzką, mieszkać w Toruniu, dalej łapać wrednych bandytów i być przykładną policjantką czy może przenieść się do magicznego Thornu zostać już przykładną wiedźmą, dalej łapać wrednych, ale magicznych bandytów. Jak przystało na prawdziwą heroinę kopie tyłki z prędkością światła, jest pewna siebie (co tylko nam pokazuje, że brawurą chce zatuszować jaka jest w rzeczywistości słaba i nieszczęśliwa swoim dwubiegunowym/dwuświatowym życiem). Uważa siebie za superlaskę, której nikt się nie oprze (nieważne czy diabeł, anioł, magiczny psychol, koledzy z komendy czy nawet obleśny prokurator) i co jest najbardziej irytujące - za łatwo jej wszystko w życiu przychodzi (oby więcej było takich policjantów z szóstym zmysłem!).
Wątek romantyczny – oczywiście jest! Tym razem mamy … trójkącik z diabłem i aniołem. Wszystko byłoby super, gdyby można było chociaż wyniuchać jakąś chemię między bohaterami. Jednakże nie ma nic, nada! W skrócie - cała sytuacja polega na tym, że chcą, ale nie mogą, pożądają się, ale wolą być przyjaciółmi itp. itd. To jest już takie męczące! Ile książek ostatnio powstało o romantycznych problemach, autorzy proszę, czasami warto się trochę wysilić i napisać coś innego!
Na plus na pewno mogę zaliczyć postać diabełka Mirona i aniołka Joshua. Są świetnie wykreowani, nie sposób ich nie lubić i nie przeżywać ich małych i większych dramatów w świecie nieba i piekła. Na pewno bardzo ciekawie Jadowska potraktowała system jakim rządzą się niebiosa, ponieważ rada anielska jest bardziej diabelska! Pan Piekła wymięka w porównaniu z archaniołem Rafaelem i Gabrielem. Przyznaję jest to bardzo ciekawa koncepcja, z którą także można się spotkać czytając inną polską serię – „Zastępy anielskie” napisaną przez Maję Lidię Kossakowską.
Muszę przyznać, że wątek kryminalny jest nieciekawy i nijaki. Zarówno jeśli chodzi o śledztwo Dory w realnym życiu, jak i śledztwo nadnaturalne. Wszystko zostaje bardzo szybko rozwiązane, bez żadnej iskry i napięcia. Co najsmutniejsze, już w połowie książki było mi obojętne kto jest tym niegodziwym magiem, który porywa nadnaturalne istoty. Z kolei wątek zabójstwa starszej pani był bardzo przerysowany. Strasznie męczyły mnie dywagacje Jadowskiej o jedynym słusznym radiu, jedynej słusznej partii, moherach itp. Za dużo tu było uprzedzeń i polityki. Jak chcę posłuchać o tym to po prostu włączam TV! Od książki tego już nie wymagam. Oprócz tego Aneta Jadowska zawarła w książce o wiele więcej swoich przemyśleń - ja wiem, że można nie lubić hip-hopu, który może i ma czasami płytkie teksty, że można nie lubić amerykańskich komedii i filmów sensacyjnych, ale czy wszyscy muszą o tym wiedzieć? Albo inaczej – czy wnosi to cokolwiek do fabuły? Raczej wątpię. Dla mnie to wszystko było pisane po to, aby tylko zapchać tekstem jeszcze parę stron i koniec końców wyszło to nienaturalnie sztucznie.
Podsumowując – książka nie jest ani nowatorka ani zbytnio ciekawa. Wszystkie pomysły już wcześniej zostały użyte. Na szczęście historyjkę czyta się szybko i nie trzeba zbytnio myśleć nad treścią (co dla niektórych chyba jest jedynym plusem przy tego typu historiach!). Jednakże czytanie po to, aby przeczytać i nic nie wynieść z treści jest moim zdaniem bezsensowne. Jako wakacyjna książka na leżak jest idealna i tylko w takiej wersji mogę tylko polecić;) W innym wypadku pamiętajcie , że czytacie na własną odpowiedzialność;)
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/04/zodziej-dusz-aneta-jadowska.html
Dawno nie czytałam tak niespójnej książki i długo zastanawiałam się jakby ją ocenić! A wszystko zapowiadało się tak pięknie. Ale po kolei – główną bohaterką jest tutaj policjantka i równocześnie wiedźma Dora Wilk (jej magiczne alter ego to Jada). Po matce odziedziczyła magię płodności, a po ojcu magię Pani Północy, co sprawia, że jest rozdarta między różne światy. Przez...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-27
O „Grze o tron” myślę, że każdy słyszał. Historia szybko podbiła serca, najpierw widzów, a potem czytelników. Nie ukrywam, że gdyby nie serial, to możliwe, że nigdy bym nawet nie zwróciła uwagi na tę serię. W 2011 roku, jak o serialu zaczynało się robić głośno, postanowiłam – czemu nie poszukać książki? I tak, jako zapalona czytelniczka, fanka fantastyki po ok. 5 odcinkach zaczytałam się w historii i zostałam porwana w cudowny, mroczny, krwawy i zimny świat Georga R.R. Martina. Od tego czasu minęły już 3 lata, miałam przyjemność przeczytać wszystkie wydane dotąd tomy, co roku na przełomie kwietnia/czerwca przeżywałam każdy kolejny odcinek serialu (mimo że i tak wiedziałam jak to się mniej więcej skończy w 5 tomie :D). I teraz w ramach walki z kolejną sesją postanowiłam odświeżyć tę historię i jeszcze raz dać się zaczarować i znowu zatańczyć ze smokami:)
Miałam trochę obawy, czy znając tę historię po prostu mi się ona nie znudzi, ale nic bardziej mylnego! Uważam, że nawet bardziej wsiąkłam w świat Westeros niż za pierwszym razem – nie miałam już problemu z rozpoznaniem wielu rodów, bardzo licznych bohaterów, fragmentów odległej historii, legend i fabularnych skoków. Każdy kawałek układanki nie był już dla mnie tajemnicą i to sprawiło, że już nie mogę się doczekać jak zabiorę się znowu za drugi tom!
Temat, który George Martin rozwija w swojej olbrzymiej sadze nie jest niczym nowym. Od zawsze ludzie walczyli o władzę. Nie ważne jakim kosztem, ważne żeby rządzić, wydawać rozkazy i mieć na zawołanie całe narody i grupy ludzi. Władza w powieści jest czymś śliskim, owija się niczym wąż i zatruwa serca wszystkich bohaterów. Jedni już do niej przywykli i niczym lwy chwytają się jej pazurami i zębami nie wypuszczając jej z rąk. Inni się na nią przyczajają niczym wilki, by móc po cichu, ale z większą rozwagą dostać władzę w swoje ręce. Jednakże powolutku po władzę zaczynają sięgać jelenie, pełne gracji, dostojności i sprytu, które potrafią boleśnie ukłuć swym porożem. Zaś na koniec na scenie pojawia się ostatni gracz – wielki i starożytny smok, który ogniem potrafi ogrzać serca wierzących i spalić na popiół nieprzyjaciół. W ten sposób o tron walczą starożytne rody: lwich Lannisterów, wilczych Starków, jelenich Baratheonów i smoczych Targaryenów. Wszystkie chwyty stają się dozwolone, zdrada goni zdradę, śmierć coraz bardziej wisi w powietrzu, a zza starożytnego Muru powoli wyłania się widmo zimnych i martwych ludzi, którzy chcą sprowadzić wieczną zimę i zamienić ciepłą krew w twardy lód.
Mimo że książka celuje w fantastykę, jest bardziej powieścią historyczną. Przez prawie 800 stron powieści czytelnik spotka się z walecznymi (ale też zakłamanymi) rycerzami, weźmie udział w turnieju rycerskim, zobaczy jak wygląda codzienne życie w zamku i w królewskiej rezydencji. Poczuje smród slumsów i dostanie gęsiej skórki podczas zimnych (i często mrocznych) nocy na Murze. Uroni kilka (a nawet i wiele więcej) łez po stracie kluczowego bohatera (prawdopodobnie wszyscy wiedzą o kogo chodzi!). Życie w Westeros Georga Martina niczym nie różni się od naszego średniowiecza. Mamy królów, kodeks rycerski, suwerenów, pomniejszych lordów i wieśniaków, którzy pracują na roli. Na zamkach egzystują komedianci, królów zabawiają błazny i minstrele. Księżniczki śnią o dzielnych rycerzach z pieśni. Jednakże życie nie jest pieśnią, ani tym bardziej bajką. Zaś w grze o tron zwycięża się albo umiera.
Dawno nie spotkałam się z taką olbrzymią wyobraźnią autora i tak świetnie dopracowanymi szczegółami. Ta historia wręcz żyje. Bohaterowie są pełnokrwiści, a dzięki wieloosobowej narracji możemy wejść do umysłów wielu pozytywnych i negatywnych bohaterów. Jest to świetny pomysł wymagający bardzo rozbudowanego warsztatu pisarskiego. I tu George Martin stoi na bardzo wysokim poziomie. Książkę się wręcz pochłania, a zakończenie każdego rozdziału może wręcz przyprawić co delikatniejszych o zawał serca. Płacz i łzy gwarantowane, tak samo jak złość, radość i duma. Co do tego jak historia się skończy…. myślę, że nikt tego nie wie:) Teorie spiskowe ciągle krążą w powietrzu, a liczba wymyślonych przez fanów zakończeń jest powalająca (sama czasami lubię poczytać gdybania ludzi na różnych forach internetowych :D) Na razie pole do popisu jest ogromne, co nie znaczy, że nie czekam z utęsknieniem na „Winds of Winter”! I wy drodzy czytelnicy jeśli jeszcze nie porwał was świat „ Pieśni lodu i ognia” to łapcie książkę w swoje ręce, a dopiero później zabierajcie się za serial! I pamiętajcie, że zgodnie z dewizą Starków ZIMA NADCHODZI!
Recenzja znajduje się również na blogu: http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/04/gra-o-tron-george-r-r-martin.html
O „Grze o tron” myślę, że każdy słyszał. Historia szybko podbiła serca, najpierw widzów, a potem czytelników. Nie ukrywam, że gdyby nie serial, to możliwe, że nigdy bym nawet nie zwróciła uwagi na tę serię. W 2011 roku, jak o serialu zaczynało się robić głośno, postanowiłam – czemu nie poszukać książki? I tak, jako zapalona czytelniczka, fanka fantastyki po ok. 5 odcinkach...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-16
Do przeczytania tej książki zbierałam się przeszło 1,5 roku. Zawsze coś mi stawało na drodze – czy to sesja, obrona pracy, czy (głównie) inne książki. O Piekarze na długo zapomniałam. Do czasu, aż gdzieś mignęła mi w księgarni jego najnowsza książka. I tym sposobem pewnego, ciepłego marcowego popołudnia wsiąkłam w dziwny i iście ognisty świat Piekary. Koncepcja historii, jest dosyć kontrowersyjna, co dla wielu może stanowić problem, zaś dla wielu może stanowić ciekawą odskocznię i próbę rozważania tego, czy Nowy Testament mógłby zakończyć się inaczej. Bardziej krwawo. Piekara kreuje ogarniętego rządzą mordu Rzeźnika z Nazaretu, który odbiera co swoje, kierując się doktryną „oko za oko, ząb za ząb” – twoje cierpienia za moje cierpienia. Na kanwie tych wydarzeń rozwija się nowe społeczeństwo – pełne wiary i fanatycznej Inkwizycji, cierpliwie wykonującej swoje święte obowiązki.
I tym sposobem my, czytelnicy stykamy się z naszym pokornym i uniżonym sługą, Inkwizytorem Mordimerem Madderinem. Jest świetnie wykształconym i przygotowanym do pełnienia tej ciężkiej i bardzo niechlubnej pracy (zwłaszcza z punktu widzenia wszelkich heretyków i czcicieli sił nieczystych). Zmaga się z czarownikami, żywymi trupami, umarłymi i wszelką maścią dziwnych istnień, które żyją po to, by nasz inkwizytor mógł sprowadzić ich na jasną stronę wiary i uczynić z nich pokorne Pańskie owieczki. Niestety, przekorni nawracać się nie chcą i w tym momencie do gry wchodzą miecze, niezliczone płonące stosy, obskurne lochy i coraz to wymyślniejsze narzędzia tortur. Jak sam bohater przyznaje, nie żyje on, by torturować i zabijać niewiernych, lecz by dać wszystkim grzesznikom szansę odkupienia win i szczerej, radosnej pokuty. Pokuty osiągniętej tylko w momencie śmierci na stosie.
Z opisu może wynikać, że Mordimer jest dosyć nieprzyjemnym bohaterem, który lubi czuć świąd spalonego ciała i ludzi wyznających z płaczem swoje grzechy. Jednakże, co jest dla mnie najdziwniejsze, nie da się nie czuć do niego odrobiny sympatii. Jest wykształcony, świadomy swojej misji, lubi sobie popić, pospać do południa. Zawsze znajdzie czas dla płci pięknej, nawet wykonując kolejną trudną misję. Włóczy się po dziwnych drogach, wpada do opuszczonych lochów i otacza się nieciekawym towarzystwem płatnych morderców. Jednakże w swoim fachu stosuje własne zasady: kiedy trzeba jest inkwizytorem, kiedy wymaga tego sytuacja zachowuje się po ludzku (czyli tak, jak uznaje za stosowne). Potrafi uratować trucicielkę od powieszenia, tylko za to, że ucierpiała w rozwiązywanej przez niego sprawie. Nie jest fanatykiem, a tacy, co niestety muszę zaznaczyć, licznie przewijają się przez karty kolejnych opowiadań. Bohater po prostu zachowuje się co najmniej profesjonalnie (oczywiście patrząc przez pryzmat jego iście elitarnego zawodu).
Co jeszcze sprawiło, że te opowiadania tak mnie urzekły – oczywiście narracja pierwszoosobowa! Mordimer jest świetnym narratorem, lubi prowadzić dziwne monologi, które w dosyć pokrętny sposób tłumaczą jego działania. Tym sposobem staje się bardziej ludzki. Jakby nie było, jest zbudowany z krwi i kości, nie jest zaś kolejną dziką maszyną do zabijania. Niestety minusem jest pewna schematyczność opowiadań, wszystkie wyglądają mniej więcej tak samo: bohater podróżuje, natyka się na jakieś dziwo i stara się rozwiązać mroczną zagadkę. Historia ledwo się zaczyna, by po chwili się skończyć. Czułam wielki niedosyt, na szczęście Piekara napisał sporo części, niektóre prawdopodobnie są lepsze, niektóre są na pewno gorsze od tego pierwszego zbioru opowiadań. Jedno jest pewno, jeszcze z Piekarą (i uroczo niepokornym inkwizytorem) nie skończyłam!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/04/suga-bozy-jacek-piekara.html
Do przeczytania tej książki zbierałam się przeszło 1,5 roku. Zawsze coś mi stawało na drodze – czy to sesja, obrona pracy, czy (głównie) inne książki. O Piekarze na długo zapomniałam. Do czasu, aż gdzieś mignęła mi w księgarni jego najnowsza książka. I tym sposobem pewnego, ciepłego marcowego popołudnia wsiąkłam w dziwny i iście ognisty świat Piekary. Koncepcja historii,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-01-02
Długo zabierałam się za lekturę tej książki, zawsze cos stawało mi na drodze. Jednak w końcu się udało i mogłam zagłębić się w anielski świat. Nie jest to świat znany nam z Biblii, nie jest to świat znany z kulturowych przekazów, jest to świat wypaczony - pokazany niejako w krzywym zwierciadle, po drugiej stronie lustra. Stronie mrocznej, a zarazem niesamowicie współczesnej.
Bohaterami powieści Kossakowskiej są wszelkie niebiańskie byty, od aniołów, archaniołów po demony i inne dziwne stwory zamieszkujące Niebo i Głębię. Są to istoty konserwatywne a zarazem wyzwolone. Wierne starym ideałom, ale też podążające za duchem ziemskich czasów. Co najsmutniejsze, istoty zostały opuszczone przez ich największą miłość, ich Stwórcę i Pana – Boga. Kto by pomyślał, że Bóg zrobi literackie puf i opuści swoich złotych chłopców, że zostawi ich na pastwę ciemności, śmierci i zdrady. W obliczu tej katastrofy niebiańsko – piekielne władzy zawiązały malutki spisek i uznały, że tę tajemnicę muszą strzec przed zbyt prostymi umysłami na wieki wieków i miliony lat świetlnych dłużej. Sekret jak to sekret, jest śliski i zatruwający niebiańskie serca. Jednakże wszystko się zmienia, gdy do bram niebieskich zapuka ciemność, najgorsza, najbardziej plugawa istota, czyste ZŁO i profanacja Jasności – tytułowy Siewca Wiatru. I właśnie teraz zaczyna się cała zabawa.
Jako że mamy tu dosyć wyraźnie zaznaczoną walkę dobra ze złem, potrzebny jest jakiś bohater o walecznym sercu i głowie pełnej nieistniejących ideałów. Jednakże Daimon Frey ani grzeczniutki ani tym bardziej nieskalany nie jest i nie będzie. To wskrzeszony zabijaka zawieszony między życiem a śmiercią, początkowo niezdolny do odczuwania głębszych uczuć, Abbadon, który z niekłamaną przyjemnością potrafi przenieść armię ciemności do innego wymiaru. Może źle to o nim świadczy, ale jego postawa, rozterki i przemyślenia stawiają go w pozytywnym świetle, ot taki współczesny młody buntownik, który w istocie łaknie miłości.
Nie sposób także nie wspomnieć o archaniołach odgrywających niejako pierwsze skrzypce w powieści. Gabriel, Michał, Rafael i Razjel są w niczym niepodobni do swoich biblijnych odpowiedników. Lubią nosić się na współczesną modłę, nie obce są im wszelakiej maści używki, klną na potęgę. Niech ich luzacki wygląd was nie zwiedzie, jak chcą potrafią skazać na śmierć miliony istnień, babrają się w polityce i okazują niejako dylematy władzy. I tu można zadać pytanie: Co można poświęcić, aby zapewnić bezpieczeństwo swoim ludziom? Siebie, własną duszę, a może wolną wolę? To właśnie wolna wola jest tu sprawą istotną, ale też bardzo kontrowersyjną, gdyż skąd można wiedzieć czy nasze działanie przyniesie w ostatecznym rozrachunku dobro czy zło? Świetnie podsumował to Lucyfer, który stwierdził, że „chcieliśmy zbudować lepszy świat, krainę prawości i sprawiedliwości, a zbudowaliśmy Piekło”. I tak należy odbierać tę książkę, nie wszystko jest czarno -białe i nie wszystko da się odpowiednio sklasyfikować, nawet Siewca nie jest tym kim się wydaje.
Na koniec mogę tylko zaznaczyć, że książkę można albo kochać albo nienawidzić. Nic pomiędzy. Jest dosyć specyficzna, ale też dla niektórych może być obrazoburcza, kto wie? Ja osobiście polecam każdemu kto chce przeżyć swoiste randez – vous z anielskimi chłopakami. Rozrywka gwarantowana;)
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/04/siewca-wiatru-maja-lidia-kossakowska.html
Długo zabierałam się za lekturę tej książki, zawsze cos stawało mi na drodze. Jednak w końcu się udało i mogłam zagłębić się w anielski świat. Nie jest to świat znany nam z Biblii, nie jest to świat znany z kulturowych przekazów, jest to świat wypaczony - pokazany niejako w krzywym zwierciadle, po drugiej stronie lustra. Stronie mrocznej, a zarazem niesamowicie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-09-16
Wilkołaki i urban fantasy. Niby jest to oklepany temat, który był już przedstawiany w różnych wersjach i kombinacjach. Dlatego z dystansem podeszłam do tej historii, nie sądząc, że tak bardzo wsiąknę w świat wykreowany przez Patricię Briggs. Jest to mój pierwszy kontakt z twórczością tej pani, mimo że od dawna nastawiałam się na przeczytanie jej najsłynniejszej serii o Mercedes Thomson. Jednak zawsze odkładałam te książki na rzecz innych, moim zdaniem bardziej ciekawszych pozycji. I byłam w takim błędzie! Styl pisania Patricii Briggs, świat, który kreuje oraz złożone charaktery jej bohaterów urzekły mnie od pierwszych stron. Nie mogłam przestać czytać coraz bardziej przeżywając perypetie bohaterów – najpierw w wietrznym Chicago, a następnie w mroźnej i zimowej Montanie.
Cała historia zaczyna się mało ciekawie. Ot, wilkołaczyca Anna wykonuje telefon do Alfy wilkołaczego światka Ameryki Północnej – Marrocka, by złożyć donos na swojego pana. Nie wie jeszcze, że ten telefon zmieni jej życie nie do poznania, a zmiana zaważy na jej przyszłości. Tendencyjne? Możliwe, ale urban fantasy jest specyficznym gatunkiem, który rządzi się swoimi prawami. Jednakże tu mamy wyjątek – bohaterkę Annę, która niczym nie przypomina napompowanych energią silnych kobiet, które z łatwością przechodzą przez życie, rozstawiając innych po kątach. Anna jest smutną, zalęknioną i wycofaną bohaterką, przez co ciężko mi było na początku się z nią zżyć. Jednakże, im dalej czytałam, tym bardziej ją podziwiałam i zaczęłam czuć do niej sympatię. Dziewczyna nie miała lekko. Nie dość, że została przeminiona wbrew swojej woli, to jeszcze przez trzy lata musiała znosić przemoc zarówno fizyczną, jak i psychiczną ze strony swojego stada. Stada, które powinno ją chronić, wspierać w potrzebie, dbać o jej dobre imię i dobrobyt. To, co dostała, zaważyło na jej psychice oraz nastawieniu do życia i do obcych. Nie dość tego, jest jeszcze Omegą – specjalnym wilkołakiem, który dzięki swojej wrodzonej dobroci i spokojowi może z łatwością przynieść ukojenie innym, którzy tego bardzo potrzebują. Telefon, który Anna na początku wykonuje jest pierwszym krokiem, który stawa ku swojej przemianie. W nagrodę los rzuca jej pod nogi syna Marroca – Charlesa, wilczego egzekutora, który przybywa do Chicago rozprawić się z nieprzestrzegającym przepisów i zasad stadem Anny.
W tym momencie autorka delikatnie wprowadza wątek romantyczny. On, wielki i szacowny odludek, który nie lubi zgiełków miast, śmierdzących benzyną samochodów i wszędobylskich komórek i ona, nieśmiała, biedna szara myszka bojąca się własnego cienia. Może być to przepis na typowy romans serwowany obecnie przez sporą rzeszę autorów przeróżnych gatunków, ale pani Briggs idzie w innym kierunku – nie skupia całej uwagi na tym wątku, ale pokazuje przemianę wewnętrzną zarówno Anny, jak i Charlesa. Dzięki uczuciu dojrzewają, uczą się siebie nawzajem, poznają czym jest zaufanie. Jest to może niekonwencjonalny romans, ponieważ bohaterowie już od pierwszego wejrzenia uznali siebie za towarzyszy, czyli po wilczemu, za partnerów, ale ich historia jest słodka i piękna, przy okazji pokazując, że niemożliwe staje się możliwe, wystarczy tego chcieć i o to walczyć.
Historia, którą opowiada „Wilczy trop” jest trochę podobna do gawędy, którą opowiada się przy ognisku czy w zaciszu własnego domu przy cieple ognia w kominku. Jest ciekawa, pełna niespodzianek i zwrotów akcji, wywołująca u czytelnika skrajne emocje, od szczęścia do niepokoju i przerażenia. Wszystko się może zdarzyć, nigdy nie wiadomo co stanie się za 10 czy 100 stron. Akcja jest nieprzewidywalna, jest jak narkotyk, który wręcz woła „jeszcze jeszcze”. Nie można się oderwać od pochłaniania kolejnych zdań, stron i rozdziałów. Mimo że akcja dzieje się w zamkniętej społeczności i na odludziu, autorka przedstawia szereg bohaterów, z których punktu widzenia prowadzi narrację. Czytając wchodzimy kolejno do głów skomplikowanych postaci, które na pierwszy rzut oka wydają się proste i nijakie, ale po chwili wyłaniają się w pełnej chwale i prezentują na co ich stać. Dzięki temu „Wilczy trop” nabiera charakteru i staje się książką, obok której nie można przejść obojętnie. Dlatego polecam ją każdemu, zarówno wielbicielem twórczości Patricii Briggs, czy osobom takim jak ja, lubiącym dobre historie, które potrafią choć na chwilę przenieść nas do innego, może nie pięknego i lepszego świata, ale na pewno interesującego i bardziej charakternego.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/04/wilczy-trop-patricia-briggs.html
Wilkołaki i urban fantasy. Niby jest to oklepany temat, który był już przedstawiany w różnych wersjach i kombinacjach. Dlatego z dystansem podeszłam do tej historii, nie sądząc, że tak bardzo wsiąknę w świat wykreowany przez Patricię Briggs. Jest to mój pierwszy kontakt z twórczością tej pani, mimo że od dawna nastawiałam się na przeczytanie jej najsłynniejszej serii o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-08-19
Szklany tron należy do tych książek, które sprawiają niemałą trudność w ocenie. Jest tu wszystko co powinno znaleźć się w porządnym fantasy – mamy wymyśloną przez autorkę krainę, dzielną bohaterkę walczącą o większe dobro, mroczne zło czające się by pochłonąć świat, magię, tajemnicze amulety i znaki, nadciągające widmo wojny oraz wszechobecny nastrój średniowiecza. Niby zawarte jest wszystko, a w istocie historia ani ziębi, ani grzeje. Jest to po prostu jedna z wielu książek traktująca o tym samym, która w istocie nie wyróżnia się niczym szczególnym.
Jak czytamy w wywiadzie zamieszczonym na końcu książki, historia ta została zainspirowana baśnią, a dokładnie muzyką pochodzącą z Kopciuszka. Punktem wyjścia dla autorki stanowił bal, na którym książę zakochuje się w ubogiej służącej. Autorka poszła w zupełnie inną stronę, bardziej mroczną, ponieważ jej Kopciuszek przyjął twarz osiemnastoletniej i przy okazji najsłynniejszej zabójczyni w Adarlanie - Celaeny Sardothien. Bohaterkę poznajemy na samym początku, jako więźnia obozu śmierci. Została skazana za swoje zbrodnie przez złego i wielce mrocznego króla, którego bohaterka niewyobrażalnie nienawidzi za żywot jaki jej zgotował. Jednakże los wyciąga dziewczynie pomocną dłoń, splatając jej wątek z osobą królewskiego syna - Doriana Havilliarda, który wspaniałomyślnie proponuje jej wybawienie z obozu. Niestety, droga ta wcale nie będzie usłana różami. Aby być wolną, Calaena musi wywalczyć sobie pierwsze miejsce w turnieju, w ramach którego zostanie wybrany Obrońca wielce znienawidzonego króla. Bohaterka łapie los w swoje ręce i zgadza się na to niewdzięczne zadanie, by w ostateczności wywalczyć upragnioną wolność.
Większa część książki opisuje zmagania wyjętych spod prawa morderców, złodziei, buntowników o tytuł Obrońcy. O ile pierwsze próby opisywane są z wielką starannością w szczegóły, to im dalej w las, tym bardziej lakonicznie autorka traktuje postrzegalne zadania, wspominając o nich w jednym zdaniu. Powoduje to, że zmagania Calaeny o upragnioną wolność nie ciekawią tak jak powinny. Za to autorka w sposób interesujący przedstawiła całą otoczkę Prób – mordercze treningi, czy to z własnymi trenerami czy z pozostałymi zawodnikami, kolejne testy, w których nie liczy się ile uczestników podczas nich umrze. Ważne są zakłady i pieniądze, które tracą ich sponsorzy w przypadku przegranej. Pokazuje to jaki materialistyczny jest dwór Havilliardów i członków Rady Królewskiej. Nie liczy się dla nich wartość ludzkiego życia, ale to, ile zawodników ich kandydat będzie w stanie zabić/prześcignąć. Jakby tego mało, w pałacu budzi się pradawne, mroczne zło, które z metodyczną skrupulatnością morduje poszczególnych uczestników Prób, wprowadzając zamęt i strach w sercach gawiedzi.
Bohaterowie wykreowani przez autorkę są płascy i nijacy, nie da się nawiązać z nimi żadnej więzi. Ich działania były mi obojętne, nie potrafiłam cieszyć się z osiągnięć Calaeny, ani potępiać i nienawidzić króla. Główna bohaterka, mimo tego, że jest najsłynniejszą zabójczynią, która posłała do piachu niezliczoną ilość ludzkich istnień, jest w istocie kruchą i delikatną dziewczynką. Najchętniej cały dzień spędzałaby w bibliotece w otoczeniu wielu książek, na balach, spotkaniach towarzyskich, grając na pianinie niż po prostu walcząc z bandą opryszków. Takie przedstawienie bohaterki gryzie się z jej zawodem i tym bardziej ciężko było mi uwierzyć w jej profesję. W dodatku jest ona również osobą bardzo skrytą, o swoim życiu mówi półsłówkami. W istocie daje to autorce pole manewru, aby w następnych częściach bardziej i dokładniej można było rozwinąć tajemniczą przeszłość Calaeny. Z kolei męscy bohaterowie, a więc książę i kapitan straży głównie zachowywali się w dziecinny i mało dojrzały sposób. Niby lubili, ba nawet pożądali Calaenę, ale kompletnie nie mogli sobie z tymi cieplejszymi uczuciami poradzić. Patrząc z kontekstu całej historii ich postacie są wręcz zbędne, nie wnoszą żadnego polotu. Można stwierdzić, że na razie stanowią jedynie tło przyszłych możliwych romansów/mezaliansów/trójkątów.
Najjaśniejszy punkt całej historii rozpoczyna się gdzieś w połowie książki, gdzie do głosu dochodzi dawno zapomniana i zakazana magia. Pojawiają się tajemnicze wizje, wizyty starożytnej królowej z zaświatów, dziwne symbole wyryte przy ciałach ofiar i na wieży zegarowej oraz mordercza bestia grasująca po zamku. W tym momencie akcja nabiera rozpędu i zmierza prosto do rozwiązania zagadki, która w istocie wcale nie chwyta za serce. Mimo wszystko bardzo przyjemnie czytało się te magiczne wątki, aby samemu w końcu odkryć, kto jest tym „złym” z gamy bardzo wielu bohaterów, przewijających się przez całą książkę.
Na koniec mogę napisać tylko tyle, że nie jest to zła książka, czyta się lekko i przyjemnie, a jest to niewątpliwa zaleta. Ja mimo wszystko szukam w książkach głębi, jakiegoś drugiego dna, czegoś co zmusi mnie do myślenia, do roztrząsania wyborów bohaterów, myślenia nad ich moralnością. Tu tego niestety nie znalazłam. Z drugiej strony jest to dopiero pierwsza część, więc wiele można autorce wybaczyć i można mieć nadzieję, że w „Crown of Midnight” akcja nabierze jakiegoś rozpędu, a charaktery postaci ewoluują. Szkoda też, że autorka zmarnowała potencjał świata jaki wykreowała. Oprócz mapki zamieszczonej na początku książki, gdzie bardzo szczegółowo przedstawiona jest Erilea, nie za wiele wiadomo na temat poszczególnych krain, tak jakby istniała tylko szklana stolica, wokół której pozostałe krainy niby istnieją, a jednak ich nie ma. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem bardzo ciekawa jak ta historia się skończy. A w jaki sposób zostanie napisana? To już w znacznej mierze zależy od autorki;)
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/04/szklany-tron-sarah-j-maas.html
Szklany tron należy do tych książek, które sprawiają niemałą trudność w ocenie. Jest tu wszystko co powinno znaleźć się w porządnym fantasy – mamy wymyśloną przez autorkę krainę, dzielną bohaterkę walczącą o większe dobro, mroczne zło czające się by pochłonąć świat, magię, tajemnicze amulety i znaki, nadciągające widmo wojny oraz wszechobecny nastrój średniowiecza. Niby...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-14
Nie ukrywam, że od czasu do czasu lubię czytać fantastykę. Zwłaszcza kiedy za oknem ciemno i szaro, mrozik zabija wszelkie ciepło, a na horyzoncie pojawia się niewdzięczna sesja. Taki czas jest dla mnie najlepszy, by choć na chwilę przenieść się tam, gdzie świat toczy się w trochę innym rytmie a codzienne problemy nie mają racji bytu, gdyż to, co jest ważne ma zabarwienie paranormalne, więc jest tak bardzo oderwane od mojej szarej codzienności. Dlatego niesamowicie cieszyłam się na kolejne spotkanie z polskimi Czarownicami, znającymi ból normalnego życia, które starały się godzić z całym tym nadnaturalnym światem – lustrzaną, ale znacznie bardziej pokręconą i fantastyczną rzeczywistością.
Główną postacią, która spaja całą historię jest teraz Amelka – młodziutka czarownica, która niedawno dowiedziała się, że pochodzi z rodu znanych czarownic. Dziewczyna się buntowała, wpadała w kolejne konflikty z matką, zakochiwała i walczyła – ale głównie z samą sobą. Przeznaczenie czasami jednak daje po kościach i to, co powinno mieć happy end, najzwyczajniej w świecie kończy się tragedią. Perun, stary i potężny słowiański bóg od piorunów zabija najbliższą rodzinę Amelki, niszczy jej rodową siedzibę Wolfenstein oraz na dokładkę wiąże ze sobą Diega, bratnią duszę dziewczyny. Dla Amelii świat się kończy, pozbawiona opieki najbliższych musi pogodzić się ze sobą, nauczyć się nagle żyć samodzielnie oraz … dojrzeć w iście ekspresowym tempie. Mówi się, że koniec jest początkiem czegoś nowego, czasami lepszego, czasami gorszego, a wszystko zależy tylko od intencji danej osoby.
W tej części Ami, wygnana z Polski rusza w podróż do Włoch, by poukładać swoje rozsypane i zniszczone życie. Dziewczyna jest pełna pretensji do świata i przez większą część książki pokazuje dosyć roszczeniową postawę. Ma być tak jak ona chce i nie inaczej. Uważa siebie za najmądrzejszą i najodważniejszą, nie widząc, że zachowuje się jak mała smarkula, która jeszcze raz przechodzi młodzieńczy bunt. Oczywiście, jej zachowanie można w jakiś sposób wytłumaczyć, gdyż jest to kolejny etap pogodzenia się ze śmiercią najbliższych, ale nic nie poradzę na to, że jej postawa niesamowicie mnie irytowała. Może miał na to wpływ jej destrukcyjny styl życia, może chęć „narkotyzowania” się magią rodowych pereł, może jej pokręcona relacja z Diegiem i negatywny stosunek do wszystkich otaczających ją ludzi. Nawet jej stopniowa przemiana, która spowodowała wyjście z tego swoistego destrukcyjnego letargu mną nie ruszyła i dalej traktowałam ją jako głupiutką nastolatkę.
Autorka w tej części wprowadza troszkę więcej magii niż to było w pierwszym tomie. Poznajemy nową czarownicę oraz innych drugoplanowych bohaterów, którzy stając się nową rodziną Ami starają się naprowadzić ją na nową, lepszą i bardziej racjonalną drogę życia. Oczywiście nie mogło również zabraknąć starych i znanych bohaterów - milutkiego Diega, który stara się pogodzić z nową i dosyć niewygodną sytuacją marionetki boga; Peruna, który kreuje siebie na nowego najlepszego kumpla dla wilkołaka, a w istocie realizuje przewrotny, iście szalony i złowrogi plan oraz zepchniętych daleko w tył Welesa i Roda, którzy małymi kroczkami knują jakby tu znowu wrócić do panteonu słowiańskich bogów i przeciągnąć kolejne samotne duszyczki w swoją stronę.
Na „Czarownice” czekałam długo, ale niestety trochę rozczarowałam się tą książką. Oczywiście czytało się przyjemnie, ale „Wstęga i kamień” nie wciągnęła mnie tak bardzo jak na to liczyłam. Miałam nadzieję na rozwiązanie wątku z Małgorzatą, ale się przeliczyłam. Z drugiej strony, rozumiem, że Ami nie była gotowa, by mierzyć się ze swoją duchową rodziną, ani tym bardziej, by stawić czoło Perunowi. Małymi kroczkami najpierw musiała zaakceptować to kim jest. Jednak obawiam się, że zakończenie obecnej części wprowadzi jeszcze większy zamęt w jej życie. Chociaż kto wie? Może to co znowu zrobił jej Perun da jej większego kopa do działania? Ale tego racjonalnego i przemyślanego, gdyż w jej wypadku działanie pod wpływem emocji z reguły przynosiło więcej szkód niż pożytku. Dlatego nie ukrywam, że z niecierpliwością czekam na ostateczne zwieńczenie historii. A na chwilę obecną dalej pozostaje mi się tylko cieszyć ciętym językiem jakim posługują się bohaterowie, gdyż nie raz ich ostre docinki powodowały olbrzymi uśmiech na mojej twarzy i sprawiały, że dzień stawał się od razu weselszy.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2015/02/magiczna-depresja-czarownice-z.html
Nie ukrywam, że od czasu do czasu lubię czytać fantastykę. Zwłaszcza kiedy za oknem ciemno i szaro, mrozik zabija wszelkie ciepło, a na horyzoncie pojawia się niewdzięczna sesja. Taki czas jest dla mnie najlepszy, by choć na chwilę przenieść się tam, gdzie świat toczy się w trochę innym rytmie a codzienne problemy nie mają racji bytu, gdyż to, co jest ważne ma zabarwienie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to