-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant25
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać424
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Biblioteczka
2013-05-29
2015-03-26
Meg Corbyn ucieka od Kontrolera, który stara się zapanować nad zdolnościami dziewczyny. Ona jednak chce zobaczyć świat poza budynkiem, w którym do tej pory była przetrzymywana z innymi casandra sangue, czyli wieszczkami krwi. Trafia do miejsca, które nie jest dla niej bezpieczne, jednak Meg właśnie tam postanawia się zaszyć, by uciec przed Kontrolerem. Pojawia się na Dziedzińcu w Lakeside, gdzie trafia na Simona Wilczą Straż, zmiennokształtnego, który wyczuwa, iż powinien trzymać ją z daleka od tego miejsca. Jednak kiedy Meg chce zostać łącznikiem Innych z ludźmi, instynkt Simona podpowiada mu, by przyjąć ją na to stanowisko. Jak wiele tajemnic kryje w sobie Meg? Czy będzie bezpieczna na Dziedzińcu?
O serii Inni nie słyszałam zbyt wiele, ale i tak postanowiłam sięgnąć po nią ze względu na fakt, iż słyszałam, że Anne Bishop potrafi dobrze pisać. Okazało się, że lepiej nie mogłam trafić. Pisane szkarłatem rozkochało mnie w sobie od pierwszych stron i całkowicie wciągnęłam się w świat wykreowany przez Anne Bishop. Już dawno nie czytałam tak interesującej, świetnie napisanej i świeżej powieści. Bo mimo tego, iż zainteresowanie wampirami, wilkołakami czy zmiennokształtnymi już mnie nie dotyczy, to jednak książka Anne Bishop okazała się niesamowitą przygodą!
Przede wszystkim jestem zachwycona historią i światem, który wykreowała autorka. Mamy tu rdzennych mieszkańców ziemi, czyli terra indigena, którzy okazują się być zmiennokształtnymi i zostają nazwani przez ludzi Innymi. To dzięki pewnego rodzaju interesom z nimi ludzie mogą osiedlić się na ich terytorium i żyć obok Innych. W większych miastach w całym kraju zostały wydzielone specjalne Dziedzińce, na których mieszkają terra indigena i stamtąd obserwują ludzi, sprawdzając czy nie łamią żadnych przepisów. Niesamowicie spodobał mi się pomysł, że to właśnie Inni są rasą panującą. Ludzie wcale nie są na szczycie łańcucha pokarmowego, ale bardziej krwiożercze istoty interesują się nimi. I to dosłownie, gdyż często dzieje się tak, że ludzie zostają pożarci przez jednego z terra indigena. Pokazuje to, że człowiek wcale nie zawsze jest najważniejszy i najlepszy. Istnieje coś straszniejszego, co tylko tymczasowo zawarło układ z ludźmi, jednak ciągle istnieje obok nich i przez to muszą żyć ciągle w strachu. Z resztą sama forma przedstawienia Innych, ich zwyczajów i wartości moralnych jest wprost niesamowita. Wcale nie czuje się tego, iż czytamy o zmiennokształtnych. Czujemy się, jakby to był prawdziwy kraj, w którym można żyć.
To jedna z niewielu książek, która rozkochała mnie w sobie od samego początku. Chyba jeszcze żadna z powieści tak bardzo mnie nie pochłonęła. Gdy czytałam Pisane szkarłatem, świat się zatrzymywał, nie obchodziło mnie to, co dzieje się wokół, gdyż liczyło się to, że mieszkam na Dziedzińcu w Lakeside. Bo świat, który wykreowała Anne Bishop uwielbiam tak bardzo, iż pragnęłabym w nim żyć. Jeszcze chyba żadna książka nie podziałała na mnie w ten sposób, a jednak Pisane szkarłatem ma w sobie nieodparty urok, który sprawia, że musi się spodobać dosłownie każdemu. To taka powieść, którą można rozpatrywać pod różnymi kątami i zawsze okaże się, że jest fantastyczna. Wiele książek, w których występują zmiennokształtni bądź wampiry jest prostych i schematycznych. Tutaj natomiast czujemy, że Inni są niesamowicie zżytą społecznością.
O bohaterach nawet nie potrafię się wypowiedzieć, gdyż jestem w nich absolutnie zakochana. Przynajmniej w większości. Anne Bishop ma to do siebie, że potrafi jednocześnie wykreować postacie, które kocha się od samego początku i takie, których nienawidzimy przez całą książkę. Szczególnie utkwiły mi w głowie więzi, które widać wśród wszystkich Innych na terenie Dziedzińca w Lakeside. Wszyscy mają do siebie szacunek i jeśli sytuacja tego wymaga, to potrafią zorganizować się i sprzeciwić wrogowi. Dodatkowo niesamowitym jest to, jak wszyscy chronią Meg. Po pewnym czasie staje się częścią ich paczki, a tam nikogo nie pozostawia się w tyle. Wszyscy potrafią o nią zadbać i sprawić, by czuła się bezpiecznie. Cudownie widzieć, iż bohaterowie potrafią być sobie tak bezgranicznie oddani, że mogliby wskoczyć za sobą w ogień.
Jedyne, co nie spodobało mi się w tej książce to fakt, że tak szybko się skończyła. Co prawda przez całe 500 stron akcja nie zwalnia nawet na chwilę, ale Pisane szkarłatem to jedna z takich książek, w których chce się zaczytywać cały czas. Niemal chciałoby się, by ta książka się nie skończyła. Niesamowicie cieszę się z tego, że odkryłam tę serię i będę mogła zagłębić się w dalszych losach Innych z Dziedzińca na Lakeside.
Pisane szkarłatem to książka, której nie możecie przegapić. To powieść, którą musicie przeczytać, gdyż jestem przekonana, że wciągnie do swojego świata każdego, kto po nią sięgnie. Ja jestem zakochana w tej serii i czuję, że kolejne części będą utrzymywały poziom bądź okażą się jeszcze lepsze. Naprawdę gorąco polecam Wam tę książkę i mam nadzieję, że po nią sięgniecie, bo inaczej ominie Was kawał naprawdę dobrej fantastyki.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Meg Corbyn ucieka od Kontrolera, który stara się zapanować nad zdolnościami dziewczyny. Ona jednak chce zobaczyć świat poza budynkiem, w którym do tej pory była przetrzymywana z innymi casandra sangue, czyli wieszczkami krwi. Trafia do miejsca, które nie jest dla niej bezpieczne, jednak Meg właśnie tam postanawia się zaszyć, by uciec przed Kontrolerem. Pojawia się na...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-06
Lata 60. XIX wieku, Hokitika, Nowa Zelandia. Z wielkimi ambicjami i nadzieją do miasta przypływa Walter Moody, który tak jak inni marzy o tym, żeby dorobić się fortuny podczas trwającej gorączki złota. Zaraz po zameldowaniu w hotelu Korona jest świadkiem bardzo dziwnego zgromadzenia. W palarni dochodzi do spotkania dwunastu mężczyzn, którzy chcą przedyskutować serię niewątpliwie tajemniczych i z pozoru niełączących się ze sobą zdarzeń. Walter Moody zostaje wciągnięty w niesamowitą opowieść relacjonowaną z punktu widzenia wszystkich dwunastu mężczyzn. Okazuje się, iż nie jest to przypadkowa zbieranina, ale wszyscy są ze sobą powiązani. Każdy posiada swoje sekrety, jednak tylko wspólnymi siłami mogą rozwiązać tajemnicę krążącą po Hokitika.
Znacie to uczucie, gdy trzymając w dłoniach książkę, wiecie, iż będzie ona idealna? Na pewno też dobrze zdajecie sobie sprawę z tego, że istnieją powieści tak dobre, tak przemawiające do serca od pierwszych stron i tak niesamowicie poruszające do głębi, iż nie sposób jest opisać wszystkie swoje uczucia. Taką książką jest dla mnie Wszystko, co lśni. Stykałam się z naprawdę wieloma różnymi powieściami, jedne były bardziej ciekawe, a inne mniej, jednak żadna z nich nie wywołała we mnie aż tylu emocji, co recenzowana przeze mnie książka. Brakuje mi słów, by móc oddać wszystko to, co chciałabym powiedzieć na jej temat, jednak wiedzcie jedno: To jedna z niewielu książek napisanych przez współczesnych autorów, która z powodzeniem może zagrzać sobie miejsce obok światowych klasyków.
Catton przez pierwsze ponad czterysta stron prowadzi fabułę książki poprzez opowieści dwunastu mężczyzn zlepione w jedną całość, co daje nam poglądowy obraz sprawy, która działa się w Hokitika. Retrospekcja ta pozwala czytelnikowi na poznanie podstawowych informacji na temat tajemniczych wydarzeń, które z czasem okazują się jeszcze bardziej skomplikowane. Sam fakt, iż autorka przez tyle stron musi tłumaczyć wszystkie zawiłości swojej książki doprowadza do wniosku, iż jest to powieść wielowarstwowa, której nie da się w pełni zrozumieć od samego początku. Eleanor Catton cały czas rzuca czytelnikowi historie całej dwunastki spędzającej czas w palarni Korony, więc na początku można się zgubić w tym, o kim mowa i co się właściwie dzieje. Wydaje nam się, iż ci mężczyźni zebrali się tam całkowicie przypadkowo. Początki ich historii również nie wskazują na to, żeby ich sprawy miały się ze sobą połączyć. Jednak wraz z upływem stron przekonujemy się, że ich relacje są bardziej zazębione i skomplikowane niż myśleliśmy na samym początku. Najciekawsze w tej powieści jest to, iż gdyby nie fakt, że mężczyzn połączyło tyle wspólnych mianowników, pewnie nigdy w życiu nie znaliby się tak dobrze i nawet nie zwracaliby na siebie uwagi na ulicy. Po wyjściu z palarni żaden z nich nie jest już taki sam i wszyscy pozostają w niemym porozumieniu, czując się jak partnerzy w zbrodni.
Autorka posiada niezwykły dar do kreowania postaci. Czytałam wiele książek, w których bohaterowie byli wyraziści, ale w żadnej nie było widać tego aż tak bardzo, jak we Wszystko, co lśni. Każda kolejna osoba (nie da się mówić o nich "postacie literackie"!) posiada swoją historię, wzloty i upadki, miłości, marzenia, tajemnice i przeznaczenie. Każdy znajduje szczęście w czymś innym, a łączy ich jedynie fakt, iż żyją w Hokitika i są w większym bądź mniejszym stopniu zaślepieni gorączką złota. Ludzie przedstawieni w powieści są po prostu niesamowicie prawdziwi. We wszystkim tym, co robią, w każdym swoim zachowaniu, w każdej cesze charakteru widzimy odbicie rzeczywistości i tego, jacy my naprawdę jesteśmy. Śledząc ich losy, czujemy się jakbyśmy podglądali żywych ludzi mieszkających wiele kilometrów stąd i nic nie ukrywa się przed naszym wzrokiem. Możemy interpretować ich zachowania na różne osoby, a jednocześnie dostajemy szeroki obraz wszystkiego, co dzieje się na Hokitika. Jeszcze nigdy tak silnie nie zżyłam się z bohaterami książki. Jeszcze nigdy tak dotkliwie nie przeżywałam na sobie ich losów. Jeszcze nigdy nie zakochałam się tak bardzo w żadnej książce.
Wszystko, co lśni to po prostu majstersztyk. Została przemyślana pod każdym kątem i nic nie umknęło autorce w pisaniu. Mamy tu nawet do czynienia z astrologią, która przedstawia, iż nasze losy są zapisane w gwiazdach i wszystkie wydarzenia następują po sobie w poprawnej sekwencji. Każda sytuacja została ustalona w związku ze znakami zodiaku, planetami bądź fazami księżyca. Losy bohaterów wydają się przesądzone od samego początku, jednak na każdym kroku Eleanor Catton zaskakuje czytelnika kolejnymi rewelacjami. Okazuje się również, że mimo obecności naprawdę wielu postaci, nie sposób jest się w nich pogubić. Tak jak wspominałam, są na tyle wyraziste i charakterystyczne, iż nie da się pomylić np. Aha Quee'ego z Manneringiem.
Eleanor Catton od pierwszych stron zachwyca niesamowitym językiem. Posługuje się piórem sprawnie, a dodatkowo potrafi zaostrzyć je tak, iż czytelnik nie może wyjść ze zdziwienia nad jej talentem. Bo niewątpliwie jej talent jest wprost ogromny. Ja zakochałam się już od pierwszego zdania w tej książce i wraz z upływem kartek utwierdzałam się jedynie w tym, iż jest to powieść jedyna w swoim rodzaju. Nie jestem nawet w stanie określić wszystkich emocji, które wywołał we mnie talent pisarski autorki. Jestem po prostu pod ogromnym wrażeniem i mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, że Eleanor Catton to Shakespeare piszący prozą. Już dawno nie widziałam tak utalentowanej młodej pisarki. Czekają ją jeszcze całe lata wspaniałej twórczości!
Historii, którą autorka przedstawia nam w swojej powieści, nie da się powtórzyć, zrelacjonować czy streścić. Po tym poznaje się naprawdę dobrze rozplanowaną i przemyślaną fabułę, a taka niewątpliwie jest we Wszystko, co lśni. Czytelnik od samego początku jest zaaferowany tym, co dzieje się w Hokitika. Oczywiście Catton nie podaje nam wszystkiego od razu na tacy, ale odkrywamy tajemnicę powoli, co jest w tej książce jedną z najlepszych rzeczy. Aż ma się ochotę przewracać kartki z prędkością światła, byle tylko poznać rozwiązanie całej historii! Nigdy nie spotkałam się z tak wielowarstwową, przemyślaną i wciągającą fabułą, od której nie sposób jest się uwolnić. Wszystkie losy bohaterów są ze sobą powiązane i nie jest możliwe, by ta książka funkcjonowała bez chociaż jednej osoby. Wszystko, co lśni jest jak zegar, w którym nieustannie kręcą się trybiki, a jeśli zabrakłoby jednego to cały mechanizm mógłby ulec zniszczeniu.
Po przeczytaniu tej powieści czuję niewysłowiony niedosyt. Oto książka, która tak bardzo poruszyła mnie, namieszała mi w życiu i zaburzyła moją hierarchię wartości, postanawia, ot tak, skończyć się po dziewięciuset stronach. Chciałam skończyć ją czytać, bo nie mogłam się doczekać zakończenia i rozwiązania całej tajemnicy, ale jednocześnie nie chciałam, gdyż wiedziałam, iż będę musiała się z nią rozstać i to będzie definitywny koniec. Autorka pozostawiła kilka wątków, które według mnie nie zostały do końca wytłumaczone i właśnie z tego powodu czuję się źle. Chciałabym wiedzieć dokładnie na czym stoją bohaterowie. Co się stało z Walterem, Anną bądź Emerym. Według mnie Wszystko, co lśni to historia, która nie powinna się nigdy skończyć... I może właśnie to próbowała osiągnąć Eleanor Catton. Zakończenie jest na tyle otwarte, iż pozwala nam snuć domysły o życiu bohaterów, a jednocześnie dobrze podsumowuje ich losy. Czuć, iż autorka inspirowała się klasykami literatury, np. Tołstojem bądź Flaubertem, ale największą zaletą jest to, iż wyszło jej to niesamowicie dobrze. Z przyjemnością postawiłabym ją na półce obok innych sławnych i cenionych autorów minionych wieków.
Wszystko, co lśni to książka, którą się żyje. Po jej przeczytaniu czujesz doskonale, iż nie istnieje druga podobna do niej historia, która wpłynęłaby na Ciebie w równym stopniu. Każde zdanie tej powieści jest przejawem ogromnego talentu i wyobraźni autorki, która jak żadna inna potrafi połączyć powieść obyczajową z thrillerem. Czytając Wszystko, co lśni, byłam przekonana, iż to historia, która zapisze się w literaturze światowej. Dalej trzymam się zdania, że za kilkadziesiąt lat nazwisko Catton będzie wymieniane obok Dostojewskiego, Tołstoja czy Orwella. To powieść specyficzna, która nie musi spodobać się każdemu, jednak nie wyobrażam sobie tego, żebym teraz zapomniała o tej historii i żyła dalej w taki sam sposób. Jeśli chcecie sięgnąć po coś dobrego, tak naprawdę dobrego, co zmieni Wasze spojrzenie na świat, to przeczytajcie Wszystko, co lśni, bo może być to jedna z najpiękniejszych książek w Waszym życiu.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Lata 60. XIX wieku, Hokitika, Nowa Zelandia. Z wielkimi ambicjami i nadzieją do miasta przypływa Walter Moody, który tak jak inni marzy o tym, żeby dorobić się fortuny podczas trwającej gorączki złota. Zaraz po zameldowaniu w hotelu Korona jest świadkiem bardzo dziwnego zgromadzenia. W palarni dochodzi do spotkania dwunastu mężczyzn, którzy chcą przedyskutować serię...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-29
„Chciałam wierzyć w przeznaczenie, które dla mnie ułożył: że sierota, której nikt nie chciał, zmieni świat i zostanie za to uwielbiana”.
Alina Starkov i Malien Orecev wychowywali się w sierocińcu, który leżał na ziemiach księcia Keramsova. Już od najmłodszych lat mogli liczyć tylko na siebie. Jako że byli w podobnym wieku zawsze trzymali się razem i byli wręcz nierozłączni. Tak właśnie narodziła się między nimi głęboka przyjaźń, która opierała się na wzajemnym dzieleniu się radością, ale również smutkiem. Ich więzi trwały bardzo długie lata, aż do momentu, gdy wstąpili do Pierwszej Armii.
Alina została asystentką kartografia, a Mal wysławił się jako wybitny tropiciel. Pewnego dnia, gdy pułk Pierwszej Armii ma przeprawić się przez Fałdę Cienia, zwaną również Niemorzem, dochodzi do zaskakującego odkrycia. Na swoich skifach zaczynają płynąć przez nieprzeniknioną ciemność, gdy nagle cały pułk zostaje zaatakowany przez wilkry, zdeformowane istoty przypominające nieco nietoperze. Wielu ludzi ginie i taki sam los spotkałby Alinę i Mala, gdyby nie moc, która obudziła się w dziewczynie. Kiedy poczuli, że nie mają szans z wilkrami, z Aliny uderzyło białe światło, które rozproszyło na chwilę ciemność i odpędziło wilkry. Dopiero potem Alina zostaje dostarczona do Darklinga, prawej ręki króla Os Alty, który utwierdza cały kraj w przekonaniu, że dziewczyna jest poszukiwaną od dawna Przyzywaczką Słońca. Alina nie może w to uwierzyć, gdyż nigdy nie przejawiała żadnego talentu, jednak już niedługo zostanie wystawiona na wiele prób i odbędzie długą podróż, by ostatecznie przekonać się kim jest i co potrafi. Odkryje świat Griszów, władającej magią elity, oraz będzie musiała wybierać pomiędzy własnym sercem a uratowaniem całej Ravki od Fałdy Cienia.
„Wątpię, byś miała pojęcie, czym jesteś”.
Najtrudniej pisze się o książkach, które wywarły na nas tak duże wrażenie, iż nie jesteśmy w stanie wydusić z siebie choćby jednego sensownego zdania. Staramy się jakoś ułożyć w całość wszystkie swoje myśli, ale kiedy już jesteśmy blisko napisania czegoś interesującego - cały nasz plan lega w gruzach i musimy nadążyć nad tą gonitwą myśli od nowa. Właśnie taki problem mam z książką Cień i kość. Wydaje się niepozorna i można byłoby przejść obok niej, nawet nie zatrzymując się na chwilę, pod pretekstem, że takie książki już zostały przez nas przeczytane i ta jedna na pewno nie będzie lepsza od całego ogromu fantastyki, z którym się zetknęliśmy, a jednak skrywa w sobie naprawdę świetną treść, która, jeśli damy jej szansę, może nas bardzo mile zaskoczyć i porwać na długie godziny - tak, że nawet nie będziemy chcieli wrócić.
Będę szczera i powiem, że nie oczekiwałam po tej książce bardzo wiele. Byłam jej bardzo ciekawa, to fakt, i zastanawiałam się nad tym jak autorka przekaże taką historię, która na pierwszy rzut oka nie jest niczym nowym. Bo prawda jest taka, że po przeczytaniu opisu książki Cień i kość, nie czujemy przemożnej potrzeby przeczytania jej. Jednak jeśli tylko damy jej szansę to historia może nas zadziwić swoją rozbudowaną fabułą, idealnie skonstruowanym światem i krajem pełnym Griszów. Mimo tego, że pozornie może wydawać się taka sama jak wszystkie inne lektury to absolutnie tak nie jest. I chyba to jest jej największy atut: Autorka opisała łatwy świat w sposób tak realistyczny i magiczny, że pobiła na głowę inne książki z tego gatunku.
Jestem oczarowana pomysłem na przedstawienie elity Griszów, jedynych ludzi w państwie, którzy parają się magią, a właściwie sami w sobie są magią, gdyż to ona tworzy ich osobę. Dzielą się oni na Korporalników, Eterealników oraz Materialników, a na to wszystko składają się jeszcze poddziały np. Sercodarcy bądź Szkwalnicy. Każda osoba, która jest przydzielona do danej grupy (a może raczej Zakonu) nosi keftę w określonym kolorze. Tylko osoby posiadające daną moc mogą chodzić w przydzielonym dla nich kolorze. Najważniejsze jest, by pamiętać, że mogą posiadać wszystkie odcienie, ale ich kefty nie mogą być czarne - czarny to kolor Darklinga, którym z nikim się nie dzieli.
W tej książce jest naprawdę cała gama bohaterów, a każdy z nich wyróżnia się własnymi cechami osobowości, które są nie do odtworzenia. Mamy do czynienia z całą elitą Griszów, a poza nimi z żołnierzami, wilkrami oraz kilkoma innymi magicznymi stworzeniami, bez których Cień i kość nie byłby tak dobrą lekturą. Alina to taka bohaterka, która nie umartwia się nad swoim losem sieroty, gdyż ważniejszy jest dla niej Mal, którego potrafi obronić własnym ciałem i pewnie wydrapałaby oczy osobie, która chciałaby skrzywdzić tego chłopaka. Miała kilka naprawdę trudnych wyborów do podjęcia, jednak postępowała prawie zawsze rozsądnie. W kilku kwestiach mogłabym się z nią kłócić - przede wszystkim jeśli chodzi o jej początkową relację z Darklingiem - jednak w końcu zawsze zachowywała się prawidłowo. Wszystkie postacie przestawione w książce są dopracowane, jedne bardziej, a drugie mniej, ale przecież właśnie dlatego wyróżnia się bohaterów pierwszo- i drugoplanowych. Leigh Bardugo stworzyła niektórych bohaterów w tak zaplątany sposób, że mogą na pierwszy rzut oka zmylić czytelnika, co do cech charakteru, a dopiero po jakimś czasie dowiadujemy się jaka ta osoba była naprawdę. I właśnie za to mydlenie oczu czytelnikom uwielbiam tę autorkę.
Przyjemnie czyta mi się książki, w których jest przedstawiony odmienny świat od tego, który mogę na co dzień widywać. Lubię, gdy autorzy kreują swoją własną wizję rzeczywistości, która miała swoją dobrą bądź złą przeszłość, a my nigdy się o niej nie dowiemy, gdyż możemy patrzeć tylko na to, jak bohaterzy odnajdują się w obecnej sytuacji. Świat Ravki jest bardzo problematyczny, gdyż mieszkańcy żyją w napiętych stosunkach z innymi państwami takimi jak Szu Han czy Fjerd i nigdy nie wiedzą kiedy mogą zostać zaatakowani. Dodatkowo, jakby tego było mało, mają na głowie Fałdę Cienia, która odgradza ich od Ravki Zachodniej i podczas wypraw na skifach przez Fałdę jedynie mały oddział żołnierzy wraca z powrotem do obozu. Jedyna nadzieja w Alinie, czyli Przyzywaczce Słońca, której może udać się ocalić Ravkę. Ja jestem pod wielkim wrażeniem tego świata i przede wszystkim klimatu jaki panuje w tej książce - nierzeczywisty, magiczny i pełen napięcia, ale właśnie za dlatego ta historia tak bardzo mi się spodobała.
Cień i kość zdecydowanie wyróżnia się na tle innych książek z gatunku fantastyki, gdyż mamy tutaj do czynienia z realistycznymi bohaterami, światem pełnym magii, wartką akcją i szybkimi zwrotami akcji, które czasami naprawdę potrafią wprawić czytelnika w osłupienie. Ja już w tym momencie wpadłam po uszy i nie będę mogła pozbyć się tej książki z głowy, a najlepsze jest to, że pozostawia w czytelniku niedosyt i obiecującą zapowiedź kontynuacji. Wprost nie mogę się doczekać kolejnego tomu i po prostu wiem, że dorówna (lub nawet pobije!) fabułą tę część.
Wydaje mi się, że książka spodoba się wszystkim osobom, które noszą w sobie jeszcze przeświadczenie o istnieniu magii na świecie. Tutaj możecie wejść w świat Griszów i jestem pewna, że szybko stamtąd nie wyjdziecie. Mnie książka urzekła swoją prostotą, a jednak bardzo magiczną, i tym, że dzięki niej mogłam zostawić wszystkie troski realnego świata na bok, by dać się pochłonąć krainie wykreowanej przez Leigh Bardugo. Nie trzeba nawet długo się zastanawiać - po prostu bacznie wypatrujcie premiery tej książki i po jej pojawieniu się w księgarni od razu zabierzcie się do czytania, a ja obiecuję, że nie pożałujecie.
„Ryzykowałem dla ciebie życie. Przeszedłem dla ciebie pół Ravki, i robiłbym to w nieskończoność, żeby tylko być z tobą, głodować z tobą i marznąć z tobą, i słuchać, jak narzekasz co dzień na twardy ser. Więc nie mów mi, że nasze miejsce nie jest przy sobie. (...) Przepraszam, że tak długo cię nie widziałem, Alino. Ale teraz cię widzę”.
„Chciałam wierzyć w przeznaczenie, które dla mnie ułożył: że sierota, której nikt nie chciał, zmieni świat i zostanie za to uwielbiana”.
Alina Starkov i Malien Orecev wychowywali się w sierocińcu, który leżał na ziemiach księcia Keramsova. Już od najmłodszych lat mogli liczyć tylko na siebie. Jako że byli w podobnym wieku zawsze trzymali się razem i byli wręcz...
2013-02-16
"Uważaj na siebie. Chroń się przed Księciem Ciemności!"
Katrin Lankers studiowała dziennikarstwo na Uniwersytecie w Dortmundzie. Przez wiele lat pisała do różnych gazet, czasopism oraz mediów elektronicznych aż w końcu zdecydowała się nie tylko połykać książki, ale również je tworzyć. Dzisiaj Katrin Lankers mieszka z mężem, dwójką dzieci i dwoma kotami w Bornheim niedaleko Bonn i zajmuje się pisaniem powieści.
Elfy kojarzą nam się z pięknymi istotami, które mieszkają w cudownym królestwie pełnym zieleni, drzew, kwiatów i dobroci. Jednak w Engimali, elfickim królestwie, ostatnio nie działo się dobrze. Elfy słoneczne musiały udać się w ciemność podziemi, gdzie zostały narażone na szybsze starzenie się i życie pomiędzy korzeniami drzew. Ich oddany król Livian stał się zwykłą marionetką w rękach swojego niepokojącego doradcy, który zdawał się kierować wszystkimi jego decyzjami, tak by zrealizować swój okrutny plan. Czy w podziemiach elfy mogą czuć się bezpieczne? Co jeśli niebezpieczeństwo nadejdzie z najmniej spodziewanej strony?
Mageli jest zwykłą uczennicą, która, pomimo swojego wręcz idealnego wyglądu, jest szykanowana przez większość swoich rówieśników. Jedyne oparcie może znaleźć w swojej najlepszej przyjaciółce Rosannie. Pewnej nocy, podczas swojej ucieczki z domu, Mageli spotyka na drodze Erina, który, jak na prawdziwego księcia z bajki przystało, ratuje ją przed niebezpieczeństwem. Pomiędzy nimi nawiązuje się nić porozumienia, a dziewczyna ma wrażenie, że zna go od zawsze. Wydaje jej się, że Erin jest inny niż ci wszyscy pospolici chłopcy w jej szkole. Okazuje się, że jest on elfem, a właściwie elfickim księciem. Jednak dziewczyna cały czas nie może pozbyć się wrażenia, że tak idealny chłopak jest wręcz niemożliwy, a co jeśli to wszystko się jej przyśniło? Przez niego Mageli zaczyna balansować na skraju jawy i sennych mrzonek, które wydają się niepokojąco rzeczywiste. Gdy okazuje się, że Erin ma poważne kłopoty, dziewczyna nie zastanawia się nawet na chwilę i wchodzi do nowego nieznanego jej świata - świata elfów.
"Bycie nieszczęśliwą to raczej stały stan mojego ducha. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek w życiu byłam naprawdę szczęśliwa. To chyba polega na tym, że cały czas mam wrażenie, jakbym była nie na miejscu. Zła obsada roli w filmie o własnym życiu".
Wydaje mi się, że ta książka była najbardziej wyczekiwaną przeze mnie premierą w styczniu i wprost nie mogłam się doczekać, żeby móc ją wreszcie przeczytać. Mimo tego, że fabuła wydawała mi się nieco oklepana to miałam wewnętrzne przeczucie, że jest to książka właśnie dla mnie i z pewnością bardzo mi się spodoba. Oczywiście co mnie jako pierwsze przyciągnęło? Okładka, która jest wręcz przepiękna i magiczna. Teraz, po przeczytaniu Spojrzenia elfa, wydaje mi się, że idealnie oddaje klimat tej powieści.
Mój instynkt do książek znowu mnie nie zawiódł, jednak, gdy zaczęłam czytać książkę, miałam wrażenie, że się przeliczyłam i historia nie będzie tak dobra jak podejrzewałam. W miarę upływu stron moje nastawienie coraz bardziej się zmieniało i byłam wdzięczna mojemu "książkowemu ja" za wybranie tej lektury. Prolog nas lekko wbija nas w krzesło i zastanawiamy się, co będzie się dalej działo, jednak potem napięcie trochę opada - ja przynajmniej jakoś niezbyt przyjemnie zniosłam fragmenty, gdy Mageli chodziła do szkoły i prowadziła "normalne" życie. Dopiero, gdy pojawia się nasz przystojny elf zaczyna dziać się coś ciekawego, a na to nie trzeba długo czekać. Od momentu pojawienia się Erina akcja nawet na chwilę nie opada i cały czas odkrywają się przed nami coraz to nowe zagadki.
Autorka oprócz wykreowania świata pełnego magicznych istot, jakimi są elfy odwołała się również do problemów, które dotyczą nas samych. Ukazała tutaj problem podrzutków i podmieńców, który często wpada do głowy młodym osobom, które jeszcze nie znalazły właściwej drogi. Na każdym kroku zastanawiają się czy nie zostali adoptowani, a może ktoś podmienił ich w szpitalu? Dzięki pokazaniu tego problemu książka stała się nie tylko bardziej atrakcyjna, ale również bardziej rzeczywista.
Jeśli chodzi o bohaterów to muszę przyznać, że polubiłam Mageli mimo tego, że była wręcz idealna - piękna twarz, blond włosy, niebieskie oczy i dodatkowo potrafiła pięknie grać na flecie, czego więcej chcieć? Mimo tej pozornej otoczki dziewczyna zachowywała trzeźwość umysłu i nie była stereotypową "głupią blondynką", chociaż trzeba przyznać, że niektóre decyzje podejmowała dość nieudolnie i pod wpływem impulsu. Niestety muszę powiedzieć, że ani trochę nie polubiłam Erina - ta postać właściwie w ogóle do mnie nie przemówiła. Może było go trochę za mało? Natomiast zakochałam się w Ondulasie i na miejscu Mageli zostawiłabym Erina, trzymając się właśnie tamtego elfa.
Miłości się nie wybiera. A jeśli już mówimy o miłości to muszę powiedzieć, że zawiodłam się na wątku miłosnym. Mageli i Erin spotkali się może trzy razy i już zakwitło między nimi wielkie uczucie. Czy tylko mi się wydaje, że to trochę zbyt szybko? Raczej powinni widywać się znacznie częściej i dopiero po jakimś czasie zakochać, a nie już przy pierwszym spotkaniu uderzyła ich strzała amora.
Jestem absolutnie i bezgranicznie zakochana w całej Engimali, mimo tego, że jej czasy świetności już minęły i teraz znajduje się pod ziemią. Autorka wykreowała tak barwne opisy tego miejsca, że aż czułam, iż jestem tam naprawdę i mogę się poruszać razem z bohaterami. Dodatkowo wręcz uwielbiam całą społeczność elfów, a w szczególności wszystkich elfickich bohaterów, którzy pojawili się w tej książce. Przyznam szczerze, że nigdy nie przepadałam za historiami, w których występowały te istoty, bo wydawało mi się to zbyt dziecinne, jednak Katrin Lankers zmieniła moje nastawienie do tego typu książek i wydaje mi się, że będę sięgać po nie coraz częściej. Autorka ma tak prosty i miły w obyciu język, że czyta się z zachwytem wszystkie opisy, które przed nami roztacza. Nawet jak nic się nie dzieje to potrafi przedstawić to w taki sposób, że czytelnik jest tym zauroczony. Połączenie dwóch światów: ludzkiego i pełnego elfów, nie jest zbyt łatwe, bo wiadomo, że te dwie rasy bardzo się pomiędzy sobą różnią. Jednak autorka bezbłędnie wybrnęła z tego tematu. Teraz nawet sama zaczynam mieć obawy czy nie istnieje jakiś podziemny świat, w którym panują szpiczastouche, lubiące parać się magią, istotki.
Fabuła na początku może być nużąca, ale gdy Mageli spotka Erina, a potem usłyszy magiczną opowieść Ingi, wszystko wydaje się bardziej interesujące, a istne apogeum osiąga, gdy Mageli wchodzi do krainy elfów - wtedy zaczyna się właściwa akcja. Tempo nie zwalania nawet na chwilę, a ja musiałam się siłą powstrzymywać, żeby nie pochłonąć jej w jeden dzień i trochę się wyspać. Mówiłam do siebie, że przeczytam jeszcze tylko jeden rozdział, a potem był kolejny i następny aż wreszcie dotarłam do zakończenia i... się zawiodłam. Właściwie zakończyło się, według mnie, bez sensu. Nagle wszystko stało się idealnie piękne, jednak wyczuwam tutaj, że pojawi się niedługo kolejna część tej historii, bo to nie może się tak skończyć! Mam wielką nadzieję, że niedługo autorka stworzy dla nas kolejną część.
Ja jestem zakochana w tej książce, mimo lekkiej naiwności jej fabuły. Mogę przymknąć oko na te wszystkie błędy i z czystym sumieniem wystawić ocenę 9/10. Nawet jeśli nie przepadacie za fantastyką to jestem pewna, że od tej książki nie będziecie w stanie się oderwać, a po jej przeczytaniu poczujecie tak wielki niedosyt jak ja. Spojrzenie elfa to idealna lektura dla wszystkich, którzy lubią czytać fantastykę i wydaje mi się, że nie ma żadnych ograniczeń wiekowych - spodoba się zarówno tej młodszej jak i starszej młodzieży. Naprawdę warto po nią sięgnąć i dać się wciągnąć do przepięknej Engimali.
" - Jesteśmy do siebie tak podobni - powiedział. - A jednocześnie tak bardzo różni. jakbyśmy żyli w dwóch całkiem odmiennych światach. Ja w mojej krainie elfów, a ty w świecie...
- Ludzi - dokończyła Mageli".
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
"Uważaj na siebie. Chroń się przed Księciem Ciemności!"
Katrin Lankers studiowała dziennikarstwo na Uniwersytecie w Dortmundzie. Przez wiele lat pisała do różnych gazet, czasopism oraz mediów elektronicznych aż w końcu zdecydowała się nie tylko połykać książki, ale również je tworzyć. Dzisiaj Katrin Lankers mieszka z mężem, dwójką dzieci i dwoma kotami w Bornheim niedaleko...
2013-03-09
"Jesteś strażniczką tej ziemi i nosisz w sobie mądrość. Choć może to być dla ciebie ciężarem, nie uciekniesz od swojego przeznaczenia".
Zoe Marriott mieszka w północno-wschodnim Lincolnshire z dwoma kotami, Echo i Hero, oraz psem Finnem. Królestwo łabędzi to jej debiutancka powieść, która zdobyła USBBY Outstanding International Book Award. Autorka została także nagrodzona prestiżową Sasakawa Prize za książkę Cienie na Księżycu, której polskie wydanie ukazało się w serii Poza czasem w 2012 roku.
Aleksandra mieszka razem ze swoją rodziną w Królestwie, a dokładniej mówiąc - na królewskim dworze. Nie jest to sielankowa rodzina. Aleksandra bardzo kocha trójkę swoich braci i matkę, jednak nie otrzymuje żadnego uczucia od swojego ojca, który jest królem. Wszyscy jej bracia mają jakiś cel w życiu i do czegoś dążą, natomiast nikt nie wie, co stanie się z malutką Aleksandrą, gdy już będzie mogła wyjść za mąż. Czy ktoś w ogóle ją zechce? Przecież wcale nie jest piękna, tak jak przystoi na królewską córkę. Jednak Aleksandra przywykła do tych docinków i one jej nie obchodzą. Od najmłodszych lat razem z matką ćwiczy swoje magiczne umiejętności. Siłę do ich wykonywania pobiera z ziemi, w której płynie prąd eneidy. Aleksandra jest coraz lepsza i robi duże postępy w swoich zdolnościach. Kiedy osiąga wiek piętnastu lat, matka zabiera ją do tajemniczego miejsca w lesie...
Tam dziewczyna poznaje swoje przeznaczenie poprzez Krąg Przodków. Jednak podczas jej podróży powrotnej do miejsca spotkania z matką, znajduje swoją rodzicielkę całą we krwi. Okazuje się, że matka została zaatakowana przez tajemniczą i okrutną bestię. Aleksandra stara się jej pomóc, jednak nie udaje jej się i królowa umiera. Król nie cierpi zbyt długo i po kilku dniach znajduje na polanie w lesie tajemniczą kobietę o imieniu Zella, z którą się żeni. Niestety Zella nienawidzi pasierbów, a dodatkowo Aleksandra ma wrażenie, że w tej kobiecie czają się złe moce. Po nieudanej próbie odkrycia magicznych zdolności macochy Aleksandra zostaje wywieziona do ciotki, do pobliskiego państwa Midlandu, a jej bracia zostają wygnani z Królestwa. Aleksandra będzie musiała odnaleźć w sobie siłę i wykorzystać ją, żeby wypełnić przeznaczony jej cel, a pomoże jej w tym przystojny Gabriel, z którym dziewczynę połączy głębokie uczucie.
"Gdyby życzenia zamieniały się w konie, żebracy byliby wspaniałymi jeźdźcami".
Niedawno miałam okazję zapoznać się z twórczością tej autorki w książce Cienie na Księżycu. Dopiero jakiś czas temu dowiedziałam się, że Królestwo łabędzi to pierwsza powieść tej autorki, a Cienie na Księżycu zostały wydane trochę później. Po książce, w której autorka nawiązała do magicznej Japonii, nie mogłam się doczekać Królestwa łabędzi i gdy wreszcie dowiedziałam się o premierze długo nie myślałam i od razu zabrałam się do czytania. Czy się rozczarowałam? Ani trochę.
Muszę zacząć od pochwalenia wydawnictwa Egmont za cudowne wydanie tej książki. Okładka jest po prostu przepiękna i równie magiczna jak treść tej pozycji. A jeśli już mówimy o treści to muszę pochwalić autorkę za oryginalny pomysł. Zoe Marriott stworzyła od podstaw swój własny świat z jego osobistymi i wieloletnimi problemami, a dodatkowo dodała do tego coś nowego - nurt energii życiowej ziemi, który nazwała eneidą. Nasza bohaterka czerpie z eneidy bardzo dużo siły i teoretycznie bez niej nie istnieje. Dodatkowo autorka pokazała nam to, że każde drzewo, krzak i zwierzę ma swoje uczucia i potrafi mówić o nich równie pięknie co ludzie.
Jeśli chodzi o bohaterów to jestem z nich bardzo zadowolona. Aleksandra może była "brzydkim kaczątkiem", ale wyrósł z niej przepiękny łabędź. Nasza główna bohaterka rozwijała się niemal przez całą historię i ciągle zauważaliśmy w niej postępujące zmiany. Była odważna, niezależna i potrafiła zrobić wszystko dla tych, których naprawdę kochała. Niestety jakoś nie poczułam większych emocji do Gabriela, który był towarzyszem Aleksandry, ale może to dlatego, że nie występował zbyt dużo w książce. Oczywiście uległam takiemu samemu zafascynowaniu jego osobą, jak główna bohaterka, jednak potem nie wzbudził we mnie sympatii. Reszta bohaterów jest już o wiele lepiej nakreślona. Nawet jeśli postacie te pojawiają się epizodycznie to i tak mamy pewien pogląd na ich charakter i osobowość. Autorka nie zostawiła żadnej postaci "pustej".
Zaskoczył mnie wątek miłosny. Jestem naprawdę zauroczona pierwszym spotkaniem Aleksandra i Gabriela, jednak potem zaczęło się robić troszeczkę dziwnie. Główni bohaterowie poznali się w nocy i dużo ze sobą rozmawiali, a niemal kilka kartek potem Aleksandra mówiła, że jest już w nim zakochana. Miałam wrażenie, że autorka nakreśliła tę miłość nieco za szybko, tak jakby zgubiła ją gdzieś po drodze i starała się ją na siłę wcisnąć. Pomimo tego, że na początku nie przypadło mi do gustu uczucie między Aleksą i Gabrielem to potem byłam o wiele bardziej usatysfakcjonowana ich miłością. Autorka nakreśliła ją tak realnie, że poczułam ją w tym jednym tomie bardziej niż w czterech z jakiejś innej serii.
Mimo, że to tylko ponad 200 stron to ma miejsce tutaj więcej wydarzeń niż w niejednej książce ponad 500 stronicowej. Naprawdę uwielbiam styl pisania tej autorki, jej dokładność w określaniu wyglądu danej osoby, ubrania bądź cech charakteru. Przy czytaniu tej książki czułam tę samą magiczną i specyficzną atmosferę, co przy Cieniach na Księżycu. Widać tutaj duże nawiązania do baśni Andersena pt. "Dzikie łabędzie". Jako dziecko uwielbiałam ją, jak i wszystkie baśnie Andersena, więc był to dla mnie dodatkowy plus dla tej powieści. Oczywiście autorka zaczerpnęła sporo z oryginału, ale również urozmaiciła opowieść o nurt eneidy i wykreowała odmienny świat niż ten w baśni.
Jedyna rzecz, na której się zawiodłam to zakończenie. Wiadomo, że w baśni dobro zawsze musi wygrać ze złem oraz upływa na wierzch morał, jednak mnie zakończenie nie uszczęśliwiło i pozostawiło wielki niedosyt. Chociaż wydaje mi się, że skoro jest to baśń to nie powinnam narzekać na bajkowe zakończenie. A jaki płynie morał z tej powieści? Autorka podała go nam na samym początku lektury: "Książkę tę dedykuję wszystkim brzydkim kaczątkom. Nie zazdrośćcie tym puszystym żółciutkim głuptaskom. To nie z nich wyrosną łabędzie".
Mimo tego, że Cienie na Księżycu podobały mi się bardziej, to Królestwo łabędzi jest naprawdę genialną lekturą. Na podstawie tych dwóch książek widzę, że autorka bardzo się rozwinęła i pisze coraz lepiej, więc ze swojej strony życzę jej coraz większych sukcesów i naprawdę chciałabym zobaczyć więcej takich pozycji na polskim rynku. Jeśli zastanawiacie się nad kupnem tej książki to z ręką na sercu ją Wam polecam i jestem pewna, że nie będziecie się przy niej nudzić. Nie ma tutaj żadnych ograniczeń wiekowych: da się pochłonąć magii zarówno młodzież, jak i będą się nią parać dorośli. Ja jedynie mogę Wam ją naprawdę gorąco polecić i zapewnić, że spędzicie z nią wiele magicznych chwil.
" - Jesteś całkiem prawdziwa - wymamrotał jak gdyby do siebie.
- Co? Oczywiście, że jestem prawdziwa. (...)
- To wcale nie jest oczywiste - odparł. - Widziałem, jak zbiegałaś na plażę, jak tańczyłaś w falach. Sądziłem, że jesteś syreną albo kobietą-foką".
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
"Jesteś strażniczką tej ziemi i nosisz w sobie mądrość. Choć może to być dla ciebie ciężarem, nie uciekniesz od swojego przeznaczenia".
Zoe Marriott mieszka w północno-wschodnim Lincolnshire z dwoma kotami, Echo i Hero, oraz psem Finnem. Królestwo łabędzi to jej debiutancka powieść, która zdobyła USBBY Outstanding International Book Award. Autorka została także nagrodzona...
2013-08-26
„Miliardy obranych kierunków, porzuconych przypadkiem, czasami przecinających się gwałtownie”.
Alex mieszka z rodzicami w Mediolanie. Jest kapitanem szkolnej drużyny koszykówki i ma na swoim koncie niezliczoną ilość nagród. Jego najlepszy przyjaciel Marco jest geniuszem komputerowym, który od wielu lat pomaga chłopakowi. Jenny mieszka w Melbourne i jest genialną pływaczką, która jest uważana za jedną z najlepszych. Niestety ta dwójka ma jeden zasadniczy problem - zdarzają im się wypadki, przy których tracą przytomność z niewiadomej przyczyny. Alex i Jenny nie znają się osobiście, jednak podczas tych omdleń okazuje się, że mogą się ze sobą kontaktować. Obydwoje nie są pewni w jaki sposób się to dzieje, jednak nie zmienia to faktu, że całe zjawisko ich ciekawi.
Podczas jednego z takich omdleń Alex wreszcie dowiaduje się, gdzie mieszka Jenny. Do tej pory wydawało mu się, że jest schizofrenikiem i wymyślił sobie istnienie dziewczyny, z którą rozmawia w myślach, jednak coraz bardziej wydaje mu się, że Jenny rzeczywiście istnieje. To samo tyczy się dziewczyny: obawia się, że wymyśliła sobie "tajemniczego przyjaciela" i pomału zaczyna wariować, jednak los coraz bardziej kieruje ich ku sobie. Alex postanawia wylecieć do Melbourne, mimo tego, że to dla niego bardzo kosztowna i długa podróż. Obydwoje nie mogą się doczekać spotkania, jednak na chwilę przed nim występują niepokojące rzeczy, które będą miały wielkie znaczenie w przyszłości Alexa i Jenny.
„Mówienie jest jedynym sposobem na to, żeby coś zrozumieć”.
Według teorii wieloświatów istnieje nieskończona ilość rzeczywistości, w których możemy żyć (a raczej nasze alter ego). To równoległe światy, w których nasze życie toczy się w taki a nie inny sposób, na podstawie decyzji, które sami podjęliśmy, lub wydarzeń, które miały znaczący wpływ na nasze życie. Oczywiście te rzeczywistości nie mogą się ze sobą kontaktować, gdyż miałoby to bardzo znaczące skutki w naszym życiu. Jednak dwójce książkowych bohaterów udaje się to zrobić: kontaktują się ze sobą za pomocą telepatycznych rozmów, mimo tego, że nigdy w życiu się nie widzieli. Według mnie ten pomysł jest naprawdę świetny, gdyż jeszcze nie czytałam powieści, która mówiłaby na temat tej właśnie teorii wieloświatów. Ja już od pierwszych stron pokochałam tę książkę i wiem, że długo jej nie zapomnę.
Muszę zacząć od powiedzenia kilku słów na temat okładki, która jest według mnie idealnym odwzorowaniem treści książki. Pierwszy raz spotykam się z okładką, która w tak dobry sposób oddaje treść powieści. Nasza okładka składa się z obwoluty, która została nałożona na tę właściwą okładkę książki. Z jednej strony widzimy postać dziewczyny (Jenny), a z tyłu zobaczymy chłopaka (Alexa). Możemy dowolnie ściągać i zakładać obwolutę, jednak pod spodem znajdziemy zwykły krajobraz już bez postaci. Podczas czytania książki już wiedziałam dlaczego znajdziemy taką „podwójną okładkę” i kiedy się tego domyśliłam to lektura tej pozycji jeszcze bardziej mi się spodobała. Jestem przekonana, że jeśli sięgniecie po tę książkę to będziecie zachwyceni nie tylko świetną okładką, ale i porywającą treścią.
Na początku nie mogłam zrozumieć teorii wieloświatów, którą przedstawiał nam w tej książce autor, jednak z czasem wreszcie zaczynałam rozumieć, o co dokładnie w niej chodzi. Przez całą książkę odnosiłam wrażenie, jakbym po raz kolejny oglądała Incepcję. Nasi bohaterowie zapadali w pewien rodzaj „świadomego snu”, a chwilę potem działy się bardzo dziwne i niepokojące rzeczy, które wydawały się na tyle realne, że aż mogliśmy się wciągnąć w te fałszywe wydarzenia razem z bohaterami książki. Może nie jest to dokładne odwzorowanie Incepcji, jednak ten pomysł bardzo przypomina mi film. Kilkakrotnie dałam się złapać na tym, że już myślałam, iż dane wydarzenie dzieje się naprawdę, a za chwilę okazywało się, że to jednak był sen lub wyobraźnia głównego bohatera. Po kilku takich przypadkach już sama nie byłam pewna, co jest rzeczywistością a co senną marą. Żadna książka nie wprowadziła mnie jeszcze w taką konsternację, że nie mogłam odróżnić prawdy od kłamstwa. To według mnie jest największy atut Wszechświatów.
Zarówno Alex, jak i Jenny są głównymi bohaterami, jednak większość wydarzeń poznajemy z punktu widzenia chłopaka. Oczywiście mamy również pewnego „łącznika z rzeczywistością” jakim jest Marco, który przedstawia nam wszystkie wydarzenia, które dzieją się w realnym świecie, podczas, gdy Alex i Jenny „podróżują we śnie”. Oprócz tego swojego interesującego „daru” w bohaterach nie ma nic nadzwyczajnego, są przeciętnymi nastolatkami, którzy uwielbiają sport i spotykają się ze znajomymi. Nie są szczególnie błyskotliwi czy zabawni, ale to jest ich główny atut. Autor nie wyidealizował ich, ale pozostawił zwykłymi nastolatkami, którzy niestety musieli poradzić sobie z bardzo wyjątkowym zadaniem. Jedynie Marco odznacza się na tle Alexa i Jenny - jest geniuszem komputerowym, który jeździ na wózku. Polubiłam wszystkich bohaterów, jednak to właśnie Marco najbardziej do mnie przemówił. Jest taką osobą, której po prostu nie da się nie polubić.
Akcja książki biegnie w zawrotnym tempie. Może to zasługa krótkich rozdziałów? Zostawiają one tak wielki niedosyt, że chce się poznać odpowiedzi na nurtujące nas pytania i czytamy coraz więcej, aż wreszcie dochodzimy do końca, nawet nie mając o tym pojęcia. Cała fabuła jest trochę zagmatwana i na początku może być trudno ją zrozumieć, jednak po pewnym czasie można przyzwyczaić się do takiego sposobu pisania autora i zakochamy się w tej książce. Ja byłam bardzo ciekawa tego, w jaki sposób autor przedstawi spotkanie dwóch bohaterów, a następnie byłam niezwykle zainteresowana tym, co też wymyślił dla czytelnika na tych ostatnich stronach. I muszę przyznać, że jestem bardzo usatysfakcjonowana tym, co otrzymałam. Jednak po przeczytaniu zakończenia pozostał we mnie wielki niedosyt i już nie mogę się doczekać kolejnej części. Autor zostawił nas z wieloma niedopowiedzianymi kwestiami, a ja już czekam niecierpliwie na ich rozwiązanie.
Wszechświaty to książka jedyna w swoim rodzaju. Nigdy nie czytałam czegoś takiego i jestem zachwycona wizją, którą wykreował dla czytelnika Leonardo Patrignani. Pokochałam w niej absolutnie wszystko: począwszy od wydania, czyli okładki i sztywnych stron, a skończywszy na jej treści. Co prawda, nie jest na tyle dobra, żeby od razu nazwać ją arcydziełem, gdyż było w niej kilka nieścisłości, jednak jestem przekonana, że w kolejnej części autor przedstawi nam wszystko jeszcze lepiej i będę bardzo zadowolona z efektu. Już nie mogę się doczekać kolejnej części i mam wielką nadzieję, że zostanie niedługo wydana, gdyż czuję wielką potrzebę poznania dalszych przygód bohaterów i dowiedzenia się odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Ze swojej strony naprawdę gorąco ją polecam i jestem przekonana, że nie zawiedziecie się na niej.
„Przez moment pomyślał, że dwoje zakochanych ludzi to nic innego jak tylko dwa przypadkowe wektory biegnące od kołyski. Mogli odbyć na mapie świata najbardziej absurdalne podróże w różnych kierunkach i nigdy się nie spotkać. Albo spotkać się wiele razy i nigdy się nie rozpoznać. Mogli wsiadać każdego ranka do tego samego autobusu, nie wiedząc nic jedno o drugim. I tak do końca ich dni, bez jakiegokolwiek wpływu na siebie. A wystarczyło tak niewiele - przypadkowa wymiana zdań, i drogi magicznie by się złączyły. Z szarych linii biegnących samotnie przekształciłyby się w jedną”.
„Miliardy obranych kierunków, porzuconych przypadkiem, czasami przecinających się gwałtownie”.
Alex mieszka z rodzicami w Mediolanie. Jest kapitanem szkolnej drużyny koszykówki i ma na swoim koncie niezliczoną ilość nagród. Jego najlepszy przyjaciel Marco jest geniuszem komputerowym, który od wielu lat pomaga chłopakowi. Jenny mieszka w Melbourne i jest genialną pływaczką,...
2014-07-04
Kiedy w 2014 roku ludzie wynaleźli lek na raka i szczepionkę przeciwko grypie, wydawało się, że wszystko wreszcie będzie dobrze. Żadnych więcej chorób, a ludzkość powinna żyć o wiele dłużej. Nikt jednak nie podejrzewał, że te dwa lekarstwa się zmutują i doprowadzą do czegoś o wiele gorszego: do choroby Kellis-Amberlee, która przy kontakcie z krwią przemienia człowieka w chodzącego trupa. Jednak po ćwierćwieczu walki z zombie okazało się, że to nie ich powinni się bać, ale ludzi, którzy zajmują urzędowe stołki i kierują całym państwem. Blogerzy z Przeglądu Końca Świata jednak nigdy nie spoczęli na laurach i cały czas dążyli do prawdy nawet jeśli ta była śmiertelna. Rozwiązanie zagadki, która unosiła się w powietrzu od lat jest już niemal na wyciągnięcie ręki, jednak droga po prawdę usiana jest krwawymi ofiarami. Jak wiele można poświęcić, by przekazać ludziom prawdę?
Trylogia Przeglądu Końca Świata jest jedną z moich ulubionych i zajmuje wysokie miejsce na liście książek, które poleciłabym każdej, dosłownie każdej, osobie. Po prostu nie ma możliwości, by się komuś nie spodobała, gdyż naprawdę każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Już po przeczytaniu Feed wiedziałam, że to będzie coś fantastycznego, co znajdzie bezpieczne miejsce w moim sercu na zawsze. Potem jedynie wraz z nadejściem Deadline i Blackout utwierdzałam się w tym fakcie. Ja po prostu wiedziałam, że Mira Grant nie zepsuje tak genialnej trylogii i oczywiście się nie zawiodłam, bo prawdą jest, że przy czytaniu tych książek po prostu nie da się zawieść. Nie da się ich nie pokochać i nie zauważyć ich dojrzałej aluzji do świata, w którym żyjemy. Może faktycznie Mira Grant ukryła to za otoczką zombie, ale to nie one wysuwają się na sam przód w tej historii. To opowieść o ludziach, którzy zrobią wszystko, by odkryć prawdę przed ludzkością i uchronić ich przed stroną, z której nie spodziewali się zobaczyć zagrożenia, czyli władzami miasta.
W pełni zdaję sobie sprawę z tego, że ta recenzja będzie zwykłą laurką całej tej serii, ale niestety nie da się inaczej. Dla mnie jest to trylogia pozbawiona wad, która wciąga czytelnika od samego początku i nie wypuszcza ze swoich objęć do ostatniego tomu. Szczęśliwi ci, którzy mieli pod ręką wszystkie trzy tomy i mogli je od razu przeczytać, albowiem oni ujrzeli bramy raju. Nawet jeśli rozpatrywalibyśmy książkę pod każdym względem i tak nie udałoby się nam znaleźć żadnego błędu, gdyż Przegląd Końca Świata jest przemyślany od początku do końca. Wielu autorom nie udaje się tak dobrze wypaść na wielu polach. Jedni potrafią wykreować idealnych bohaterów, ale zepsuć fabułę, natomiast inni odwrotnie. Często zdarza się tak, że nie potrafią do końca wytłumaczyć pewnych aspektów książki, które aż same proszą się o wyjaśnienie. W tej trylogii czegoś takiego nie spotkamy. Mira Grant ma się czym popisać na wszystkich polach wymyślonej przez siebie historii. Mamy tutaj do czynienia z genialnie wykreowanymi postaciami, wciągającą i trzymającą w napięciu fabułą oraz świetnym wytłumaczeniem medycznych zagadnień z zakresu wirusologii, przez co czytelnik może dowiedzieć się dlaczego powstał wirus Kellis-Amberlee, który zmieniał ludzi w żywe trupy. Bardzo lubię książki o zombie, jednak wielu z nich naprawdę bardzo brakuje tego zwykłego wytłumaczenia "dlaczego". Mira Grant natomiast serwuje nam wszystko ładnie na tacy i potrafi przedstawić nawet najcięższe zagadnienia wirusologiczne w sposób prosty i logiczny. Wielu autorów powinno się od niej uczyć.
Postacie, które stworzyła autorka są według mnie tak genialne, że można byłoby o nich pisać wielkie prace, a i tak w pełni nie wyraziłabym tego, jak wiele dla mnie znaczą. Żaden autor, naprawdę żaden, nie potrafi stworzyć tak realnych bohaterów z ich własnymi słabościami i mocnymi stronami. Te postacie są jedynymi w całej historii literatury, które zasługują na miano bohaterów z krwi i kości. Takich ludzi można byłoby spotkać na ulicy i poznać w prawdziwym życiu. Czytelnik wiele razy musi sobie powtarzać jak mantrę to, że oni są jedynie papierowymi postaciami i nie żyję naprawdę, a jednak przy każdych upadkach odczuwa na sobie ich ból i przy każdym wzlocie cieszy się razem z nimi. Georgia Mason to idealny model dziennikarki. Jeśli chociaż połowa polskich dziennikarzy brałaby z niej przykład to byłoby naprawdę pięknie. Kobieta wie na czym stoi, wie, co ma zrobić, żeby sprawy potoczyły się we właściwym kierunku, a jednocześnie jest bezgranicznie oddana temu, by ludzie poznali prawdę. Shaun jest taki jak swoja przyszywana siostra. Walczy o prawdę, walczy z ludźmi, którzy chcą zataić ważne wydarzenia i stara się najlepiej jak może zmienić chociaż trochę tego świata, w którym żyje. Bohaterowie zdają sobie sprawę z tego, że nie naprawią całego świata. Nie zależy im na tym. Chcą jedynie tego, by ujawniona została prawda, a ludzie wiedzieli dlaczego doszło do zmutowania choroby. Nie wiem co więcej mogę na ich temat powiedzieć. Są po prostu jedyni w swoim rodzaju, charakterystyczni i aż chce się uwierzyć w to, że żyją gdzieś w domu obok nas. Miro Grant, dziękuję za to, że mogłam poznać bohaterów, którzy zmienili moje życie.
Talent autorki jest po prostu nie do opisania. W pierwszej części cały czas czuliśmy napięcie, przyspieszone bicie serca i niepokój, a pod sam koniec fontannę łez, która tryskała nam z oczu. W drugim tomie nadszedł czas na rozsądek, ukazywanie istotnych faktów o wirusie Kellis-Amberlee, a na zakończenie autorka podawała nam historię tak szaloną, że po prostu nie dało się w nią uwierzyć. I wreszcie ta długo wyczekiwana ostatnia część. W niej wszystko się razem zazębia, łączy i spaja w całość. Nie towarzyszą nam napięcie bądź zaskoczenie, ale wyparły je emocje takie jak wściekłość do ludzi zajmujących urzędowe stołki i chęć walki razem z bohaterami o prawdę. Ostatnie części trylogii są moimi ulubionymi. Zawarte jest w nich wszystko to, na co czekałam. W tym tomie nie było łez wzruszenia ani zaskoczenia. Jedynie łzy świadomości tego, że to już koniec. Że na zawsze żegnamy się z bohaterami, których tak bardzo pokochaliśmy. I to jest właśnie rozrywające serce. Świadomość, że nigdy już nie przeczytamy tej genialnej serii po raz pierwszy.
Blackout wciąga? Nonsens. Blackout wgniata w krzesło, nie pozwala myśleć o niczym innym, miesza czytelnikowi w głowie i zostawia go z rozbitym sercem oraz zmiażdżonym mózgiem. Ja dalej nie wierzę, że to już koniec. Zdałam sobie sprawę z tego, że cały czas wyczekuję na wiadomość o czwartej części, a przecież ona już nie powstanie. Mira Grant potrafiła stworzyć trylogię, której zakończenie jednocześnie satysfakcjonuje czytelnika, ale pozostawia w nim ten książkowy niedosyt, który prosi o znacznie więcej. Po skończeniu tej powieści jest się po prostu osłupiałym. Siedzisz z książką w ręce i nie wierzysz w to, co czytasz. Blackout sprawia, że zachowujesz się jak zombie, nie mogąc poradzić sobie z tym, co właściwie przeczytałeś. Niesamowite i niepowtarzalne uczucie, którego nie doświadczysz nigdzie indziej.
Blackout mnie zniszczył, jak niewiele książek wcześniej. Gdybym miała wyznaczyć serię, w której zawiera się wszystko to, dlaczego kocham czytać to bez wahania wskazałabym na Przegląd Końca Świata. Koło tej trylogii nie da się przejść obojętnie, więc nie bądź dłużej głupi, przeczytaj ją i pozwól, żeby prawda otwarła Ci oczy. Gwarantuję, że nie zawiedziesz się na tej serii, a jedyne czego nie mogę zapewnić to bezpiecznego powrotu do rzeczywistego świata. Bo Blackout nie jest książką o zombie. To tylko przykrywka do ważniejszych i głębszych tematów, które otwierają czytelnikowi oczy na sprawy, o których do tej pory nie zdawał sobie sprawy. Czytaj, bo możesz!
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Kiedy w 2014 roku ludzie wynaleźli lek na raka i szczepionkę przeciwko grypie, wydawało się, że wszystko wreszcie będzie dobrze. Żadnych więcej chorób, a ludzkość powinna żyć o wiele dłużej. Nikt jednak nie podejrzewał, że te dwa lekarstwa się zmutują i doprowadzą do czegoś o wiele gorszego: do choroby Kellis-Amberlee, która przy kontakcie z krwią przemienia człowieka w...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-26
Jean Perdu posiada swoją księgarnię, która nieco odbiega od tradycyjnego pojęcia tego słowa. Jego Apteka Literacka, gdyż taką nosi nazwę, znajduje się na barce przycumowanej do brzegu. Nie jest to zwykła księgarnia, gdzie właściciel w całkowicie nieczuły i anonimowy sposób sprzedaje ludziom książki, Jean Perdu potrafi czytać w duszy kupujących. Wsłuchuje się nie w słowa, które wypowiadają, ale wyłapuje wszystko to, co ich barwa i ton głosu przekazują, dokładnie widzi sytuację, w której dane osoby się znalazły i dzięki swojemu talentowi potrafi dobrać idealną książkę na ich aktualny stan ducha. Sprzedaje powieści, które służą czytelnikom jako lekarstwa na ich problemy. Do tej pory pomógł w ten sposób wielu ludziom, jednak z jedną osobą nigdy sobie nie poradził - z samym sobą. Od dwudziestu jeden lat prześladuje go widmo dawnej kochanki, która bez żadnego słowa odeszła od niego i pozostawiła bezgraniczną pustkę w jego życiu. Pewnego dnia Jean Perdu postanawia odczytać list, który jego ukochana wysłała mu po odejściu. Wraz z nim nadchodzi fala wspomnień i dawno skrywanych uczuć. Przez ten jeden zwyczajny list Perdu postanowi zmienić całe swoje dotychczasowe życie.
Potrafię oddychać tylko w trakcie czytania.
Są książki, w których jest po prostu za dużo. Za dużo akcji, za dużo emocji, za dużo bohaterów i za dużo wzruszeń. O niektórych takich powieściach chcemy natychmiast podzielić się z calutkim światem i chcemy ją wcisnąć do ręki każdej napotkanej osobie. Inne książki natomiast sprawiają, że nasz świat ulega zmianie, przez nie stajemy się lepsi i podzielenie się taką powieścią z jakąkolwiek inną osobą wydaje się nam nieodpowiednie, gdyż po prostu niektóre książki stworzone są tylko dla nas. Dokładnie taką książką jest dla mnie Lawendowy pokój. To powieść, w której zakochałam się od pierwszego rozdziału i która z każdą kolejną stroną wprowadzała mnie w niemal ewangeliczny stan. Czułam, że to jedna z niewielu książek, która mnie dosłownie rozumie. Trafiła prosto do mojego serca od pierwszej strony, a przez nią mój świat przestał być taki sam. Ta książka była stworzona dla mnie.
Lawendowy pokój to powieść, o której ciężko mi pisać. Wywarła na mnie tak duże wrażenie, że po prostu nie mogę ubrać swoich emocji w słowa, które w pełni odzwierciedlałyby mój aktualny stan ducha. Zżyłam się z każdym bohaterem i całą historią, którą autorka przedstawiła w tej powieści. Nino George, nawet nie wiesz jak bardzo jestem Ci wdzięczna za napisanie tej książki. Jean Perdu jest lekarzem ludzkich dusz. Potrafi znaleźć powieść, która idealnie pasuje na problemy mieszkańców Paryża. Niestety on sam nie potrafi sobie pomóc. Nie potrafi znaleźć takiej książki, która uleczyłaby złamane serce po odejściu jego ukochanej, Manon. Mężczyzna przez te dwadzieścia jeden lat po odejściu kochanki nie związał się z żadną inną kobietą i w duszy zawsze był jej wierny. Książka opowiada przede wszystkim o innych powieściach, które potrafią zbawiennie wpłynąć na naszą duszę, ale również o ogromnej miłości, której nic nie było w stanie zniszczyć. Jestem pod ogromnym wrażeniem Lawendowego pokoju i wiem, że drugiej takiej nigdzie nie znajdę. Ta książka podziałała jak balsam na moją duszę. Dokładnie czegoś takiego potrzebowałam.
Jean Perdu postanawia wyruszyć w podróż. Mężczyzna sam nie wie dlaczego to robi, jednak w głębi duszy stara się odnaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Praktycznie cała książka opowiada o podróżach Perdu na pokładzie Lulu, czyli barki, na której mieści się Apteka Literacka. Wraz z upływem kolejnych stron zdaje sobie sprawę z wartości ludzi, gdy płynie razem z Maxem, pisarzem, który potrzebuje natchnienia. Potem spotyka na swojej drodze Salvo, który również odmienia jego życie. Każdy z tej trójki szuka innej rzeczy w swoim życiu i dzięki wspólnej przygodzie mogą odkryć coś niesamowitego. Jean otrzymuje z tego jednak najwięcej. Przez całe dwadzieścia jeden lat nie zbliżał się za bardzo do ludzi, by ci nie mogli go znowu zranić, natomiast podczas podróży na swojej barce zrozumiał jak ważni są dla człowieka przyjaciele. Ta książka jest po prostu niesamowita. Cudownie czyta się o oddziaływaniu, które mają na siebie nawzajem bohaterowie i jak wiele jeden człowiek może zmienić w naszym życiu. Miłość Jeana była niesamowita, jedyna i głęboka. Kochał Manon jak nikogo innego na świecie, jednak nic nie trwa wiecznie. Dopiero pod sam koniec opowieści bohater pozwala dotrzeć faktom do jego rozumu. Zdaje sobie sprawę, że zmarnował bardzo dużo czasu, gdy przecież mógł pojechać do niej, spotkać się z nią, a przede wszystkim przeczytać wcześniej napisany do niego list. Piękną rolę odgrywa tu również literatura, która przedstawiona jest w coraz to innych rolach. Jest nie tylko dobrym lekarzem, ale i przyjacielem. Główny bohater wypowiada na głos wszystkie te myśli, które siedzą w głowach prawdziwych miłośników książek.
Niektórzy ludzie nie lubią stylu pisania, w którym jest pełno zdobień i pięknie ubranych słów. Ja coś takiego kocham i właśnie to otrzymałam w Lawendowym pokoju. Autorka według mnie operuje pięknym językiem, ma niesamowity talent do pisania i utrwalania swoich myśli na papierze. Czułam się tak, jakby Nina George wyciągnęła z mojej głowy wszystkie myśli i zmieściła je na tych ponad trzystu stronach. Zgadzałam się ze wszystkimi słowami bohaterów, zachwycał mnie każdy opis podróży przez Francję, spijałam każde słowo i na nowo odkrywałam co znaczy zakochać się w czytaniu. Niesamowita podróż literacka, która odmieniła moje życie. Uwielbiam tę powieść dosłownie za wszystko i za nic. Lepszej powieści autorka nie mogła napisać i czuję, że zostanie ona w mojej głowie na bardzo długo. Z pewnością często do niej będę wracać. Jednak od razu muszę powiedzieć, iż nie jest to książka dla wszystkich. Ją trzeba przeczytać, zakochać się, przeżyć i przede wszystkim zrozumieć. Nie jest lekką i niezobowiązującą lekturą, jednak jeśli pokusicie się o tę trochę wysiłku to możecie odkryć naprawdę niesamowitą powieść, która obróci Wasz dotychczasowy świat w pył.
Lawendowy pokój to piękna książka o... książkach i utraconej miłości. Porusza do głębi i potrafi wywrócić nasz światopogląd do góry nogami, jednak właśnie za to się ją kocha. To jedna z tych powieści, którą po prostu trzeba przeczytać. Już dawno nie znalazłam książki, która tak bardzo by mi się spodobała i obudziła we mnie tyle emocji. Jest po prostu niesamowita, jedyna w swoim rodzaju, genialnie napisana i cudownie przedstawiona. Brakuje mi słów zachwytu nad nią, więc jedyne, co mogę jeszcze zrobić to gorąco zachęcić Was do lektury tej książki. Nie jest ona lekka, jednak z pewnością przyjemna i jestem pewna, że po jej przeczytaniu podzielicie moje zdanie.
Recenzja pochodz z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Jean Perdu posiada swoją księgarnię, która nieco odbiega od tradycyjnego pojęcia tego słowa. Jego Apteka Literacka, gdyż taką nosi nazwę, znajduje się na barce przycumowanej do brzegu. Nie jest to zwykła księgarnia, gdzie właściciel w całkowicie nieczuły i anonimowy sposób sprzedaje ludziom książki, Jean Perdu potrafi czytać w duszy kupujących. Wsłuchuje się nie w słowa,...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-31
Blacknowle, rok 1937.
Czternastoletnia Mitzy Hatcher musi praktycznie sama dorastać, troszczyć się o to, co znajdzie do jedzenia i opiekować się matką, której nic się nie chce i w mieście znana jest jako cygańska wróżka, do której mężczyźni przychodzą tylko wtedy, kiedy mają problemy w swoich związkach. Mitzy całe dnie spędza na szukaniu ziół, które mogą pomóc klientom mamy bądź które one same mogłyby zjeść. Dziewczyna jest świetnie wyszkolona w takich rzeczach i nawet nie zwraca uwagi na to, że przez cały rok chodzi w jednej parze butów i ma tylko kilka poniszczonych ubrań. Co prawda, jest odrzucona przez lokalną społeczność, ale nie przejmuje się tym. Dopiero kiedy do miasta przyjeżdża słynny artysta, Charles Aubrey, który zauważa Mitzy i czyni ją swoją muzą, dziewczyna zdaje sobie sprawę z tego, że jednak jest komuś potrzebna. Dzięki letnim przyjazdom Aubreya, jego kochanki i córek, z którymi szybko się zaprzyjaźnia, Mitzy czuje, że żyje. Dziewczyna zaczyna widzieć swoją przyszłość w kolorowych barwach i napędza ją czysta miłość. Jednak to niewinne uczucie przybiera na sile, a wraz z jego wzmacnianiem w życiu Mitzy i jej znajomych zaczynają dziać się burzliwe rzeczy.
Siedemdziesiąt pięć lat później.
Zach jest historykiem sztuki, który ostatnio przeżywa załamanie zarówno w swojej galerii, jak i we własnym życiu. Żona od niego odeszła, zabierając ze sobą córkę do Stanów, przez co mężczyzna może się z nią jedynie widzieć poprzez Skype'a czy rozmawiać przez telefon. W jego galerii również nie dzieje się ciekawie. Ostatnie kupno obrazu odbyło się dawno temu i do tej pory nikt nie jest szczególnie zainteresowany tym, co Zach ma do zaoferowania. W swojej kolekcji mężczyzna posiada kilka obrazów Charlesa Aubreya, jego ulubionego malarza, i to właśnie na jego temat ma zamiar kiedyś napisać książkę. Nie chce jednak, żeby była zwyczajną biografią. Chciałby odkryć w niej coś więcej na temat Aubreya, więc gdy nadarza się okazja wyjeżdża do miejscowości, w której Charles spędził ostatnie lata swojego życia, zanim zaciągnął się do wojska i zginął na wojnie. Zach wie, że tylko po części wyjeżdża do Blacknowle w poszukiwaniu inspiracji do książki. Ma nadzieję, że znajdzie tam również kawałek siebie i zapomni o swoich problemach.
Katherine Webb jest znana w Polsce ze swojej książki pt. Dziedzictwo, której niestety ja nie miałam przyjemności przeczytać. Teraz wiem, że był to duży błąd. Nie mam wielkiego pola do manewru, chcąc porównać wcześniejszą twórczość tej autorki z książką Echa pamięci, jednak mam nadzieję, że Dziedzictwo było równie dobre, co recenzowana przeze mnie książka. Po przeczytaniu jej, wiem, że z pewnością zapoznam się z pierwszą wydaną w Polsce powieścią Katherine Webb, gdyż Echa pamięci naprawdę bardzo mi się spodobały i z pewnością na długo zostaną w mojej głowie.
Mimo tego, że tematyka tej książki nie jest jedną z moich ulubionych... Ujmę to inaczej: Do tej pory nie czytałam tego typu powieści. Zawsze wydawało mi się, że są nudne, bo poruszałam się jedynie w świecie fantastycznych istot, jednak z czasem doszłam do wniosku, że to książki takie jak Echa pamięci mają o wiele większą wartość niż te, które do tej pory czytałam. Fakt, że akcja powieści dzieje się w Anglii dodatkowo sprawiał, że musiałam sięgnąć po nią i po przeczytaniu opisu od razu wiedziałam, że mi się spodoba. Czasami ma się po prostu instynkt do niektórych książek, a Echa pamięci wyjątkowo do mnie przemówiły. Literatura obyczajowa nigdy nie była mi szczególnie bilska, jednak okazało się, że ta książka to naprawdę strzał w dziesiątkę. Ma ona naprawdę wiele pozytywnych stron, które od razu zachwycają czytelnika, a ja czułam się nią wręcz zauroczona.
Główną rzeczą, która podobała mi się w Echach pamięci było to, że autorka przedstawiała wszystkie wydarzenia z dwóch punktów widzenia i w dwóch różnych czasach. Duża część książki jest retrospekcją do czasów, kiedy Mitzy poznawała Aubreya i spędzała całe lata w jego domu, bawiąc się z jego córkami i pozując mu do obrazów. Takie retrospekcje okazały się idealnym rozwiązaniem, gdyż czytelnik może poznać wszystkie losy głównej bohaterki od samego początku, gdy jest nakreślone tło jej dotychczasowego życia, kiedy musiała sama starać się o znalezienie pożywienia i opiekę nad domem, do samego końca, który okazał się tragiczny. Oczywiście w tej powieści wisienką na torcie jest zakończenie. Naprawdę w taki sposób powinna się kończyć każda książka, gdyż dopiero wtedy odkrywamy całą tajemnicę, która autorka roztacza przed czytelnikiem od samego początku. To trochę denerwujące, ale zarazem ciekawe, że nie dowiadujemy się wszystkiego na pierwszych stronach, lecz Katherine Webb idealnie buduje napięcie i powoli wprowadza kolejne elementy, które naprowadzają nas do rozwikłania zakończenia powieści, które jest naprawdę bardzo zaskakujące. I jestem nim niesamowicie zachwycona.
Postać Mitzy Hatcher jest bardzo głęboka i rozbudowana. Poznajemy ją jako czternastolatkę, kiedy to musiała przedwcześnie dorosnąć i zajmować się całym domem. Widzimy, że nigdy nie była lubiana w mieście i praktycznie nikt nie miał do niej zaufania. Inne dzieci się z niej śmiały, a ona przez to nie uważała się za wartościowego człowieka. Dopiero wtedy kiedy Aubrey przyjechał do Blacknowle i zaczął malować Mitzy, dziewczyna poczuła się doceniana i kochana. Jego kochanka, Celeste, była dla niej niczym matka, która nigdy właściwie nie była obecna w jej życiu, a Delphine i Elodie kochała jak własne siostry. Tylko Charles był dla niej kimś więcej niż tylko mężczyzną, który uwieczniał ją na obrazach. Dzięki uwadze, którą na niej skupił pierwszy raz w życiu czuła się kochana i pokochała kogoś, mając nadzieję, iż jest to uczucie odwzajemnione. Z czasem to uczucie przerodziło się w pewnego rodzaju obsesję na punkcie Aubreya i skończyło się dosyć... tragicznie. Przez niemal całą powieść miałam wrażenie, że Mitzy nie kocha samego Charlesa, ale uwielbia to jak się przy nim czuje: doceniana, piękna i warta podziwiania. Może była to również kwestia przywiązania do niego, jednak kiedy tylko Aubrey razem z Celeste i córkami wyjeżdżał z Blacknowle, Mitzy czuła się samotna i smutna. Nie było Charlesa, więc nie było nikogo, kto mógłby ją podziwiać. Miłość Mitzy dosyć często mnie samą zadziwiała i czasami przerażała, gdyż była w tym swoim uczuciu bezwzględnie oddana przedmiotowi swojego uwielbienia. Na przykładzie tej powieści widać, że miłość często zasiewa w człowieku negatywne emocje, które potem prowadzą do tego, że zakochany człowiek staje się zazdrosny i potrafi zrobić wszystko, dosłownie wszystko, byle tylko być z tą drugą osobą. Mitzy miała obsesję na punkcie Aubreya. I niestety nie wyszło jej to na dobre.
Katherine Webb operuje bardzo barwnym i płynnym stylem pisarskim. Dzięki niej czytelnik może dokładnie odczuć na sobie wszystkie upalne letnie dni bądź pogrążyć się w sennym krajobrazie Blacknowle, który autorka roztacza. Powieść na tyle wciąga, że nie można się od niej oderwać i nawet samemu się nie spostrzega, że to już koniec rozdziału... bądź całej książki. Nasi bohaterowie zdają sobie sprawę z tego, co jest w życiu ważne: nie sława i rozgłos rzeczy, które mogłyby odbić się niekorzystnie na czyimś życiu, ale sama kwestia poszukiwania prawdy i odnalezienia jej. Zakończene powieści jest naprawdę świetnie skonstruowane i wreszcie czytelnik może dowiedzieć się, co tak naprawdę wydarzyło się w życiu Mitzy i co skrywa przeszłość sprzed II wojny światowej. Jestem naprawdę oczarowana tą książką.
Echa pamięci opowiadają piękną historię o miłości silniejszej niż wszystkie przeciwności losu. Co prawda, ta sama miłość przeradza się w obsesje i ustępuje miejsca jeszcze bardziej skomplikowanym emocjom, jednak czytelnik jest zachwycony wszystkim tym, co Katherine Webb przed nim roztacza. Od razu zanurza się w tej historii i daje się wciągnąć do świata pełnego malarstwa oraz skrywanych emocji. Mnie Echa pamięci ogromnie się podobały i z pewnością powieść wyląduje na najwyższej półce ze względu na niepowtarzalny klimat, historię pełną tajemnic i barwnych bohaterów. Nie mogę się doczekać tego, aż poznam poprzednią powieść autorki wydaną w Polsce, czyli Dziedzictwo, i mam nadzieję, że niedługo uda mi się zabrać za coś, co wyszło spod pióra Katherine Webb. Echa pamięci są warte poświęcenia czasu na przeczytanie. Może ta powieść nie zmieni niczego w Waszym życiu, jednak z pewnością Was wciągnie i da powód do zapomnienia o otaczającej rzeczywistości.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Blacknowle, rok 1937.
Czternastoletnia Mitzy Hatcher musi praktycznie sama dorastać, troszczyć się o to, co znajdzie do jedzenia i opiekować się matką, której nic się nie chce i w mieście znana jest jako cygańska wróżka, do której mężczyźni przychodzą tylko wtedy, kiedy mają problemy w swoich związkach. Mitzy całe dnie spędza na szukaniu ziół, które mogą pomóc klientom mamy...
2014-05-04
Stoją na szczytach katedr w największych miastach współczesnego świata. Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ich kamienne oczy śledzą każdy nasz krok, bacznie strzegą naszego bezpieczeństwa i utrzymują granice między światem śmiertelników a krainą demonów. Gargulce - cisi kamenni obrońcy współczesnego świata. Grim jest jednym z nich. Chociaż nie darzy ludzi sympatią to jego zadaniem jako strażnika jest ukrywanie świata Innostot, czyli stworzeń z równoległego wszechświata. Grim nie znosi swojej obecnej pracy na deszczowej fasadzie gotyckiej katedry we Francji, podczas gdy jeszcze niedawno (bo przecież dwieście lat to okruch czasu dla Gargulca) mógł się wygrzewć w słonecznych Włoszech. Najchętniej już dawno pożegnałby się z Paryżem, jednak twardo strzeże Kodeksu Garculców jako najlepszy Cienioskrzydły.
Jednak mimowolnie Grim staje się świadkiem niepokojącego zdarzenia. Jego przyjaciółka Moira spotyka się z... człowiekiem. Przecież Gargulcom nie można ukazywać się ludziom! Widzi, że Moira dostarcza człowiekowi zwój pergaminu, a niedługo potem na oczach Grima rozstaje się z ich światem. Zanim jednak postanawia zamienić się na zawsze w kamień prosi Grima o to, by strzegł Jakuba, człowieka, któremu wręczyła tajemniczy zwój. Grim w związku z obietnicą złożoną starej przyjaciółce i ciągnięty własną ciekawością śledzi Jakuba. Po wielu dramatycznych wydarzeniach spotyka jego siostrę, Mię, która odkrywa w sobie możliwość do widzenia istot oraz rzeczy, o których do tej pory nie miała najmniejszego pojęcia. Mia na skrzydłach Grima będzie musiała poradzić sobie ze znalezieniem sprawcy fali zbrodni, a dodatkowo z rozwikłaniem intrygii, która może pogrążyć w ciemności obydwa światy.
Gargulce to bardzo nietypowy temat na książkę. Nigdy do tej pory nie spotkałam się z takimi postaciami w żadnej powieści i dopiero kiedy sięgnęłam po Pieczęć Ognia zdałam sobie sprawę z tego, że jest to wręcz idealny i niezgłębiony do tej pory temat. Zanim jeszcze sięgnęłam po tę powieść, wiedziałam, że mi się spodoba. Mój instynkt czytelniczy mnie jeszcze nigdy nie zawiódł, a fakt, że Gesa Schwartz sięgnęła po taki oryginalny pomysł tylko umocnił mnie w przekonaniu, że ta książka zawróci mi w głowie i szybko wyląduje na półce z ulubionymi powieściami. Tak też się wydarzyło. A Wy, Drodzy Czytelnicy, szykujcie się na to, że tym razem bardzo dużo się naczytacie.
Niektóre książki wydają nam się po prostu za krótkie. Nawet jeśli mają ponad sześćset stron. Nie ma się ochoty skończyć ich czytać, ale nie można się również powstrzymać przed dalszym poznawaniem wydarzeń zawartych na kolejnych stronach. I w ten sposób zataczamy błędne koło, gdyż pod sam koniec powieści jesteśmy ciągle pod jej zbawiennym wpływem, a z drugiej strony żałujemy, że tak szybko ją skończyliśmy i nie zostawiliśmy jej sobie na dłużej. Inne powieści wciągają nas na tyle, że nawet nie wiemy, kiedy znaleźliśmy się na ostatniej stronie. Nie daj Boże, żeby te dwa rodzaje książek się spotkały i stworzyły mieszankę wybuchową, która całkowicie miesza w sercu i głowie czytelnika. Niestety właśnie taka mieszanka powstaje w Pieczęci Ognia, od której nie da się uwolnić nawet po wielu tygodniach od przeczytania książki. Wszystkie wydarzenia pojawiają się nam krystalicznie czyste i przejrzyste w głowie i pamiętamy nawet najmniejszy fragment fabuły. To jest właśnie ta niesamowita rzecz w powieści Gesy Schwartz. Czytelnik przesiąka wydarzeniami, miejscami i postaciami.
Są też powieści, które zachwycają czytelnika swoją mądrością i głębokością. Natomiast z drugiej strony pojawiają się pozycje, które kochamy właśnie przez to, że nie poruszają trudnych tematów, ale zawarty w nich świat jest tak zlożony i głęboki, iż wydaje nam się, jakby naprawdę mógł istnieć równolegle do naszego. Tych dwóch rodzajów książek nie da się ze sobą porównywać i nasze odczucia względem nich będą się bardzo różnić, co nie zmienia faktu, że mogą nam się spodobać obydwie z całkowicie innych powodów. Naczytałam się naprawdę wielu mądrych i głębokich książek, które kocham, jednak Pieczęć Ognia należy do tej drugiej kategorii. Świat, który w nim wykreowała Gesa Schwartz jest... po prostu brak na to słów. Może się wydawać, że jest schematyczny, bo przecież występują tutaj wilkołaki i wampiry, o których zostało już tyle powiedziane, że nie da się wymyślić już nic bardziej odkrywczego, ale wcale tak nie jest. Gesa Schwartz stworzyła w tej książce całkowitą mieszankę powieści fantastycznych: spotkamy tutaj jednocześnie wilkołaki oraz wampiry, ale również gnomy, wróżki, gargulce i demony. W tej książce znajdziemy wszystkie fantastyczne istoty, o których do tej pory mógł pomyśleć człowiek. Mimo tego, że jest ich niesamowicie duża ilość to czytelnik nie czuje się przygnieciony nadmiarem postaci, a jedynie czuje się zachwycony widokiem Ghrogonii pełnej fantastycznych istot. Ja do tej pory nie potrafię przestać myśleć o tym, co w tej książce ukazała nam Gesa Schwartz, a minęły dwa tygodnie odkąd skończyłam czytać tę powieść. Nie mieści mi się w głowie tak wielka wyobraźnia autorki i jestem naprawdę pod ogromnym wrażeniem jej talentu.
Na tych sześciuset stronach książki dzieje się bardzo wiele rzeczy, których pewnie inny autor nie potrafiłby opisać nawet na tysiącu kartek. Fabuła tej powieści jest bardzo zawiła, głęboka i pełna niespodzianek dla czytelnika. Wbrew pozorom nasi główni bohaterowie spotykają się dopiero po ponad dwustu stronach. A to świadczy o tym, jak dużo czasu Gesa Schwartz potrzebowała do wyraźnego osadzenia czytelnika w wydarzeniach, które będą się działy. Mimo tego, że w Pieczęci Ognia fabuła jest rozbudowana to nie sposób jest się w niej pogubić, gdyż wszystkie wydarzenia następują po sobie w bardzo logicznej sekwencji, której często brakuje takim powieściom. Nie byłabym sobą, gdybym nie powiedziała tego, że ta książka była podobna do Miasta kości Cassandry Clare. Niemal na każdej stronie przyłapywałam się nad tym, że szukałam wzrokiem, gdzie będzie mowa o moich ukochanych bohaterach z powieści Clare. Jednak nie myślcie, że to jest mankament Pieczęci Ognia. Wręcz przeciwnie. Przez to, że w wielu momentach przypominała mi Miasto kości jeszcze bardziej pokochałam tę historię i lepiej ją na sobie odczułam. Zresztą wcześniej wymieniona książka wywoływała we mnie bardzo osobliwy stan, niemal trans, do którego żadna inna powieść nie potrafiła doprowadzić. A tu proszę! Pieczęci ognia się to udało! Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że te książki są do siebie podobne, a jednak całkowicie inne pod wieloma względami. Każda jest na swój sposób unikalna, ale w pewnym sensie można powiedzieć, że Grim. Pieczęć Ognia to Miasto kości osadzone w Paryżu.
To sztuka świetnie wykreować głównych bohaterów, którzy od razu zaskarbiliby sobie naszą sympatię. Powszechnie wiadomo jednak, że bez dobrych postaci nie da się polubić książki, więc można powiedzieć, iż stworzenie bohaterów to połowa sukcesu. No cóż, Pieczęć Ognia ten sukces już osiągnęła. W Grimie można zakochać się od samego początku, tak samo ma się sprawa z Mią. Genialnym rozwiązaniem tutaj było ukazanie fabuły z tych dwóch punktów widzenia, gdyż to bardzo wiele wniosło do książki. W końcu dopiero na dwusetnej stronie nasze postaci się spotykają, więc nie mielibyśmy jak dowiedzieć się o wydarzeniach, które przedtem się rozgrywały. Historie tych bohaterów są również bardzo głębokie. Kurde, w tej książce wszystko jest na swój sposób głębokie. Majstersztyk! Mia traci wielu swoich bliskich, a dodatkowo musi zmagać się z tym, że okazuje się Hardytką, która widzi istoty z równoległego świata. Grim zachowuje się dosyć buntowniczo jak na Gargulca, a wraz z upływem stron czytelnik przekonuje się, że przeszłość tej postaci jest bardzo trudna i pełna tajemnic. Muszę również wspomnieć o naszym największym wrogu głównych bohaterów, czyli o Serafinie z Aten. Wystarczy, iż szepnę Wam, że ta postać jest równie dobrze wykreowana i tak samo zepsuta do szpiku kości, jak Valentine i Jonathan z Darów anioła razem wzięci. Nad czym się tu jeszcze zastanawiać? Przecież z takimi postaciami ta książka musi być idealna.
Dawno nie sięgałam po tego typu książki i wydawało mi się, że już przestały mi się podobać, ale Pieczęć ognia pokazała, że jednak dalej mam do nich ogromną słabość. Bardzo brakowało mi historii, która spodobałaby mi się tak bardzo jak powieści Cassandry Clare i muszę przyznać, że ta książka idealnie spełniła to zadanie, zawracając mi kompletnie w głowie. Zakończenie było również bardzo obiecujące i jednocześnie niepokojące - w końcu wszystko tak ładnie się poukładało, więc aż się obawiam tego, co autorka mogła dla czytelników przygotować w następnych tomach. Jedno jest pewne: wiem, że kolejne części będą na takim samym poziomie, jak Pieczęć Ognia. Nie możecie się przerażać taką objętością książki, gdyż ja Wam gwarantuję, że przeczytacie ją naprawdę bardzo szybko. No cóż, nie da się od niej uwolnić.
Grim. Pieczęć Ognia to dla mnie naprawdę genialna powieść. Idealna książka dla wszystkich fanów serii Cassandry Clare. Jestem pewna, że osoby, które pokochały Dary anioła i Diabelskie maszyny zakochają się w Grimie. To naprawdę najlepsza możliwa rekomendacja dla miłośników tych historii. Wierzcie mi, że bardzo długo szukałam serii, która byłaby chociaż trochę podobna do książek Clare i które równie mocno by mnie wciągnęła. A potem znalazłam Grima i zakochałam się od pierwszej strony. Naprawdę z całego serca polecam Wam tę książkę i sama nie mogę się doczekać tego, żeby przeczytać kolejne części.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Stoją na szczytach katedr w największych miastach współczesnego świata. Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ich kamienne oczy śledzą każdy nasz krok, bacznie strzegą naszego bezpieczeństwa i utrzymują granice między światem śmiertelników a krainą demonów. Gargulce - cisi kamenni obrońcy współczesnego świata. Grim jest jednym z nich. Chociaż nie darzy ludzi sympatią to...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-12
Yu-jeong zawsze była we własnej rodzinie outsiderką. Ze wszystkimi musiała się kłócić i mieć kompletnie inne poglądy niż reszta, a dodatkowo jej beznadziejne stosunki z własną matką, która twierdziła, że to przez fakt, że Yu-jeong się urodziła musiała zakończyć karierę pianistki, tylko pogarszają stan psychiczny dziewczyny. Zawsze żyła w cieniu swoich braci i na nią, jako na najmłodszą, nikt nie zwracał żadnej uwagi. Nawet kiedy doszło do brzemiennego w konsekwencje zdarzenia, po którym Yu-jeong całkowicie zamknęła się w sobie i zmieniła się w inną osobę, nikt nie był przy niej, by ją wysłuchać i zapewnić jej chociaż minimalny komfort psychiczny. Jedyną osobą, która zawsze ją rozumiała była ciotka Monika, zakonnica. To właśnie ją Yu-jeong uważała za prawdziwą matkę i do niej zwracała się w każdej trudnej sytuacji. Ciotka Monika była jedyną prawdziwą osobą w całym fałszu, który otaczał rodzinę Yu-jeong i jedyną przystanią, w której mogła zatrzymać się na dłużej i wiedzieć, że jest bezpieczna.
Ciotka Monika wręcz uwielbia pomagać ludziom i widzieć, jak dzięki niej odnajdują drogę do Boga. Właśnie dlatego przez 30 lat odwiedza skazanych na śmierć w Seulskim Więzieniu. Szczerze z nimi rozmawia, stara się zrozumieć ich postępowanie i ma nadzieję ich w ten sposób resocjalizować. Kiedy Yu-jeong po trzeciej próbie samobójczej ląduje w szpitalu, ciotka Monika postanawia, że nie wyśle ją znowu na konsultację do psychologa, ale zabierze ze sobą do więzienia, gdzie Yu-jeong będzie musiała odwiedzać pewnego więźnia przez przynajmniej miesiąc. Dziewczyna również ma dość chodzenia po psychologach, więc zgadza się na propozycję ciotki. Właśnie w ten sposób Yu-jeong poznaje Yun-su, skazanego na karę śmierci za gwałt na siedemnastoletniej dziewczynie i zamordowanie jej oraz dwójki innych kobiet. Mimo początkowej niechęci Yu-jeong odkrywa, że jest coś, co łączy ją z Yun-su, a mianowicie: smutek. Po tym nagłym odkryciu w dziewczynie zaczyna zachodzić coraz więcej gwałtownych zmian. Czy piękna i bogata kobieta może nauczyć się czegoś od człowieka skazanego na karę śmierci?
Nie od dziś interesuję się wszystkim, co związane z Koreą Południową, jednak jak dotąd miałam pewne opory przed podjęciem się przeczytania jakiejś książki napisanej przez koreańskiego autora/kę. Moje pierwsze spotkanie z taką literaturą przypadło na Nasze szczęśliwe czasy i - lepiej stać się nie mogło. Jedna z najpiękniejszych, najbardziej pouczających i skłaniających do refleksji książek, jakie kiedykolwiek miałam okazję przeczytać.
Ciągle nie mogę otrząsnąć się z szoku, jaki wywołała we mnie ta pozycja. Moje myśli zataczają błędne koła, starając się wysłać mi jakikolwiek impuls, który pobudziłby moje palce do opisania wszystkich przemyśleń na temat tej powieści. Jest ich zdecydowanie zbyt wiele i z pewnością nie będę w stanie podzielić się nimi wszystkimi z Wami. Tę książkę po prostu trzeba przeżyć. Na własnej skórze, na własnym mózgu, sercu i duszy. Nie jest ona lekką i przyjemną powieścią, jeśli tego szukacie, to z takim nastawieniem nawet nie sięgajcie po Nasze szczęśliwe czasy. Trzeba być naprawdę bardzo odporną psychicznie osobą, by móc ją w całości przeczytać i zrozumieć, co tak naprawdę Gong Ji-Young chce nam pokazać. Wiem, że okładka i znajdujący się na niej różaniec może nieco odstraszać przed przeczytaniem (bo w moim wypadku tak było), jednak nie zwracajcie na to najmniejszej uwagi. Historia nie dzieje się w klasztorze, kościele czy innej sakralnej budowli, ale spotkania naszych bohaterów odbywają się w więzieniu. I nie są one tak bezsensowne, jak wydawało mi się przed sięgnięciem po tej powieść. Dzięki tym spotkaniom bohaterowie lepiej poznają siebie nawzajem, ale również zdają sobie sprawę z własnych lęków i uczuć, o których nie mieli pojęcia.
Bogata kobieta i mężczyzna skazany na karę śmierci. Całkowite przeciwieństwa, które jednak mają ze sobą tak wiele wspólnego. Nie mogło być dwojga tak różnych osób jak Yu-jeong i Yun-su. Każdy z nich niestety nosi ze sobą własny bagaż przykrych doświadczeń, które nie pozwalają im normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Yu-jeong w młodości była okropnie traktowana przez własną matkę, a każda ich rozmowa doprowadzała do wybuchów kłótni. Nawet w chwili, kiedy najbardziej potrzebowała drugiej osoby, by odgoniła czarne myśli i bolesne wspomnienia z pewnego strasznego wydarzenia, nikogo nie było obok niej. Dziewczyna jest po trzech próbach samobójczych, a pierwszy raz chciała skończyć ze sobą w wieku 15 lat. Mimo tego, że upłynęło drugie tyle, myśli samobójcze nigdy jej nie opuściły, a brutalne obrazy z przeszłości wyryły się w jej pamięci na zawsze. Przez to Yu-jeong nie jest teraz w stanie normalnie funkcjonować w społeczeństwie i cały czas jest odizolowana od innych ludzi. Ale teraz, kiedy poznaje Yun-su, obiecuje sobie, że nie umrze. Nie odbierze sobie życia, jak ostatni tchórz. Główni bohaterowie idealnie się uzupełniają. Yu-jeong potrzebowała właśnie takiej osoby, jak Yun-su, a on chciał dokładnie kogoś takiego, jak ona. Dzięki mężczyźnie Yu-jeong zdała sobie sprawę z wartości własnego życia. W końcu nad Yun-su niemal wisi miecz Damoklesa i w każdej chwili może zostać wykonany jego wyrok śmierci, a kobieta sama chce sobie odebrać coś tak wartościowego. Mężczyzna żyje w ciągłej niepewności i stagnacji. Przyjdą po niego już teraz, jutro, a może za kilka lat? Kiedy Yu-jeong zdaje sobie z tego sprawę, zaczyna zauważać, jak bardzo ważne jest nasze życie. Jednak Yun-su również czerpie korzyści ze spotkań z kobietą. Zawsze był pewien, że on jest jedyną osobą, która cierpi tak wielki smutek, ale okazuje się, że bogaci również płaczą i zmagają się z własnymi demonami. Kolejną płaszczyzną, na której rozgrywa się relacja między Yu-jeong i Yun-su jest po prostu stan majątkowy. Mężczyzna przez całe życie był biedny i nienawidził bogatych, a Yu-jeong od zawsze była bogata, jednak pieniądze nigdy nie dały jej prawdziwego szczęścia. Dopiero po ich spotkaniu okazuje się, że tylko razem mogą dać sobie szczęście, obalając wszystkie stereotypy.
Psychika głównych bohaterów jest naprawdę ogromnie złożona i można odczytywać ich zachowania na wiele możliwych sposobów, więc pewnie po przeczytaniu książki drugi raz jeszcze lepiej rozumiałabym wszystke motywy, kierujące postaciami. Same przemyślenia Yu-jeong są dla mnie wręcz genialne i książka spodobałaby mi się nawet wtedy, jeśli byłaby tylko związana z opowiadaniem własnego światopoglądu przez główną bohaterkę. Gong Ji-Young zaprezentowała nam jednak bardzo złożoną relację głównych bohaterów, której przebieg jest ogromnie dramatyczny, co sprawia, że nie da się nie przywiązać do postaci. Miałam się już do nikogo nie przywiązywać, ale jednak autorka postanowiła dać mi pstryczka w nos i całkowicie podbić moje serce wszystkimi przewijającymi się na kartkach książki postaciami oraz doprowadzić do tego, że w rezultacie byłam załamana po zakończeniu Naszych szczęśliwych czasów i nie mogłam przez długi czas dojść do siebie ani zacząć czytać innej powieści. Cała historia Yu-jeong i Yun-su jest ogromnie poruszająca, a ich przeszłość naprawdę może przytłoczyć czytelnika. Szczególną zmorą są "niebieskie karteczki", które przewijają się w książce i opowiadają przeszłość Yun-su. Za każdym razem, gdy przeczytałam jedną z nich, musiałam przez dobry moment to wszystko przetrawić i ochłonąć, by móc czytać dalej. Jednak mimo tego, że powieść nie należy do łatwych, to wciąga tak bardzo, że nie da się jej odłożyć. Wierzcie mi, nigdy nie czytam książek wieczorami, jednak tę skończyłam o północy i nie mogłam pozbierać z podłogi łez, które wymknęły mi się spod powiek, przy czytaniu zakończenia Naszych szczęśliwych czasów. Ta książka jest jednocześnie przerażająca i piękna. A ja jestem rozdarta między kochaniem jej a nienawiścią.
Nasze szczęśliwe czasy to przede wszystkim ogromnie pouczająca i mądra książka, o której nie da się zapomnieć przez długi czas. Historia Yu-jeong i Yun-su jest dramatyczna i przepełniona smutkiem. Podczas czytania tej książki, czytelnik od razu wpada w pewien rodzaj melancholii, z której jeszcze długo po jej odłożeniu nie może się wyrwać. Nasze szczęśliwe czasy podbija serce, przemuje kontrolę nad mózgiem i uderza z pełną siłą w sam środek duszy czytelnika. Nie jest to łatwa pozycja i to książka dla osób, które potrafią zrozumieć i wczuć się w tak okropnie potraktowanych przez los bohaterów. Jeżeli jednak postanowi się po nią sięgnąć, to okazuje się być naprawdę wykwintną ucztą dla wybrednych kubków smakowych czytelników. Szczerze? To po prostu perła wśród całej masy pseudo pouczających książek. Niestety to bardzo niedoceniana i niezauważana perła, a ja mam nadzieję, że zwróciłam na nią Wasze oczy. Ogromnie irytuje mnie to, że tak mało osób o niej słyszało, a jeszcze mniej ją czytało. Jedno jest pewne - nie wiecie, co tracicie. Sięgnijcie po nią, a Wasze życie ulegnie diametralnej zmianie.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Yu-jeong zawsze była we własnej rodzinie outsiderką. Ze wszystkimi musiała się kłócić i mieć kompletnie inne poglądy niż reszta, a dodatkowo jej beznadziejne stosunki z własną matką, która twierdziła, że to przez fakt, że Yu-jeong się urodziła musiała zakończyć karierę pianistki, tylko pogarszają stan psychiczny dziewczyny. Zawsze żyła w cieniu swoich braci i na nią, jako...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03-30
2014-03-14
Jari Cizek postanawia wyruszyć w pieszą wędrówkę górską. Sam właściwie nie wie dokąd chce iść, ale jest pewien tego, że musi wybrać się w góry. Niedawno zdał egzamin na stolarza, więc teraz ma zamiar zrobić sobie trzy tygodnie przerwy przed właściwym wykonywaniem zawodu i na miejcem jego wypoczynku będą góry. Na samym początku swojej wycieczki napotyka na swojej drodze galerię z obrazami. Czuje dziwną więź z rzeczami, które zostały na nich utrwalone, a dodatkowo wydaje mu się, że jest jeszcze głębsze i bardziej tajemnicze drugie dno, którego na pierwszy rzut oka nie widać na płótnie. Właśnie tam chłopak poznaje Jaschę.
Dziewczyna wywiera na nim ogromne wrażenie, a w związku z tym, że idą w tym samym kierunku postanawia ją odprowadzić kawałek. W trakcie krótkiej wędrówki chłopak coraz lepiej ją poznaje i wcale nie ma ochoty jej opuszczać. Jascha proponuje mu przenocowanie w jej domu, a Jari z chęcią na to przystaje. Jednak nie jest to dom, który łatwo odnaleźć - gdyby nie Jascha to chłopak nigdy by tam nie trafił, gdyż znajduje się on w całkowitym leśnym pustkowiu. Właśnie w tym domu Jari zaczyna zdawać sobie sprawę z wagi piękna, którym zostaje niemal porażony. Niestety piękno nie trwa długo, gdyż chłopak wyczuwa, że Jascha skrywa jakąś niepokojącą tajemnice, a podczas wędrówek do lasu odkrywa, że znajduje się w nim stanowczo zbyt wiele grobów. Do czego Jari posunie się, by chronić ukrywające się w lesie piękno?
Antonia Michaelis zaczarowała czytelników swoją powieścią pt. Baśniarz, która mnie samej utknęła na bardzo długo w głowie i do tej pory twierdzę, że jest to jedna z moich ulubionych książek. Sam styl autorki od pierwszych stron przypadł mi do gustu i z przyjemnością pochłaniałam kolejne strony, więc nic dziwnego, że Baśniarz w moich oczach był naprawdę genialną książką. Nie mogłam posiąść się z radości, gdy dowiedziałam się, że niedługo ma zostać wydana kolejna powieść tej autorki, czyli Dopóki śpiewa słowik. Czy Antonia Michaelis powtórzyła swój sukces? Dla mnie zdecydowanie tak.
Na początku muszę wspomnieć, że książka jest naprawdę ogromnie... dziwna. Tak, to chyba będzie dobre określenie. Przez praktycznie całą powieść nosiłam w sobie ogromne poczucie zagubienia i to była chyba pierwsza taka książka, która naprawdę zaskakiwała mnie każdą kolejną przeczytaną stroną. W ogóle nie wiedziałam, co autorka wymyśli dla czytelnika, więc pochłonęłam tę powieść naprawdę w bardzo szybkim tempie. Prawdą jest też, że Dopóki śpiewa słowik potrafi nieźle namieszać w głowie czytelnika, zrobić w niej totalny misz-masz, potem idealnie wszystko wyprostować, tylko po to, żeby za chwilę okazało się, że to, o czym do tej pory myśleliśmy okazało się jednym ogromnym kłamstwem i śliczną iluzją, którą zasiała nam w głowach autorka. Rzadko zdarza się, żeby jakakolwiek powieść tak bardzo zaskoczyła mnie wszystkimi zwrotami akcji, tajemnicami, a pod sam koniec całkowicie niemożliwym zakończeniem. Takie rzeczy tylko u Antonii Michaelis.
Przy czytaniu książek tej autorki obowiązuje jedna zasada: albo pokochasz jej styl pisania od samego początku, albo będziesz nienawidzić. Tu nie ma żadnego "pomiędzy". Tę książkę albo pokochasz, albo znienawidzisz. Ja osobiście uwielbiam powieści, które są aż tak pomieszane, skomplikowane i kompletnie niemożliwe, więc Dopóki śpiewa słowik ogromnie mi się spodobał, sprawiając, że to znowu jedna z moich ulubionych książek. Jestem absolutnie zakochana w sposobie w jaki to autorka prowadziła całą akcję, podkręcała fabułę i właściwie wszystko kompletnie komplikowała, a dodatkowo jej styl pisarski jest na wysokim poziomie. Nie mogłam się nadziwić nad plastycznością wszystkich obrazów, które roztoczyła przed bohaterem. Rzadko zdarza się, żebym dokładnie widziała wszystko to, co autorka stworzyła dla czytelnika, a przy czytaniu Dopóki śpiewa słowik właśnie tak miałam. Prawie jakby ktoś wyświetlał mi na bieżąco sceny z filmu. Jestem pod wielkim wrażeniem.
Bohaterów znowu będę zachwalać, gdyż nie mam im nic do zarzucenia. Mimo tego, że osobiście pewnie nie polubiłabym Jariego to jako książkowy bohater naprawdę bardzo mi się spodobał i świetnie czytało mi się powieść z jego punktu widzenia. Jascha to zdecydowanie bohaterka, w której można się zakochać. Jest ogromnie tajemnicza, a jednocześnie potrafi być kochana. Z drugiej strony muszę przyznać, że naprawdę dobra z niej manipulatorka. Zdążyła owinąć sobie wokół palca chłopaka w ciągu kilku godzin, a on wykonywał praktycznie wszystko to, o co go poprosiła. Jeśli chodzi o postacie to jest ich potem o wiele więcej, jednak nie chcę Wam popsuć lektury, więc nie chcę zdradzać wszystkiego. Jedno jest pewne: dla mnie bohaterowie są świetnie wykreowani, bardzo plastyczni, a przy tym niesamowicie realni.
Na samym początku książki właściwie nie za bardzo wiedziałam, o co w niej chodzi. Przynajmniej do połowy byłam ogromnie zagubiona i jednocześnie bardzo zdziwiona, ale podobały mi się te uczucia, które wywołała we mnie autorka. Przez praktycznie całą powieść siedzimy jak na szpilkach i z zainteresowaniem śledzimy to, co Antonia Michaelis dla nas stworzyła. Pod sam koniec wszystko układa się w idealną całość, jednak i tak nie w ten sposób, w który oczekiwaliśmy. Wydaje mi się, że Dopóki śpiewa słowik to historia, którą trzeba przeczytać dwa razy: za pierwszym po prostu delektować się tym, jak autorka wprowdza nas w błąd razem z bohaterem oraz rozwiązywać tajemnicę Jaschy, a za drugim razem poskładać wszystkie kawałki układanki w idealną całość. Jeśli przeczytamy ją jeszcze raz to z pewnością zauważymy, jak wiele rzeczy zostało w niej przemyślanych, by stanowiły jedność. Właśnie to jest jedną z głównych zalet powieści: niemal stajemy się głównym bohaterem, gdyż w jednakowy sposób nie zdajemy sobie sprawy z tego, co nas otacza i co się może za chwilę wydarzyć. Fakt, że odkrywamy kolejne niepokojące elementy razem z bohaterem sprawia, że lepiej wczuwamy się w historię, która nabiera dla nas personalnego znaczenia.
Dopóki śpiewa słowik to powieść genialna przez swoją dziwność. Nigdy jeszcze nie czytałam tak pogmatwanej, ale zarazem dobrze przemyślanej, książki, która wywołałaby we mnie tak dużo sprzecznych emocji i wprawiła w tak duży szok. Antonia Michaelis dalej pozostaje dla mnie jedną z lepszych autorek, gdyż uwielbiam sposób w jaki kreuje cały świat ukazany w powieści. Jestem nią naprawdę zachwycona, chociaż faktycznie wiedziałam, że tak bardzo mi się spodoba. No cóż, w końcu napisała ją ta sama osoba, która stworzyła Baśniarza - to musi być genialne. Ja naprawdę gorąco ją polecam wszystkim osobom, które zakochały się w poprzedniej powieści tej autorki. Dopóki śpiewa słowik jest całkowicie inny niż Baśniarz, jednak ma swój niepowtarzalny urok i przede wszystkim tajemniczy klimat, którego nie da się powtórzyć.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Jari Cizek postanawia wyruszyć w pieszą wędrówkę górską. Sam właściwie nie wie dokąd chce iść, ale jest pewien tego, że musi wybrać się w góry. Niedawno zdał egzamin na stolarza, więc teraz ma zamiar zrobić sobie trzy tygodnie przerwy przed właściwym wykonywaniem zawodu i na miejcem jego wypoczynku będą góry. Na samym początku swojej wycieczki napotyka na swojej drodze...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-19
Eliminacje czas zacząć! Zwyciężczyni tego konkursu zostanie żoną przyszłego króla Illei oraz razem z nim będzie zarządzać państwem. Z całego kraju zostaje wybranych 35 dziewczyn, które w ciągu następnych kilku miesięcy będą rywalizować między sobą o względy księcia. Jednak dla wielu osób Eliminacje nie są wyłącznie konkursem czysto związanym z miłością do przyszłego króla i zdobyciem korony. Dzięki temu konkursowi dziewczyny mogą poprawić stan swojego życia i zyskać nadzieję na awans społeczny. Wszystkie rywalki są bacznie śledzone przez gazety, radio i telewizję, więc nawet bez zostania żoną księcia mają okazję wyjść za wysoko postawionych ludzi. Tylko które dziewczyny naprawdę pragną poślubić księcia dla niego samego, a które tylko dla korony?
America jest Piątką i należy do kasty artystów. Cała jej rodzina jest dobra w malowaniu bądź śpiewaniu oprócz najmłodszego członka, czyli Geralda, który jeszcze nie odnalazł swojego powołania. Ami często śpiewa na wydarzeniach okolicznościowych u sąsiadów wyżej postawionych w hierarchii. Matka dziewczyny cały czas namawia ją do udziału w Eliminacjach i wreszcie Ami po bardzo długim biciu się z myślami postanawia zgłosić się do konkursu. Nawet nie myślała, że może zostać wybrana. Stojąc na placu i żegnając swoją rodzinę, Ami czuje się jedyną kandydatką na przyszłą królową, która nie ma ochoty nią zostać. Dla niej to istna tortura, gdyż w swojej rodzinnej Karolinie zostawia ukochanego Aspena. To właśnie o nim myślała, jako o swoim przyszłym księciu z bajki, a teraz musi wyjechać na dwór królewski i brać udział w dziwnym konkursie, który sam w sobie jest dla niej niedorzeczny. Podejście Ami ulega jednak zmianie, kiedy poznaje księcia Maxona. Do tej pory była święcie przekonana, że jest on po prostu nudny, ale okazuje się, że chłopak zachowuje się jak prawdziwy książę z bajki. America coraz częściej zastanawia się nad tym, czy dalej jest tak bardzo zdeterminowana, by opuścić jak najszybciej pałac.
O Rywalkach słyszałam już za czasów amerykańskiej premiery i wtedy po prostu wiedziałam, że muszę zobaczyć jej wydanie w Polsce. To chyba jedna z niewielu książek, która zyskała tak wielki rozgłos, dzięki swojej magicznej okładce, która jest po prostu fantastyczna. Niestety często bywa tak, że piękna okładka jedynie stara się ukryć nudną historię, którą znajdziemy w środku. Byłam naprawdę bardzo zaniepokojona, że ta książka okaże się jedną z tego typu lektur, bo właściwie sama nie wiedziałam, czego mam się po niej spodziewać. Zaczęłam czytać z niecierpliwością i... całkowicie przepadłam. Na amen. Dokładnie tego oczekiwałam i dostałam powieść równie świetną, co jej oprawa graficzna.
Rywalki to połączenie niemal disnejowskiej baśni z reality show. Niemożliwe, by z tego wyszło coś dobrego? A jednak Kiera Cass zaserwowała nam mieszankę wybuchową, która okazuje się połączeniem całkowicie sprzecznych rzeczy w idealną całość. Na pierwszy rzut oka w Rywalkach znajdziemy jedynie przebieranki w sukienki, udawanie księżniczek, cudowny pałac i tego idealnego księcia z bajki, ale warto też zauważyć, że nie tylko o tym rozpisuje się autorka. Dlaczego nasza główna bohaterka postanowiła wziąć udział w Eliminacjach? Głównie ze względu na to, by zapewnić lepsze życie swojej rodzinie. America była Piątką i często zdarzało się, że chodziła głodna, gdyż zwyczajnie nie miała czego jeść. Jej rodzice bardzo ciężko pracowali, starsze rodzeństwo się ich wyparło, a Ami jako już teraz najstarsza musiała opiekować się wszystkimi i pracować niemal tak ciężko, jak rodzice. Gdyby nie zgłoszenie się do Eliminacji, to dziewczyna prawdopodobnie zapracowywałaby się dla swojej rodziny. Tak więc Rywalki traktują również o podziale kastowym, który jest na terenie całego państwa. Illea jest podzielona na osiem kast, z czego im niżej się znajdujesz, tym masz o wiele gorzej w życiu. Eliminacje dla wielu osób były po prostu nadzieją na awans społeczny i na poprawienie się sytuacji w domu. Naszej bohaterce się to udało i dzięki temu, o czym rozmawiała z księciem Maxonem, reszcie kraju może się również lepiej żyć.
Książka sama w sobie nie jest wielkim arcydziełem, gdyż jest mocno przewidywalna (wystarczy popatrzeć na tytuły kolejnych tomów, a wiadomo, co się będzie działo), jednak to taka lektura, na którą od dawna czekałam. Mimo swojej przewidywalności jest całkowicie olśniewająca i ciekawa. Czytałam ją naprawdę z zapartym tchem i nie mogłam nadziwić się temu, jak bardzo mi się spodobała. Potrafiłam podczas nauki myśleć o wydarzeniach, które rozgrywały się w Rywalkach, a to jednak dowód na to, że ta książka całkowicie zawładnęła moimi myślami. Przyznam szczerze, że właśnie takiej powieści od dawna mi brakowało: wszędzie piękne suknie, życie na dworze i spotykanie księcia z bajki, a dodatkowo ukryte dno Eliminacji i system kastowy na terenie całego państwa. Mimo tego, że pomysł na książkę nie jest absolutnie niczym nowatorskim, z czym nie mieliśmy okazji spotkać się wcześniej, to ma w sobie "to coś", czynnik, który sprawia, że nie można się od niej oderwać i przestać myśleć. Taki czynnik, który każe czytelnikowi przesiedzieć całą noc, byle tylko przeczytać tę powieść do końca. To nie jest tak, że nie zauważam żadnych wad w tej historii, wręcz przeciwnie - widzę je, lecz nie są dla mnie istotne w całkowitym rozrachunku, gdyż całokształt książki mnie całkowicie olśnił i zachwycił, dlatego Rywalki zdecydowanie wędrują na moją listę ulubionych powieści.
Wiem, wiem, to nie Zmierzch i nie ma tu żadnych "teamów", ale chyba każda osoba, która przeczyta Rywalki zgodzi się, że... Maxon jest cudowny. Byłam absolutnie zakochana w sposobie, w jaki Kiera Cass wykreowała jego postać i relacje wiążące go z Ami. Opisała piękne uczucie, które zrodziło się z przyjaźni w zdecydowanie coś więcej. Maxon był maksymalnie uroczy w swojej nieporadności z kobietami oraz z tym, że nie wiedział, jak ma się zachowywać, kiedy np. płaczą. Zresztą pierwsze spotkanie głównych bohaterów było wręcz epickie. Ami nawyrzucała mu i nawymyślała, a mnie wręcz chciało się śmiać, gdy to czytałam. Dlatego byłam ogromnie zdziwiona, czytając o tak świetnie wykreowanym uczuciu między Ami i Maxonem, gdy wcześniej poznałam relację między główną bohaterką a Aspenem. Do tej pory jestem święcie przekonana, że jedna osoba nie jest w stanie napisać najpierw czegoś okropnego, a potem tak pięknego. Relacja z Maxonem była nieśmiała, nieporadna i można było wyczuć, że to ta "prawdziwa miłość", natomiast Ami z Aspenem... Poniżej krytyki, naprawdę. Dziewczyna całkowicie miotała się w swoich uczuciach do Aspena, a przecież... Och, Maxon był zaraz koło niej! Wybór był wręcz oczywisty! Dlatego ciągle jestem w szoku, że Kiera Cass z jednej strony potrafiła wykreować tak idealną chemię między bohaterami, a z drugiej niemal czystą fizykę i jak dla mnie całkowity brak jakichkolwiek głębszych uczuć.
Trzeba przyznać, że akcja całej książki jest bardzo płynna, a przy tym niesamowicie spójna. Autorka oprócz przedstawienia cudownego życia księżniczki, pokazała czytelnikom również konflikty o znaczeniu historycznym i terytorialnym dla całej Illei. Na dwór napadają rebelianci, którzy niejako wytrącają czytelnika z tego cudownego świata pełnego milionów pięknych sukien, wystawnych kolacji, dworu i księcia. Jestem naprawdę zachwycona Rywalkami i aż żałuję, że przeczytałam je tak szybko, gdyż mam wielką ochotę zrobić to jeszcze raz. Z niecierpliwością wyczekuję również kolejnej części, czyli Elity. Do Kiery Cass mam wielki szacunek za to, że świetnie zakończyła tę część. Nie było żadnych wielkich rewelacji, fajerwerków ani nic w tym stylu, ale po prostu pozostawiła nas pod ciągłym wpływem tej powieści, tak że chce się przeczytać następną część zaraz po odłożeniu pierwszego tomu. Już nie mogę się doczekać Elity!
Rywalki to mieszanina wybuchowa, która, o dziwo, okazuje się świetnym połączeniem całkowicie sprzecznych czynników, w tym wypadku baśni i reality show, lecz mimo wszystko wysadza nasz rozum i serce, a już po tym całkowicie niekontrolowanym wybuchu pozostawia w błogim stanie upojenia lekturą, który utrzymuje się przez nieprzyzwoicie długi czas. To taka typowo "dziewczyńska" książka, w której możemy zachwycać się życiem niczym z bajki, połączonym z brutalną rzeczywistością, która wtarga z brudnymi buciorami w życie kandydatek na księżniczki. Mimo przewidywalności jestem nią całkowicie zachwycona i odurzona, a mój apetyt na Elitę jest wręcz niepohamowany. Nawet nie wyobrażacie sobie mojej euforii, kiedy przeczytałam na samym końcu książki, że premiera kolejnej części jest planowana na czerwiec tego roku! Chyba nie wytrzymam do tego czasu. Prawda jest taka, że Rywalki w głównym wątku nie pokazują niczego, czego byśmy do tej pory nie znali, jednak są napisane w tak świetny sposób, że potrafią owinąć sobie czytelnika wokół palca. Zaczęłam scepytycznie, a skończyłam całkowicie zakochana. Ach książko, cóżeś ty ze mną uczyniła?
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Eliminacje czas zacząć! Zwyciężczyni tego konkursu zostanie żoną przyszłego króla Illei oraz razem z nim będzie zarządzać państwem. Z całego kraju zostaje wybranych 35 dziewczyn, które w ciągu następnych kilku miesięcy będą rywalizować między sobą o względy księcia. Jednak dla wielu osób Eliminacje nie są wyłącznie konkursem czysto związanym z miłością do przyszłego króla i...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-16
Prawowity dziedzic korony w Carthyi wreszcie zasiada na tronie. Jednak ledwo się to wydarzy, a już zaczyna dziać się wiele niepokojących rzeczy. Jaron obejmuje władzę w młodym wieku, więc regenci cały czas krytykują jego postępowanie, a nawet skłaniają się ku temu, żeby znaleźć zarządcę na miejsce właściwego króla. Krążą również plotki o planowanym zamachu na Jarona. W ciągu kilku chwil od zajęcia przez niego tronu, zaczyna się wszystko sypać. Chłopak był przekonany, że będzie mu ciężko, ale nie wiedział, że aż tak bardzo. Jego sojuszników można policzyć na palcach zaledwie jednej ręki, a to nie wszystko. Państwo jest ciągle zagrożone ze strony Avenii, a dodatkowo do tego sporu dołącza się nowa grupa - piraci.
Piraci dają Jaronowi ultimatum: albo za 10 dni odda się im razem z więźniem Connerem, z którym mają osobiste sprawy do załatwienia, albo zniszczą Carthyę. Okazuje się, że Avenia potajemnie sprzymierzyła się z piratami i planuje zrujnować Carthyę z ziemią. Jaron ma jedynie 10 dni, by wszystko naprawić. Chłopak wpada na naprawdę szalony pomysł i w poszukiwaniu rozwiązania tego problemu musi uciec z pałacu i wyjechać z państwa. Paradoksalnie najlepiej przysłuży się Carthyi poza jej granicami, gdyż to tam będzie mógł wprowadzić w życie swój plan. Jednak nawet nie spodziewa się tego, że wrogów jest więcej niż mógł przypuszczać. Nawet najbardziej oddani ludzie mogą okazać się zdrajcami, a Jaron będzie musiał to wykryć, nim będzie za późno.
"- (...) O ile mi wiadomo, w Carthyi czeka młoda księżniczka, która ma obowiązek poślubić króla, ktokolwiek by to był. Podobno jest bardzo ładna.
- Ale ty jesteś bardzo brzydki. Zlituj się nad swoimi dziećmi. Nawet uroda księżniczki tego nie zrównoważy".
Z piratami nie spotkałam się do tej pory jeszcze w żadnej powieści, dlatego byłam ogromnie ciekawa tego, jak przestawi ich Jennifer A. Nielsen. Obawiałam się, że dostanę coś schematycznego, ale okazało się, że kompletnie nie miałam racji. Zresztą powinnam się już przyzwyczaić do tego, że autorka Trylogii Władzy nigdy nie idzie na łatwiznę i wspina się na wyżyny swoim warsztatem pisarskim, prowadzeniem fabuły oraz kreacją bohaterów. Po Fałszywym księciu na kolejną część musieliśmy czekać ponad rok! To były naprawdę ogromne męczarnie, gdyż ta trylogia jest jedną z najlepszych, jakie zostały napisane w ostatnich latach. Aż sama się dziwię, że tak mało ludzi o niej słyszało i nie jest ona na najwyższych półkach w księgarniach. Ogromnie cieszę się z tego, że wreszcie ktoś był na tyle mądry i postanowił wykupić prawa do ekranizacji całej serii. Wprost nie mogę się tego doczekać i mam nadzieję, że nie zepsują wrażenia o tak świetnej książce głupim filmem.
Jednym z największych plusów tej powieści jest sposób, w jaki została napisana. W dużym stopniu kojarzy mi się z twórczością Cassandry Clare pod względem charakterystycznej ironii i sarkazmu, który przebija przez niemal każdą wypowiedź głównego bohatera. Jaron jest naprawdę bezczelny, jak na pozycję, którą zajmuje, bo w końcu jest przecież królem!, ale ma to jedynie pozytywny wydźwięk. Chłopak ma ripostę dosłownie na każdą okazję i ma szczęście, że obraca się w gronie osób, u których bezczelność jest naturalną rzeczą, gdyż z pewnością w innych okolicznościach miałby z tego powodu problemy. Uwielbiam tę postać i mogłabym rzec, że jest wykreowana niemal tak dobrze, jak Jace Wayland z Darów anioła, który jest dla mnie niekwestionowanym mistrzem ripostowania wrogom oraz rozbawiania czytelnika. Każda kolejna strona w Królu Uciekinierze to czysta przyjemność, która potrafi poprawić człowiekowi humor na cały dzień. Jestem pod naprawdę wielkim wrażeniem tego, jak dobrze pisze Jennifer A. Nielsen i tego, że tak dobrze wykreowała świat Carthyi. Zawsze byłam ogromnie poruszona, kiedy autorka tworzyła miejsce, w którym rozgrywa się akcja książki od samiutkich podstaw, a dodatkowo robiła to w tak dobry sposób. Państwo Carthyi ma długą i ciekawą historię, swoje prywatne problemy, o których nawet władcy nie wiedzą, a dodatkowo jeszcze musi rozstrzygać spory na arenie międzynarodowej i pilnować, by inne kraje nie atakowały granic. Jestem po prostu zachwycona!
Od zawsze miałam ogromny szacunek do serii, w których druga część okazuje się równie dobra, co jej poprzedniczka. Przy sięganiu po Króla Uciekiniera nie miałam nawet najmniejszych wątpliwości na ten temat - byłam pewna, że będzie tak samo dobra jak Fałszywy książę i nie brałam innej możliwości pod uwagę. Ciągle jestem pod wielkim wrażeniem tego, że autorka nie dała swojej wyobraźni wyczerpać się już na pierwszym tomie i stworzyła coś równie dobrego w następnym. Jestem też przekonana, że ostatnia część będzie równie dobra, co dwie poprzednie, o ile nawet nie lepsza, gdyż zapowiada się na najlepszą z całej trylogii. Uwierzcie mi, że po przeczytaniu Króla Uciekiniera ma się ochotę zrobić krzywdę autorce za to, że pozostawiła nas w takim momencie. Chce się aż krzyczeć, że nie można robić takich rzeczy czytelnikom, bo to po prostu niemoralne i okrutne. Już nie mogę się doczekać tego, żeby wreszcie mieć w swoich dłoniach ostatni tom tej trylogii i cieszyć się z jego lektury. Jestem pewna, że autorka mnie nie zawiedzie i nawet nie biorę innej możliwości pod uwagę - ja to po prostu wiem! Aż sama żałuję tego, że przeczytałam tę powieść w jeden dzień, ale prawda jest taka... że nie da się od niej oderwać! Aż sama wskakuje w ręce i prosi o to, żeby dalej ją czytać. Ach, aż chciałoby się, żeby niektóre książki nigdy się nie kończyły,
Król Uciekinier to historia o szybkim dorastaniu do wyznaczonej roli w życiu, o wyborach, które musimy dokonać, nawet jeśli wydaje nam się, że ranimy przyjaciół, o poświęceniu samego siebie wobec dobra społeczeństwa oraz o fakcie, że nawet największy wróg może stać się najbardziej oddanym przyjacielem i, niestety, również odwrotnie. Jestem absolutnie zachwycona tą powieścią i oczywiście poprzednim tomem. Nie mogę wyjść z zachwytu nad tym, co autorka wykreowała w Królu Uciekinierze i i jestem jej niezwykle wdzięczna za to, że napisała tak fantastyczną i porywającą historię. Już niemal gryzę paznokcie z oczekiwania na ostatni tom serii, gdyż jestem ogromnie ciekawa tej bomby, którą zrzuci na nas Jennifer A. Nielsen w trzeciej części. Czy polecam tę trylogię? To się rozumie samo przez się. Sama nazwa Trylogia Władzy jest wyznacznikiem tego, że ta seria będzie rządzić rynkiem wydawniczym! Jeśli czytaliście pierwszą część, to spokojnie możecie sięgać po drugą, bo z pewnością Was nie zawiedzie, a jeżeli jeszcze nie czytaliście tej serii lub, co gorsza, o niej nawet nie słyszeliście, to najwyższy czas, żebyście ją nadrobili, gdyż omija Was naprawdę świetna lektura.
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
Prawowity dziedzic korony w Carthyi wreszcie zasiada na tronie. Jednak ledwo się to wydarzy, a już zaczyna dziać się wiele niepokojących rzeczy. Jaron obejmuje władzę w młodym wieku, więc regenci cały czas krytykują jego postępowanie, a nawet skłaniają się ku temu, żeby znaleźć zarządcę na miejsce właściwego króla. Krążą również plotki o planowanym zamachu na Jarona. W...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-01-26
"Słowa żyją tak długo, jak długo ludzie je pamiętają".
Julia Ferrars. Dziewczyna ze śmiercionośnym dotykiem. Cały jej świat sprowadzał się do ciągłego unikania kontaktu fizycznego z ludźmi w obawie, że może ich zranić. Jednak pewnego dnia w jej życiu pojawił się Adam Kent, który, o dziwo, potrafi ją dotknąć i nie umiera. Jakby tego było mało, ujawnia się kolejna osoba, która nie czuje jej bólu - Warner. Dziewczyna jest tym zdezorientowana. Przez całe siedemnaście lat uciekała przed ludźmi, a teraz okazuje się, że aż dwie osoby potrafią ją dotykać. Niestety Julia musi uciec razem z Adamem. Znajdują schronienie w Punkcie Omega, który szykuje się do walki z Komitetem Odnowy. Dziewczyna wreszcie znajduje się z ludźmi takimi jak ona; ludźmi, którzy też posiadają pewne dary. Jednak nie ma tam czasu na beztroskie leniuchowanie. Wszyscy czegoś od niej oczekują. Dowódca Castle chce, żeby ciągle ćwiczyła swoje umiejętności i obserwowała postępy, a Kenji przypomina jej o obowiązkach panujących w Punkcie Omega. Julia przez dwa tygodnie, podczas, których przebywała w podziemnej bazie, nie nawiązała żadnych nowych znajomości. Wystarcza jej jedynie Adam i możliwość odczuwania jego dotyku na swojej skórze.
Zaczyna się robić coraz bardziej nerwowo. Punkt Omega wychwytuje sprzeczne sygnały, które pokazuje Komitet Odnowy, a cała podziemna baza pilnie szykuje się na bliską już walkę. Ludzie ćwiczą swoje moce intensywniej niż zazwyczaj, zbierają mnóstwo jedzenia oraz broni. Jednak Julia przeżywa swój prywatny dramat, gdy okazuje się, że nie tylko ona ukrywa pewien sekret, ale właściwie wszyscy z jej otoczenia. A największy Adam, na którym tak bardzo jej zależy. Teraz dziewczyna postanawia na jakiś czas odseparować się od chłopaka i skupić na testowaniu swoich mocy. Jednak nic nie jest takie proste, gdy w jej głowie ciągle pojawia się widok tego jednego chłopaka, a następnie na horyzoncie pojawia się kolejny - Warner, zabójczo przystojny, tak jak go zapamiętała.
"Kończą mi się litery. Nie mam już ani słowa. Ktoś obrabował mnie z całego słownika. Wiem, że słowa potrafią ranić. Ale nie sądziłam, że mogą zabić".
Czekałam półtorej roku na przeczytanie tej powieści. Nie pytajcie mnie nawet, jak ja to zrobiłam, bo naprawdę tego nie wiem. Dotyk Julii całkowicie mną zawładnął, a tymczasem tak długo nosiłam się z zamiarem przeczytania kolejnej części. Ależ ja czasami jestem głupia. Życie podtyka mi pod sam nos takie świetne książki, a na tyle czasu czekam, żeby wreszcie móc pochłonąć je w jeden dzień. Dotyk Julii całkowicie mnie urzekł i od samego początku powtarzam, że ta seria jest jedną z moich ulubionych. Chyba właśnie dlatego nawet nie musiałam sięgać po Sekret Julii - po prostu wiedziałam, że dalej będę zakochana w bohaterach, w sposobie pisania autorki i w świecie jaki wykreowała. Oczywiście miałam rację i ani trochę się nie zawiodłam. Tahereh Mafi, chapeau bas!
Sięgnęłam po Sekret Julii i znowu zawładnął mną pewien ewangeliczny stan, w którym kompletnie nie mogłam poderwać się od lektury i chyba nic nie potrafiłoby mnie od niej odciągnąć. Niektóre powieści mają na mnie naprawdę dziwny wpływ, gdyż czuję się całkowicie urzeczona aurą, którą wokół siebie otaczają. Po wzięciu do ręki danej książki po prostu wie się, że po jej przeczytaniu nie będzie się takim samym człowiekiem, jak przedtem. Czytając tę serię, wpadałam w trans. Potrafiłam przesiedzieć cały dzień na łóżku z nosem w książce, robiąc malutkie przerwy na jedzenie, podczas których cały czas myślałam o bohaterach. W nocy śniły mi się wydarzenia, o których czytałam i budziłam się z wielkim uśmiechem na twarzy, bo wiedziałam, że czekają mnie kolejne strony. I oczywiście to zdziwienie i smutek po przeczytaniu ostatniej strony... To naprawdę uczucie, jakby straciło się najlepszego przyjaciela. Jak do tej pory, cała seria wywarła na mnie piorunujące wręcz wrażenie, które utrzymywało się nawet po zamknięciu książki.
Sekret Julii to wyjątkowa powieść. Tak samo jak wyjątkową jest autorka, która ją napisała. Nieczęsto zdarza się, żeby autor potrafił pisać w tak piękny, poetycki, a zarazem lekki sposób i nie wypaść przy tym kiczowato bądź pseudo-poetycko. Zazwyczaj te "głębokie wynurzenia" autorów są bezpodstawne i tak naprawdę obrazują jedynie puste emocje. Tahereh Mafi jest całkowicie inna. Pisze w całkowicie idealny sposób, a ja wręcz nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jak lekko przychodzą jej takie przemyślenia. Słyszałam wiele opinii, w których ludzie uzasadniali, że taki poetycki sposób pisania sprawił, że źle czytało im się książkę i nie mogli przez nią przebrnąć. Według mnie absolutnie nie jest to prawda. Wszystko zależy od gustu, jednak ja mogę zapewnić, że nic takiego nie przytrafiło mi się podczas czytania tych części, które według mnie są naprawdę świetne. Prawda jest taka: pióro Tahereh Mafi albo się pokocha od pierwszych stron, albo znienawidzi. Ale jeśli się je pokocha, to nie będzie chciało się już czytać innych książek.
"Czasami fascynuje mnie klej. Nikomu nigdy nie przychodzi do głowy zapytać klej, jak się trzyma. Czy nie czuje się zmęczony sklejaniem różnych rzeczy albo czy się nie boi, że się rozpadną, albo czy się nie zastanawia, z czego zapłacić rachunki".
Nasza tytułowa Julia w tej części zaczyna wreszcie dorastać. Na samym początku jest jeszcze bardzo niepewna siebie, ale w miarę upływu stron dotrzegamy wyraźne zmiany, które w niej zachodzą. Zaczyna zdawać sobie sprawę z wielkości swoich umiejętności oraz z tego, jak wiele może zrobić. Nie może być przecież wiecznie zlęknioną dziewczynką, która boi się kogokolwiek dotknąć, bo może wyrządzić mu krzywdę. Odkąd pewien chłopak mieszkający w Punkcie Omega zrobił dla niej specjalny kostium, który zasłania niemal każdy centymetr jej ciała, a do tego takie same rękawiczki, Julia przestaje się tak bardzo bać. Oprócz tego ćwiczy swoje umiejętności i okazuje się, że posiada o wiele większe zdolności niż na początku jej się wydawało. Wreszcie dziewczyna przestaje patrzeć na swój talent, jak na przekleństwo, ale widzi, że to prawdziwy dar, który musi dobrze wykorzystać. Adam również zmienia się w tej części. Niestety dla mnie zrobił się zbyt miękki w stosunku do Julii i wiele stracił w moich oczach, jednak nie zmienia to faktu, że można zauważyć, jak wiele chce dla niej zrobić. Wytrzymuje naprawdę dużo nieznośnych rzeczy, byle tylko ułatwić swój kontakt z dziewczyną. No i jest jeszcze Warner. Dla mnie perfekcyjny, jak zawsze. Aż miałam ochotę wypisywać po książce serduszka przy każdym wspomnieniu jego imienia. Chłopak nie jest aż takim bad boy'em, jak w pierwszej części, ale jego natura również ulega zmianie. Jego zachowanie nieco się polepsza, jednak nadal drzemie w nim ta ukryta złośliwość, za którą go uwielbiam. Jest jeszcze Kenji, którego kocham miłością bezgraniczną. To chyba jedyna postać, która nadaje zabawny wymiar tej powieści.
Nafajniejsze w tej części jest to, że właściwie wszycy mają swoje sekrety. Julia, Adam i Warner. Każdy z nich ma coś, o czym nie chce powiedzieć światu i wraz z ujawnieniem tych informacji, niektóre sprawy się naprawdę bardzo komplikują. Ach, no tak. I jeszcze poznajemy prawdziwe imię Warnera oraz dowiadujemy się (po części) dlaczego chłopcy mogą ją dotykać. Wydawało mi się, że autorka zostawi te informacje na sam koniec, jednak jestem zadowolona z tego, że ujawniła to już tutaj. Trzeci tom pewnie w dużej części będzie się skupiał na walce Punktu Omega z Komitetem Odnowy. Swoją drogą, jestem bardzo ciekawa, którego chłopaka Julka wybierze. Zazwyczaj nie mogę znieść trójkątów miłosnych w książkach, ale tym razem ten jeden jest wprost idealny. Niestety u mnie Adam naprawdę wiele stracił, bo cały czas latał za główną bohaterką i wykrzykiwał miłosne wyznania. Za dużo było wpadania w ramiona i uciekania z nich w duecie Julki i Adama. Co innego z Warnerem. Osoby, które wolą tego chłopaka będą tutaj naprawdę zadowolone, chociaż ja na miejscu głównej bohaterki zrobiłabym wszystko, o co by mnie prosił. Tu nie ma czegoś takiego jak teamy, to nie Zmierzch... Ale gdyby były to jestem calutkim sercem za Warnerem!
Muszę przyznać, że na samym początku trudno było mi wbić się w rytm czytania tej powieści. Duża część akcji książki skupia się wokół codziennego życia Julii, a mnie to na początku bardzo nudziło. Po pewnym czasie jednak przestałam już zawracać na to uwagi, bo byłam całkowicie urzeczona tym, co otrzymałam w książce. Bardzo martwiłam się o to, że mi się ta część nie spodoba. Naprawdę bardzo. Dotyk Julii czytałam półtorej roku temu, kiedy jeszcze nie miałam wyrobionego gustu czytelniczego i wtedy właściwie wszystko mi się podobało. Teraz się nieco pod tym względem zmieniłam, ale okazuje się, że moje uwielbienie do tej serii kompletnie nie uległo zmianie! Dla mnie dalej jest ona jedną z najlepszych powieści, jakie dane mi było przeczytać. Uwielbiam w niej dosłownie wszystko.
Sekret Julii jest tak samo dobry jak poprzednia część. Tak, wiem. Dotykowi dałam maksimum punktów, ale jeśli miałabym oceniać go teraz to dałabym tyle samo, ile tej części. Ta seria jest jedną z ciekawszych, jakie możemy znaleźć na rynku wydawniczym. To nie opowieść o dziewczynie, która posiadała nadprzyrodzone zdolności. To historia o przezwyciężaniu własnego lęku, wychodzeniu z kokonu poczwarki i stawaniu się pięknym motylem oraz o dorastaniu do tego, co życie dla nas przygotowało. Uwielbiam Tahereh Mafi za to, że stworzyła tę powieść i kocham jej styl pisania. Czekam z niecierpliwością na kolejną część i wprost gryzę z niecierpliwości paznokcie na samą myśl o tym, co tam dostanę. A to już bardzo niedługo, bo już w kwietniu. To już ostatnia część trylogii, a mi już serce się kraje. Jak ja przeżyję rozłąkę z tymi bohaterami? Będzie naprawdę bardzo ciężko. Chyba nie muszę wspominać, że polecam tę książkę, jak i całą serię? To się rozumie samo przez się. Jedna z najlepszych serii młodzieżowych.
"Nie mam szafy pełnej hmmów i wielokropków, które wystarczy wstawić na początku i na końcu zdania. Nie umiem być czasownikiem ani przysłówkiem. Jestem na wskroś rzeczownikiem. Nafaszerowanym ludźmi, miejscami, rzeczami i myślami, których nie potrafię uwolnić ze swojej głowy. Nie umiem rozmawiać. Chciałabym komuś zaufać, ale na myśl o tym ogarnia mnie paniczny strach".
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
"Słowa żyją tak długo, jak długo ludzie je pamiętają".
Julia Ferrars. Dziewczyna ze śmiercionośnym dotykiem. Cały jej świat sprowadzał się do ciągłego unikania kontaktu fizycznego z ludźmi w obawie, że może ich zranić. Jednak pewnego dnia w jej życiu pojawił się Adam Kent, który, o dziwo, potrafi ją dotknąć i nie umiera. Jakby tego było mało, ujawnia się kolejna osoba,...
2014-01-24
2013-08-18
"Musi pan znać Gatsby'ego".
Rok 1922. Nick Carraway przeprowadził się na Long Island, a dokładniej do West Egg, które nie było tak eleganckie jak East Egg, gdzie mieszkali bogacze w wielkich willach. Miał zamiar całe wakacje spędzić na czytaniu i pracowaniu jako makler giełdowy, jednak los pokierował go w nieco inną stronę. Wszystko zaczęło się od kolacji u swojej kuzynki Daisy, na której poznał jej męża i Jordan Baker, znaną golfistkę. Lato zapowiadało się naprawdę pięknie w towarzystwie tych trzech osób, jednak czuł, że cały czas jest obserwowany i od niemal wszystkich znajomych dowiadywał się o tajemniczym panu Gatsby'm. Okazało się wkrótce, że jest jego sąsiadem, jednak nigdy go nie widział.
Gatsby'emu żyło się wręcz idealnie. Miał mnóstwo pieniędzy i mógł sobie pozwolić na co tylko chciał, jednak mimo tego, że był tak bogaty nie mógł kupić dwóch najważniejszych rzeczy: miłości i przyjaciół. Co weekend wyprawiał huczne imprezy, na które prawie wszyscy przychodzili niezaproszeni. Nick Carraway był jedyną osobą, która dostała od niego zaproszenie. Mimo tego, że nie wiedział nawet jak wygląda gospodarz nie mógł dłużej powstrzymywać swojej ciekawości i wybrał się do jego domu. Właśnie tam rozpoczęła się historia o romantycznej miłości, która przetrwa nawet najcięższą próbę czasu.
"Jutro popędzimy szybciej, otworzymy ramiona szerzej... I pewnego pięknego poranka... Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość".
Do niedawna twierdziłam, że literatura klasyczna jest zdecydowanie nie dla mnie; że nie znajdę w niej nic, co by mnie zainteresowało i na pewno mi się nie spodoba. Wszystko zmieniło się przez to, że postanowiłam wybrać się na ekranizację tejże powieści do kina. Nie myślałam nawet o tym, żeby najpierw przeczytać książkę, wydawało mi się, że i tak mi się nie spodoba ("bo to klasyka"), a może akurat film przypadnie mi do gustu. I rzeczywiście tak się stało, jednak teraz bardzo żałuję tego, że nie zapoznałam się najpierw z papierową wersją Gatsby'ego, gdyż jestem pewna, że moje odczucia na temat tej powieści byłyby jeszcze lepsze.
Nie będę wnikać w różnice pomiędzy książką a filmem, bo jest ich naprawdę dużo do omówienia, gdyż powieść znacznie różni się od ekranizacji. Skupię się jednak na papierowym Gatsby'm i mogę określić tę historię tylko dwoma słowami: absolutnie genialna! O ile kiedyś takie historie bardzo mnie nudziły i nie mogłam przez nie przebrnąć, tak po zakończeniu Wielkiego Gatsby'ego odczułam jedynie wielki niedosyt. Dwieście stron to zdecydowanie za mało, a ja byłam głodna, by dowiedzieć się jeszcze więcej i móc dłużej czytać tę historię niż tylko kilka godzin. Byłam bardzo zdziwiona, gdy zobaczyłam jaka objętościowo jest ta książka i wydawało mi się, że nie może być na niej nic ciekawszego niż zobaczyłam w filmie, jednak bardzo się myliłam.
Do tej pory, gdy czytałam tak cienkie książki, mogłam ponarzekać sobie na nudną i krótką fabułę oraz niedopracowanych bohaterów. Tutaj zgrzeszyłabym, jeśli z moich ust (a raczej spod moich palców) wyszłaby taka opinia. Fitzgerald naprawdę świetnie wszystko przemyślał i jestem pod wielkim wrażeniem tego, że na dwustu stronach potrafił przedstawić historię, która wciąga od samego początku i zostaje w sercu na zawsze. Jestem przekonana, że będę nosić tę książkę w swojej głowie na zawsze, gdyż moja miłość do Gatsby'ego zaczęła się na filmie, a w książce osiągnęła już swoje absolutne apogeum.
Nie mogę zdradzić zbyt wiele na temat fabuły, gdyż wiedzielibyście za dużo, a jednak Wielki Gatsby to książka, w której efekt zaskoczenia jest bardzo pożądany i wyczekiwany. Mogę jedynie powiedzieć, że uwielbiam te powieść przede wszystkim za jej realizm - Fitzgerald przedstawia nam fakt, że świat jest brutalny i nie za każdym razem wszystko musi się pięknie upadać: są wzloty i upadki. Bohaterowie są na tyle prawdziwi, że nie zdziwiłabym się, gdyby ta historia została oparta na faktach. Co prawda mam do kilka "ale", jeśli chodzi o zachowania niektórych bohaterów, jednak nie mogę zdradzić o co dokładnie mi chodzi, gdyż wiedzielibyście wszystko i książka nie byłaby już tak bardzo interesująca. Oczywiście z całej historii pokochałam najbardziej Gatsby'ego, któremu nie mam absolutnie nic do zarzucenia (no może oprócz rąk na szyję) i według mnie jest to literacki ideał, jakiego już dawno nie spotkałam w żadnej powieści - wzrusza swoim zachowaniem i oddaniem w miłości, ale nie jest jednak pseudo-romantyczny i denerwująco doskonały. Chciałabym widzieć więcej takich postaci w książkach. Jestem również zaskoczona jedną rzeczą, której się nie spodziewałam. Zanim jeszcze obejrzałam film i przeczytałam książkę myślałam, że Wielki Gatsby jest opowiadany z punktu widzenia tytułowego bohatera. Jakie było moje zdziwienie, gdy czytałam ją z punktu widzenia Nicka Carraway'a, jednak byłam tym mile zaskoczona. Gdyby Fitzgerald postanowił napisać tę książkę z punktu widzenia głównego bohatera to nie byłaby ona tak bardzo interesująca, a tak: przez cały czas odkrywaliśmy nowe tajemnice na temat Gatsby'ego i innych mieszkańców Long Island.
Po tej powieści idealnie widać, iż "pieniądze szczęścia nie dają". Mimo tego, że Gatsby był niesamowicie bogaty i mógł mieć niemal wszystko, to wcale nie był z tym szczęśliwy. Można być miliarderem, jednak bez swojej miłości i bliskich osób nigdy tak naprawdę nie jest to idealne życie, gdyż za pieniądze nie kupimy tego, co jest najważniejsze. Wydaje mi się, że między innymi dlatego ta książka jest ponadczasowa. Zawsze znajdą się osoby, które będą cenić pieniądze bardziej niż relacje międzyludzkie, więc Wielki Gatsby będzie ciągle lekturą traktującą o realnych problemach. Na szczęście tytułowy bohater zrozumiał w porę, że pieniądze nie są wszystkim, jednak ilu prawdziwych bogaczy będzie potrafiło przejrzeć na oczy?
Wielki Gatsby to przede wszystkim piękna i wzruszająca lektura o miłości, która przetrwa wszystko i której nie da się utopić w morzu pieniędzy. Zawiera w sobie wszystko to, co jest potrzebne, żeby zakochać się w danej książce. Fabuła spodobała mi się już przy oglądaniu ekranizacji (tak, film obejrzałam 6 razy i mogę to zrobić jeszcze dwa razy tyle), a po przeczytaniu książki absolutnie zatraciłam się w tej historii. Jednak proszę Was, żebyście nie powtarzali mojego błędu: najpierw dajcie szansę papierowej wersji Gatsby'ego, a dopiero potem poznajcie go jako Leonarda DiCaprio. Nawet jeśli nigdy nie byliście miłośnikami literatury klasycznej to jestem przekonana, że po przeczytaniu Wielkiego Gatsby'ego zmienicie swoje zdanie, tak jak ja. Dla mnie ta historia jest genialna i nie mam nic więcej do powiedzenia: to po prostu trzeba przeczytać i przeżyć całym sobą!
"Uśmiechnął się wyrozumiale - więcej niż wyrozumiale. Był to jeden z tych rzadkich uśmiechów dających pewność i otuchę na zawsze, uśmiech, który można spotkać w życiu cztery albo pięć razy. Obejmował - albo zdawał się obejmować na moment - calusieńki nieskończony świat, a potem koncentrował się na tobie z nieodpartą życzliwością. Było w nim akurat tyle zrozumienia, ile ci było potrzeba, i tyle wiary w ciebie, ile sam chciałbyś mieć; uśmiech ten zapewniał cię, że wywarłeś takie wrażenie, jakie - w najkorzystniejszych okolicznościach - chciałbyś wywrzeć".
"Musi pan znać Gatsby'ego".
Rok 1922. Nick Carraway przeprowadził się na Long Island, a dokładniej do West Egg, które nie było tak eleganckie jak East Egg, gdzie mieszkali bogacze w wielkich willach. Miał zamiar całe wakacje spędzić na czytaniu i pracowaniu jako makler giełdowy, jednak los pokierował go w nieco inną stronę. Wszystko zaczęło się od kolacji u swojej kuzynki...
2013-11-28
"W każdym spotkaniu jest część żalu z rozstania, ale w każdym rozstaniu jest ta sama ilość radości ze spotkania".
Mortmain nie odpuszcza. Nocni Łowcy mogli pomyśleć, że po ostatniej walce to już koniec, ale niestety tak się nie dzieje. Mortmain siedzi w ukryciu, ale zawsze będzie udoskonalał swój plan przeciwko wrogom. To tylko kwestia czasu kiedy zaatakuje, a Nocni Łowcy muszą być na to przygotowani.
Tessa po raz kolejny znajduje się w sytuacji bez wyjścia. Kocha obydwu mężczyzn i nie chce skrzywdzić ani Jema, ani Willa, jednak kiedyś w końcu będzie musiała wybrać. Okazuje się, że Jem jest coraz bardziej chory, a jakby tego było mało - całe lekarstwo znajduje się w rękach Mortmaina. Układ jest prosty - Tessa odda się w jego ręce, żeby mógł dokończyć swój okrutny plan, a on prześlę Jemowi wszystkie zapasy opium, które posiada. Jeśli Jem nie dostanie opium - zginie, jeśli Tessa dostanie się w ręce Mortmaina - zginie. To sytuacja bez wyjścia, a Nocni Łowcy kompletnie nie mogą sobie z tym faktem poradzić. Kto w końcu zwycięży? Czy Mortmainowi uda się zrealizować swój okrutny plan?
"Życie to książka i są w niej tysiące stron, których jeszcze nie przeczytałem. Przeczytam je razem z tobą, ile się da, zanim umrę..."
Książki Cassandry Clare są ze mną od zawsze. Najpierw zakochałam się w Darach anioła, a potem zapałałam równie głęboką, o ile nawet nie głębszą, miłością do Diabelskich maszyn. Kiedy sięgałam po Mechaniczną księżniczkę, kompletnie nie mogłam poradzić sobie z faktem, że to już ostatnia część jednej z moich ulubionych serii. Nie wyobrażałam sobie tego, żeby przeczytać tę powieść i żyć, jakby nic się nie stało po jej zakończeniu. Mam naprawdę wielki strach przed kończeniem czegokolwiek - nie obejrzę ostatniego odcinka serialu; nie napiszę ostatniego rozdziału opowiadania; nie chcę przeczytać ostatniej książki z mojej ukochanej serii. Dokładnie tak samo miałam z tą powieścią, jednak moja ciekawość, co do dalszych losów bohaterów była zbyt wielka, by darować sobie lekturę Mechanicznej księżniczki.
Muszę zacząć od tego, że nie mogłam posiąść się z radości, kiedy dostałam tę książkę w ręce. Powieści Cassandry Clare mają na mnie dziwnie zbawienny wpływ i jest to jedyna autorka, która swoim stylem pisania potrafi wprowadzić mnie w niesamowity trans, z którego nie potrafię się wybudzić. Nie jem, nie piję, nie śpię - muszę ciągle czytać i rozkoszować się każdą kolejną kartką. Kiedyś wydawało mi się, że 500 stron powieści to naprawdę wiele i nigdy tego nie przeczytam, a jednak książki Cassandry Clare połykam w kilka dni - Mechaniczną księżniczkę przeczytałam w dwa i naprawdę żałowałam, że tak szybko zakończyłam swoją przygodę z ukochanymi bohaterami. Bo naprawdę jest o kim wspominać. Kocham w tej powieści niemal każdą postać, nawet samego Mortmaina na swój sposób uwielbiam. Cassandra Clare jest jedyną autorką, która potrafi stworzyć tak rzeczywistych i charakterystycznych bohaterów, którzy pozostają w umyśle czytelnika na długi czas. Tessa była jedną z niewielu bohaterek, które nie irytowały mnie swoim zachowaniem i wręcz idealnie czytało mi się powieść z jej punktu widzenia. Jem był według mnie idealnym wzorem przyjaciela, jakiego powinna mieć każda kobieta (I'm really sorry, but - Team Wessa) i sama byłabym naprawdę wniebowzięta, gdybym miała takiego chłopaka obok siebie. Will był natomiast według mnie najlepszym mężczyzną, jakiego może sobie kobieta wymarzyć. Cały czas się troszczył o swoich najbliższych i zawsze był dobry dla Tessy. Przypominał mi nieco Jace Waylanda z Darów anioła, ale tylko przy niektórych swoich słowach, którymi ripostował do wszystkich wokół. Z tą trójką bohaterów niesamowicie się zżyłam (no i oczywiście z cudownym Magnusem), więc byłam naprawdę ciekawa tego, jak autorka wybrnie ich trójkątu miłosnego. I kolejna niesamowita rzecz! Pierwszy raz od niepamiętnych czasów nie denerwuje mnie niespełniony trójkąt miłosny głównych bohaterów. Sama miałam niesamowite trudności z wybraniem lepszego według mnie chłopaka i pewnie na miejscu Tessy nigdy nie potrafiłabym tego zrobić.
Wszyscy wokół mówią, że są szczęśliwi z zakończenia, jakie zafundowała nam Cassandra Clare. A ja muszę powiedzieć, że absolutnie nie jestem z niego zadowolona. To mało powiedziane - po zakończeniu powieści myślałam, że nią rzucę. Nie będę przytaczać dokładnie tego, co wprawiło mnie w taki nastrój, bo nie mam zamiaru Wam spoilerować. Po prostu wystarczy Wam stwierdzenie, że według mnie zakończyło się kompletnie bez sensu i jeszcze przez kilka dni po końcu powieści chodziłam, jak zombie i dalej nie mogłam zrozumieć rozumowania Cassandry Clare. Ja takiego zakończenia nie kupuję, dla mnie istnieje tylko połowa epilogu, a o reszcie zapominam. Jednak nie zmienia to faktu, że dalej ta książka znajduje się na liście moich najukochańszych pozycji. To jest naprawdę mało powiedziane, że mi się podobała - ja nią dosłownie żyłam. Czułam się, jakby te wszystkie wydarzenia rozgrywały się u moich przyjaciół, a ja niestety nie mogę nic z tym zrobić, tylko życzliwie przyglądać się z oddali. W kilku momentach, to muszę przyznać, Cassandra Clare była według mnie naprawdę niepoprawna i kilkakrotnie zdarzyło się, że musiałam przerwać lekturę, bo nie wierzyłam w to, co się dzieje. Niektóre sytuacje wydawały mi się niedorzeczne, a za chwilę wręcz uwielbiałam autorkę. Ale to jest chyba wyznacznik dobrej lektury - kochasz i nienawidzisz autora za to, co robi z twoim życiem. Ja miałam tak prawie przez całą powieść.
"Nasze serca, Tesso, potrzebują lustra. Widzimy swoje lepsze ja w oczach tych, którzy nas kochają".
Jestem chyba nieco za bardzo emocjonalnym człowiekiem, bo muszę przyznać z ręką na sercu, że na żadnej książce do tej pory nie płakałam aż tyle. Przy czytaniu Mechanicznej księżniczki zużyłam 10 paczek chusteczek i niemal wypłakałam sobie oczy. Nie przesadzając, moje oczy robiły się mokre przeciętnie co kilka kartek, bo cały czas przypominałam sobie o tym, że to ostatnia część mojej ukochanej trylogii. Chciałam zapamiętać z niej jak najwięcej i chłonęłam niemal każdy fragment zachowania bohaterów: doszło w końcu do tego, że pamiętałam w co dokładnie byli ubrani oraz kiedy poruszali się w prawo, a kiedy w lewo. Więc po prostu prawda jest taka, że ta książka zniszczyła mnie psychicznie. Dalej nie jestem w stanie się po niej pozbierać, a chyba najlepszym dowodem na to jest fakt: piszę tę recenzję po niemal miesiącu (bez dwóch dni) od jej przeczytania, wcześniej nie dałam rady.
Mechaniczna księżniczka jest chyba najlepsza z całej trylogii, co rzadko się zdarza. Cassandra Clare połączyła w niej wszystkie wyznaczniki dobrej książki: akcję rosnącą w miarę upływu stron, niesamowite uczucia bohaterów, walkę dobra ze złem oraz chwile smutków. Jestem przekonana, że jeśli będzie czytać tę część osoba, której chociaż trochę spodobały się dwa pierwsze tomy to wypłacze sobie na niej oczy. Naprawdę. Mechaniczna księżniczka jest niesamowicie wzruszającą książką, a ja nie potrafię pisać o swoich emocjach ani opowiadać o powieściach, które wywołały w mojej duszy, sercu i rozumie fizyczne obrażenia. O książkach, które się naprawdę pokochało, pisze się najgorzej, bo nie ma wystarczająco wielu słów, które w pełni wyraziłyby nasze uczucia względem danej powieści. Ta książka jest po prostu piękna.
Mechaniczna księżniczka mnie psychicznie wykończyła i bardzo długo zbierałam się do tego, żeby móc przekazać Wam te wszystkie uczucia, które targały mną podczas jej czytania. I tak nie opisałam wszystkiego w wystarczająco dobry sposób. Dalej rozpaczam nad tym, że muszę pożegnać moich ulubionych bohaterów, a ta książka jest ostatnią, którą zrecenzuję z tej trylogii. Chciałabym teraz powiedzieć Wam, jak bardzo zachęcam Was do przeczytania wszystkich części, ale nie jestem w stanie tego zrobić. Musicie mi uwierzyć, że naprawdę warto i Diabelskie maszyny będą się niesamowicie cieszyć, jeśli znajdą się na Waszej półce i je pokochacie. To ostatnia recenzja książki z tej serii. Już ostatnie zdanie, więc: Trwaj trylogio w sercach swoich czytelników, bo chwile spędzone przy twojej lekturze są piękne.
" - (...) Co się dzieje?
- Właśnie - Sztućce Willa szczęknęły o talerz. - Konsul? Przeszkadza nam w śniadaniu? Co będzie dalej? Inkwizytor na herbacie? Pikniki z Cichymi Braćmi?
- Pieczone kaczki w parku - rzucił Jem szeptem, po czym on i Will uśmiechnęli się do siebie".
Recenzja pochodzi z bloga: alone-with-books.blogspot.com
"W każdym spotkaniu jest część żalu z rozstania, ale w każdym rozstaniu jest ta sama ilość radości ze spotkania".
Mortmain nie odpuszcza. Nocni Łowcy mogli pomyśleć, że po ostatniej walce to już koniec, ale niestety tak się nie dzieje. Mortmain siedzi w ukryciu, ale zawsze będzie udoskonalał swój plan przeciwko wrogom. To tylko kwestia czasu kiedy zaatakuje, a Nocni Łowcy...
"Jesteśmy nieszczęśnikami, lecz wciąż potrafimy śpiewać - a pieśni wznoszą się w nas. Tak, jesteśmy brudni i podli, ale także zdolni do zaskakującej czułości, uprzejmości, do piękna. Jesteśmy ludźmi - pełnymi wad, a jednak dobrymi, prawda?"
Julianna Baggott to ceniona przez krytykę, nagradzana autorka bestsellerów, profesor na Wydziale Sztuki Filmowej Uniwersytetu Stanowego Florydy oraz współzałożycielka organizacji Kids in Need - Books in Deed. Opublikowała dziewiętnaście książek, w tym powieści dla dorosłych i dla młodszych czytelników oraz zbiory poezji. Współpracuje m.in. z magazynami "New York Times", "Washington Post" i "Boston Globe". jej książki ukazały się w ponad pięćdziesięciu zagranicznych wydawnictwach. Nowa Ziemia, pierwszy tom cyklu Świat po Wybuchu, została przetłumaczona na kilkadziesiąt języków, a prawa filmowe wykupiła wytwórnia Fox 2000. W przygotowaniu jest trzeci tom cyklu - Nowe jutro.
Partridge już wie, co stało się z jego matką i bratem oraz kto odpowiadał za ich śmierć. Nie stracił jednak całej rodziny, gdyż pośród ponurych Gruzowisk i Stopionych Ziem odnalazł siostrę, o której istnieniu nie miał pojęcia - Pressię Belze. Mimo tego, że jego najbliższe osoby już nie żyją zyskał kilku nowych przyjaciół, a nawet miłość. Dołączył do grupy, którą kieruje El Capitan i to właśnie w towarzystwie tych ludzi czuł się bezpieczniej i pewniej niż w rzekomo cudownej Kopule. Świat na zewnątrz jest dla niego bardziej wyraźny, a sama myśl o tym, że musiałby wrócić do Kopuły wywołuje w nim odrazę i brak chęci. Niestety jego ojciec, Elery Willoux, nie ma zamiaru łatwo się poddać i zrobi wszystko, żeby jego syn wrócił z powrotem do bezpiecznej bańki, którą dla niego stworzył - do bańki, w której będzie mógł go ciągle kontrolować, manipulować jego czynami i uczuciami. Nie cofnie się nawet przed tym, żeby atakować bezbronnych ludzi na zewnątrz Kopuły. Partrigde będzie musiał wrócić pod skrzydła ojca i zmierzyć się z najstraszliwszym wyzwaniem, jakie można sobie wyobrazić.
Pressia nareszcie zaczyna rozumieć, kim jest. Wie, że całe życie, jakie do tej pory wiodła to jedynie bajka, którą stworzył dla niej dziadek. Tak naprawdę nazywa się Emi Brigid Imanaka i znalazła brata, z którego istnienia nie zdawała sobie sprawy. Okazuje się, że Bradwell, chłopak, w którym jest zakochana, dowiedział się o istnieniu kilku Czarnych Skrzynek, z których jedna wydała mu się zaskakująco interesująca. Nie była podobna do wszystkich innych. Fignan, bo tak dał mu na imię, zawierał w sobie tajemnicze informacje, które tylko Pressia mogła z niego wyciągnąć. Okazuje się, że nie jest to zwykła skrzyneczka, ale kopalnia wiedzy, która pomoże im w naprawieniu istniejącego świata. Fignan jest kluczem, a Pressia musi tylko odnaleźć do niego odpowiedni zamek. Jednak nie jest to łatwe zadanie, gdyż musi wyruszyć w niebezpieczną podróż na zdziczałe tereny, na które nie prowadzę żadne mapy.
"Miłość to luksus. To coś, czym ludziom wolno się rozkoszować, kiedy nie muszą już walczyć o przetrwanie i o utrzymanie innych przy życiu".
Z reguły drugie części dobrych serii są kiepskie, gdyż autorzy chcą dogonić fabułą i nieprzewidywalnością poprzedni tom, który tak dobrze sprzedał się na książkowym rynku. Wiele razy zawiodłam się na kontynuacjach danego cyklu i miałam wielką nadzieję, że w tym przypadku okaże się inaczej - że autorka znowu oczaruje mnie swoim światem i opisami. Na szczęście Nowy Przywódca okazał się równie dobry jak swoja poprzedniczka, a ja na nowo zakochałam się w tej serii.
Nowa Ziemia to było jedynie preludium do serii. W pierwszej części autorka musiała wprowadzić czytelnika w świat po Wybuchu i przyzwyczaić do warunków, które tam panują, jednak w Nowym Przywódcy mogła popuścić wodzę wyobraźni i dać upust swoim pomysłom na temat relacji bohaterów oraz całej akcji. W porównaniu z poprzednią częścią, wydaje mi się, iż w tej dzieje się o wiele więcej nieprzewidywalnych rzeczy - o ile w Nowej Ziemi wszystko to nas fascynowało, bo było nowe i chcieliśmy to poznać, o tyle w Nowym Przywódcy dobrze znamy sytuację, która panuje w tym świecie i wczuwamy się we wszystkie rzeczy, które dzieją się z bohaterami.
Pod względem fabularnym ta książka jest również lepsza od swojej poprzedniczki. Prawie wszyscy nasi bohaterowie w pewnym momencie tej historii się rozdzielają (formuje się tylko jedna grupa) i dzięki temu możemy poznać problematykę tamtego świata z różnego punktu widzenia: Partrigde'a w Kopule, Lydy u Matek oraz pozostałej grupki bohaterów w najróżniejszych sytuacjach. Gdyby autorka postanowiła napisać tę książkę tylko i wyłącznie z punktu widzenia Pressi bądź Partridge'a to historia, którą przedstawiła, nie byłaby aż taka dobra. Cały urok tej książki skupia się wokół narracji z punktu widzenia każdego bohatera i możliwości poznania ich odczuć na temat sytuacji, która dzieje się w ich świecie. Wszystkie postacie wykreowane w tej książce są barwne i pełne prawdziwych ludzkich uczuć, przez co wydają się nam realne i niemal dotykamy ich przez kartki Nowego Przywódcy, oni natomiast łapią nas za obie dłonie, obiecują dobrą zabawę i rzeczywiście ją zapewniają, prowadząc przez całą historię i zapewniając bezpieczne dotarcie do końca tej powieści.
Może odczucia względem związku Partridge'a z Lydą i Pressi z Bradwellem dalej nie uległy zmianie - ciągle uwielbiam ich relację i cieszę się, że autorka w tej części popchnęła ich jeszcze bliżej siebie, a my z uśmiechem na twarzy mogliśmy obserwować ich rosnące uczucia. W tej części wątek miłosny miał większą wagę niż w poprzedniej ze względu na to, że nasi bohaterowie robili wiele rzeczy, myśląc o drugiej osobie. Poza tym pojawia nam się również mały trójkąt miłosny, z którym ja niestety nie potrafiłam sobie poradzić, gdyż zawsze będę kibicować tym dwóm parom, które wymieniłam. Uczucia bohaterów wpływały na ich decyzje i było to widać w tej powieści, jednak wątek miłosny wcale nie przesłonił fabuły, a jedynie był idealnym dopełnieniem całości.
Ja już od pierwszej strony dałam się pochłonąć tej historii i musiałam się bardzo opanowywać, żeby nie przeczytać jej w zastraszającym tempie. Po prostu musiałam "dawkować" Nowego Przywódcę, żeby nie przeczytać go zbyt szybko i nie żałować tego, że już skończyłam lekturę tej powieści. Akcja pędzi już od pierwszych stron, gdyż w prologu poznajemy nową bohaterkę - Wildę. To od razu sprawia, że jesteśmy coraz bardziej ciekawi czekających na nas wydarzeń i niemal połykamy książkę, delektując się każdą stroną. Autorka ma tak dobre pióro, że każdy opis, który kreuje, od razu wyświetla się w naszym umyśle, przez co mamy wrażenie, jakbyśmy mieli telewizor w głowie, na którym został wyświetlony ten cudowny film pt. Nowy Przywódca.
Pośród całego kiczu, który ostatnio zalał rynek wydawniczy tanimi schematycznymi opowiastkami i bezbarwnymi bohaterami, Nowy przywódca przypomina czytelnikom o tym, że kochają czytać książki; błyszczy barwną fabułą oraz wyróżnia się na tle innych powieści z tego gatunku. Czasami zdarzają się takie książki, o których trudno cokolwiek napisać ze względu na ogrom uczuć, które czytelnik trzyma w sobie po ich przeczytaniu. Jeśli miałabym zawrzeć całą swoją opinię w jednym zdaniu to napisałabym: Uwielbiam każdą stronę tej powieści. Właśnie dlatego z całego serca polecam tę książkę wszystkim osobom - nawet tym, które nie lubią czytać, bo jestem przekonana, że cała seria Świat po Wybuchu zmieni takie podejście do książek i sprawi, że zakochacie się w czytaniu. Nowy Przywódca jest tak samo brutalny, nieprzewidywalny i ekscytujący jak Nowa Ziemia, więc nie musicie się obawiać tego, że możecie się zawieść. Wystarczy, że w tej chwili sięgniecie po tę serię, a ja obiecuję Wam, że nie pożałujecie i spędzicie z nią wiele miłych chwil.
" - (...) Art Walrond, przyjaciel rodziny, namówił moich rodziców, żeby kupili mi psa. Powiedział, że jako jedynak potrzebuję domowego zwierzęcia. Nazwałem go Art Walrond.
- Dziwne imię dla psa.
- Byłem dziwnym dzieckiem.
- Ale kiedy Art Walrond, przyjaciel rodziny, i Art Walrond, pies, byli jednocześnie w tym samym pokoju i powiedziałeś: "Siad, Art Walrond", to który z nich siadał?
- Czy to problem filozoficzny?
- Być może".
Recenzja pochodzi z: alone-with-books.blogspot.com
"Jesteśmy nieszczęśnikami, lecz wciąż potrafimy śpiewać - a pieśni wznoszą się w nas. Tak, jesteśmy brudni i podli, ale także zdolni do zaskakującej czułości, uprzejmości, do piękna. Jesteśmy ludźmi - pełnymi wad, a jednak dobrymi, prawda?"
więcej Pokaż mimo toJulianna Baggott to ceniona przez krytykę, nagradzana autorka bestsellerów, profesor na Wydziale Sztuki Filmowej Uniwersytetu...