-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać258
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
-
ArtykułyOficjalnie: „Władca Pierścieni” powraca. I to z Peterem JacksonemKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2011-05-22
2011-12-23
Wydaje mi się, że prawie każdy słyszał już o tej sławnej serii książek pióra Charlaine Harris. Jeśli nie, to z pewnością otarła się Wam o uszy nazwa serialu nakręconego na podstawie sagi - "Czysta krew". Niektórzy uważają te powiastki za szmirę, inni się nimi zaczytują, chwaląc lekkość i wartkość akcji (Z tym akurat się zgodzę). Mając na uwadze popularność serii, stwierdziłam że coś musi w niej być i kiedy zauważyłam pierwszą część cyklu w bibliotece, zdecydowałam się ją wypożyczyć. No i koszmar się rozpoczął.
"Martwy aż do zmroku" to, można powiedzieć, "Zmierzch" dla dorosłych. Jeśli ktoś cierpi na brak doznań erotycznych lub nudę w sypialni, powieść pani Harris może być odpowiednia dla niego, a nawet przysporzyć kilku rumieńców na twarzy. Scen miłości fizycznej mamy tu bowiem pod dostatkiem. I właściwie nie uznałabym tego za minus, gdyby nie sposób, w jaki wszystkie zbliżenia między główną bohaterką a jej kochankiem zostały opisane. Nie wiem, czy którakolwiek z nas powiedziałaby ukochanemu na chwilę przed pierwszym razem: "Wiesz, skarbie, ja jestem taaaka niedoświadczona, nie spodziewaj się zbyt wiele!". Gdzie godność, gdzie wiara w siebie? Gdzie jakakolwiek subtelność? Nie ma ich. Wszystko jest podane jak na tacy, bez choćby odrobiny woalu, który w takich wypadkach byłby w dobrym guście. Dosłowność aż boli, a natężenie scen łóżkowych (czasami w odstępie pięciu stron - liczyłam!) przeraża. Według Charlaine Harris seks można uprawiać wszędzie - nawet na cmentarzu, kiedy facet wgniata cię w błoto! A co, ważne że z wampirem.
Poza wątkiem miłosnym, w "Martwym aż do zmroku" można znaleźć też ślady innej akcji. W miasteczku Bon Temps, gdzie toczy się akcja powieści, nieprzychylnie patrzy się na wszelkie rodzaje odmienności. I choć po wynalezieniu syntetycznej krwi (niezły pomysł, przyznaję) wampiry mogły wreszcie się ujawnić, nadal nie są do końca akceptowane przez społeczeństwo. Dzieje się tak w dużym stopniu przez niektóre osobniki tej "rasy", które nie przynoszą wampirom dobrej sławy, zachowując się w sposób daleko niecywilizowany. Jakby tego było mało, w miasteczku giną kobiety, które nie stroniły od bliższego kontaktu ze stworzeniami nocy. Tragizmu dopełnia także fakt, iż brat Sookie okazuje się mieć wiele wspólnego z ofiarami. Po raz pierwszy w życiu panny Stackhouse umiejętność czytania w myślach okazuje się przydatna - tylko w ten sposób może odkryć zabójcę i ochronić osoby, na których jej zależy.
Mówiąc o wampirzych sagach, nie sposób uniknąć porównań. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, wychodzi na to jednak, że w zestawieniu ze "Zmierzchem", "Martwy (...)" przegrywa. Dlaczego? Bohaterka serii Stephanie Meyer była płytka, to prawda, ale w swojej pustocie nie pobiła chyba jednak Sookie Stackhouse, której w głowie tylko miłosne igraszki, i która śmierć najbliższych przyjmuje niemalże wzruszeniem ramion. "Martwy aż do zmroku" można porównać do bezpiecznego, płytkiego jeziorka, w którym niewymagający czytelnicy mogą brodzić przez kilka godzin, nie zanurzając nóg w wodzie dalej niż do kostek.
Wydaje mi się, że prawie każdy słyszał już o tej sławnej serii książek pióra Charlaine Harris. Jeśli nie, to z pewnością otarła się Wam o uszy nazwa serialu nakręconego na podstawie sagi - "Czysta krew". Niektórzy uważają te powiastki za szmirę, inni się nimi zaczytują, chwaląc lekkość i wartkość akcji (Z tym akurat się zgodzę). Mając na uwadze popularność serii,...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-12-08
Kim jest główny bohater, Józef K.? Może być właściwie każdym z nas. Tym bardziej dotkliwe staje się wobec tego pytanie: co zrobilibyśmy na jego miejscu, gdyby któregoś ranka do naszego mieszkania wparowała grupka urzędników, by bezceremonialnie oznajmić nam, iż jesteśmy oskarżeni, choć tak właściwie nie wiemy nawet o co? Absurd, czyż nie? Tak czy inaczej, prawo jest nieubłagane - wobec tej ogromnej maszynerii, której olejem napędowym jest biurokracja, a nieodłącznym dodatkiem kłamstwo, człowiek staje się bezradny.
Nie ma się tu nad czym rozwodzić - "Proces" to po prostu bardzo dobry kawał prozy. Jeśli straciliście wiarę w lektury, tę polecam Wam z czystym sercem. Jest tu wszystkiego po trochę. Pozorna lekkość narracji i niefrasobliwość (?) niektórych bohaterów miesza się z trudnym i przygnębiającym tematem podjętym przez autora. Człowiek marionetką? Tak, jak najbardziej. Józef K. jest bezsilny wobec wyższych szczebli władzy. Podejmuje próbę obrony, która od samego początku skazana jest na niepowodzenie, właściwie tylko dlatego, że w ogóle zaistniała. Z drugiej strony, bohater ten jest także człowiekiem w gruncie rzeczy samotnym, który o pomoc musi zwracać się do obcych ludzi. Kiedy natomiast ma szansę otrzymać prawdziwe wsparcie, jest na to już za późno.
Przyznam, że "Proces" polubiłam na tyle, że z chęcią sięgnęłabym po inne pozycje Kafki. Czy to wystarczająca rekomendacja?
Kim jest główny bohater, Józef K.? Może być właściwie każdym z nas. Tym bardziej dotkliwe staje się wobec tego pytanie: co zrobilibyśmy na jego miejscu, gdyby któregoś ranka do naszego mieszkania wparowała grupka urzędników, by bezceremonialnie oznajmić nam, iż jesteśmy oskarżeni, choć tak właściwie nie wiemy nawet o co? Absurd, czyż nie? Tak czy inaczej, prawo jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-11-27
O czym jest "Granica"? Mówiąc krótko i zwięźle - o granicach. Granicach różnego rodzaju, począwszy od tych w sensie dosłownym, jak i tych tworzących się w ludzkiej psychice, pomiędzy dwojgiem ludzi, czy tych oddzielających życie od śmierci. Historia przedstawia losy kilku warstw społecznych wraz z charakterystycznymi elementami dla każdej z nich w sposób czasami do bólu dosadny. Nie ma tu miejsca na sentymenty, roztkliwianie się, czy owijanie w bawełnę. Umarło dziecko? Umarło. To normalne, przecież w tych czasach wiele niemowląt nie przeżywało trudnych warunków. Rodzina mieszka w ciemnej piwnicy, bez dostępu do bieżącej wody i dziennego światła? Och, to także nic zdumiewającego. Tak właśnie wygląda świat u Nałkowskiej. Mnie taka wizja przeraża, ale chyba po to są powieści - żeby pokazać rzeczywistość taką, jaką jest. Bez zbędnego upiększania. I tak przedstawia się narracja powieści. Trochę monotonna, jakby wyprana z uczuć.
Jednym z najważniejszych bohaterów "Granicy" jest Zenon Ziembiewicz. Młody mężczyzna, "inteligent", karmiący się marzeniami o własnych możliwościach i pragnący zmienić świat. Właściwie wszystko byłoby bez zarzutu, gdyby nie jego wyjątkowa niestałość w uczuciach i problemy z uświadamianiem sobie konsekwencji swoich decyzji, często podejmowanych pochopnie. Objawia się to głównie w kontaktach z kobietami - jedna jest dla niego zabawką, druga przelotnym romansem z litości, trzecia natomiast kandydatką na stałą partnerkę. Nie zmienia to faktu, iż Zenon zdradza swoją narzeczoną. Sama argumentacja jego zachowań jest gorzej niż żałosna. Dziewczynie umarła matka, więc... więc zaprosiłem ją do łóżka. Przecież trzeba ją było jakoś pocieszyć.
Co tu dużo mówić: są książki dobre i złe. Podział ten jednak nie zawsze jest najistotniejszy. Ważne jest bowiem, by powieść wzbudziła w czytelniku jakieś emocje. Żeby zmusiła do zastanowienia się nad czymś, może wywołała zdziwienie, zirytowanie. Choć nie uważam "Granicy" za arcydzieło literatury, to koniec końców, coś ona we mnie poruszyła. Chociażby tę cienką strunę zwaną nerwami. Były takie momenty, w których łapałam się za głowę, wściekła na tę nieczułość ukazaną na kartach powieści. To znieczulenie było wszędzie i chyba właśnie przez ten skumulowany brak jakichkolwiek uczuć, ja odczuwałam wszystkie emocje dziesięć razy bardziej. Stawiałam się na miejscu bohaterów i zastanawiałam się, co działoby się we mnie, gdybym znalazła się w takich sytuacjach jak oni. Więc może "Granica" ma sens - chociażby taki, że w przewrotny sposób sprawia, iż zaczynamy czuć. Bardziej niż kiedykolwiek.
O czym jest "Granica"? Mówiąc krótko i zwięźle - o granicach. Granicach różnego rodzaju, począwszy od tych w sensie dosłownym, jak i tych tworzących się w ludzkiej psychice, pomiędzy dwojgiem ludzi, czy tych oddzielających życie od śmierci. Historia przedstawia losy kilku warstw społecznych wraz z charakterystycznymi elementami dla każdej z nich w sposób czasami do bólu...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-11-23
To było moje trzecie spotkanie z twórczością Nicholasa Sparksa. Jak dotąd nic nie pobiło pierwszego, kiedy to miałam okazję czytać naprawdę dobrą powieść "I wciąż ją kocham". Tym razem jednak padło na "Szczęściarza".
Książka ta opowiada historię młodego mężczyzny, Logana Thiboulta, który w trakcie swojej służby wojskowej w Iraku znalazł zdjęcie pięknej, uśmiechniętej dziewczyny. Nie wiedział, kogo przedstawia fotografia, z całą pewnością jednak od momentu, gdy ją zatrzymał, szczęście zdawało się nie opuszczać go na krok. Mimo że dookoła ginęli ludzie, w tym też bliscy koledzy bohatera, on sam wychodził z wszystkich niebezpieczeństw bez szwanku. W końcu jego najlepszy przyjaciel Victor stwierdził, że musi to być talizman. Przeznaczenie. I aby zachować równowagę, Thiboult powinien odwdzięczyć się dziewczynie ze zdjęcia. Gdziekolwiek ona jest.
Kiedy służba Logana w Iraku dobiega końca, bohater wraz ze swoim wiernym owczarkiem, Zeusem, wyrusza w drogę do Hampton, gdzie według wszystkich możliwych poszlak powinna znajdować się kobieta. Co dalej? Nie będę jędzą i nie zdradzę Wam tego.
Prawdę mówiąc, powieść należy raczej do tych łatwych i przyjemnych, w których miłość czasem wydaje się być zbyt wygładzona i bezwarunkowa. Nie znaczy to jednak, że o takich pięknych uczuciach czytać nie lubimy. Choć tego typu naiwność może czasem razić, nie przeszkadza szczególnie podczas czytania. Akcja płynie gładko, choć nie obfituje specjalnie w dynamiczne wydarzenia, przeplatana jest wspomnieniami Thiboulta z Iraku. Każdy rozdział pokazuje nam spojrzenie z perspektywy innego bohatera, co niewątpliwie urozmaica lekturę. Niezaprzeczalnym plusem tej powieści jest także wątek tresowania psów - w bardzo ciepły i sympatyczny sposób autor opisuje te kochane, przyjacielskie i mądre stworzenia.
Nie sposób również zapomnieć o okładce, niezwykle nastrojowej, klimatycznej. Jedno spojrzenie na nią i człowiek przypomina sobie o złotej jesieni, która właśnie odchodzi.
Cóż więcej mogę powiedzieć? Z pewnością zdarzyło mi się czytać lepsze książki, które pozostawiały po sobie więcej refleksji, nie dawały o sobie zapomnieć. Jak jest ze "Szczęściarzem"? Myślę, że można tę powieść określić jako odpowiednią na leniwy wieczór, o ile lubimy historie o miłości (takie bardzo w stylu pana Sparksa). Sprawdza się także w autobusach - przetestowałam!
To było moje trzecie spotkanie z twórczością Nicholasa Sparksa. Jak dotąd nic nie pobiło pierwszego, kiedy to miałam okazję czytać naprawdę dobrą powieść "I wciąż ją kocham". Tym razem jednak padło na "Szczęściarza".
Książka ta opowiada historię młodego mężczyzny, Logana Thiboulta, który w trakcie swojej służby wojskowej w Iraku znalazł zdjęcie pięknej, uśmiechniętej...
2011-11-14
2011-11-11
Podejrzewam, że nie sięgnęłabym po tę książkę, gdyby nie nazwisko autorki. Mając dwanaście lat, zaczęłam czytać "Pamiętnik księżniczki" i inne powiastki dla nastolatek pióra Meg Cabot i muszę przyznać, że naprawdę mi się wtedy podobały. Do dziś mam do nich sentyment, dlatego, kiedy natknęłam się na "Nienasyconych" w bibliotece, postanowiłam zobaczyć, co też teraz proponuje pani Cabot.
Ostatnimi czasy literatura dla młodszych odbiorców płci żeńskiej jest przepełniona mistycznymi, ponad-naturalnymi istotami, zwykle obdarzonymi nieprzeciętną urodą, a czasem także inteligencją (podkreślam: czasem). Ta moda zapoczątkowana przez wybuch popularności sagi "Zmierzch" trwa do dziś. Anioły, wampiry, wilkołaki... Wszystko, czego dusza zapragnie. Teraz także i pani Cabot zdecydowała się obsadzić akcję swojej powieści w realiach XXI-wiecznego Manhattanu zdominowanego przez wampiry. Brzmi jak odgrzewany obiad? No cóż, po części chyba nawet faktycznie tak jest.
Meena Harper wydaje się całkiem normalną kobietą, która stara się zapewnić sobie jak najdogodniejsze życie. Zmaga się z problemami w pracy, a także nieudanym życiem miłosnym. Ma brata-nieroba, który siedzi jej na karku, irytujących sąsiadów, sympatycznego psa i... dar, który pozwala jej przewidzieć śmierć ludzi, których spotyka. Niejednokrotnie uratowała przyjaciół od opuszczenia tego ziemskiego padołu, ale często bywało też tak, że ludzie nie wierzyli w jej zdolności. Niemniej, życie Meeny zmienia się w momencie, kiedy kobieta wychodzi na spacer ze swoim pupilem i zostaje zaatakowana przez kolonię nietoperzy. Na całe szczęście, nagle pojawia się - niczym rycerz na białym koniu - przystojny mężczyzna, który zakrywa bohaterkę swoim ciałem. Oboje wychodzą z ataku bez szwanku, a przeznaczenie sprawia, że spotykają się jeszcze raz...
Właściwie cała historyjka przedstawiona w "Nienasyconych" jest ciekawa o tyle, że występuje w niej szereg odniesień do faktów z życia Vlada Palownika, zwanego też Draculą, jego żony i synów. Gdzieś na drugim planie zarysowuje się sylwetka walecznej Joanny d'Arc, potem mamy symbolikę smoka i kilka innych sympatycznych elementów, które sprawiają, że powieść nie jest aż tak porażająco płytka. Nie jestem pewna, czy tytuł ten można nazwać szaleńczo wciągającym, ale z pewnością spędziłam na jego lekturze parę przyjemnych godzin.
Oczywiście wydawnictwo Amber nie byłoby wydawnictwem Amber, gdyby w książce nie pojawiło się całe mnóstwo błędów: literówek, złych odmian wyrazów, brakujących liter... Aż wierzyć się nie chce, że korektę przeprowadzały dwie osoby (Jolanta Kucharska i Elżbieta Steglińska) i nie były w stanie tych błędów zauważyć oraz poprawić. Takie usterki znacznie zmniejszają komfort czytania i niejednokrotnie przyprawiają o zaawansowane zirytowanie. O czytelnika trzeba dbać!
Słowem podsumowania: "Nienasyceni" to nie powieść, bez której nie możemy żyć, ale z pewnością jest trafnym wyborem na chwilę oddechu pomiędzy cięższymi lekturami. Meg Cabot jak zwykle podarowała swoim odbiorcom lekką, dowcipną książkę, która dodatkowo obfituje w zabawne anegdotki i drobne fakty historyczne, a poza tym opowiada przyzwoitą historię. To już chyba coś, skoro nawet ja zniosłam paplaninę o seksownych wampirach. ;)
Podejrzewam, że nie sięgnęłabym po tę książkę, gdyby nie nazwisko autorki. Mając dwanaście lat, zaczęłam czytać "Pamiętnik księżniczki" i inne powiastki dla nastolatek pióra Meg Cabot i muszę przyznać, że naprawdę mi się wtedy podobały. Do dziś mam do nich sentyment, dlatego, kiedy natknęłam się na "Nienasyconych" w bibliotece, postanowiłam zobaczyć, co też teraz proponuje...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-10-21
Cały czas pamiętam jeszcze moje ostatnie spotkanie z twórczością Stefana Żeromskiego - koniec drugiej klasy liceum, modernizm, "Ludzie bezdomni". Zdaje się, że wymiękłam po trzydziestu stronach. Wyobraźcie więc sobie moje obawy przed sięgnięciem po kolejną lekturę tego autora, tym razem już pochodzącą z epoki XX-lecia międzywojennego, mając na uwadze poprzednie niezbyt sympatyczne doświadczenia. Mój entuzjazm i moje zaskoczenie były o tyle większe, że zupełnie nie spodziewałam się tak przyjemnej lektury, jaką się "Przedwiośnie" ostatecznie okazało.
O co właściwie chodzi w "Przedwiośniu"? To powieść podzielona na trzy części, bardzo zróżnicowane, z których każda przedstawia inny etap życia głównego bohatera, Cezarego Baryki oraz inny wątek główny. W pierwszej, zatytułowanej "Szklane domy", poznajemy korzenie Czarka, jego rodziców, rodzinne miasto. Młody Baryka jest krnąbrny i buntowniczy, nie przejmuje się szkołą, wysługuje się schorowaną matką i myśli, że tak być powinno. Niedługo potem w Rosji, gdzie mieszka, wybucha rewolucja i cały jego świat zostaje wywrócony do góry nogami. W następnych częściach mamy możliwość śledzenia losów Cezarego już na ziemiach polskich, gdzie bohater przeżywa swoje największe romanse, a później także obserwujemy w pełni dorosłego już mężczyznę, który wraca na studia medyczne do Warszawy - wszystko to na tle opisów rodzącego się komunizmu.
Z czystym sumieniem przyznaję, że można tę powieść przeczytać bez większego problemu. Fakt, chwilami bywa nużąca (szczególnie początek i koniec), za to druga część, "Nawłoć", naprawdę wciąga. Wątek romansowy jest ciekawie poprowadzony i z zapałem czyta się o kolejnych przygodach Cezarego, który na kobiety działa jak magnes. Niezbyt często w naszych szkolnych lekturach możemy spotkać takich "lowelasów", jak to powiedziała jedna z moich koleżanek z klasy. ;)
I wiecie co? Wydaje mi się, że gdyby Stefan Żeromski pokusił się o napisanie drugiej części "Przedwiośnia", sięgnęłabym po tę książkę, żeby zobaczyć, jak dalej potoczyły się losy Czarusia Baryki. Niestety, ta powieść była ostatnim dziełem autora. Cóż, dla niektórych może i na szczęście.
Cały czas pamiętam jeszcze moje ostatnie spotkanie z twórczością Stefana Żeromskiego - koniec drugiej klasy liceum, modernizm, "Ludzie bezdomni". Zdaje się, że wymiękłam po trzydziestu stronach. Wyobraźcie więc sobie moje obawy przed sięgnięciem po kolejną lekturę tego autora, tym razem już pochodzącą z epoki XX-lecia międzywojennego, mając na uwadze poprzednie niezbyt...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-10-18
Jak niejednokrotnie już zdarzało mi się wspominać, nie jestem szczególną fanką twórczości literackiej polskich autorów. Marek Krajewski to jednak persona, której kryminały zostały przetłumaczone nawet na język angielski (W Empiku angielskie przekłady można kupić taniej niż oryginalną polską wersję), a i w Polaczkowie to pisarz dość uznany, co więcej, nazywany często pionierem kryminału (Choć pamiętać należy, że pierwsze miejsce chyba wciąż okupuje nieśmiertelna pani Chmielewska). Wobec tego, hańbą byłoby dla mnie przejść obojętnie obok skromnego tomu, który spoglądał na mnie nieśmiało, ale i zachęcająco zarazem z półki w szkolnej bibliotece.
Od samego początku książka zaskarbiła sobie moją sympatię tym, że nie była do przesady polska. Nie spotkałam się tu z udziwnionym szykiem zdań, który często stosują nasi rodzimi pisarze (chociażby ostatnio recenzowana przeze mnie pani Szwaja). Może zasługę należy przypisać wykształceniu autora, który ukończył studia na kierunku filologii klasycznej; w każdym razie, styl, jakim posługuje się Krajewski, przypadł mi do gustu, jako klarowny i, nazwijmy to, "międzynarodowy". Język ten nie odbiegał w niczym od przekładów z angielskiego czy niemieckiego, które z przyjemnością czytam. Co więcej, akcja - choć właściwie obsadzona na ziemiach polskich - dzieje się w niemieckim Wrocławiu oraz we Lwowie. Taka perełka - oprócz kilku do bólu polskich imion, cały wydźwięk książki był raczej "europejski". Masz ci los, za grosz nie jestem patriotką.
Ale do rzeczy, mili państwo. Lata trzydzieste dwudziestego wieku. Wydarzenia "Głowy Minotaura" oscylują wokół tytułowej postaci. Zostają znalezione ciała zgwałconych i brutalnie okaleczonych dziewic. Wszystko wskazuje na to, że morderca wyszarpuje zębami policzki swoich ofiar. Brzmi wystarczająco groźnie? Cóż, właściwie w czasie lektury nie będziemy się bać. Wiele wydarzeń skupia się na życiu dwóch głównych bohaterów - Eberharda Mocka i Edwarda Popielskiego, którzy będą musieli połączyć swoje siły w walce z nieuchwytnym Minotaurem. Śledztwo, niemniej, pozostaje ważne, tym bardziej, że w pewnym momencie dotyka Popielskiego bezpośrednio. Być może złoczyńca nie działa sam...
Lekturę urozmaicają częste łacińskie sentencje, używane w dialogach przez głównych bohaterów - pasjonatów filologii klasycznej (dobra motywacja, by nauczyć się kilka słów tego elitarnego języka), a klimatu książce dodają niewątpliwie ciekawe opisy mrocznych zakamarków Breslau i Lwowa. Co więcej, pisarz wykonał kawał dobrej roboty, wkładając w usta swoich pobocznych bohaterów zabawną niejednokrotnie gwarę.
Właściwie "Głowa Minotaura" mną nie wstrząsnęła, nie wywarła na mnie większego wrażenia. Mimo to, lektura tego kryminału należała do całkiem przyjemnych. Prawdopodobnie sięgnę jeszcze kiedyś po kolejny tytuł tego autora, chociażby "Erynie", które zyskały tak wiele pozytywnych opinii. A słowem zakończenia pozwolę sobie wtrącić, że dzięki takim pisarzom jak Krajewski, zaczynam odzyskiwać wiarę w to, iż polskie książki można czytać z równą przyjemnością, jak te autorstwa naszych zachodnich sąsiadów.
Jak niejednokrotnie już zdarzało mi się wspominać, nie jestem szczególną fanką twórczości literackiej polskich autorów. Marek Krajewski to jednak persona, której kryminały zostały przetłumaczone nawet na język angielski (W Empiku angielskie przekłady można kupić taniej niż oryginalną polską wersję), a i w Polaczkowie to pisarz dość uznany, co więcej, nazywany często...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-09-26
2011-09-20
Do książek, których grupą docelową są dziewczęta w wieku od 13 do 16 lat, zazwyczaj odnoszę się dość sceptycznie, jako że często bywają tendencyjne, jednak kiedy w ręce wpadł mi "Mroczny sekret", pierwsza część trylogii Magiczny Krąg, postanowiłam zaryzykować. No bo co mi szkodzi? Dobrze wiedzieć, co dziewczątka teraz czytają. I właściwie tej decyzji nie żałuję.
Akcja rusza z kopyta już na samym początku, kiedy Gemma, główna bohaterka, traci matkę w tajemniczych okolicznościach. Dlaczego kobieta odebrała sobie życie i w jakim celu przekazała córce swój wisior? Na odpowiedzi szesnastoletnia Gemma Doyle będzie musiała poczekać. A zjawią się - jak to mają w zwyczaju - w najmniej spodziewanym momencie. Życie, które dziewczyna prowadziła w Indiach, powoli zaczyna łączyć się z tym w Londynie. Bo tutaj właśnie wszystko się zaczęło.
Alternatywne światy występują w literaturze nie od dziś, ale ujęcie innej rzeczywistości w wykonaniu Libby Bray także zasługuje na odrobinę uwagi. Całą książkę dobrze i szybko się czyta. Styl w większości można określić jako przystępny, momentami potoczny, choć zdarzają się również elementy bardziej wysublimowanych opisów (w tym zgrabnie napisane zakończenie).
W "Mrocznym sekrecie" (Nie zniechęcajcie się tandetną nazwą) znajdziemy po trochu akcji, tajemnicy, rutyny, miłości i mistycyzmu. Na dobrą sprawę jest tu wszystko, czego można wymagać od niezobowiązującej lektury na pochmurne popołudnie. Powieść ta nie wgniecie Was w podłogę, raczej też nie wyciśnie łez, ale w ciekawy sposób pokaże, że w każdym z nas jest odrobina magii, która - odpowiednio wykorzystana - pomaga nam pokonywać swoje słabości.
Do książek, których grupą docelową są dziewczęta w wieku od 13 do 16 lat, zazwyczaj odnoszę się dość sceptycznie, jako że często bywają tendencyjne, jednak kiedy w ręce wpadł mi "Mroczny sekret", pierwsza część trylogii Magiczny Krąg, postanowiłam zaryzykować. No bo co mi szkodzi? Dobrze wiedzieć, co dziewczątka teraz czytają. I właściwie tej decyzji nie żałuję.
Akcja...
2011-09-05
Oto książka, nad którą nie będę się długo rozwodzić, bo i sama powiastka jest niezwykle zwięzła. Może to ze względów ekonomicznych (Tusz jest drogi, drukarnie życzą sobie sowitych wynagrodzeń, a i za dużo drzew wycinać nie można), a może taka po prostu była koncepcja. W każdym razie ten prezent z okazji Światowego Tygodnia Książki 2011 zapewnił mi trzy godziny całkiem niezłej zabawy.
Od razu zaznaczę, że było to moje pierwsze spotkanie z prozą Moniki Szwai. Jej pozostałe książki kojarzę tylko z ciekawej, bo modernistycznej, ale i wesołej zarazem szaty graficznej. Jeśli ktoś nie miał do tej pory kontaktu z autorką i obawia się "kupowania kota w worku", tego typu prezenty naprawdę się sprawdzają. "Nie dla mięczaków" to, jak sądzę, jedynie próbka możliwości pisarki, zawężona do niecałych stu stron (choć czcionka jest mikroskopijna, więc trochę treści jednak jest) lekkiej historyjki, w sam raz do autobusu. Koniec końców, przyznam, że zainteresowałam się innymi książkami Szwai i poważnie rozważam zakup jednej z nich.
Wróćmy jednak do tematu przewodniego - o czym tak właściwie opowiada ta powieść? Jest to z pozoru może banalna historia czterdziestoletniego Piotra Voigta, który wyzwoliwszy się z szponów toksycznego małżeństwa, zaczyna żyć na nowo. Nie długo jednak trwa jego beztroska egzystencja wesołego kawalera, bowiem już w dniu zakończenia sprawy rozwodowej spotyka kobietę - pozornie szarą i nieciekawą. Nazywa ją Myszka, jednak już chwilę później uświadamia sobie, że źle ocenił nową znajomą. To nadal nie koniec niespodzianek. Bo kiedy pewien młodzieniec zapuka do drzwi Piotra, zmieni się wszystko.
Nie oczekiwałam od "Nie dla mięczaków" zbyt wiele, ale też się nie zawiodłam. Opowiastka całkiem przypadła mi do gustu, szczególnie, że w optymistyczny sposób pokazała, że koniec może oznaczać także początek, a niesłuszne uprzedzenia można wyleczyć odrobiną dialogu i chęci zrozumienia. Jedynym elementem, który od czasu do czasu mnie drażnił (właśnie dlatego nie przepadam za polskimi autorami, bo nagminnie im się to zdarza), był dziwaczny język, niewiele mający wspólnego z powszechną gramatyką. Mogę to jednak wybaczyć, bo chwilami te dość nieskładne dialogi bywały zabawne - taka mała rekompensata.
Jeśli macie w domu tę książkę, wrzućcie ją do torby albo plecaka. Z pewnością umili Wam jazdę pociągiem albo autobusem, a być może sprawdzi się nawet w poczekalni u lekarza czy na długiej przerwie w szkole. Niby nic, a poprawia nastrój.
Oto książka, nad którą nie będę się długo rozwodzić, bo i sama powiastka jest niezwykle zwięzła. Może to ze względów ekonomicznych (Tusz jest drogi, drukarnie życzą sobie sowitych wynagrodzeń, a i za dużo drzew wycinać nie można), a może taka po prostu była koncepcja. W każdym razie ten prezent z okazji Światowego Tygodnia Książki 2011 zapewnił mi trzy godziny całkiem...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-09-04
Zachęcające hasła na okładce to jeszcze nie wszystko. Dreszcz? Serce w gardle? Nic z tych rzeczy nie przytrafiło mi się w trakcie czytania "Chemii śmierci", rzekomo wstrząsającego kryminału z wyjątkowym głównym bohaterem. Ani powieść nie była szczególnie straszna, ani doktor David Hunter specjalnie nie wyróżniał się na tle innych postaci literackich. Może już zbyt wiele książek o takiej tematyce przeczytałam, a może rację mają ci, którzy mówią, że to Skandynawowie są mistrzami gatunku.
Byłabym jednak niesprawiedliwa, gdybym napisała, że "Chemia śmierci" jest słaba. Powiedzmy, że to niezła książka dla kogoś, kto dopiero rozpoczyna przygodę z kryminałami i chce na pierwszy ogień zabrać się za coś, na czym się nie zawiedzie. Na dobrą sprawę jest tu wiele zwrotów akcji, znajdziemy też opisy aktów okrucieństwa - wydawałoby się, że to wszystko, co powinien mieć dobry kryminał. Problem jednak tkwi w tym, że spora część "niespodzianek" nie okazała się dla mnie zaskoczeniem, bo albo już o wiele wcześniej przeczuwałam, że coś śmierdzi, albo zwyczajnie się domyślałam. Obawiam się, że może to być syndrom zapalonego mola książkowego i początkującego pisarza amatora w jednym - zwyczajnie podłapuje się system tkania fabuły i można go z łatwością przewidzieć. Trochę to przykre, bo odejmuje spory fragment tej przyjemności, kiedy nagle w trakcie lektury robimy wielkie oczy i nie możemy uwierzyć w to, co właśnie przeczytaliśmy (Takie reakcje zdarzają mi się tylko, kiedy czytam Dana Browna).
Pozwólcie, że na chwilkę przeniosę się do bardziej technicznych zagadnień. Styl Simona Becketta nie wyróżnia się niczym szczególnym, jest jednak na tyle gładki i klarowny, że całą książkę sprawnie i przyjemnie się czyta. Czasem można nawet natrafić na opis przyrody, co nie jest zbyt częstym elementem kryminałów, więc wobec tego przyznaję plus dla autora. Co więcej, podobały mi się nie za długie rozdziały, które pozwalają na "czytanie z doskoku", bez obawy, że zapomnimy, w jakim momencie skończyliśmy lekturę. Również wart uznania jest fakt, że (co tak podobne do wydawnictwa Amber) w tym wydaniu nie znalazłam żadnych literówek.
Cóż więcej mogę powiedzieć? Niektórzy rozpływają się nad książkami Becketta, choć ja się do tego grona nie zaliczam. Jedyne, co mogę wam poradzić, to abyście przekonali się sami, na ile "Chemia śmierci" przypadnie Wam do gustu. Gwarantuję, że nie będzie to czas zmarnowany. W najgorszym wypadku dowiecie się kilku ciekawych rzeczy na temat rozkładu ludzkiego ciała. Chyba przyznacie, że to interesujące zagadnienie?
Zachęcające hasła na okładce to jeszcze nie wszystko. Dreszcz? Serce w gardle? Nic z tych rzeczy nie przytrafiło mi się w trakcie czytania "Chemii śmierci", rzekomo wstrząsającego kryminału z wyjątkowym głównym bohaterem. Ani powieść nie była szczególnie straszna, ani doktor David Hunter specjalnie nie wyróżniał się na tle innych postaci literackich. Może już zbyt wiele...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-08-29
Już jakiś czas temu zastanawiałam się nad fenomenem książek o książkach. Co takiego w sobie mają, że połyka się je w mgnieniu oka? Może to czający się cień tajemnicy, dawno zapomnianej historii, hipnotyzującej legendy... A może właśnie Cień Wiatru? Tę niezwykłą moc zrozumie najpewniej jedynie prawdziwy mol książkowy, a szczęśliwym trafem tak się złożyło, że ja do tego grona należę. Cóż, z takimi książkami jest trochę tak, jakby w pewnym stopniu czytało się o samym sobie. "Cień wiatru", dzieło sławnego Carlosa Ruiza Zafóna, to powieść, po którą już dawno miałam zamiar sięgnąć. Czekała na półce ponad rok, by wreszcie dostać się w moje ręce. Teraz znów powędruje na swoje miejsce, może z nadzieją na rychłe spotkanie z kolejnym czytelnikiem, bo to taka książka, którą z chęcią innym polecę.
Muszę mimo wszystko przyznać, że nie od razu poczułam klimat i pozwoliłam się uwieść tej powieści. Owszem, czytało się przyjemnie i dość gładko, jednak wciąż nie byłam zachwycona. Drażniły mnie dziwne kontrasty - większość słów była starannie dobrana, brzmi dość górnolotnie, wyszukanie, dlatego tak bardzo raziły przypadkowe wulgaryzmy pojawiające się nagle, bez zapowiedzi, w połowie eleganckiego dialogu. Sądzę, że realizm wypowiedzi można budować w bardziej delikatny sposób. Nie do końca podzielam także zachwyt nad rzekomą magią samej Barcelony - po prostu mnie nie urzekła. Ani sposób opisania, ani zdjęcia ją obrazujące (Może z wyjątkiem jednego, zamieszczonego na sto trzydziestej piątej stronie, ukazującym przepiękne okna wykuszowe z witrażami).
Co się tyczy bohaterów, znajdzie się tu kilka perełek. Jedną z najbardziej charakterystycznych postaci jest Fermin Romero de Torres, człowieczek w okolicach pięćdziesiątki, niezwykle zdolny aktor, a przy tym postać dowcipna, zaradna i na swój sposób przebiegła. Nie ma dla niego zadania nie do wykonania, ani tajemnicy, której nie da się rozszyfrować. Przy tym zachowuje się, nazwijmy to, po ludzku. Z nadwyżką docenia kobiece uroki, co balansuje jego lojalność wobec Daniela, głównego bohatera. Na drugim biegunie mamy inspektora Fumero, mężczyznę bezwzględnego i ogarniętego żądzą mordu, który zdaje się odbierać ludziom życie dla samej przyjemności zabijania. Jak widać, "Cień Wiatru" pokazuje nam postaci, które można polubić i takie, jakie zasługują tylko na nienawiść lub obrzydzenie.
Jeśli macie ochotę na przygodę z piękną, choć momentami dość leniwą historią, sięgnijcie po "Cień Wiatru", o ile jeszcze go nie przeczytaliście. To z pewnością gratka dla każdego, kto kocha czytać i pisać książki, a także wie, czym jest trudna miłość, wieloletnia nienawiść lub chce się dowiedzieć, jakie zezwierzęcenie może powodować u ludzi wojna. Zakończenie powieści nie zaskoczyło mnie zupełnie, ale spodobało na tyle, że nabrałam chęci, by przeczytać także "Grę Anioła", kolejną książkę Zafóna. Nie zastanawiajcie się długo, bo wściubić nos do Cmentarza Zapomnianych Książek naprawdę warto!
Już jakiś czas temu zastanawiałam się nad fenomenem książek o książkach. Co takiego w sobie mają, że połyka się je w mgnieniu oka? Może to czający się cień tajemnicy, dawno zapomnianej historii, hipnotyzującej legendy... A może właśnie Cień Wiatru? Tę niezwykłą moc zrozumie najpewniej jedynie prawdziwy mol książkowy, a szczęśliwym trafem tak się złożyło, że ja do tego grona...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-08-19
Nigdy nie oglądałam serialu "Teraz albo nigdy!", ale sama koncepcja opublikowania książki napisanej przez telewizyjną bohaterkę zaciekawiła mnie na tyle, że gdy zobaczyłam egzemplarz w bibliotece, postanowiłam go wypożyczyć. Nie oczekiwałam zbyt dużo, a tym samym nie zawiodłam się.
Młoda dziennikarka Anna Białecka mieszka razem z ukochanym, Wiktorem. Razem pracują w tej samej redakcji. On jest uznanym fotografem uwieczniającym porażki gwiazd, a ona gra rolę dziewczynki na posyłki. Wszystko zaczyna się zmieniać, gdy Ania wpada na pomysł przeprowadzenia wywiadu z Glorią Grey, ikoną kina, która pilnie strzeże swojej prywatności. Mogłoby się wydawać, że teraz w życiu głównej bohaterki rozpocznie się era sukcesów, jednak rzeczywistość pokaże, że będzie inaczej.
Cóż, brzmi jak historyjka, których wiele już zostało opowiedzianych? W gruncie rzeczy to prawda. "Kaktus w sercu" nie jest powieścią rewolucyjną, wnoszącą do literatury powiew świeżości. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Cała książka ma jednak miłą atmosferę, a styl, choć nie najwyższych lotów, jest całkiem przystępny i całość przyjemnie się czyta. Pojawia się kilka literówek i zgubionych znaków przestankowych, ale równoważy to mała objętość, która nie pozwala na nudę.
Jeśli więc macie chęć na krótki odpoczynek od ambitnych cegieł, "Kaktus w sercu" sprawdzi się bardzo dobrze. Główna bohaterka da się lubić, rozdziały nie są szczególnie długie, akcja szybko brnie do przodu, a nawet znajdzie się trochę dłuższych opisów. Miły przerywnik na dwa dni.
Nigdy nie oglądałam serialu "Teraz albo nigdy!", ale sama koncepcja opublikowania książki napisanej przez telewizyjną bohaterkę zaciekawiła mnie na tyle, że gdy zobaczyłam egzemplarz w bibliotece, postanowiłam go wypożyczyć. Nie oczekiwałam zbyt dużo, a tym samym nie zawiodłam się.
Młoda dziennikarka Anna Białecka mieszka razem z ukochanym, Wiktorem. Razem pracują w tej...
2011-08-17
Proces czytania tej książki w moim przypadku można zasadniczo podzielić na dwa etapy. Pierwszy z nich trwał przez około dwa tygodnie i minął pod hasłem "O mój Boże, za jakie grzechy muszę to czytać?". Kolejny natomiast trwał zaledwie kilka dni i okazał się być o niebo bardziej przyjemny od pierwszego. Teraz, kiedy cały proces już się zakończył, jestem postawiona przed trudnym zadaniem oceny - bo jak sprawiedliwie osądzić coś tak rozchwianego, jak powieść pod tytułem "Odd Thomas"?
Jeśli ktoś z Was czytał tę książkę, to być może wie, o czym mówię. Sugerując się opisem z tyłu okładki, pomyślałam, że będzie to naprawdę świetna historia - tajemnicza i trzymająca w napięciu. Przeczytawszy kilka pierwszych stron, zauważyłam ciekawy styl autora, dowcipny i lekki. Szybko jednak ta pozorna lekkość przerodziła się w uczucie, że czytam wypociny niezbyt inteligentnego człowieka, którego żarty stylizowane na Forresta Gumpa prędko przestają śmieszyć. No bo jak to ma być? Zamiast rzekomej powieści plasującej się "pomiędzy Cobenem, Kingiem, a ", dostałam gniot, którego nie da się czytać. Mniej więcej pierwszych dwieście pięćdziesiąt stron książki było o niczym.
I tak oto dotarłam do etapu drugiego, gdzie akcja powieści przyspiesza i nareszcie dzieje się coś ciekawego. Pojawiają się także psychologiczne opisy, czasem zakrawające o kiczowaty patos, ale w gruncie rzeczy o wiele lepsze niż Groomowski humor. Szczególnie interesująca okazała się matka głównego bohatera - kobieta, która nie radzi sobie z własnym życiem, nie widzi sensu bytu, nienawidzi swojego syna i izoluje się od świata. Ta postać była tak diametralnie inna od pozostałych, że niejednokrotnie miałam nawet wrażenie, jakby późniejsze fragmenty książki zostały napisane przez inną osobę - bardziej dojrzałą, sięgającą głębiej i widzącą więcej. Jeśli to zabieg mający na celu pokazać metamorfozę głównego bohatera, to raczej skończył się on fiaskiem.
Im dalej w las, tym - o dziwo - lepiej. Samo zakończenie zaskoczyło mnie, choć już wcześniej spotkałam się z podobnym motywem (serial "Zaklinacz dusz"). Nadal jednak uważam, że autor skończył książkę w ciekawy sposób, a co więcej, wzruszający. Wiem, że istnieją kolejne części przygód Odda Thomasa, jednak nie sądzę, abym się na nie skusiła. Ta jedna powieść wystarczy mi jako próbka twórczości Deana Koontza.
Proces czytania tej książki w moim przypadku można zasadniczo podzielić na dwa etapy. Pierwszy z nich trwał przez około dwa tygodnie i minął pod hasłem "O mój Boże, za jakie grzechy muszę to czytać?". Kolejny natomiast trwał zaledwie kilka dni i okazał się być o niebo bardziej przyjemny od pierwszego. Teraz, kiedy cały proces już się zakończył, jestem postawiona przed...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-07-31
O "Tajemnicy Brokeback Mountain" usłyszałam dość dawno, później natknęłam się na wiele pozytywnych recenzji publikowanych na blogach, jednak nigdzie nie mogłam znaleźć książki. Pewnie dlatego zdecydowałam najpierw obejrzeć filmową adaptację, która - moim zdaniem - była fenomenalna.
Mając ciągle w głowie obraz tego cudownego i wzruszającego filmu, zdziwiłam się nie na żarty, kiedy przeczytałam kilka pierwszych stron opowiadania o tym samym tytule. Gdzie ta subtelność, pomyślałam sobie, krzywiąc się niejednokrotnie przy opisach cuchnącej spermy i potu. Nie spodobały mi się także okropne błędy ortograficzne, jakie pojawiały się w listach głównych bohaterów - wiem, że autorka chciała zwyczajnie przedstawić ludzi z krwi i kości, którzy nie otrzymali odpowiedniej edukacji, żyją w zaściankowym środowisku i nie mają wielkich aspiracji, no ale... znów muszę zrzucić winę na film - tam wszystko wyglądało o niebo lepiej.
O ile początek opowiadania zupełnie nie przypadł mi do gustu, ostatnie strony naprawdę mnie poruszyły. Zadziwiająca była trwałość uczucia, które połączyło Ennisa del Mara i Jacka Twista; choć w oczach ludzi nie miało ono prawa bytu, ci dwaj mężczyźni kochali się miłością zdolną przetrwać wiele porażek i przeciwności losu.
Należy się też plus dla autorki, która poruszyła trudny, kontrowersyjny temat homoseksualizmu i homofobii, a tym samym może otworzyła niektórym oczy na to, że miłość jest piękna sama w sobie - nieważne, czy mężczyzny do kobiety, czy mężczyzny do drugiego mężczyzny. Dlaczego mamy potępiać innych za chęć bycia szczęśliwym i dawania szczęścia? Czy człowiek jest gorszy tylko dlatego, że ulokował swoje najgłębsze uczucia w osobie tej samej płci? Miłość zawsze była uniwersalna. Nikt nie przeżyje życia za kogoś innego. I to chyba z tego powodu tak ważne jest, abyśmy zawsze postępowali przede wszystkim w zgodzie ze samym sobą, zamiast zamartwiać się tym, co ktoś może o nas pomyśleć.
Niestety, w realiach, w jakich przyszło żyć Ennisowi i Jackowi, nie tak łatwo było powiedzieć otwarcie "Tak, jestem gejem. Dobrze mi z tym."... Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Na świecie zawsze znajdzie się ktoś, kto uważa, że ma prawo osądzać i wymierzać sprawiedliwość. "Jesteś gejem? Taka ciota jak ty nie będzie stąpać po ziemi.". Stwierdzę tylko ze smutkiem - na głupotę niektórych zwyczajnie nic nie możemy poradzić.
O "Tajemnicy Brokeback Mountain" usłyszałam dość dawno, później natknęłam się na wiele pozytywnych recenzji publikowanych na blogach, jednak nigdzie nie mogłam znaleźć książki. Pewnie dlatego zdecydowałam najpierw obejrzeć filmową adaptację, która - moim zdaniem - była fenomenalna.
Mając ciągle w głowie obraz tego cudownego i wzruszającego filmu, zdziwiłam się nie na...
2011-07-30
"Bez skrupułów" nie jest typową powieścią, a właściwie zbiorem dwóch krótszych historii kryminalnych z romansem w tle (A może odwrotnie?). Oba teksty pochodzą z początków kariery pisarskiej Tess Gerritsen i w niewielkim stopniu przypominają poziom, jaki dziś prezentuje autorka.
Na pierwszy ogień idzie "Z zimną krwią". Prawdę mówiąc, ta historyjka to małe nieporozumienie. Bohaterowie zachowują się w przewidywalny sposób, a to, że się zejdą, staje się oczywiste już od pierwszych stron. Denerwowały mnie trochę problemy Niny i Sama - każde z nich kochało tego drugiego, a żadne nie chciało się przyznać. Taka dziecinna zabawa rodem z podstawówki. Poza tym na drugim planie rysuje się wątek sensacyjny: w mieście grasuje bombiarz. Powiedzmy, że ta opowieść jest w gruncie rzeczy dość ciekawa, czyta się ją szybko, jednak nijak się ma do naprawdę wciągających książek, jakie Tess pisze od czasów "Dawcy".
Sytuacja ma się lepiej w drugiej powieści o tytule "Czarna loteria". Nareszcie pierwsze skrzypce gra wątek kryminalny, a sama akcja jest obsadzona w środowisku lekarzy (To Littleveronica lubi najbardziej). Styl pisania widocznie uległ poprawie - książka została wydana sześć lat później niż "Z zimną krwią". Wydarzenia płyną wartko, wątki ładnie się nawarstwiają, tworząc naprawdę niezłą historię, którą czyta się z przyjemnością i zainteresowaniem. Przyznam, że nawet romans jakoś strasznie mnie nie odrzucił w tym przypadku, choć wyczułam pewną schematyczność, wyraźnie korespondującą z wcześniej opisaną powieścią.
Zostaje mi powiedzieć, że ten tytuł może spodobać się fanom Tess Gerritsen, którzy chcieliby zobaczyć, jak ewoluował jej styl pisania i uwierzyć, że nawet z drugorzędnych pisarzy mogą wyrosnąć naprawdę wspaniali autorzy. Polecam drugą powieść... A pierwsza? Cóż, można ją sobie jednak darować. Zdecydowanie wolę thrillery medyczne w wykonaniu Tess. Romanse są "takie sobie".
"Bez skrupułów" nie jest typową powieścią, a właściwie zbiorem dwóch krótszych historii kryminalnych z romansem w tle (A może odwrotnie?). Oba teksty pochodzą z początków kariery pisarskiej Tess Gerritsen i w niewielkim stopniu przypominają poziom, jaki dziś prezentuje autorka.
Na pierwszy ogień idzie "Z zimną krwią". Prawdę mówiąc, ta historyjka to małe...
2011-07-25
Wraz z ukończeniem lektury drugiej części trylogii Millennium naszła mnie myśl: szkoda, że nie przeczytamy już żadnej nowej książki Larssona. Dlaczego zdolni ludzie muszą odchodzić zbyt szybko? Cóż, w chwilach wolnych od rozmyślania na ten temat polecam wszystkim sięgnąć po powieści szwedzkiego autora, którego dorobek, choć w istocie niewielki, wart jest poznania.
Rok po wydarzeniach z pierwszej części znów spotykamy Lisbeth Salander. Zauważamy jednak pewną różnicę - dziewczyna zaczyna się zmieniać. Nowy wygląd, piękne mieszkanie, wreszcie życie na wysokim poziomie. W głębi duszy ta genialna researcherka musi jednak najpierw zmierzyć się z własnymi demonami, wspomnieniami z przeszłości, które wciąż żyją. W sensie dosłownym.
Mikael Blomkvist natomiast zagłębia się w kwestie traffickingu, czyli zjawisku handlu kobietami, na temat którego książka ma zostać wydana pod szyldem Millennium. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że jej autor zostaje zamordowany, a wraz z nim jego dziewczyna. Dowody z miejsca zbrodni jednoznacznie wskazują przestępcę, Blomkvist jednak wie, że prawda jest inna. W takim razie dlaczego młody Svensson zginął? Jego książka w dość niewygodny sposób ujawniała kilka nazwisk. Pytanie pozostaje: kto chciał zatuszować niewygodne fakty?
Styl Larssona pozwala na gładkie, szybkie czytanie. Mimo imponującej objętości (700 stron) powieść wcale nie wydaje się długa, a nawet jeśli, to jest to jej zaletą. Bohaterowie są wiarygodni, wcześniej czy później nie sposób nie polubić głównej dwójki - Lisbeth za ekscentryczny geniusz, a Mikaela za dociekliwość godną Kallego Blomkvista. Śledziłam ich poczynania z dużym zainteresowaniem; nawet opis urządzania mieszkania przez Lisbeth był przyjemny. Oto istota dobrego pisania - niby nic, a ciekawi. Coś z niczego. Czy nie o to czasem chodzi?
Jestem przekonana, że prędzej czy później sięgnę po ostatnią część trylogii, tym bardziej, iż zakończenie zostało tak rozegrane, że wręcz nie można się doczekać dalszego ciągu. Pewnie przyjdzie mi otrzeć łezkę z oka, kiedy pomyślę, że nie usłyszymy już nic więcej o Salander i Blomkviście. Panie Larsson, czy w niebie też publikuje się książki?
Wraz z ukończeniem lektury drugiej części trylogii Millennium naszła mnie myśl: szkoda, że nie przeczytamy już żadnej nowej książki Larssona. Dlaczego zdolni ludzie muszą odchodzić zbyt szybko? Cóż, w chwilach wolnych od rozmyślania na ten temat polecam wszystkim sięgnąć po powieści szwedzkiego autora, którego dorobek, choć w istocie niewielki, wart jest poznania.
Rok po...
2011-07-07
Z kryminałami to czasem tak dziwnie bywa... Albo wciągają cię bez reszty, albo są przewidywalne. "Otwarte rany" ciężko mi zakwalifikować do którejkolwiek z tych kategorii.
Stuart MacBride na kartach swojej powieści kreśli obraz życia szkockiej policji od kuchni - wredni, znudzeni pracą inspektorzy wysługują się sierżantami, którzy mają niewiele do powiedzenia, stos raportów do ukończenia rośnie, kawa już nie pomaga utrzymać się na nogach, a śledztwa biorą w łeb jedno po drugim. Nie ma zbędnego wygładzania - są wulgaryzmy, wyzwiska i dosadne opisy. Można powiedzieć, że mamy tu do czynienia ze światem pozbawionym złudzeń - bez koloryzowania, po prostu takim, jakim jest.
Tym razem policjanci muszą stawić czoła serii gwałtów, sprawie zakatowanego na śmierć młodego gwiazdora filmów porno oraz wyjątkowo brutalnemu ośmiolatkowi. Brzmi interesująco, prawda? Człowiek mógłby się nawet dać nabrać, że akcja powieści będzie niezwykle wartka. Niestety - ekipa policjantów z Aberdeen jest niepokojąco mało zaradna i śledztwa ciągną się w nieskończoność. A co się z tym wiąże, czytelnik przewraca kolejne strony z coraz mniejszym zapałem.
Jest jednak coś, czego "Otwartym ranom" nie można odmówić. Mianowicie, czarny humor, który wydawnictwo zachwala z tyłu okładki, faktycznie występuje tu w całkiem przyzwoitych proporcjach. Były momenty, kiedy nagle wybuchałam śmiechem i ludzie dokoła mnie zaczynali dziwnie mi się przyglądać. Komizm zarówno słowny, jak i sytuacyjny, jest rzeczywiście jedną z większych zalet tej powieści. Dla równowagi nie omieszkam wspomnieć o usterkach technicznych. O ile jestem w stanie przeżyć drobne literówki (w końcu są one znakiem rozpoznawczym wydawnictwa Amber), zdanie "Sobotni poniedziałek był bolesny (...)" (str. 323) wprowadziło mnie w najwyższy stan czujności. Przepraszam, myślałam, że dość dobrze znam język polski, jednak takiego wyrażenia jak "sobotni poniedziałek" nie za bardzo rozumiem. Może ktoś z Was mi pomoże?
Ostatecznie nie oceniam tej książki jako złej - bądź co bądź, można się z niej wiele nauczyć na temat funkcjonowania brytyjskiej policji, co przydaje się w szczególności takim istotom jak ja, które chcą pisać o Wielkiej Brytanii, ale niezbyt dużo o niej wiedzą. Ponadto, cenię sobie ten rodzaj humoru, jaki zafundował mi MacBride, bo ostatnimi czasy mało książek rozbawiało mnie do tego stopnia. Jeśli jednak szukacie lektury zapewniającej napięcie na każdej stronie, radzę sięgnąć po coś innego. "Otwarte rany", podobnie jak angielskie seriale, to powieść odrobinę stateczna.
Z kryminałami to czasem tak dziwnie bywa... Albo wciągają cię bez reszty, albo są przewidywalne. "Otwarte rany" ciężko mi zakwalifikować do którejkolwiek z tych kategorii.
Stuart MacBride na kartach swojej powieści kreśli obraz życia szkockiej policji od kuchni - wredni, znudzeni pracą inspektorzy wysługują się sierżantami, którzy mają niewiele do powiedzenia, stos...
Niewątpliwie o trylogii "Millennium" było i nadal jest bardzo głośno. Spektakularny sukces szwedzkiego pisarza sprawił, że ja i chciałam przekonać się o fenomenie "Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet". Tak jakoś wyszło, że dostałam tę książkę na Gwiazdkę, ale zaczęłam ją czytać dopiero niedawno - zawsze miałam jakąś inną pozycję na tapecie. Niemniej muszę przyznać, że była to lektura rzeczywiście wciągająca, i choć przyczepiłabym się standardowo do kilku spraw, mogłabym postawić tę powieść na półce z książkami bardziej godnymi uwagi.
Pierwszą rzeczą, którą oceniam na plus, jest sam klimat i miejsce akcji. Poza "Dziećmi z Bullerbyn" niewiele jest znanych książek, których wydarzenia dzieją się w Szwecji. Dzięki tej powieści mój zasób szwedzkich słówek powiększył się o "gatan", czyli "ulicę" oraz "kvinna", uroczy wyraz oznaczający "kobietę". Jak widać, książka to niezwykle pouczająca i przeczytania warta. ;) Poza tymi drobnymi wstawkami w ojczystym języku autora, natkniemy się na całą masę angielskich słówek i zwrotów. Gratka dla językowców.
Choć na początku akcja powieści może wydawać się ślimacza, przyspiesza już kilkanaście stron dalej. Z dużym zainteresowaniem śledziłam perypetie dziennikarza Blomkvista i młodej outsiderki, Lisbeth Salander. Obie te postacie miały w sobie coś ciekawego, bez trudu można je polubić. Podobało mi się także, że świat wykreowany przez Larssona nie był czarno-biały, ale wiernie odwzorowywał rzeczywistość.
"Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" to ciekawe połączenie kryminalnej zagadki, medialnej sensacji oraz całej gamy romansów. Jednym słowem - dla każdego coś miłego. Chociaż zakończenie trochę mnie rozczarowało (długi proces poznawania historii Vangerów i rozwikływania zagadki zaginionej dziewczyny został urwany zupełnie nagle, oświecenie i rozwiązanie uderzyły jak błyskawica), znalazłam też kilka literówek, to całość książki oceniam na plus. Po erze nudnych, przewidywalnych lektur naprawdę cudownie było zatopić się w świecie, który faktycznie mnie wciąga.
Niewątpliwie o trylogii "Millennium" było i nadal jest bardzo głośno. Spektakularny sukces szwedzkiego pisarza sprawił, że ja i chciałam przekonać się o fenomenie "Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet". Tak jakoś wyszło, że dostałam tę książkę na Gwiazdkę, ale zaczęłam ją czytać dopiero niedawno - zawsze miałam jakąś inną pozycję na tapecie. Niemniej muszę przyznać, że była...
więcej Pokaż mimo to