-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel9
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant8
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2022-12-22
2022-09-17
2022-04
2021-06-15
Ta opinia powinna być znacznie bardziej rozbudowana, przygotowana i opatrzona cytatami i pewnie - za czas jakiś - popełnię taką. Tymczasem jednak, żeby tak całkiem bez komentarza nie pozostawić świetnej książki Piotra Głuchowskiego, wrzucę kilka zdań "na gorąco".
Zaliczam się do pokolenia, które może podśpiewywać piosenkę Róż Europy i nucić "urodzeni w latach 60.". Taki PESEL plus niepohamowana żądza pożerania tekstów pisanych skazała mnie na "tfurczość" peerelowskich pisarzy i przekaziorów. Ożywcze wstawki, wrzucane przez śp. dziadka Mieczysława, weterana BCH i WiN, podejrzanego o współudział w zamachu na Chruszczowa, budziły niepokój, dyskomfort i prowokowały do pytań, na które - przez długi - czas sam indagowany odpowiadał wstrzemięźliwie dosyć, żeby nie rzec niechętnie. Siłą rzeczy skazany byłem na legendę Rudego, dzielnego Janka (ps. J23) tudzież innych tuzów opisywanych piórem Żukrowskiego, Przymanowskiego, albo Jerzego Korczaka. Konkluzja tego przydługiego wstępu jest taka, że byłem wówczas przekonany, iż dzielni sołdaci z LWP, następcy bohaterów spod Lenino, Studzianek i z Wału Pomorskiego, tworzyli najlepszą, najbardziej zaangażowaną patriotycznie armię świata. No i duma rozpierała moje nastoletnie serce, gdy czytałem w Żołnierzu Polskim o misjach polskich kontyngentów przybranych w Błękitne Hełmy ONZ, którzy nieśli gałązkę oliwną w różnych częściach świata.
W natłoku wydarzeń, związanych z transformacją Polski po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku (spory co do daty trwają nadal), wyczyny naszych wojaków zeszły na plan dalszy, mimo pojawiających się czasem – nawet w mainstreamie (patrz „Demony Wojny wg Goi”) – sygnałów, że coś jest „nie kaman”. I teraz trafiła w moje ręce opowieść Pana Głuchowskiego i… potwierdziła najgorsze z możliwych - przypuszczenia na temat tego, czym była służba w Ludowym Wojsku Polskim i jak długą drogę musiały przejść – i przechodzą - nasze siły zbrojne, aby stać się wartościowym elementem natowskiej układanki. Szczęśliwie uniknąłem „zaszczytu” służby w tych jednostkach. Kiedy kończyłem studia w WKU mieli taki burdel, że nie potrafili skutecznie zawiadomić mnie o konieczności stawienia się w wyznaczonym miejscu, w wyznaczonym czasie. Czytając książkę Piotra Głuchowskiego mogę jedynie dziękować Opatrzności, że tak się stało.
Polska misja w Kambodży, która jest osią tej opowieści, miała miejsce już „po” obaleniu komuny, ale jeszcze kilka lat przed tym, jak staliśmy się członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego. Czytając i tak dziwię się, że nas do niego przyjęto. „Burdel” to najbardziej łagodne określenie z tych, które przychodzą mi na myśl w konfrontacji z faktami przytaczanymi przez autora. Kolesiostwo, brak kompetencji dowódców, pospolite złodziejstwo, tchórzostwo to określenia, które najlepiej charakteryzują tryb i sposób doboru członków oenzetowskich misji w polskich realiach. To, że trochę przypadkiem trafili tam tacy goście „z jajami” jak Wiesław Słoniewski, było błogosławieństwem dla podkomendnych. Temat na traktat o wpływie jednostki na losy zbiorowości jak ta lala. Podobnie jak znakomicie udokumentowane przez autora historie: Kambodży, Czerwonych Khmerów i Salotha Sara przyszłego Pol Pota, Brata Numer Jeden, zarażonego „światłymi” ideami komunizmu na francuskich uniwersytetach. „Pole śmierci” powinno być lekturą obowiązkową w polskich szkołach, przykładem na to, czym był/jest komunizm, do jakich prowadzić może nieszczęść i na to, że „nieograniczona władza w rękach ograniczonych ludzi zawsze prowadzi do okrucieństwa”. To już cytat z całkiem innej książki, ale znakomicie pasujący do opisu „socjologicznego eksperymentu”, jaki przeprowadzony został w Kambodży pod rządami Czerwonych Khmerów.
Mamy więc w tej książce z jednej strony dekompozycję mitu o zbawczej roli Błękitnych Hełmów (zwieńczona tragicznymi wydarzeniami w Srebrenicy), z drugiej potężną dawkę wiedzy o Indochinach, pozwalającą choćby na zrozumienie genezy konfliktu wietnamskiego, który do dziś rozpala wyobraźnię, pobudzaną paszkwilami w rodzaju niesławnego „Plutonu” Oliviera Stonea. Geopolityka to okrutna dziedzina, głównie dla podmiotów, które miały pecha znaleźć się w obszarze zainteresowania wielkich mocarstw. To nie Wietnam powinien być cezurą i powodem do wstydu dla świata, ale Kambodża i to, co wydarzyło się w tym udręczonym kraju na przestrzeni ostatnich trzech dekad XX wieku.
Właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że „kilka wrzuconych na gorąco zdań” spuchło ponad miarę, więc na zakończenie dodam jeszcze, że – paradoksalnie – kompletnie nieprzygotowana do pełnienia zadań rozjemczych polska placówka w Siem Reap, mieszcząca się w linii prostej cztery kilometry od słynnego kompleksu świątynnego Angkhoru, w chwili ciężkiej próby stanęła na wysokości zadania. Absolutnie, w żadnym stopniu nie było to zasługą starannego planowania czy zdolności organizacyjnych dowództwa kontyngentu, które rozkazało „poddać się” atakującym Czerwonym Khmerom. Szczęśliwie dla żołnierzy, ten Chreptiów miał swojego Wołodyjowskiego. Pytanie zasadnicze brzmi, kiedyż my wreszcie - do jasnej niespodziewanej – zaczniemy wyciągać wnioski z historii, aby nie powtarzała się jako farsa.
Ta opinia powinna być znacznie bardziej rozbudowana, przygotowana i opatrzona cytatami i pewnie - za czas jakiś - popełnię taką. Tymczasem jednak, żeby tak całkiem bez komentarza nie pozostawić świetnej książki Piotra Głuchowskiego, wrzucę kilka zdań "na gorąco".
Zaliczam się do pokolenia, które może podśpiewywać piosenkę Róż Europy i nucić "urodzeni w latach 60.". Taki...
2021-05-28
2020-08-30
2020-04-20
2018-09-30
2017-09-06
2017-02-01
„Gdy nic nie przychodzi do głowy,
a człek samotny w środku dnia,
na pomysł PR wpada, choć nie nowy,
by zapchać dziurę, co bez dna. (…)
Jakiś kawałek, fragment tekstu,
coś z pustej głowy wydobyć chce...
I wreszcie wpada na pomysł niekiepski:
w duecik złączy gwiazdy dwie!”
Przywołałem fragment tekstu piosenki „Duety” z repertuaru Macieja Maleńczuka, bo tekst tej piosenki, jak nic innego, znakomicie oddaje moje odczucia w trakcie i po lekturze „Blitzkriegu w Rosji” Samuela „dablju” Mitchama Juniora. Skąd takie skojarzenie? Postaram się wyjaśnić. Wprawdzie nie jest to – znienawidzony przeze mnie – przypadek, kiedy słabo znany autor „podkleja” się pod DUŻE NAZWISKO, ale już samo nazwisko Pana autora – Juniora - powinno dać mi do myślenia, że może to być przerost formy nad treścią. Nie dało, bo interesuję się historią II WŚ i wyszukuję i czytam dużo na ten temat i liczę, że skoro coś wydaje się w formie drukowanej, to jest tego warte. A podtytuły brzmiały kusząco: „Generałowie Hitlera” i „U źródeł sukcesu i klęski Wehrmachtu”.
Wstęp był niezły, ale przegapiłem kolejny dzwonek alarmowy – „podziękowania”. Autor dziękuje m.in. dyrektorowi Interlibrary Loan Department na Uniwersytecie Stanu Luizjana w Monroe, oraz pracownikowm Bundesarchiv w Koblencji i Freiburgu, US National Archives, US Air Forces Air University Archives oraz kuzynowi słynnego Klausa Filipa, Teodorowi Fryderykowi von Stauffenbergowi, (temu ostatniemu za notatki wraz z danymi personalnymi oficerów niemieckiej armii).
Dygresja, przed którą nie mogę się powstrzymać. Von Stauffenberg to nazwisko, na brzmienie którego spora część amerykańskiej populacji – głównie tej z liberalno-lewicowym odchyleniem - doznaje erekcji, albo uczuć zbliżonych w sytuacji, kiedy anatomia bądź wyroki boskie uniemożliwiają odczuwanie tego typu doznań. Niewątpliwie przyczyniły się do tego hollywoodzkie Walkirie z niezawodnym scjentologiem od „misji niemożliwych” w roli głównej, ale ekwilibrystyka wyczyniana dla uszlachetniania postaci, uczestniczących w spisku przeciw Hitlerowi, przyprawia momentami o nudności.
„Wróćmy do kuchni. Czas lody ukręcić,
Zgrabny mieszaniec zatańczy swój taniec,
robota czeka, a tu chuć go nęci,
pichci PR, pichci, trudne ma zadanie.”
Jak napisać książkę „historyczną” będąc amerykańskim generałem? Dorwać się do archiwów, zrobić research, wybrać dużo postaci i ghostwritera i voila! U Pana Mitchama juniora wygląda to mniej więcej tak: dwa zdania o sytuacji na froncie: „dywizja taka a taka, zrobiła to a to a dowodził gen. Iks von Igrek”, który… i teraz dwie strony o generale.
„Wypłucz jaja dobrze i włóż do makutry,
kręć prawo, lewo i recytuj sutry,
bij pianę porządnie, aże w formie stanie,
nie oblizuj pałki, bo zepsujesz danie...
(…)
upchaj do formy... i wrzuć na rynek!”
Ukręcił wiec Pan Dablju Mitcham junior lody zabajone, ładnie opakował i sprzedał, a ja i inne podobne do mnie „łosie” dały się skusić i wysupłały z portfela mniejsze lub większe grosiwo. Szczęśliwie dla mnie, zmieściłem się w kwocie 10 złotych polskich, więc i rozczarowanie jest do przełknięcia.
Nie żeby książka ta nie miała żadnej wartości poznawczej. Jeśli ktoś pasjonuje się notkami biograficznymi niemieckich oficerów, spisanymi na „jedno kopyto”, albo lubi – w ramach walki z nudą - przeglądać sobie akta osobowe, to będzie w raju – w raju archiwisty.
Moim zdaniem jako ciekawa pozycja popularnonaukowa „Blitzkrieg w Rosji” się nie broni, szczególnie w kontekście zwalających z nóg – nielicznych na szczęście - „samodzielnych” wniosków, refleksji i przemyśleń autora na poziomie podręcznika do historii z czasów PRL-u; jednak jako źródło informacji o jednostkach biorących udział w operacji „Barbarossa” i o ich dowódcach jest do zaakceptowania.
„Gdy nic nie przychodzi do głowy,
a człek samotny w środku dnia,
na pomysł PR wpada, choć nie nowy,
by zapchać dziurę, co bez dna. (…)
Jakiś kawałek, fragment tekstu,
coś z pustej głowy wydobyć chce...
I wreszcie wpada na pomysł niekiepski:
w duecik złączy gwiazdy dwie!”
Przywołałem fragment tekstu piosenki „Duety” z repertuaru Macieja Maleńczuka, bo tekst tej piosenki,...
2013-05-28
Wydawać by się mogło – nie ma nic prostszego, jak napisać coś o wojnie w Wietnamie. Tam i w tamtym właśnie czasie toczy się akcja powieści „Na krawędzi honoru”, napisana przez byłego komandora US Navy, który przez dwie tury służył na okręcie dozoru powietrznego podczas tego konfliktu. W trakcie czytania przez głowę przemknęło mi jakieś sto czterdzieści wątków i możliwości ciekawego ujęcia tematu. Skończyłem czytać i utknąłem wśród tej mnogości alternatyw. Powinno być łatwo, bo właściwie mamy dwa główne wątki i narzucający się motyw. Doskonale znany i ograny ze szczętem motyw amerykańskiej interwencji w Wietnamie.
Ta powieść jest jednak o tyle nietypowa, że Wietnam i wojna wietnamska, przywołuje na ogół skojarzenia ukształtowane przez amerykańskie filmy wojenne w rodzaju „Czasu Apokalipsy”, „Łowcy jeleni”, „Plutonu” czy „Ofiar wojny”. Pomijam tu całą wątpliwą, albo co najmniej niejednoznaczną ideologiczną warstwę tych wymienionych filmów. Chodzi głównie o to, że wojna wietnamska to dla większości z nas melanż tropikalnej dżungli, żołnierzy marines z paczkami Marlboro za paskiem hełmu, partyzantów Vietcongu w charakterystycznych spiczastych kapeluszach i czarnych piżamach oraz permanentnego warkotu helikopterów Bell UH-1, przerywanego łoskotem kałasznikowów i zwanych „świniami” karabinów maszynowych M60. Tymczasem, „Na krawędzi honoru” przynosi nam obraz innej wojny.
Ta inność wynika przede wszystkim z tego, że głównym bohaterem powieści jest oficer Marynarki Stanów Zjednoczonych – porucznik Brian Holcomb. Okręt na który został przeniesiony z floty atlantyckiej, skierowany został na Morze Południowochińskie w rejon kotwicowiska Yankee Station. To wątek numer jeden.
W domu, zostawił pan porucznik bardzo atrakcyjną małżonkę, realizującą się zawodowo w Bank of America i nie przystającą mentalnie do klubu niepracujących na ogół „żon marynarki”. Otaczały one ciasnym wianuszkiem małżonkę głównodowodzącego okrętem komandora Huntingtona i zajęte były głównie sobą, wychowywaniem dziećmi i prowadzeniem domu. To wątek numer dwa.
Rozwijam wątek pierwszy. Porucznik marynarki Brian Holcombe zostaje przydzielony na okręt skierowany na WESTPAC czyli Zachodni Pacyfik. Mamy koniec lat sześćdziesiątych, szczytowy okres zaangażowania amerykańskiego w powstrzymywanie komunistów w Indochinach. W rejonie operują aż trzy lotniskowce wchodzące w skład 77 Task Force, a fregata rakietowa „John Bell Hood”, na którą trafił nasz bohater ma za zadanie rozpościerać radarowy parasol nad całym obszarem działań VII Floty, obejmującym północnozachodnią część Morza Południowochińskiego i wschodnie wybrzeże komunistycznej Demokratycznej Republiki Wietnamu. Biorąc pod uwagę, że tylko w 1967 roku lotnictwo pokładowe US Navy wykonało 77 tys. lotów bojowych nad Wietnam Północny, oraz fakt, że ten rejs miał zdecydować o przydatności porucznika dla marynarki i potwierdzić jego potencjał pod kątem awansu, nie było to zadanie, które można by potraktować jako okazję do opalania się na pokładzie.
Wątek numer dwa. Dosyć nieoczekiwanie Maddy Holcomb ma do rozegrania swoją własną wojnę. Amunicji do jej bitew dostarczać miały niespełnione marzenia, zawiedzione oczekiwania, tęsknota, żal, poczucie obowiązku wojskowej żony, całkiem przyziemne oczekiwania, pokusy i pragnienia od których nie była wolna atrakcyjna, samotna mieszkanka Kalifornii, w czasach kiedy część młodych ludzi walczyła w Wietnamie a inna część zmierzała do San Francisco wabiona piosenką Scotta MacKenzie. Przeciwnikiem w tej wojnie była sama Maddy wspierana przez wyzwoloną (nazywając rzeczy po imieniu - puszczalską) koleżankę, tajemniczego pół Indianina i atawistyczne wręcz namiętności rozbudzone przez dosyć przypadkowe spotkanie.
Tymczasem na WESTPAC… Dla Briana Holcombea służba na fregacie USS „John Bell Hood” oznaczała bezustanne balansowanie pomiędzy wymogami regulaminu, oczekiwaniami dowództwa, marzeniami o karierze i zwykłą chęcią przetrwania. Okazało się, że nie dramatycznie kryzysowa sytuacja bojowa stanie się cezurą wedle której oceniane będzie zachowanie porucznika Holcombea, w każdym razie nie tylko ona. Dla dalszych losów młodego oficera w strukturach marynarki, ogromne znaczenie będzie miało jak zareaguje na przypadki narkotyzowania się członków załogi. Czy poprze - dotychczas obowiązujące na okręcie i prawdopodobnie aprobowane przez wyższych oficerów - nieformalne metody „radzenia sobie” z takimi przypadkami (bliskie dobrze nam znanej dulszczyźnie pranie brudów we własnym domu) czy konsekwentnie stosował będzie się do zaleceń wynikających z regulaminu marynarki, ze wszystkimi tego konsekwencjami dla okrętu, jego dowódcy i dla samego siebie i swojej kariery.
Dla Maddy Holcomb wybór również był zero - jedynkowy. Już wcześniej zdawała sobie sprawę, czego się od niej oczekuje. Używając słów Wojciecha Młynarskiego „męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać” a w tym czekaniu żona marynarza pozostaje w wiecznym cieniu jego służby i jej potrzeby schodzą często na dalszy plan. Kwestią kluczową pozostaje jak bardzo świadome jest to wejście w rolę Penelopy czekającej na swego Odyseusza. Im bardziej świadome – tym większa szansa na przetrwanie związku.
Tu - „na krawędzi honoru” – zbiegają się oba wątki mimo wielu tysięcy mil dzielących amerykański okręt od San Diego w Kalifornii.
Obydwoje będą musieli odpowiedzieć sobie czy w takich sytuacjach należy godzić się na to, że istnieją szarości? Czy rzeczywiście jest tylko czerń i biel, tylko dobro i zło, bez żadnego pola do kompromisu gdzieś pomiędzy? Każde z Państwa Holcombe w pojedynkę będzie musiało wyznaczyć sobie granicę, której już nie sposób przekroczyć, bez nieodwracalnych zmian w ich wspólnym życiu.
A miało być o wojnie w Wietnamie.
Wydawać by się mogło – nie ma nic prostszego, jak napisać coś o wojnie w Wietnamie. Tam i w tamtym właśnie czasie toczy się akcja powieści „Na krawędzi honoru”, napisana przez byłego komandora US Navy, który przez dwie tury służył na okręcie dozoru powietrznego podczas tego konfliktu. W trakcie czytania przez głowę przemknęło mi jakieś sto czterdzieści wątków i możliwości...
więcej mniej Pokaż mimo to1987
2013-02-18
2015-04-25
Alianckie bombardowania niemieckich miast budziły kontrowersje właściwie od momentu ich rozpoczęcia. Podawany przez dowództwo cel „zniszczenie morale niemieckiej ludności cywilnej”, które miało jakoby przyczynić się do osłabienia woli walki żołnierzy niemieckich, był od samego początku kwestionowany i poddawany w wątpliwość. Krytyka płynęła zarówno z pozycji bezcelowości (brak widocznych efektów zakładanego upadku morale ludności), jak i z pozycji moralnych.
Wojna i moralność to niełatwe zestawienie, a II wojna światowa i to co wyczyniali w jej trakcie rycerze z Wehrmachtu, Luftwaffe i Kriegsmarine, nie wspominając o mordercach z SS, przekreśliła wszelkie dotychczasowe zasady prowadzenia konfliktów zbrojnych. Dla Niemców wrogiem byli nie tylko żołnierze. Niemcy uznali za cel nie tylko armie przeciwników ale także ludność cywilną, kulturę, dzieła sztuki, infrastrukturę, dziedzictwo narodowe.
Naloty na bezbronne miasta, lotnicy ostrzeliwujący kolumny uciekinierów na zatłoczonych wrogach, morderstwa i gwałty na ludności cywilnej nie tylko w trakcie trwania walk, pacyfikacje całych miejscowości, torpedowanie cywilnych statków… Długo by wyliczać, choć coraz częściej trzeba. Jeszcze trzy, cztery dekady temu uznałbym to za bezcelowe, ale po latach polityki historycznej prowadzonej przez niemiecki rząd, przypominanie o tych faktach staje się konieczne.
Te wszystkie okropieństwa i barbarzyństwa, których dopuszczali się Niemcy, budziły słuszny gniew i aż prosiły się, by odpowiadać „pięknym za nadobne”, zgodnie z biblijnym wskazaniem „oko za oko”, ale od czasów Starego Testamentu jednak sporo się zmieniło. Czy zatem, odpowiadając tym samym, nie stajemy się tacy sami jak Ci, którzy dokonują zbrodni?
Jest coś na rzeczy w stwierdzeniu Churchilla, że - dla zachowania pokoju na świecie – „Niemcy należałoby profilaktycznie bombardować co 50 lat”. To Niemcy stali za wybuchem obu wojen światowych. To w niemieckich gabinetach wojskowych, politycznych i przemysłowych zrodził się precyzyjny plan „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Nikt bardziej niż oni nie zasłużył sobie na odwet, w tym na bombardowania lotnicze, ale czy dywanowe naloty na niemieckie miasta, gdzie często nie było obiektów o znaczeniu militarnym, były właściwą odpowiedzią?
Być może przydługawy ten wstęp, ale w odniesieniu do zawartości książki Leszka Adamczewskiego – w mojej opinii – istotny.
Napisano i wydano już dziesiątki tomów poruszających temat alianckich nalotów na niemieckie miasta. To czym wyróżnia się książka „Śmierć z nieba”, to jeden dodatkowy wyraz w podtytule: „Alianckie naloty na polskie i niemieckie miasta”. Z perspektywy polskiego czytelnika znaczną różnicę czynią nie opisy zniszczeń Hamburga, Kolonii czy Drezna, ale opisy bombardowań Poznania, Gdyni, Trzebini czy Czechowic-Dziedzic. W tym zakresie jest to pozycja wyjątkowa, a dla mnie pierwsza, z którą się zetknąłem, tak kompleksowo ujmująca temat nalotów na polskie miasta pod niemiecką okupacją.
Oczywiście inna była skala tych nalotów i inne cele. Miasta niemieckie były niszczone planowo i niejako „całościowo”. Naloty na miasta należące przed wybuchem wojny do Polski, koncentrować miały się na infrastrukturze wojskowej i przemysłowej, wspierającej wysiłek wojenny III Rzeszy. Wschodnie tereny Niemiec, dawne Prusy i graniczące z nimi ziemie polskie włączone do terytorium Rzeszy po 1939 roku, długo leżały poza zasięgiem alianckich samolotów bombowych. Niewiele zmieniło się po wybuchu wojny między wcześniejszymi sojusznikami i ataku III Rzeszy na Związek Sowiecki w czerwcu 1941 roku. Sowieci nie mieli bombowców dalekiego zasięgu, a front bardzo szybko przesunął się daleko na wschód. Istotna zmiana zaszła dopiero po alianckiej inwazji na kontynent, zajęciu części Italii oraz po klęskach „niezwyciężonego Wehrmachtu” na froncie wschodnim i wprowadzeniu do eskorty bombowców samolotów myśliwskich dalekiego zasięgu P-51 Mustang. W zasięgu alianckiego lotnictwa znalazło się całe terytorium Rzeszy i ziemie okupowane.
Wspominałem już o różnicy w podejściu do bombardowania miast niemieckich i tych tylko okupowanych przez Niemcy. Wyraźnie widoczne jest to w opisie bombardowań Gdańska i Gdyni. Gdańsk w nomenklaturze alianckich pilotów to był Danzig, ale Gdynia była Gdynią, nie była „Gotenhafen”, mimo że po wcieleniu jej do Rzeszy stała się ważną bazą niemieckiej Kriegsmarine. Podobnie było ze wspomnianymi już Poznaniem, Trzebinią i Czechowicami, ale nie dotyczyło to – już polskich dzisiaj – miast górnośląskich. Problem w tym, że zrzucanie bomb z pułapu kilku tysięcy metrów nie daje żadnej gwarancji, że bomby polecą tam, gdzie chce umieścić je celowniczy a w bombardowanych miastach wszyscy narażeni byli jednako. No może poza nomenklaturą hitlerowską, która na ogół dysponowała znakomicie przygotowanymi i zaopatrzonymi schronami.
Trzeba jednak przyznać, że w miastach, gdzie funkcjonowały zakłady przemysłowe i centra władzy, Niemcy byli przygotowani na naloty. W wolnych przestrzeniach miejskich kopano rowy przeciwlotnicze, projektowano i budowano wiele nowych schronów i masowo adaptowano już istniejące podziemne pomieszczenia. Relatywnie szybko i sprawnie radzono sobie również z usuwaniem bardzo nieraz dotkliwych zniszczeń i przywracaniem funkcjonowania infrastruktury.
Całościowe ujęcie tematu w książce Adamczewskiego polega nie tylko na przedstawieniu tych wszystkich uwarunkowań i okoliczności, ale także na solidnym udokumentowaniu opisywanych wydarzeń. Autor zebrał i przedstawił pokaźną liczbę relacji naocznych świadków – polskich i niemieckich – publikowanych wcześniej w różnego rodzaju periodykach o niewielkim zasięgu, w monografiach lub we wspomnieniach. Kolejne rozdziały są bogato ilustrowane nie tylko archiwalnymi dokumentami i zdjęciami, ale również fotografiami wykonanymi osobiście przez autora, który odwiedził większość miejsc, o których pisze.
W efekcie otrzymaliśmy bardzo interesującą, miejscami pasjonującą, opowieść o wielu mniej lub prawie wcale nie znanych epizodach II wojny światowej i stale aktualny przyczynek do zadawania kolejnych pytań.
Czy bez tzw. nalotów strategicznych alianci wygraliby wojnę? Czy bez atomowych grzybów nad Hiroszimą i Nagasaki wojna trwałaby dłużej? Czy mamy prawo odpowiadać wet za wet? Czy posiadając odpowiednie rezerwy i środki Niemcy użyliby bomby atomowej przeciw aliantom? Tylko na to ostatnie pytanie mógłbym odpowiedzieć twierdząco i z pełnym przekonaniem.
P.S.
We wstępie skupiłem się na działaniach i na wątpliwościach moralnych dotyczących działania aliantów, ale nie zapominajmy – autor nie zapomniał – że oprócz USA i Wielkiej Brytanii był jeszcze jeden „aliant”. Dla znacznej części Polaków kierujących się zasadą „dwóch wrogów”, był to po prostu kolejny najeźdźca, co zresztą było widać w sposobie, w jaki przebiegało „wyzwolenie”. Świetnie opisane jest to w rozdziale dotyczącym losów polskich i wkrótce polskich miast w 1945 r. Ofiarami sowieckich bombardowań stały się m.in. śródmieścia Poznania, Wrocławia, Grudziądza, Głogowa czy Nysy nie wspominając o Gdańsku, który w morze ruin zmieniła dopiero Armia Czerwona.
Rzecz w tym, że Sowieci a dziś ich spadkobiercy Rosjanie, nie zaprzątają sobie głowy takimi moralnymi głupotami. Od 24 lutego 2022 r. pokazują to bandyci Putina, ostrzeliwując ukraińskie miasta i terroryzując ludność cywilną Ukrainy.
Alianckie bombardowania niemieckich miast budziły kontrowersje właściwie od momentu ich rozpoczęcia. Podawany przez dowództwo cel „zniszczenie morale niemieckiej ludności cywilnej”, które miało jakoby przyczynić się do osłabienia woli walki żołnierzy niemieckich, był od samego początku kwestionowany i poddawany w wątpliwość. Krytyka płynęła zarówno z pozycji bezcelowości...
więcej Pokaż mimo to