Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Każdy, kto choć raz szukał swojego dziecka, zna to uczucie bezradności, rozpaczy i znikającej wraz z każdym odwiedzonym miejscem nadziei. Nieważne czy dziecko zniknęło nam „z radaru” na pięć, dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści minut. Te minuty zostają w pamięci na całe życie, mimo że dziecko się znalazło. A co jeśli nie? Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić, nie chcę.
Wiele lat temu, kiedy urodził się nasz syn, a ja chodziłem dumny jak paw, starsza koleżanka z pracy powiedziała mi „teraz już całe życie będziesz się bał”. Miała rację.
Ta opowieść przywraca proporcje i pokazuje rzeczywisty rozmiar trosk, z jakimi przychodzi nam się mierzyć. Niestety często tak jest, że dopiero czyjaś tragedia uświadamia nam, jakie mamy szczęście, że te wszystkie kłopoty i problemy, z którymi zmagamy się każdego dnia, które często wydają się być ponad nasze siły, tracą na znaczeniu w obliczu nieszczęścia, jakim jest utrata dziecka. Jedynego dziecka. Nie jesteśmy Hiobami.
Jacek Franczak nie był Hiobem. Daleko mu było do jakiejkolwiek z biblijnych postaci. Ot, przeciętny mieszkaniec przyzakładowego bloku, na jednym z tysięcy osiedli, w jednym z setek polskich miast i miasteczek. Praca, dom, obiad, piwo, pilot do TV, drzemka, praca… Robotna i kochająca żona Ela, od czasu do czasu wizyta matki, trochę szarobure ale całkiem znośne życie, które rozświetlała Ola. Ukochana córeczka, była oczkiem w głowie całej rodziny, nagrodą, radością, nadzieją, dowodem na to, że życie ma sens. W dniu, w którym Ola nie wróciła ze szkoły skończył się świat Eli i Jacka Franczaków. To był jedyny świat jaki znali, a na ten nowy nie byli gotowi. Nikt nie jest gotów.
Całkiem przypadkowo zostali wciągnięci do obcej im rzeczywistości, z której być może zdawali sobie sprawę, że istnieje, ale która funkcjonowała gdzieś w świecie równoległym, podglądana czasem przez okienko w wiadomościach albo w jakimś kryminalnym serialu. I zderzyli się z tą rzeczywistością jak z betonową ścianą.
Tak mniej więcej rozpoczyna się opowieść Pawła Cwynara o „prawdziwej historii, która nigdy nie miała ujrzeć światła dziennego”, historii opowiedzianej w trakcie imprezy zorganizowanej przez „recedesa z okazji wyklepki z puchy po zajechaniu osiemnastaka” – ładnie napisane, prawda? Krótkie preludium utrzymane w tym stylu i rzut oka na biografię autora - to najlepsza weryfikacja wiarygodności tej opowieści.
Nie będę pisał o treści, bo sam nie znoszę czytać streszczeń, szczególnie w przypadku kryminałów, a biorąc się do lektury „Krzycz do woli” staniemy przed konkretną kryminalną zagadką. Jest tu wszystko co - wedle reguł gatunku – powinno być. Kilka równolegle rozwijających się wątków, ciekawe, wyraziste postaci, fałszywe tropy, tajemnica sprzed lat… w mojej opinii bardzo dobra literacka robota, której dodatkową zaletą jest świadomość, że autor wie o czym pisze, bo on był częścią tego świata, który my czytelnicy podglądamy na ogół przez literacką „dziurkę od klucza”. To sprawia, że ta nieprawdopodobna historia jest wiarygodna, a to z kolei powoduje, że staje się jeszcze bardziej przerażająca.
Czy można się do czegoś przyczepić? Można. W mojej opinii niektóre wątki pozostały niedomknięte, takie trochę porzucone. Znalazłem też jedną niekonsekwencję w fabule, ale to i tak świetny debiut w tej kategorii. Konsekwencje są takie, że moje oczekiwania wobec autora mocno wzrosły tym bardziej, że te „niedomknięcia” aż proszą się o kontynuację, a Marcin i Jola (Ada) mogą być swojską wersją Patrica Kenzie i Angeli Genaro z wczesnych powieści Denisa Lehane. Światopogląd autora wyzierający z kart tej powieści jest gwarancją, że nie zgłupieją jak tamci.
Podoba mi się jeszcze coś w powieści Cwynara. Coś, czego bardzo brakuje mi we współczesnej literaturze popularnej. Za pomocą jednej z kluczowych postaci w tej historii autor przybliża ważny dla katolików wątek Wiary, a w zasadzie „tajemnicy Wiary”. Jak zaufać, jak się ukorzyć, jak zrozumieć? Co zrobić, kiedy pozostała już tylko Wiara? Gdzie jesteśmy w nieustającym konflikcie Dobra ze Złem? Po której staniemy stronie? Dobitnie wyraził to stary generał Konfederacji z powieści „In the Electric Mist” amerykańskiego pisarza Jamesa Lee Burke’a: „walka nigdy nie jest skończona, a pole bitwy nigdy nie jest do końca nasze”.

Każdy, kto choć raz szukał swojego dziecka, zna to uczucie bezradności, rozpaczy i znikającej wraz z każdym odwiedzonym miejscem nadziei. Nieważne czy dziecko zniknęło nam „z radaru” na pięć, dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści minut. Te minuty zostają w pamięci na całe życie, mimo że dziecko się znalazło. A co jeśli nie? Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić, nie chcę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Paweł Włodkowic. Jeśli ktoś nie drzemał na lekcjach historii, nazwisko to powinno poruszać jakieś – choćby i niejasne – wspomnienia. Stawiam jednak dolary przeciwko orzechom, że znajomość tej – ważnej dla polskiej historii – postaci oscyluje w granicach poziomu wiedzy jednego z posłów bodajże lewicy, który Powstanie Warszawskie datował na 1988 r. Znaczna część Polaków nie dysponuje szczątkową nawet wiedzą na temat ojców polskiej niepodległości sprzed wieku, a co dopiero na temat człowieka, który żył na przełomie XIV i XV wieku, a na dodatek nie walczył pod Grunwaldem. Tak, Włodkowic nie walczył z orężem w ręku, ale – w dużej mierze - to jego działaniom Polska zawdzięcza większość niemilitarnych korzyści grunwaldzkiej wiktorii. Niektórzy wręcz twierdzą, że gdyby nie Włodkowic, zwycięstwo pod Grunwaldem łatwo mogłoby zamienić się w klęskę wizerunkową i dyplomatyczną. Polska (i Litwa) wygrały tę wojnę zakończoną pokojem w Toruniu w 1411, jednak realne rozstrzygnięcie konfliktu z Krzyżakami miało miejsce cztery lata później, w trakcie procesu na soborze w Konstancji. Rolą polskich dyplomatów było udowodnienie, że Władysław Jagiełło (chrześcijański neofita) walcząc z zakonem krzyżackim postępował w zgodzie z prawem, mimo tego, że w walce z „obrońcami Jerozolimy” korzystał ze wsparcia pogańskich sojuszników.
Na potrzeby tego sporu z zakonem krzyżackim Włodkowic sięgnął po koncepcję wojny sprawiedliwej. To znane już od czasów starożytnych pojęcie (m.in. Arystoteles, Cyceron) zostało rozwinięte w duchu chrześcijańskim przez św. Augusta z Hippony, a potem przez św. Tomasza z Akwinu. W największym uproszczeniu: wojna mogła być uznana za sprawiedliwą bellum iustum jeśli decyzję o jej podjęciu podejmuje prawowita władza (legitima auctoritatis), mając sprawiedliwy powód (causa iusta) i poprawną intencję (intentio recta).
Włodkowic odwoływał się wprost do słów św. Augustyna, że jedynie wojna o przywrócenie pokoju może być uznana za wojnę sprawiedliwą. Wojna taka musi być prowadzona w celu obrony lub odzyskania ziem utraconych podczas wojny. Musi być prowadzona ze szlachetnych pobudek, niedozwolone są w jej trakcie wszelkie akty przemocy wobec ludności niebiorącej udziału w walkach, a szkody i krzywdy wyrządzone w jej trakcie mają być naprawione i wynagrodzone. Ponadto wojna sprawiedliwa może być wypowiedziana jedynie przeciw temu, kto narusza pokój, bez względu na to czy jest chrześcijaninem czy nie. Wspierając się prawem naturalnym Włodkowic argumentował, że każdy (bez względu na wyznanie) ma prawo do życia, do istnienia, bo owo istnienie „stanowi prawo właściwe każdemu stworzeniu”. A skoro ma prawo istnieć, ma prawo tego istnienia bronić i przeciwstawiać się przemocy.
Furda „awendżersi” wszelkiej maści! Na bok trolle, smoki i baboki! Ponad sześć wieków temu przedstawiciel polskiego króla stawający przed trybunałem, w którym pospołu zasiadali papież, cesarz i inne koronowane głowy Europy, postulował powołanie ponadnarodowego sądu dla rozstrzygania konfliktów pomiędzy narodami i państwami w oparciu o wynikające z prawa naturalnego przepisy prawa międzynarodowego.
Naprawdę nie trzeba było mi więcej zachęt, żeby sięgnąć po tę powieść, niźli tylko nazwisko w tytule książki. Oczekiwania miałem ogromne i… mam mieszane uczucia. Ciekawy, spiżowy niemal – a jednak mało znany - bohater, spotykający na swej drodze najważniejsze postaci epoki. Znane i znaczące wydarzenia historyczne, wokół których toczy się opowieść. To przecież elementy, niezbędne do „połknięcia powieści na jeden raz”. A jednak czegoś mi w niej brakło. Może mam zbyt wysokie wymagania po lekturze Gołubiewa, Kraszewskiego, Kossak-Szczuckiej czy Cherezińskiej? Może mam zbyt dużą wiedzę na temat wydarzeń, które stały się kanwą powieści? Może zbyt czepiam się szczegółów, takich jak „dorożki turkocące po krakowskim bruku” w początkach XV wieku, albo „diabeł Boruta latający po łęczyckim zamku w kontuszu”, który to przyodziewek pojawił się wśród polskiej szlachty jednak znacznie, znacznie później? Może niekonsekwentna i chyba niepotrzebna archaizacja? Momentami odnosiłem takie wrażenie, że gdybym czytał „Włodkowica” mając lat dwanaście byłbym pewnie zachwycony. Potem przychodziła refleksja, że może i byłbym zachwycony, ale miejscami pewnie niewiele bym rozumiał.
A może po prostu się czepiam, bo w sumie przeczytałem powieść Mariana Grotowskiego ze sporym zainteresowaniem i pewnie sięgnę po dwie pozostałe. I to nie tylko z szacunku dla autora, który musiał przebrnąć przez wiele materiałów źródłowych, żeby wiarygodnie odtworzyć na przykład przebieg wystąpień stron sporu na Soborze w Konstancji, rozmowy Pawła Włodkowica m.in. z Janem Husem, czy z Andrzejem Łaskarzem albo korespondencję ze Zbigniewem Oleśnickim. Podoba mi się bijący z kart tej powieści bardzo naturalny, żarliwy patriotyzm i wiara autora. Wykorzystując historyczny entourage Grotowski stawia stale ważne pytania: czym jest Ojczyzna? Jakie mamy względem niej obowiązki? Czym jest wiara? Gdzie szukać Boga? Ważne jest również to, że autor nie zostawia nas z tymi pytaniami, ale słowami bohaterów udziela jasnych, prostych odpowiedzi. „I stąd jest wyższość prawa naturalnego nad stanowionym, że prawo naturalne jest jak dwa dodać dwa jest cztery, a prawo stanowione każdy władca dopasowuje do swoich potrzeb”.
Prostota. To chyba jest klucz do tej powieści, która jednakowo trafić powinna i do dwunastolatków i dwudziestolatków i …. Latków. Równie prosto i przystępnie opisana jest konstrukcja mostu łyżwowego, dzięki któremu Jagiełło wywiódł w pole Wielkiego Mistrza Zakonu, obierając trasę prosto na Malbork, jak i – przywoływane już przeze mnie - tezy o wojnie sprawiedliwej, dzięki którym Sobór przyjął prezentowaną przez Włodkowica wizję rozszerzania wpływów chrześcijańskich przez sojusze, tolerancję i poszanowanie, a nie przez przemoc i pogardę, wcześniej stosowaną przez Krzyżaków. Być może Marian Grotowski znalazł właściwą drogę do popularyzowania naszych dziejów i ważnych, a nieznanych lub mało znanych postaci z historii Polski?
A wracając do postaci bohatera powieści Pawła Włodkowica. Warto poznać jego prace i koncepcje, które rozwijał, bo już tylko bardzo pobieżne przytoczenie ich pozwala zorientować się, że one funkcjonują do dziś w prawie międzynarodowym. I nie zaszkodziła im nawet ofensywa zwolenników pozytywizmu prawniczego, ponieważ te prawa i idee, na które powoływał się Włodkowic, mają bardzo uniwersalny, wynikający z samej natury charakter. Przełóżmy choćby jego uwagi o wojnie sprawiedliwej na to, co dzieje się dziś za naszą wschodnią granicą, na Ukrainie. Za „twórców” prawa międzynarodowego uznawani są członkowie tzw. Szkoły Prawa z Salamanki, tyle że oni swoje koncepcje formułowali ponad sto lat później, czerpiąc obficie z dorobku polskiej szkoły prawa międzynarodowego, której Paweł Włodkowic był czołowym reprezentantem. Naprawdę nie rozumiem ludzi, którzy „nie mówią po polsku za granicą”, bo mają jakieś kompleksy wynikające „Bóg wie z czego”.

Paweł Włodkowic. Jeśli ktoś nie drzemał na lekcjach historii, nazwisko to powinno poruszać jakieś – choćby i niejasne – wspomnienia. Stawiam jednak dolary przeciwko orzechom, że znajomość tej – ważnej dla polskiej historii – postaci oscyluje w granicach poziomu wiedzy jednego z posłów bodajże lewicy, który Powstanie Warszawskie datował na 1988 r. Znaczna część Polaków nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Franciszku! Autorze! Zakładam, że nie należysz do żadnego Czarnego Słońca, ani jakiejkolwiek innej organizacji znaczącej się kielnią czy fartuszkiem, i wierzę, że tego nie chciałeś, ale dobrymi chęciami itd… Po raz kolejny OSKARŻAM! Stworzyłeś Pan właśnie czytelnicze zombie. Jeśli po zakończeniu lektury 280 stron pierwszego tomu poczułem pierwsze ryzyko przemiany, tym razem symptomy nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Ostatni raz czułem się tak lata temu, kiedy po skończeniu „Bożych Wojowników” Sapkowskiego dowiedziałem się, że na kontynuację będę musiał poczekać jakieś 18 miesięcy… no i teraz koszmar powrócił!
Drugi tom „Wszyscy zginiecie” zajął mi raptem kilka godzin, ale aby poczucie niedosytu i rozczarowania stanowczo zbyt krótką, jak na moje oczekiwania, opowieścią nie zdominowały mojej opinii, postanowiłem odłożyć jej pisanie na kilka dni i ochłonąć. I już.
Pan Moore znów mnie zaskoczył. Oczekiwałem oczywiście kontynuacji opowieści z pierwszego tomu, przy których poobgryzałem paznokcie do łokci. I owszem, dostałem zamówione danie, ale na stół wjechało całkiem nowe menu przyrządzone z wątków, których się nie spodziewałem. Do głównego – toczącego się w umownej teraźniejszości i do retrospekcyjnego z czasów, kiedy Dolny Śląsk należał do III Rzeszy, autor dołożył dwa kolejne.
Pierwszy z nich – całkiem nowy – rozwija się tuż po zakończeniu II WŚ, w 1946 r. kiedy na tzw. Ziemiach Odzyskanych panami życia i śmierci byli krasnoarmiejcy. Freiburg nie był jeszcze Świebodzicami ale Fryborkiem. Rodząca się w bólach polska administracja nie zdążyła tu jeszcze zapuścić korzeni, a dominującym uczuciem wśród starych (niemieckich) i nowych (polskich) mieszkańców Fryborka była tymczasowość i niepewność.
Dla tych nowych powojenna rzeczywistość była końcem koszmaru, dla tych starych – chwilami - wydawała się być tego koszmaru początkiem. Młode Niemki po zmroku nie wychodziły z domu, mężczyźni z niedawnej „rasy panów” zajmowali się głównie – często nie z własnej woli – najmniej wdzięcznymi pracami fizycznymi, ale życie powoli wracało do normalności. Praca, dom, zakupy, starzy chcieli świętego spokoju a młodzi zabawy. Mieszkańcy Fryborka zmagali się z codziennymi problemami, a nad ich głowami toczyła się nieustająca wielka gra, z której prawie nikt nie zdawał sobie sprawy.
Katalizatorem gwałtownych wydarzeń okazał się miłosny zawód Henryka Ciecierzycy, zdeklarowanego ateisty, aktywnego PPR-owca i funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej. Pewnym problemem w drodze do szczęścia był fakt, że konkurentem Henryka był funkcjonariusz miejscowego UB o swojsko brzmiącym nazwisku Chaim Lapid i nie można go było tak po prostu „zniknąć”. Jednak Ciecierzyca miał „plan doskonały” i gotów był go zrealizować za wszelką ceną, a przynajmniej tak mu się wydawało. Dopiero – w bardzo niekomfortowych okolicznościach - uświadomił sobie z kim, albo raczej z „czym” ma do czynienia. Bez wątpienia Henryk Ciecierzyca odegra jeszcze niepoślednią rolę w tej historii.
W tym wątku warto również zwrócić uwagę na innego milicjanta o jakże oryginalnym nazwisku. Chodzi o Jerzego Nowaka, działającego pod przykrywką, byłego egzekutora Polski Podziemnej i partyzanta oddziału Narodowych Sił Zbrojnych. Wiele wskazuje na to, że w kolejnych tomach może to być jedna z kluczowych postaci.
Drugi – nowy – wątek przenosi nas w czasy I wojny światowej. Hugo Neumanna, ambitnego, gorliwego funkcjonariusza Gestapo, poznaliśmy już w I tomie przy okazji pewnego incydentu na Wzgórzu Niedźwiadki w Waldenburgu. Teraz autor przybliżył nam przypadki nastoletniego Hugona, jego przedwojenne fascynacje starszymi siostrami i koszmar, który przeżył w kompanii karnej na froncie zachodnim. Rozrzucone elementy układanki zaczynają łączyć się w jedno. Już po pierwszym tomie przeczuwałem, że to będzie istotna postać w dalszej opowieści Pana Moorea. Pewnie będzie jeszcze niejedna okazja aby o nim napisać, przypomnę więc tylko, że rodzina Neumannów pochodziła z Dirschau, czyli z Tczewa – tu autor „puszcza wielkie oko” w stronę czytelników, a cechy charakteru Hugona i jego wcześniejsze doświadczenia sprawiły, że stał się wręcz modelowym gestapowcem.
Dosyć o treści. „Wszyscy zginiecie” jest świetnie napisana więc nie ma sensu czytać streszczeń i pozbawiać się przyjemności przyswajania tej historii w taki sposób, jak zamierzył to autor. Jeszcze tylko jedna refleksja dotycząca wątku Henryka Ciecierzycy – postaram się niczego nie zdradzić.
Zło jest ponadczasowe i działa jak pasożyt. Jeśli nosiciel wypełni już swoją rolę, pasożyt szuka sobie nowego. Podobnie w sytuacji, kiedy nosiciel „zawiedzie pokładane w nim nadzieje”.
Powszechnie przyjmuje się, że koniec II wojny światowej zburzył stary świat i zbudował podwaliny nowego. Pozornie wszystko się zmieniło, ale czy aby na pewno?
Książe Salina z powieści „Il leopardo” Giuseppe Tomasi di Lampedusy przeczuwając upadek Królestwa Obojga Sycylii i Państwa Kościelnego (Patrimonium Sancti Petri), a w konsekwencji zjednoczenie Włoch mawiał: „jeżeli wszystko ma pozostać tak jak jest, wszystko musi się zmienić”. Zło dobrze wie, jak zachować się w takiej sytuacji.

Franciszku! Autorze! Zakładam, że nie należysz do żadnego Czarnego Słońca, ani jakiejkolwiek innej organizacji znaczącej się kielnią czy fartuszkiem, i wierzę, że tego nie chciałeś, ale dobrymi chęciami itd… Po raz kolejny OSKARŻAM! Stworzyłeś Pan właśnie czytelnicze zombie. Jeśli po zakończeniu lektury 280 stron pierwszego tomu poczułem pierwsze ryzyko przemiany, tym razem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Alianckie bombardowania niemieckich miast budziły kontrowersje właściwie od momentu ich rozpoczęcia. Podawany przez dowództwo cel „zniszczenie morale niemieckiej ludności cywilnej”, które miało jakoby przyczynić się do osłabienia woli walki żołnierzy niemieckich, był od samego początku kwestionowany i poddawany w wątpliwość. Krytyka płynęła zarówno z pozycji bezcelowości (brak widocznych efektów zakładanego upadku morale ludności), jak i z pozycji moralnych.
Wojna i moralność to niełatwe zestawienie, a II wojna światowa i to co wyczyniali w jej trakcie rycerze z Wehrmachtu, Luftwaffe i Kriegsmarine, nie wspominając o mordercach z SS, przekreśliła wszelkie dotychczasowe zasady prowadzenia konfliktów zbrojnych. Dla Niemców wrogiem byli nie tylko żołnierze. Niemcy uznali za cel nie tylko armie przeciwników ale także ludność cywilną, kulturę, dzieła sztuki, infrastrukturę, dziedzictwo narodowe.
Naloty na bezbronne miasta, lotnicy ostrzeliwujący kolumny uciekinierów na zatłoczonych wrogach, morderstwa i gwałty na ludności cywilnej nie tylko w trakcie trwania walk, pacyfikacje całych miejscowości, torpedowanie cywilnych statków… Długo by wyliczać, choć coraz częściej trzeba. Jeszcze trzy, cztery dekady temu uznałbym to za bezcelowe, ale po latach polityki historycznej prowadzonej przez niemiecki rząd, przypominanie o tych faktach staje się konieczne.
Te wszystkie okropieństwa i barbarzyństwa, których dopuszczali się Niemcy, budziły słuszny gniew i aż prosiły się, by odpowiadać „pięknym za nadobne”, zgodnie z biblijnym wskazaniem „oko za oko”, ale od czasów Starego Testamentu jednak sporo się zmieniło. Czy zatem, odpowiadając tym samym, nie stajemy się tacy sami jak Ci, którzy dokonują zbrodni?
Jest coś na rzeczy w stwierdzeniu Churchilla, że - dla zachowania pokoju na świecie – „Niemcy należałoby profilaktycznie bombardować co 50 lat”. To Niemcy stali za wybuchem obu wojen światowych. To w niemieckich gabinetach wojskowych, politycznych i przemysłowych zrodził się precyzyjny plan „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Nikt bardziej niż oni nie zasłużył sobie na odwet, w tym na bombardowania lotnicze, ale czy dywanowe naloty na niemieckie miasta, gdzie często nie było obiektów o znaczeniu militarnym, były właściwą odpowiedzią?
Być może przydługawy ten wstęp, ale w odniesieniu do zawartości książki Leszka Adamczewskiego – w mojej opinii – istotny.
Napisano i wydano już dziesiątki tomów poruszających temat alianckich nalotów na niemieckie miasta. To czym wyróżnia się książka „Śmierć z nieba”, to jeden dodatkowy wyraz w podtytule: „Alianckie naloty na polskie i niemieckie miasta”. Z perspektywy polskiego czytelnika znaczną różnicę czynią nie opisy zniszczeń Hamburga, Kolonii czy Drezna, ale opisy bombardowań Poznania, Gdyni, Trzebini czy Czechowic-Dziedzic. W tym zakresie jest to pozycja wyjątkowa, a dla mnie pierwsza, z którą się zetknąłem, tak kompleksowo ujmująca temat nalotów na polskie miasta pod niemiecką okupacją.
Oczywiście inna była skala tych nalotów i inne cele. Miasta niemieckie były niszczone planowo i niejako „całościowo”. Naloty na miasta należące przed wybuchem wojny do Polski, koncentrować miały się na infrastrukturze wojskowej i przemysłowej, wspierającej wysiłek wojenny III Rzeszy. Wschodnie tereny Niemiec, dawne Prusy i graniczące z nimi ziemie polskie włączone do terytorium Rzeszy po 1939 roku, długo leżały poza zasięgiem alianckich samolotów bombowych. Niewiele zmieniło się po wybuchu wojny między wcześniejszymi sojusznikami i ataku III Rzeszy na Związek Sowiecki w czerwcu 1941 roku. Sowieci nie mieli bombowców dalekiego zasięgu, a front bardzo szybko przesunął się daleko na wschód. Istotna zmiana zaszła dopiero po alianckiej inwazji na kontynent, zajęciu części Italii oraz po klęskach „niezwyciężonego Wehrmachtu” na froncie wschodnim i wprowadzeniu do eskorty bombowców samolotów myśliwskich dalekiego zasięgu P-51 Mustang. W zasięgu alianckiego lotnictwa znalazło się całe terytorium Rzeszy i ziemie okupowane.
Wspominałem już o różnicy w podejściu do bombardowania miast niemieckich i tych tylko okupowanych przez Niemcy. Wyraźnie widoczne jest to w opisie bombardowań Gdańska i Gdyni. Gdańsk w nomenklaturze alianckich pilotów to był Danzig, ale Gdynia była Gdynią, nie była „Gotenhafen”, mimo że po wcieleniu jej do Rzeszy stała się ważną bazą niemieckiej Kriegsmarine. Podobnie było ze wspomnianymi już Poznaniem, Trzebinią i Czechowicami, ale nie dotyczyło to – już polskich dzisiaj – miast górnośląskich. Problem w tym, że zrzucanie bomb z pułapu kilku tysięcy metrów nie daje żadnej gwarancji, że bomby polecą tam, gdzie chce umieścić je celowniczy a w bombardowanych miastach wszyscy narażeni byli jednako. No może poza nomenklaturą hitlerowską, która na ogół dysponowała znakomicie przygotowanymi i zaopatrzonymi schronami.
Trzeba jednak przyznać, że w miastach, gdzie funkcjonowały zakłady przemysłowe i centra władzy, Niemcy byli przygotowani na naloty. W wolnych przestrzeniach miejskich kopano rowy przeciwlotnicze, projektowano i budowano wiele nowych schronów i masowo adaptowano już istniejące podziemne pomieszczenia. Relatywnie szybko i sprawnie radzono sobie również z usuwaniem bardzo nieraz dotkliwych zniszczeń i przywracaniem funkcjonowania infrastruktury.
Całościowe ujęcie tematu w książce Adamczewskiego polega nie tylko na przedstawieniu tych wszystkich uwarunkowań i okoliczności, ale także na solidnym udokumentowaniu opisywanych wydarzeń. Autor zebrał i przedstawił pokaźną liczbę relacji naocznych świadków – polskich i niemieckich – publikowanych wcześniej w różnego rodzaju periodykach o niewielkim zasięgu, w monografiach lub we wspomnieniach. Kolejne rozdziały są bogato ilustrowane nie tylko archiwalnymi dokumentami i zdjęciami, ale również fotografiami wykonanymi osobiście przez autora, który odwiedził większość miejsc, o których pisze.
W efekcie otrzymaliśmy bardzo interesującą, miejscami pasjonującą, opowieść o wielu mniej lub prawie wcale nie znanych epizodach II wojny światowej i stale aktualny przyczynek do zadawania kolejnych pytań.
Czy bez tzw. nalotów strategicznych alianci wygraliby wojnę? Czy bez atomowych grzybów nad Hiroszimą i Nagasaki wojna trwałaby dłużej? Czy mamy prawo odpowiadać wet za wet? Czy posiadając odpowiednie rezerwy i środki Niemcy użyliby bomby atomowej przeciw aliantom? Tylko na to ostatnie pytanie mógłbym odpowiedzieć twierdząco i z pełnym przekonaniem.
P.S.
We wstępie skupiłem się na działaniach i na wątpliwościach moralnych dotyczących działania aliantów, ale nie zapominajmy – autor nie zapomniał – że oprócz USA i Wielkiej Brytanii był jeszcze jeden „aliant”. Dla znacznej części Polaków kierujących się zasadą „dwóch wrogów”, był to po prostu kolejny najeźdźca, co zresztą było widać w sposobie, w jaki przebiegało „wyzwolenie”. Świetnie opisane jest to w rozdziale dotyczącym losów polskich i wkrótce polskich miast w 1945 r. Ofiarami sowieckich bombardowań stały się m.in. śródmieścia Poznania, Wrocławia, Grudziądza, Głogowa czy Nysy nie wspominając o Gdańsku, który w morze ruin zmieniła dopiero Armia Czerwona.
Rzecz w tym, że Sowieci a dziś ich spadkobiercy Rosjanie, nie zaprzątają sobie głowy takimi moralnymi głupotami. Od 24 lutego 2022 r. pokazują to bandyci Putina, ostrzeliwując ukraińskie miasta i terroryzując ludność cywilną Ukrainy.

Alianckie bombardowania niemieckich miast budziły kontrowersje właściwie od momentu ich rozpoczęcia. Podawany przez dowództwo cel „zniszczenie morale niemieckiej ludności cywilnej”, które miało jakoby przyczynić się do osłabienia woli walki żołnierzy niemieckich, był od samego początku kwestionowany i poddawany w wątpliwość. Krytyka płynęła zarówno z pozycji bezcelowości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Nie lubię. No nie lubię i już! Zombiaków nie lubię. Nie wiem czy to jakiś uraz z lat dziecięcych i konsekwencje przedwcześnie obejrzanej „Nocy żywych trupów” (reż. G.A. Romero, 1968) czy to następstwo jakichś późniejszych kontaktów z motywem żywych trupów, ale faktem jest, że niewiele rzeczy na świecie przyprawia mnie o gęsią skórkę połączoną z obrzydzeniem i podprogowym strachem. Starannie omijam wszystko, co choćby tylko zalatuje wonią rozkładających się ciał, niepowstrzymanie prących przed siebie w poszukiwaniu świeżego ludzkiego mięsa. Darowałem sobie nawet dosyć powszechnie zachwalany wielosezonowy serial „The Walking Dead” i nagle dostałem propozycję od zaprzyjaźnionego dystrybutora.
– Weź, przeczytaj i powiedz co o tym sądzisz. Takie tam, niecałe trzysta stron o zombiakach, połkniesz w dwa wieczory”.
– Ale co to jest – zapytałem, zerkając niepewnie na okładkę – horror jakiś?
– Nie marudź, tylko weź i przeczytaj.
Wziąłem, przeczytałem, połknąłem haczyk, choć nic tego nie zapowiadało.
Zgodnie z moimi zasadami, nie przeczytałem blurbów. I choć widniejące w podpisach nazwiska Lamparskiej i Pilipiuka bardzo kusiły uważam, że dobrze zrobiłem, bo pozbawiłbym się przyjemności kilkukrotnego szerokiego, pełnego zdumienia rozwarcia „japy” przy okazji kolejnych zwrotów akcji. Ale zacznijmy od początku. Będzie trochę spoilerowania.
Świebodzice, to niewielkie miasto w powiecie świdnickim na Dolnym Śląsku. Pierwsze wzmianki o nim pochodzą już z początków XIII wieku, a zmiennymi kolejami losu można by obdzielić wiele miejscowości leżących w bardziej spokojnych okolicach. Szczęśliwie dla miasta i jego współczesnych mieszkańców leżące nieco na uboczu głównych szlaków komunikacyjnych Świebodzice, od zakończenia II WŚ nie były narażone na jakieś szczególne niebezpieczeństwa, nie licząc oczywiście dwóch wielkich powodzi z 1997 i 2002 roku, które okazały się kataklizmami dla całego Dolnego Śląska. I oto w bezpiecznej i nieco sennej atmosferze miasteczka wydarza się coś, na co nieprzygotowane są receptory współczesnego człowieka o zdrowych zmysłach.
Pewnego wrześniowego poranka w sali prosektorium świebodzickiego szpitala, celem przeprowadzenia rutynowych czynności związanych z ofiarą śmiertelnego wypadku komunikacyjnego, stawiają się: przedstawiciel Prokuratury Rejonowej ze Świdnicy, technik kryminalistyki i młody policjant ze świdnickiej Komendy Powiatowej Policji oraz miejscowy lekarz i jego asystent. Niekonwencjonalne i nie dające się w żaden sposób przewidzieć zachowanie denata, po którym przetoczyła się pięcioosiowa ciężarówka, w jednej chwili skasowało wszelkie funkcjonujące dotychczas reguły postepowania, a spirala zdarzeń poczęła rozkręcać się w kierunkach, których w normalnych okolicznościach często nawet nie próbowalibyśmy sobie wyobrażać.
Odgłosy mlaskania, towarzyszące konsumowaniu ciała młodego policjanta ze świdnickiej dochodzeniówki, długo dźwięczały w uszach prokuratora Palahniuka, który podejmuje się desperackiej próby ocalenia bliskich przed „tym czymś”. Zbieg różnych zdarzeń i brak paliwa w baku sprawiają, że uciekinierzy trafiają do malowniczego Zamku Książ. Tam przy pomocy ekipy remontowej i kilku argumentów, wśród których poczesną rolę odgrywał zabrany z mieszkania karabin G3 Heckler & Koch kal. 7,62 prokurator Palahniuk organizuje punkt oporu w oczekiwaniu na nieuniknione.
Co sprawiło, że w spokojnych dotąd Świebodzicach pojawiły się krwiożercze bestie? Skąd się tam wzięły? Jaki zasięg ma to zjawisko? Czy znów coś wydostało się z jakiegoś utajnionego laboratorium pod jakimś „Wuhan”, czy to może początek końca świata, zapowiadany w jedynej proroczej księdze Nowego Testamentu?
Do pewnego momentu wiemy tyle samo, co główny bohater, czyli nic, ale wtedy autor zaczyna odkrywać kolejne karty, które kierują opowieść na całkiem nowe tory. I zdecydowanie są to tory rollercoastera, a nie jakiejś górskiej ciuchci sapiącej z wysiłku na byle podjeździe. Lubię być tak zaskakiwany, życzę tego również innym czytelnikom, więc zwrócę uwagę na jeszcze tylko jeden element całej układanki, który dla wielu osób może okazać się istotną zachętą do lektury. To miejsce akcji - tajemniczy Dolny Śląsk. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu był on dla III Rzeszy tak głębokimi peryferiami, że do dziś krążą setki legend i opowieści na temat wielu niemieckich tajemnic pogrzebanych w tych okolicach wraz z tysiącami ciał nieszczęśników z leżącego nieopodal Gross-Rosen.
A już tak całkiem na zakończenie: Oskarżam! Oskarżam Pana Franciszka Moore o niewyobrażalne okrucieństwo! Bo jak inaczej nazwać sytuację, w której znalazłem się mniej więcej o godzinie 4:30 nad ranem, trafiając po zaledwie 280 stronach na wers z tekstem „Koniec części pierwszej”?! Zachowując proporcje, dzięki temu wiem chyba, jak może czuć się wygłodniały zombiak. Żądam kontynuacji!

Nie lubię. No nie lubię i już! Zombiaków nie lubię. Nie wiem czy to jakiś uraz z lat dziecięcych i konsekwencje przedwcześnie obejrzanej „Nocy żywych trupów” (reż. G.A. Romero, 1968) czy to następstwo jakichś późniejszych kontaktów z motywem żywych trupów, ale faktem jest, że niewiele rzeczy na świecie przyprawia mnie o gęsią skórkę połączoną z obrzydzeniem i podprogowym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

No lubię. Lubię i już. Country lubię i mam gdzieś, co na ten temat sądzą inni. Dobra, prosta wpadająca w ucho muzyka, taka „pod nóżkę”, albo odwołująca się do najprostszych ludzkich uczuć. I choć nie jestem na bieżąco i nazwiska wykonawców z aktualnego TOP-u w większości pewnie nic mi nie powiedzą, to Chrisa Stapletona i Teskey Brothers rozpoznaję, a przy standardach w rodzaju „Take Me Home Contry Roads” Johnnego Denvera czy „Heart of Gold” Neila Younga się wzruszam po prostu. Lubię takie proste wzruszenia i proste historie prostych ludzi (nie prostaków). Taki też jest „Taniec wdowca” Ricka Riordana.
Autor, którego polubiłem przy okazji obcowania z przygodami Percy’ego Jacksona, zaskoczył mnie świetną, prostą opowieścią. W mojej biblioteczce też pewnie trafi do kategorii kryminałów, bo historia detektywa Tresa Navarre i wschodzącej gwiazdy country Mirandy Daniels nosi wszelkie cechy tego gatunku, ale to przede wszystkim stara jak świat opowieść o ludzkich pragnieniach, namiętnościach i cenie, jaką przychodzi uiścić za realizacje marzeń. Rzecz w tym, że większość z nas, mniej lub bardziej chętnie, godzi się płacić za realizację swoich pragnień. Gorzej, jeśli musimy płacić za czyjeś. Kiedyś, przy okazji recenzowania całkiem innej historii (niekryminalnej i nie z USA), posłużyłem się nieco zmodyfikowanym cytatem: „za każdym mężczyzną sukcesu stoi kobieta, która nie ma co na siebie włożyć”. To oczywiście mocno seksistowskie podejście i związane z tym, że wychowałem się w patriarchalnym społeczeństwie kultywującym maczystowskie podejście do życia. Daleki jestem jednak od składania samokrytyki niczym POlitycy pewnej partii po urodzinach u red. Mazurka i mam w głębokim poważaniu polityczną poprawność, co z dziką rozkoszą dostrzegam również u autora, dworującego sobie ze zbiorowej głupoty społeczności studenckiej, która doprowadziła do dymisji leciwego znawcy średniowiecznej literatury angielskiej z powodu jego niechęci do „etnicznej dywersyfikacji programu nauczania”. Rozumiem gościa - nawet przyjmując, że Kopernik była kobietą, a Otello – bez wątpienia – Maurem. A swoją drogą – cóż to za bełkot - „etniczna dywersyfikacja programu nauczania”!!??
Ów cytat, do którego ponownie się odwołałem, w oryginale mówił o „kobiecie mającej krew na rękach” i w odniesieniu do powieści Ricka Riordana jest to znacznie bardziej trafione sformułowanie. Mężczyźni w tej powieści są mężczyznami a kobiety kobietami, ale nie takimi, o których Mickiewicz myślał pisząc o „puchu marnym i zwiewnej istocie”. Pląsające w rytmie przejmującego „Tańca wdowca” bohaterki świadome są swych potrzeb i zdeterminowane, aby je zaspokoić, A że arsenał środków niewieścich (w tym cnót tak ostatnio wyśmiewanych) jest zdecydowanie bardziej bogaty niż to, czym mogą przeciwstawić im się przedstawiciele brzydkiej płci (znów ten seksizm), robią sobie panie z panami co chcą i jak chcą. I tak z pozornie zmaskulinizowanej opowieści, pełnej kowbojskich kapeluszy, dwunastocylindrowych pick-upów, rewolwerów i testosteronu zapamiętujemy „Sierotkę Marysię” z czarnym pasem w sztuce manipulacji i bandę sfrustrowanych krasnoludów niepotrafiących zrozumieć, że są tylko pionkami w partii szachów.
„Taniec wdowca” to druga z serii siedmiu wydanych dotychczas powieści z Tresem Navarre w roli głównej - w Polsce ukazały się chyba tylko trzy tomy. Ja odkryłem ponownie pana Ricka Riordana i szczerze polecam każdemu, kto nie szuka lektury z pretensjami do literatury przez wielkie „L”, a jednocześnie oczekuje od powieści czegoś więcej, niż tylko skłębionego nadmiaru fizjologicznych namiętności i ocierającej się o pornografię dosłowności. Niejednowymiarowi bohaterowie, zjadliwy, ocierający się o błyskotliwość humor, fascynujący bezmiarem swych przestrzeni i uwielbieniem wolności Teksas… to się naprawdę dobrze czyta.

No lubię. Lubię i już. Country lubię i mam gdzieś, co na ten temat sądzą inni. Dobra, prosta wpadająca w ucho muzyka, taka „pod nóżkę”, albo odwołująca się do najprostszych ludzkich uczuć. I choć nie jestem na bieżąco i nazwiska wykonawców z aktualnego TOP-u w większości pewnie nic mi nie powiedzą, to Chrisa Stapletona i Teskey Brothers rozpoznaję, a przy standardach w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ta opinia powinna być znacznie bardziej rozbudowana, przygotowana i opatrzona cytatami i pewnie - za czas jakiś - popełnię taką. Tymczasem jednak, żeby tak całkiem bez komentarza nie pozostawić świetnej książki Piotra Głuchowskiego, wrzucę kilka zdań "na gorąco".
Zaliczam się do pokolenia, które może podśpiewywać piosenkę Róż Europy i nucić "urodzeni w latach 60.". Taki PESEL plus niepohamowana żądza pożerania tekstów pisanych skazała mnie na "tfurczość" peerelowskich pisarzy i przekaziorów. Ożywcze wstawki, wrzucane przez śp. dziadka Mieczysława, weterana BCH i WiN, podejrzanego o współudział w zamachu na Chruszczowa, budziły niepokój, dyskomfort i prowokowały do pytań, na które - przez długi - czas sam indagowany odpowiadał wstrzemięźliwie dosyć, żeby nie rzec niechętnie. Siłą rzeczy skazany byłem na legendę Rudego, dzielnego Janka (ps. J23) tudzież innych tuzów opisywanych piórem Żukrowskiego, Przymanowskiego, albo Jerzego Korczaka. Konkluzja tego przydługiego wstępu jest taka, że byłem wówczas przekonany, iż dzielni sołdaci z LWP, następcy bohaterów spod Lenino, Studzianek i z Wału Pomorskiego, tworzyli najlepszą, najbardziej zaangażowaną patriotycznie armię świata. No i duma rozpierała moje nastoletnie serce, gdy czytałem w Żołnierzu Polskim o misjach polskich kontyngentów przybranych w Błękitne Hełmy ONZ, którzy nieśli gałązkę oliwną w różnych częściach świata.
W natłoku wydarzeń, związanych z transformacją Polski po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku (spory co do daty trwają nadal), wyczyny naszych wojaków zeszły na plan dalszy, mimo pojawiających się czasem – nawet w mainstreamie (patrz „Demony Wojny wg Goi”) – sygnałów, że coś jest „nie kaman”. I teraz trafiła w moje ręce opowieść Pana Głuchowskiego i… potwierdziła najgorsze z możliwych - przypuszczenia na temat tego, czym była służba w Ludowym Wojsku Polskim i jak długą drogę musiały przejść – i przechodzą - nasze siły zbrojne, aby stać się wartościowym elementem natowskiej układanki. Szczęśliwie uniknąłem „zaszczytu” służby w tych jednostkach. Kiedy kończyłem studia w WKU mieli taki burdel, że nie potrafili skutecznie zawiadomić mnie o konieczności stawienia się w wyznaczonym miejscu, w wyznaczonym czasie. Czytając książkę Piotra Głuchowskiego mogę jedynie dziękować Opatrzności, że tak się stało.
Polska misja w Kambodży, która jest osią tej opowieści, miała miejsce już „po” obaleniu komuny, ale jeszcze kilka lat przed tym, jak staliśmy się członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego. Czytając i tak dziwię się, że nas do niego przyjęto. „Burdel” to najbardziej łagodne określenie z tych, które przychodzą mi na myśl w konfrontacji z faktami przytaczanymi przez autora. Kolesiostwo, brak kompetencji dowódców, pospolite złodziejstwo, tchórzostwo to określenia, które najlepiej charakteryzują tryb i sposób doboru członków oenzetowskich misji w polskich realiach. To, że trochę przypadkiem trafili tam tacy goście „z jajami” jak Wiesław Słoniewski, było błogosławieństwem dla podkomendnych. Temat na traktat o wpływie jednostki na losy zbiorowości jak ta lala. Podobnie jak znakomicie udokumentowane przez autora historie: Kambodży, Czerwonych Khmerów i Salotha Sara przyszłego Pol Pota, Brata Numer Jeden, zarażonego „światłymi” ideami komunizmu na francuskich uniwersytetach. „Pole śmierci” powinno być lekturą obowiązkową w polskich szkołach, przykładem na to, czym był/jest komunizm, do jakich prowadzić może nieszczęść i na to, że „nieograniczona władza w rękach ograniczonych ludzi zawsze prowadzi do okrucieństwa”. To już cytat z całkiem innej książki, ale znakomicie pasujący do opisu „socjologicznego eksperymentu”, jaki przeprowadzony został w Kambodży pod rządami Czerwonych Khmerów.
Mamy więc w tej książce z jednej strony dekompozycję mitu o zbawczej roli Błękitnych Hełmów (zwieńczona tragicznymi wydarzeniami w Srebrenicy), z drugiej potężną dawkę wiedzy o Indochinach, pozwalającą choćby na zrozumienie genezy konfliktu wietnamskiego, który do dziś rozpala wyobraźnię, pobudzaną paszkwilami w rodzaju niesławnego „Plutonu” Oliviera Stonea. Geopolityka to okrutna dziedzina, głównie dla podmiotów, które miały pecha znaleźć się w obszarze zainteresowania wielkich mocarstw. To nie Wietnam powinien być cezurą i powodem do wstydu dla świata, ale Kambodża i to, co wydarzyło się w tym udręczonym kraju na przestrzeni ostatnich trzech dekad XX wieku.
Właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że „kilka wrzuconych na gorąco zdań” spuchło ponad miarę, więc na zakończenie dodam jeszcze, że – paradoksalnie – kompletnie nieprzygotowana do pełnienia zadań rozjemczych polska placówka w Siem Reap, mieszcząca się w linii prostej cztery kilometry od słynnego kompleksu świątynnego Angkhoru, w chwili ciężkiej próby stanęła na wysokości zadania. Absolutnie, w żadnym stopniu nie było to zasługą starannego planowania czy zdolności organizacyjnych dowództwa kontyngentu, które rozkazało „poddać się” atakującym Czerwonym Khmerom. Szczęśliwie dla żołnierzy, ten Chreptiów miał swojego Wołodyjowskiego. Pytanie zasadnicze brzmi, kiedyż my wreszcie - do jasnej niespodziewanej – zaczniemy wyciągać wnioski z historii, aby nie powtarzała się jako farsa.

Ta opinia powinna być znacznie bardziej rozbudowana, przygotowana i opatrzona cytatami i pewnie - za czas jakiś - popełnię taką. Tymczasem jednak, żeby tak całkiem bez komentarza nie pozostawić świetnej książki Piotra Głuchowskiego, wrzucę kilka zdań "na gorąco".
Zaliczam się do pokolenia, które może podśpiewywać piosenkę Róż Europy i nucić "urodzeni w latach 60.". Taki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Niezwykła to książka, tak jak i jej autor. Podobnie jak we wcześniejszych publikacjach Stefan Czerniecki opisuje rzeczy „od środka”, będąc w samym centrum opisywanych wydarzeń. Nawet jeśli pisze o sytuacjach i sprawach, o których siłą rzeczy musiał usłyszeć „z drugiej ręki” widać wyraźnie, że przeżył je nie mniej, niż bohaterowie poszczególnych rozdziałów. W okładkowej zapowiedzi pada określenie „powieść”, a jednak dla mnie to zdecydowanie literatura faktu, mimo niezbędnej fabularyzacji i ostatniego – wizjonerskiego? – rozdziału, traktującego o spotkaniu Generała Zakonu z jego Wielkim Patronem. „Ojcowie” to skrócony opis dziesięciu lat działalności Zakonu Rycerzy Świętego Jana Pawła II, przedstawiony przez pryzmat losów jego założycieli i tych, którzy do dziś nadają mu tę wyjątkową, elektryzującą formę. Tytuł tej książki w pełni oddaje to, o czym i o kim ona jest. Traktuje ona o wspaniałym dziele podjętym dla uczczenia Jana Pawła Wielkiego, największego z synów polskiej ziemi. O dziele podjętym przez „wybranych i nieobojętnych”. Z każdego niemalże zdania tej opowieści o tych współczesnych rycerzach wyziera odpowiedzialność, determinacja i gotowość do podjęcia codziennego trudu czynienia rzeczy zwykłych, które przynoszą niezwykłe owoce. Niejeden raz w trakcie lektury przychodziły mi na myśl słowa generała Konfederatów z powieści Jamesa Lee Burke’a o tym, że „walka nigdy nie jest skończona, a pole bitwy nigdy nie jest do końca nasze”. Opisani przez Czernieckiego bohaterowie są bez wątpienia świadomi wyzwań, które przed nimi. W świecie, gdzie „brak norm staje się normą”, naszkicowane ręką autora historie prawdziwych ludzi, tworzących ten najmłodszy rycerski zakon świata, są jak kotwice normalności, jak drogowskazy, jak kompas wskazujący właściwy kierunek na niełatwej drodze przez życie.
Czy „Ojcowie” to książka dla każdego? Moim zdaniem tak. To nie jest ociekająca lukrem hagiografia. Autor rzetelnie opisuje również trudne i bolesne sytuacje a mimo to, albo właśnie dlatego, dla rycerzy Zakonu Świętego Jana Pawła II i ich sympatyków to może być niemalże elementarz wprowadzający w istotę tego, czym Zakon był, jest i czym powinien być. Pozostali – nawet kontestujący, czy wręcz przeciwni tego typu organizacjom – znajdą w tej książce potężną dawkę faktów i informacji na temat procesów społecznych, wydarzeń politycznych z pierwszych stron gazet, a przede wszystkim ciekawą, fascynująca opowieść o współczesnym polskim społeczeństwie.

Niezwykła to książka, tak jak i jej autor. Podobnie jak we wcześniejszych publikacjach Stefan Czerniecki opisuje rzeczy „od środka”, będąc w samym centrum opisywanych wydarzeń. Nawet jeśli pisze o sytuacjach i sprawach, o których siłą rzeczy musiał usłyszeć „z drugiej ręki” widać wyraźnie, że przeżył je nie mniej, niż bohaterowie poszczególnych rozdziałów. W okładkowej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jedyne wyjście, poprzednia książka Ryszarda Ćwirleja sprawiła, że zacząłem kręcić nosem na propozycje przesyłane do recenzowania przez Wydawnictwo MUZA i wierciłem dziurę w brzuch sympatycznej pani Katarzynie: ”Ćwirelja mi dajcie! Ćwirleja! Więcej Ćwirleja!” I gdyby nie wiek, waga, odległość, Covid-19 i zdecydowanie heteroseksualne upodobania, rzuciłbym się z chusteczką na Ryszarda z Ćwirlejów drąc się wniebogłosy, że „mój ci on”. Moje jęki zostały wysłuchane i dosyć szybko pojawiła się kolejna pozycja wielkopolanina i to z podkomisarz Anetą Nowak w roli głównej.
Rzeczona podkomisarz ukończyła już studia prawnicze i szkołę policyjną w Szczytnie i pełna wiary i nadziei zameldowała się w Komendzie Wojewódzkiej w Poznaniu. Ku jej zaskoczeniu, czeka tam na nią nowy szef i rozkaz przeniesienia do Szamotuł. Nie za karę - broń Cię panie Boże! Raczej w ramach „merytorycznego wzmocnienia zasobów kadrowych prowincjonalnej jednostki Policji” – ależ ja uwielbiam taką nieśmiertelną urzędniczą nowomowę. Zanim jeszcze pani podkomisarz zdąży się rozpakować, dostaje sprawę podeszłego wiekiem wisielca, któremu ktoś prawdopodobnie „przyszedł zrobić samobójstwo”.
Tymczasem Mariusz Błaszkowski, mentor i promotor naszej bohaterki, który w wyniku tych samych ruchów kadrowych dostał ”kopa w górę” do CBŚP, nadzoruje polsko-niemiecką operację śledzenia grupy przestępczej, zajmującej się przerzutem narkotyków z Berlina do podpoznańskiej wsi. Tam, opodal Szamotuł, w szczerym polu, w gospodarstwie niczym niewyróżniającego się nieszkodliwego pijaczka, wyrósł nagle nowoczesny magazyn, a próbujący dotąd zapić się na śmierć Karol Mędrek stał się wspólnikiem i prezesem polsko-niemieckiej firmy.
Równolegle toczące się wątki wydają się być tak odległe jak „ojciec Dyrektor” i naczelny redakcji przy Czerskiej, a jednak… Zgodnie ze starą sprawdzoną regułą śledczych i detektywów, jeśli zbyt mocno skupiamy się na tym, czego szukamy, nie dostrzegamy tego, co znajdujemy. I choć brakujące elementy układanki znajdują się w zasięgu wzroku, to klucz do zagadki schowany jest głęboko w przeszłości, w aktach dochodzenia związanego z pożarem wronieckiego sierocińca z 1984 r. z czasów tuż po wojnie polsko-Jaruzelskiej. Dokopywanie się do prawdy głęboko zagrzebanej w pamięci osób powiązanych z tragedią, jaka się wówczas wydarzyła, przypomina obieranie cebuli. Każda kolejna warstwa wzmaga silne pieczenie i wilgoć w oczach, a bezmiar peerelowskiego bezprawia, legimityzowany działaniami osób do dziś obecnych w życiu publicznych, przeraża i poraża. Równie porażające są następstwa tego bezprawia, z którymi przyjdzie się zmierzyć naszym bohaterom blisko cztery dekady później.
Podobnie jak w przypadku Jedynego wyjścia bawiłem się świetnie. I mógłby przepisać każde słowo z ochów! i achów! które wtedy napisałem. Akcja zasuwa jak poznańska lokomotywa po tytuł w latach świetności Lecha. Momentami jest zabawnie, momentami poważnie, cały czas barwnie i soczyście i… „nagle świst, nagle gwizd”, a ściślej mówiąc zgrzyt. I zamiast „para buch”, by wprawić koła w ruch, to kij w szprychy i piasek w tryby, łyżka dziegciu i „cały misterny plan w… jak mawiał Siara Siarzewski. Bo oto Ćwirlejem pisarzem zawładnął Ćwirlej felietonista, komentator polityczny. W efekcie nie więcej chyba niż 5 tysięcy znaków na 500 stronach sprawiło, że mocno zraziłem się do autora. A szkoda. Już zdążyłem oswoić się z myślą, że kolejne powieści kryminalne będę oceniał w „ćwirlejach”, bo jako autor kryminału Ryszard Ćwirlej po raz kolejny sprawdza się i to bardzo. W ocenianiu pozostanę jednak przy gwiazdkach, a kolejne Ćwirleje chyba sobie daruję – przynajmniej na razie.

Jedyne wyjście, poprzednia książka Ryszarda Ćwirleja sprawiła, że zacząłem kręcić nosem na propozycje przesyłane do recenzowania przez Wydawnictwo MUZA i wierciłem dziurę w brzuch sympatycznej pani Katarzynie: ”Ćwirelja mi dajcie! Ćwirleja! Więcej Ćwirleja!” I gdyby nie wiek, waga, odległość, Covid-19 i zdecydowanie heteroseksualne upodobania, rzuciłbym się z chusteczką na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z czwartkiem skojarzenia mam trzy. Czwartkowe obiady u króla Stasia, słynny Bloomsday Joyce’a, czyli 16 czerwca 1904 r. i – przede wszystkim - czwartkowe Kobry nadawane przed laty w Teatrze TV. Oświeceniowe pogadanki i spacer po Dublinie zostawię sobie na inne okazje, podążę za to śladem „Kobry”. To był jeden z najlepszych cyklicznych programów telewizyjnych, emitowany nieprzerwanie w latach 1956 -1993. W czwartkowe wieczory ulice wyludniały się niczym w czasie pierwszych seansów Niewolnicy Isaury, albo jak w czasie lockdownu zafundowanego nam przez COVID-19 wiosną tego roku. Genialne adaptacje utworów m.in.: Agathy Christie, Georges’a Simeona, Joe Alexa, Josepha Kesserlinga czy Richarda Harrisa, przyciągały przed telewizory miliony widzów, którzy otrzymywali rozrywkę na bardzo wysokim poziomie, niedostępnym dla większości współczesnych twórców.
W siermiężną peerelowską rzeczywistość Teatr Kobra wnosił element swoistej brytyjskości, który akurat w odniesieniu do produkcji telewizyjnych ma jednoznacznie pozytywne znaczenie - wszak przez całe lata za wyznacznik poziomu TV służyła brytyjska BBC. Dziś to już nie to samo -w odniesieniu do TV – ale za to brytyjskie kryminały trzymają się mocno. Najświeższy przykład W czwartki tropimy morderców Richarda Osmana.
Rzecz dzieje się w krainie przypominającej południową ćwiartkę tolkienowskiego Shire. Łagodne pagórki falujące soczystą zielenią i bielą pasących się tu i ówdzie owczych stad, kamienne płoty oddzielające pola i wytyczające wąskie, kręte szlaki pomiędzy rozrzuconymi po okolicy posesjami. Naturalne i sztuczne stawy i jeziorka, strumienie szemrzące w zacienionych parowach i przydrożnych przepustach… no raj na ziemi. Naprawdę nie zdziwiłbym się spotykając Bilbo Bagginsa w znajdującym się opodal Pubie pod Niebiskim Smokiem albo kogoś z jego rozlicznej rodziny. Jednak to XXI wiek i w hrabstwie Kent w południowo-wschodniej Anglii łatwiej spotkać emeryta niż hobbita.
W opisanych wyżej okolicznościach przyrody, w Osiedlu dla Seniorów Cooper Chase, działa sobie Czwartkowy Klub Zbrodni. W ramach walki z nudą i w trosce o zachowanie nienagannej kondycji umysłowej, grupka rezydentów luksusowego domu dla zamożnych emerytów, przegryzając herbatniki oraz popijając wino, omawia przypadki niewyjaśnionych w przeszłości morderstw. W każdy czwartek, pomiędzy zajęciami z historii sztuki a konwersatorium z francuskiego, w pokoju łamigłówek przez dwie godziny radzi samozwańcza grupa detektywistyczna. Dla niepoznaki w oficjalnym grafiku figurują „Dyskusje na temat opery japońskiej”, co skutecznie zniechęca innych pensjonariuszy do wpisywania się na zajęcia. Podjęte środki ostrożności były uzasadnione, ponieważ omawiano prawdziwe sprawy, posługując się prawdziwymi aktami, które w żadnym wypadku nie powinny znaleźć się poza policyjnymi pomieszczeniami. Do Klubu należą cztery niebanalne persony: Elisabeth – była agentka sil specjalnych, Joyce – kiedyś pielęgniarka, Ibrahim – emerytowany psychiatra i Ron – wciąż naładowany testosteronem były przywódca związkowy. W sumie mają dużo więcej lat niż stary klasztor, z którym sąsiaduje ich osiedle; powstanie z leżaka to – w ich wieku – niemal operacja wojskowa; i – jak to zgrabnie ujmuje liderująca grupie Elizabeth – są już w wieku, w którym nie boją się konsekwencji. Stąd, kiedy „na ich terenie” dochodzi do zbrodni, z entuzjazmem zabierają się za poszukiwanie mordercy, co prowadzi do nieuchronnej konfrontacji z policją.
To pierwsza od dawna powieść, która trafiła do kategorii moich Ulubionych w popularnym serwisie czytelniczym. Inteligentna i zabawna, na wskroś brytyjska w najlepszym znaczeniu tego słowa, a oprócz wszystkich zalet intrygi kryminalnej, humoru, sprawności narracji itd. to na dodatek pełna ciepła opowieść o ludziach. Każdy z nas ma jakąś historię do opowiedzenia, każdy chce być wysłuchany, każdy chciałby kochać i być kochanym i również o tym jest ta historia. To nie tylko opowieść o poszukiwaniu zabójcy niesympatycznego w sumie developera. To opowieść o Pennym i Johnie, Elisabeth i Stephenie, Joyce i Gerrym, Matthew I Margaret, Bernardzie i Asimie… Piękna opowieść o pięknych ludziach
Gdyby adaptować powieść Richarda Osmana na sztukę, bez wątpienia znalazłaby poczesne miejsce we wspomnianym wyżej czwartkowym Teatrze Kobry. Perfekcyjna mieszanka suspensu, dramatu, komedii i kryminału, okraszona sporą dawką brytyjskiego humoru, bez wątpienia podbiłaby serca polskich widzów. Na to akurat jest spora szansa, ponieważ autor, były telewizyjny producent, potwierdził, że trwają przymiarki do takiego projektu. Mam nadzieję, że to będzie brytyjska produkcja, bo ostatnie hollywoodzkie wytyczne co do sposobu kręcenia filmów i kryteriów oceniania są gwarancją spaprania znakomitego materiału.
Ach, i jest jeszcze Bogdan. Bogdan Jankowski – z Polski. Pamiętajcie o Bogdanie.

Z czwartkiem skojarzenia mam trzy. Czwartkowe obiady u króla Stasia, słynny Bloomsday Joyce’a, czyli 16 czerwca 1904 r. i – przede wszystkim - czwartkowe Kobry nadawane przed laty w Teatrze TV. Oświeceniowe pogadanki i spacer po Dublinie zostawię sobie na inne okazje, podążę za to śladem „Kobry”. To był jeden z najlepszych cyklicznych programów telewizyjnych, emitowany...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Asia Argento. Tak nazywa się kobieta współwinna tego, że do powieści umieszczonych na półce z napisem „kobiecy thriller” podchodzę jak do jeża. Druga, która dołożyła swoja cegiełkę, to niejaka Amber Heard znana głównie z tego, że była żoną Johnnego Deepa. Te dwie panie to tylko dwie z całej galerii postaci, które dla sławy, lansu, poklasku i pieniędzy upodliły, zniszczyły i przyczyniły się do trywializacji ważnych społecznie problemów przemocy (nie tylko seksualnej) wobec kobiet. Panie zapomniały chyba o starej prawdzie, że rewolucja pożera w pierwszej kolejności swoje dzieci, a karma to …, to „zła kobieta” jest i wraca w trójnasób.
Ulało mi się trochę, ale nie trawię głupoty i wszelkiej przesady, bo nadgorliwość jest gorsza niż faszyzm i komunizm razem wzięte. Ulało mi się, bo taką - tout proportion gardes – przesadą popisała się pani Julie Clark, autorka zapowiadanej jako bestseller powieści kryminalnej Ostatni lot. A miało być tak pięknie… jak śpiewał Kuba Sienkiewicz. Polska premiera trzy tygodnie przed oficjalną światową, wysyp znakomitych rekomendacji, „ochy i achy” blogerek i powieściopożeraczy i mnóstwo frapujących zapowiedzi. Nieomal Breaking Bad i House of Card w jednym. To ostatnie to już moja, nieco podszyta ironią propozycja blurba, ale oddajmy wpierw cesarzowej Clark co cesarskie.
Intrygę „kupiłem”. Idealna Claire, związana z idealnym mężem z rodziny o koneksjach politycznych niczym klan Kennedych, wiedzie idealne życie bohaterki pierwszych stron Vanity Fair. A że już od czasów epokowego odkrycia Kobiety z pieńkiem z malowniczego Twin Peaks wiadomo, że rzeczy nie są takimi, jakimi wydają się być i tym razem nie są. Mąż Claire, absolwent Ivy League, obiekt nocnych westchnień wszystkich panien ze Wschodniego Wybrzeża i dziennych marzeń ich rodzin, okazuje się być żałosnym apodyktycznym szowinistą, „przemocowcem” i psychopatą, a jego ludzie śledzą, nadzorują i kontrolują każdy ruch Claire.
Na Zachodnim Wybrzeżu swoje nieciekawe życie wiedzie dużo mniej idealna Eva. Trzydziestokilkuletnia kelnerka z Berkley zapowiadała się nawet na niezłego chemika, a drzwi do kariery naukowej stały otworem szerokim niczym Golden Gate. Cóż, kiedy obdarzyła uczuciem przystojnego ale głupawego gwiazdora uniwersyteckiej drużyny futbolowej, który na dodatek okazał się nielojalną świnią, to ją – a nie jego – relegowano z uczelni. Ponieważ w przyrodzie nic nie ginie, jej talenty do odczynników i mieszania substancji zostały dostrzeżone i wykorzystane przez skądinąd przystojnego Dexa. Gwoli ścisłości należy przyznać, że układ był uczciwy i konto Eve pęczniało w imponującym tempie, a praca kelnerki stanowiła wygodną przykrywkę. I wtedy pojawił się „ten trzeci”. Ach ci faceci…
Obie panie, Claire i Eve, zapragnęły zmiany, obie przygotowały precyzyjne plany, które skończyły się jak lądowanie pułkownika Moralesa wyczekiwanego przez Siarę i Wąskiego na podwarszawskich łąkach. Przypadek (prawie) sprawił, że panie spotkały się w lotniskowym barze. Impuls sprawił, że wymieniły się kartami pokładowymi, a los spowodował, że tylko jeden z samolotów dotarł na miejsce przeznaczenia.
Abstrahując od moich drobnych uszczypliwości, Ostatni lot naprawdę dobrze się czyta. Akcja rozwija się wartko, naprzemiennie prowadzone wątki z retrospekcjami pobudzają ciekawość i wprawiają czytelnika w dobrze znany maniakom czytania stan, definiowany jako „jeszcze tylko ten rozdział”. Przyznaję, świt mnie zastał przy lekturze, bo byłem po ludzku ciekaw, jak to się skończy. I nie przeszkadzał mi w czytaniu sposób przedstawiania mężczyzn wyłącznie jako skończonych idiotów, mizoginów albo skupionych na sobie egoistów. Przypuszczam, że wynika to z osobistych przeżyć autorki, która w ten sposób odreagowuje, odpłacając się „brzydkiej płci”. Inna rzecz, że stało się to chyba cechą tego typu literatury pisanej przez kobiety i głównie dla kobiet. To mi nie przeszkadzało, nie mogę tego niestety powiedzieć o zakończeniu. Nie zdradzę go z szacunku dla tych, którzy mają lekturę Ostatniego lotu przed sobą, ale rozdział przed Epilogiem to – w mojej opinii – porażka. Łopatologia i manipulacja w najczystszej postaci jako żywo przywodząca na myśl wspomnianą na wstępie Asię Argento. Może jestem przewrażliwiony, ale tak jak z czystym sumieniem mogę rekomendować Ostatni lot jako świetny thriller i dobrą rozrywkę, tak równie szczerze zachęcam do pominięcia tego rozdziału. Każdy zrobi co zechce, w końcu de gustibus non disputandum est.

Asia Argento. Tak nazywa się kobieta współwinna tego, że do powieści umieszczonych na półce z napisem „kobiecy thriller” podchodzę jak do jeża. Druga, która dołożyła swoja cegiełkę, to niejaka Amber Heard znana głównie z tego, że była żoną Johnnego Deepa. Te dwie panie to tylko dwie z całej galerii postaci, które dla sławy, lansu, poklasku i pieniędzy upodliły, zniszczyły i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mija właśnie miesiąc od wznowienia powieści Ryszarda Ćwirleja "Jedyne wyjście". Tłumacząc się z czterotygodniowej zwłoki sympatycznej pani Katarzynie z Wydawnictwa MUZA, które sprezentowało mi recenzencki egzemplarz powieści, będę odwoływał się do starego przysłowia, że "co nagle to po diable" albo że "jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy", a niektóre rzeczy najlepiej smakują na zimno. Ot, na ten przykład dobre piwo, albo zemsta. Zemsta chyba nawet bardziej.
Faktem jest, że czerpiąc natchnienie z dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa, które mimo zaklęć różnokolorowych ideologów ukształtowało nasz system wartości w stopniu większym niż cokolwiek innego, powinniśmy o zemście nie myśleć wcale, albo wyrzec się jej, nadstawiając drugi policzek. Jednak faktem jest również to, żeśmy grzeszni, słabi i mało odporni na pokusy, a starotestamentowe "oko za oko" przemawia do nas bardziej niż jedenaste przykazanie, by "kochać bliźniego swego jak siebie samego". Niektórym bohaterom powieści "Jedyne wyjście" również zdecydowanie bliższa jest ta pierwsza postawa, tak jakby zapomnieli, że w Biblii chodzi jednak o sprawiedliwość, a nie o samą zemstę.
I to właśnie zemsta jest kołem zamachowym jednego z wątków powieści, który rozpoczyna się od porwania nastoletniego syna lokalnego przedsiębiorcy. Wiele lat wcześniej ów biznesmen zaangażowany był w przedsięwzięcia, po których zostały mu znaczne środki finansowe oraz umiejętności i znajomości, pozwalające na nad wyraz skuteczną egzekucję należności od kontrahentów. Nie nawykł do bezczynności i nie zamierzał czekać na efekty działań policji.
Ta skierowała do sprawy porwania podinspektora Mariusza Blaszkowskiego z Komendy Wojewódzkiej w Poznaniu. Trochę przypadkiem, ale bardziej dzięki swej spostrzegawczości i bystrości umysłu, w samym środku operacji specjalsów z „wojewódzkiej” znalazła się młoda funkcjonariuszka Aneta z posterunku w podpoznańskich Dusznikach. Równolegle prowadzi półprywatne śledztwo w sprawie zniknięcia młodej matki, dawno nie widzianej koleżanki z czasów liceum, a przy okazji uruchamia personalną karuzelę w powiatowych strukturach Policji.
Napisać, że byłem zaskoczony czytając, to jakby nic nie napisać. Byłem i to do potęgi, bo nie trafiłem wcześniej na kryminały Ryszarda Ćwirleja i nie miałem pojęcia czego się spodziewać. Trochę żałuję, z drugiej strony mam teraz sporo lektur do nadrobienia z gwarancją wyśmienitej rozrywki. W pierwszej kolejności sięgnę pewnie po "Ostrą jazdę", czyli kontynuację losów sierżant Anety Nowak, ale potem przyjdzie czas na pozostałe powieści. Druga rzecz to miejsce akcji i wynikające z tego konsekwencje w postaci znakomicie nakreślonego tła. Mocno wpisane w otoczenie tzw. miejskie kryminały dawno już zadomowiły się na polskim rynku, ale autorowi udało się coś więcej. "Gemela", "szkieły", "zyle", soczysta wielkopolska gwara i frazy w stylu: "Łe jery! Polota se i wróci…", dla mnie – cud, miód i orzeszki. Nadmierna albo nieumiejętna stylizacja może skutecznie pozbawić nas przyjemność czytania, a Ryszard Ćwirlej zrobił w tym zakresie coś, co w mojej opinii zasługuje na najwyższe uznanie. Mam liczne grono znajomych z Pyrlandii i poczułem się, jakbym ich słyszał i widział w konkretnych sytuacjach. Majstersztyk!
Na koniec jedno zastrzeżenie, ale nie do samej książki. Nie potrafię zrozumieć kto i po co umyślił przykleić feministyczną łatkę do tej powieści? "Pasjonujący kryminał feministyczny" to określenie, które przywodzi mi na myśl jak najgorsze skojarzenia, polityczno-poprawne brednie i propagandowe czytanki z pogranicza feminazizmu. Tu nie trzeba sztucznego pompowania popularności i upychania tej historii po jakichś niszowych wysokospecjalizowanych szufladach gatunkowych. To powieść dla wszystkich, z przebojową dziewczyną w roli głównej, która znakomicie radzi sobie w twardej, niewdzięcznej, policyjnej robocie. Określenie kryminał feministyczny brzmi drętwo i sztucznie. Autor po prostu celnie i nienachalnie opisał procesy zachodzące nie tylko w polskiej policji, ale w służbach mundurowych całego zachodniego świata. Czy to, że kobiety obejmują coraz bardziej eksponowane stanowiska to ma być zwycięstwo feminizmu? Bzdura, to po prostu naturalny efekt coraz wyższych kompetencji i coraz większego odsetka kobiet w zawodach długo uznawanych za tzw. męskie.
A "Jedyne wyjście" Ryszarda Cwirleja nie udaje niczego więcej poza tym, czym jest, nie aspiruje do rangi Ulissesa ani Drugiej płci. To po prostu kawał soczystego kryminalnego mięcha ze świetną akcją i wyrazistymi bohaterami. Szczerze polecam.

Mija właśnie miesiąc od wznowienia powieści Ryszarda Ćwirleja "Jedyne wyjście". Tłumacząc się z czterotygodniowej zwłoki sympatycznej pani Katarzynie z Wydawnictwa MUZA, które sprezentowało mi recenzencki egzemplarz powieści, będę odwoływał się do starego przysłowia, że "co nagle to po diable" albo że "jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy", a niektóre rzeczy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Indianin w Krakowie. Tylko nieliczni potrafią zrozumieć wspólnotę dusz, niemalże braterstwo krwi łączące fanów trylogii Szklarskiego Złoto Gór Czarnych. Ci wsiąkną, albo utoną, albo pozwolą ponieść się Powodzi. Pozostałych autor złowi na inne przynęty. Powodziowa woda mętną jest, a w mętnej wodzie... wiadomo.
Pierwszy raz takiego ujmującego uczucia doznałem jakąś dekadę temu, czytając Uwikłanie Miłoszewskiego. Wielką frajdę sprawiało mi odnajdywanie coraz to nowych rzeczy łączących mnie z bohaterem tamtej opowieści, prokuratorem Teodorem Szackim, który okazał się być moim rówieśnikiem, z mocno zaawansowanymi wówczas objawami KWS i identycznymi poglądami na sprawy fundamentalne i całkiem błahe, lecz subiektywnie bardzo istotne. A teraz zdarzyło mi się to ponownie, przy okazji lektury powieści Powódź autorstwa Pawła Fleszara. Tym razem nie chodziło o kolejne alter ego, bo główny bohater, Krzysztof, jest zawodowym żołnierzem (kompletnie nie moja bajka) i jest o jakąś dekadę młodszy ode mnie. Jednym z elementów, którymi kupił mnie autor, były liczne odniesienia do kanonicznej dla mnie trylogii Alfreda Szklarskiego Złoto Gór Czarnych. Fani Szklarskiego zrozumieją w czym rzecz, a autor dostał u mnie potężne fory.

Ponadto, co i rusz, znajdowałem kolejne smaczki. A to parafraza pierwszego wersa z przeboju duetu Simon i Garfunkel w tytule artykułu o darknecie; a to cień faceta w starym błękitnym prochowcu i Zuzanna od „herbaty i chińskich pomarańczy”; a to kolejny szlachetny czerwonoskóry - Tecumseh - przemykający we wspomnieniach głównego bohatera… Wszystko to składa się w zgrabną całość i prezentuje naprawdę nieźle, a „punkty za wrażenia artystyczne” przyznałem również za inne elementy.

Pierwszy z brzegu to miejsce akcji. Dawna stolica Polski, gród Kraka, siedziba Pasów i Białej Gwiazdy. Jednym kojarzy się ze smokiem, innym ze smogiem, jeszcze innym z maczetami, z którymi ganiają za sobą zwolennicy wspomnianych klubów, a dla mnie to po prostu Kraków. Taki magiczno-wyjątkowy, szczególny i jedyny, mglisto-kamienny. Mniejsza już o niektórych ludzi, którzy tam mieszkają, ale przecież z powodu trzech osób, których nie trawię, nie będę żywił awersji do całej populacji. Dla mnie to mocny atut powieści.

Kolejny punktowany element to gazetowe wstawki i kartki z kalendarza, odmierzające poszczególne części opowieści. Odpowiada mi takie zakotwiczanie akcji wśród rzeczywistych zdarzeń. Lubię móc osadzić, fikcyjne w końcu, wydarzenia wśród tych prawdziwych. Wrócić wspomnieniami do chwil, własnych przeżyć i nastrojów i skonfrontować je z tymi przeżywanymi przez bohaterów. To żadne nowatorstwo, bo spotykałem się już z takimi zabiegami formalnymi, ale dla mnie to duża zaleta i kolejny plus.

I jeszcze jedna zaleta, zwarte ramy czasowe. Akcja powieści rozgrywa się pomiędzy 2 a 8 lipca 2018 r. pomiędzy rozdzierającym krzykiem kobiety z poniedziałkowego poranka, a decyzją Krisa o zakupie koszulki Ronaldo, który właśnie ogłosił przejście do bianconerich z Turynu. Oczywiście pojawiają się niezbędne retrospekcje, rzucające więcej światła na toczące się głównym nurtem zdarzenia, ale gównie w formie wspomnień bądź przywoływane w trakcie dialogów pomiędzy bohaterami, a nie przybierające - na szczęście - formy osobnych sążnistych rozdziałów.

To jeszcze krótko o treści, tak bez zbytniego wchodzenia w intrygę. Na krakowskim Dąbiu spacerowiczka znajduje zwłoki młodego mężczyzny ze zmasakrowaną twarzą. Ofiara zostaje zidentyfikowana jako Jakub Modzelewski, mieszkaniec Miasteczka. Identyfikacji dokonać mają ojciec denata oraz Krzysztof (Kris), najlepszy – kiedyś – przyjaciel ofiary. Uzasadnieniem dla czasu przeszłego, użytego w odniesieniu do przyjaźni, jest trzydziestoośmioletnia obecnie brunetka, która „(…) ciągle miała te wielkie czarne oczy, szerokie zmysłowe usta, regularne rysy (…)” i która – zanim została żoną Krisa - była miłością życia denata. Prościzna, prawda? Motyw rzuca się w oczy jak Rafalala na wybiegu dla modelek. Szczęśliwie to powieść, a nie trzy stronicowe opowiadanie, w którym dzielny policjant ustala sprawcę w 68 wersie tekstu.

Aby odkryć motyw trzeba trochę poczekać. Pewien problem w tym, że chwilami miałem przesyt spowodowany nadmiarem pojawiających się „podpowiedzi” i tropów. Mniej więcej w połowie opowieści dostajemy takie resume: Po raz n-ty zastanawiał się nad związkami pomiędzy samobójstwem Kuby, jego listem pożegnalnym, zdjęciem dziewczyny, której nikt nie widział, potwornymi filmami na smartfonie ukrytym pod parapetem w jego pokoju, ulotką znalezioną w książce, bezlitosnym zabójstwem dwóch ludzi, w tym człowieka, który był wrogiem Kuby, opuszczonym zrujnowanym basenem. Sporo się dzieje, prawda? Przeprowadzenie pomiędzy tymi tropami żelaznej logicznie konstrukcji dowodowej nie byłoby łatwe nawet dla słynnego detektywa z Baker Street 221B.

I to jest, w mojej opinii, główna pięta Achillesowa Powodzi - nadmiar. Jedyny dający się obronić nadmiar to ten, związany ze stanem wody w Wiśle, pozostałych bronić już trudniej, czyli czas na troszkę dziegciu, ale to będą małe łyżeczki.

Pierwsza to nadmierna ilość pootwieranych wątków, z których sporo pozostało „niedopowiedzianych”, albo dopowiedzianych byle jak, zbyt grubą fastrygą przytwierdzonych do głównego wątku. Łyżeczka druga to nadmiar gazetowych wstawek. Wiem, przyznałem plusa, ale można było ograniczyć ich ilość na rzecz kilkunastu dodatkowych akapitów czystego tekstu powieści. Trzecia łyżeczka to nadmiar bohaterów, przez co niektóre postaci zostały nakreślone dosyć pobieżnie, a np. Wujek samo zło, zblazowany, zdegenerowany biznesmen, był nieco zbyt groteskowy jak na moje oczekiwania. Czwarta i ostatnia porcja dziegciu to moja zemsta za to, że zbyt szybko domyśliłem się „co i jak”.

Prawda jest jednak taka, że ten miodek z dziegciem smakował mi na tyle, że miałbym ochotę na jakąś kontynuację, choć nie wiem, czy akurat główny bohater ma tutaj największy potencjał. Co innego Marika i Kamil, dwójka jego młodocianych pomocników albo Nawrocki „pies po przejściach”. Prawdę powiedziawszy nie przypominam sobie żadnego gliniarza „nie po przejściach”, wyłączając postać graną przez Danny’ego Glovera w Zabójczej broni.

W mojej opinii niezły debiut i czekam na więcej.

Indianin w Krakowie. Tylko nieliczni potrafią zrozumieć wspólnotę dusz, niemalże braterstwo krwi łączące fanów trylogii Szklarskiego Złoto Gór Czarnych. Ci wsiąkną, albo utoną, albo pozwolą ponieść się Powodzi. Pozostałych autor złowi na inne przynęty. Powodziowa woda mętną jest, a w mętnej wodzie... wiadomo.
Pierwszy raz takiego ujmującego uczucia doznałem jakąś dekadę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To chyba trochę niesprawiedliwe, ale nie mam pomysłu jak się z tym uporać. Chodzi o ocenę, którą wystawiam większości książek Lee Childa. Gdybym był jego nauczycielem, to pewnie chłop zżymałby się na mnie i skarżył się rodzicom, że się na niego uwziąłem, a jest wręcz przeciwnie.
Nie marudzę nad prostotą, nie narzekam na przewidywalność, nie nudzę się, pochłaniam opowieść w jedno, góra w dwa wieczory, a jak widzę nową w księgarni, to po prostu kupuję i zawsze, albo prawie zawsze daję „tylko” ocenę dobrą. Nie „arcydzieło”, nie „wyśmienita uczta intelektualna”, a nawet nie „porywający pełen suspensu i zwrotów akcji thriller”, nie… nic z tych rzeczy, „dobra” i już.
Mógłbym rzec, że to dlatego, iż w zasadzie, za każdym razem Child pisze na nowo tę samą historię, o przerośniętym, byłym majorze żandarmerii wojsk lądowych amerykańskiej armii. Tylko że ja za każdym razem pochłaniam tę historię „na raz”, z wypiekami na twarzy i pomrukując z zadowolenia. Jak to mawiał inżynier Mamoń? Najbardziej lubimy te piosenki, które już słyszeliśmy? Oczywiście to truizm, ale w przypadku opowieści o przygodach Jacka Reachera sprawdza się w 100%. Prawdopodobnie, gdyby nie ten rysowany dosyć grubą kreską schemat, nie „kupiłbym” tego cyklu a wraz ze mną jakieś idące w grube miliony rzesze fanów Lee Childa.
Dlaczego tak jest? Ano dlatego, że Jack Reacher to opoka, archetyp ukochanego przez „zwykłych ludzi” mściciela. Człowiek, którego zasady i sposób postępowania dają gwarancję, że zło zostanie ukarane i to bardzo często w sposób, który byłby nie do zaakceptowania przez wymiar sprawiedliwości (skrępowany, skorumpowany, niewydolny, nierychliwy, niesprawiedliwy, służący wyłącznie bogatym… - niepotrzebne skreślić). Reacher jest prosty jak życie w wojsku, ale nie prostacki. Ma w sobie coś, co już dawno utraciła większość bohaterów literackich (popkultury), ma kompas moralny i proste zasady. Większość wątpliwości, z którymi musi się zmierzyć związana jest z wyborem drogi na rozstajach: w prawo, czy w lewo? Cała reszta jest już tylko prostym następstwem tego wyboru, ciągiem zdarzeń objętych związkiem przyczynowo skutkowym, bezwzględną realizacja zasady, że -my ludzie - mamy wolną wolę i prawo wyboru. Niektórzy zapominają jednak, że wiąże się to z koniecznością zaakceptowania konsekwencji. Jack nie zapomina. Tak jest i w Czasie przeszłym, ostatnio wydanej, dwudziestej trzeciej z kolei opowieści o byłym żandarmie 110 Specjalnej Jednostki Dochodzeniowej US Army.
Jack zawędrował na północny-wschód USA, a zbliżającą się zimę umyślił sobie spędzić w San Diego. Trasa znad obmywanego falami Atlantyku wybrzeża Maine na kalifornijski brzeg Pacyfiku. Jakieś 3.200 mil z okładem, czyli ok. 5.150 km z hakiem. To mniej więcej tak, jakby ktoś chciał sobie zafundować spacer z Bielska-Białej do Ałmaty a Kazachstanie. Epicka wyprawa, nawet jak na Reachera. Zgodnie ze starym powiedzeniem, tysiącmilowa podróż zaczyna się od pierwszego kroku a ten pierwszy krok zamiast do Bostonu zaprowadził go na rozwidlenie dróg nieopodal miasteczka Laconia w stanie New Hampshire. To była bardzo dobrze znana Jackowi nazwa. Słyszał ją w rodzinnych rozmowach, widział w wojskowej teczce personalnej i różnych innych dokumentach. Laconia, to miejscowość, w której urodził się w ojciec Jacka i gdzie spędził pierwszych siedemnaście lat życia. Jack się skusił i odrobinę zboczył z drogi, aby poszukać śladów swoich przodków, a potem… było jak zawsze
Sam przeciw wszystkim, Z podniesionym czołem, Dawid i Goliat…no nie, to nie jest zbyt trafne porównanie biorąc pod uwagę mierzalne parametry Reachera. A właściwie żadne porównanie nie jest zasadne, bo Jack tworzy własną kategorię szlachetnych bohaterów. Jest klasą sam dla siebie.
I kiedy przychodzi ten moment, że dosyć mam targanych wątpliwościami i rozterkami moralnymi potomków młodego Wertera, dobrych „złych poruczników”, nawróconych mafiosów, albo politycznie poprawnych nudziarzy w rodzaju Supermana a potrzebuję prawdy, prostych zasad, sprawiedliwości i nierelatywizowanego dobra, wtedy „wzywam” Jacka Reachera. I wiem, że będzie dobrze.

A poza tym Jack jest republikaninem .

To chyba trochę niesprawiedliwe, ale nie mam pomysłu jak się z tym uporać. Chodzi o ocenę, którą wystawiam większości książek Lee Childa. Gdybym był jego nauczycielem, to pewnie chłop zżymałby się na mnie i skarżył się rodzicom, że się na niego uwziąłem, a jest wręcz przeciwnie.
Nie marudzę nad prostotą, nie narzekam na przewidywalność, nie nudzę się, pochłaniam opowieść w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Kiedy wykluczymy to co niemożliwe, zostaje to co nieprawdopodobne."

Przyznaję, pomarudziłem trochę przy recenzowaniu drugiej części trylogii białego miasta, co nie oznacza, że nie czekałem niecierpliwie na Władców czasu, tom wieńczący cykl o Vitorii (stolicy Kraju Basków). Eva Garcia Saenz De Urturi rozbłysła niczym supernowa i po trzech powieściach można zaryzykować twierdzenie, że nie powinna mieć problemu z utrzymaniem się na pisarskiej górce. Setki tysięcy sprzedanych egzemplarzy debiutanckiego tomu powieści sprawiły, że Netflix błyskawicznie nabył prawa do ekranizacji i już 6-go marca br. będziemy mogli przekonać się, jak Białe miasto i jego okolice zaprezentują się na ekranie. Plenery powinny być jednym z atutów tej produkcji, tak jak są atutem literackiego pierwowzoru.
Pięknie opisywana Vitoria i jej okolice stanowią jeden z elementów wpływających na świetny odbiór trylogii, która wpisuje się w nurt tzw. kryminałów miejskich. Vitoria jest po prostu jednym z głównych bohaterów powieści i czasem przyciąga uwagę nawet bardziej, niż wykreowane na kartach książki postaci. To zjawisko znamy co najmniej od czasów "Ulissesa", który sprawił, że każdego roku setki turystów przemierza Dublin śladami pana Blooma z książką Jamesa Joyce’a pod pachą. Jestem przekonany o tym, że już wkrótce pojawią się w ofercie turystycznej imprezy o nazwie "Śladami Krakena", "Vittoria z inspektorem Ayalą", albo "Mroczne zakątki Białego miasta" itp. Czego zatem można spodziewać się biorąc do ręki trzeci tom tego swoistego „przewodnika” po stolicy prowincji Alava?
W trakcie promocji czytelniczego bestsellera dochodzi do tajemniczego zabójstwa. Po raz kolejny śledczy Ayala przyklęknie przy zwłokach, by wymówić swoje „zaklęcie”: "tu kończy się twoje polowanie a zaczyna się moje". Tradycyjnie już klucza do współczesnych wydarzeń będzie musiał szukać w przeszłości, a my – podobnie jak w poprzednich częściach cyklu - będziemy śledzić rozwijający się równolegle wątek historyczny. W pierwszym tomie była to frankistowska Hiszpania, w drugim lata 90. XX wieku, tym razem wehikuł czasu przenosi nas do ostatniej dekady XII stulecia, do czasów rywalizacji królestw Kastylii i Leonu.
Autorka nie eksperymentuje, trzyma się sprawdzonych schematów, „kupionych” już przez czytelników kilkaset tysięcy razy. Czy to źle? Moim zdaniem nie. Cytując niezapomnianego inżyniera Mamonia z filmu Rejs (1970, reż. M.Piwowski): "najbardziej podobają nam się te piosenki, które już słyszeliśmy". Skoro podobało się nam poprzednio, spodoba się i teraz. Zatem trup ściele się gęsto, a żadna z tych śmierci nie należy do gatunku takich, o których można by myśleć ze spokojem. Kolejny seryjny zabójca gra na nosie vitoryjskim policjantom, którzy nie mają pomysłu jak się do niego dobrać. Na planie nieoczekiwanie pojawiają się postaci z poprzednich części, a bliscy Krakena raz po raz wystawiani są na niebezpieczeństwo itd. itp.
Bardzo łatwo wpaść w pułapkę myślową, że wszystko już wiemy, nic nas nie może zaskoczyć, a autorka ukryła kilka asów w rękawie. Jakie to atuty? Zdradzanie ich w recenzji byłoby zbrodnią równie wielką, jak te opisane na kartach powieści, podpowiem więc tylko, że kiedy zbyt mocno koncentrujemy się na tym czego szukamy, nie dostrzegamy tego co znajdujemy. To parafraza powiedzenia jednego z bohaterów Jo Nesbo, ale bardzo uniwersalna i dająca się zastosować również do inspektora Wydziału Kryminalnego komisariatu w Vitorii.
Władcy czasu to nie jest opowieść w typie historyjek o dochodzeniach prowadzonych przez panną Marple, czy też nieco irytującego Belga z zabójczym wąsikiem z powieści Agaty Christie. To brutalna, pełna przemocy i gwałtu historia o błędach, które popełniamy jako jednostki i jako społeczeństwo, i o cenie, jaką przychodzi nam za te błędy zapłacić. Inspektor Unai de Ayala stanął przed dramatycznym wyborem, który rozdarł mu duszę i serce. Zawahał się, którą z dwóch najukochańszych osób ratować, a nie mógł obu. „Ta wątpliwość zmiażdżyła go, całkowicie zrównała z ziemią jego siłę woli”. Te wątpliwości miażdżą również nas czytelników, a autorka nie waha się naruszać kolejnych tabu, obowiązujących dotąd w literaturze kryminalnej. A może to tabu tylko dla mnie? Może zależy to wyłącznie od indywidualnej oceny i wrażliwości? Warto przekonać się samemu.

"Kiedy wykluczymy to co niemożliwe, zostaje to co nieprawdopodobne."

Przyznaję, pomarudziłem trochę przy recenzowaniu drugiej części trylogii białego miasta, co nie oznacza, że nie czekałem niecierpliwie na Władców czasu, tom wieńczący cykl o Vitorii (stolicy Kraju Basków). Eva Garcia Saenz De Urturi rozbłysła niczym supernowa i po trzech powieściach można zaryzykować...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ze swojego punktu widzenia Magda wiodła życie „częściowo satysfakcjonujące”. "(…) Zwykła kobieta w średnim wieku. Pogodzona ze swoim losem i małżeństwem, (…). Miała dokładnie to, czego mogą jej zazdrościć miliony kobiet, dla których jedynym kompanem w życiu jest kot, który najpierw liże sobie tyłek, a później afirmuje swoje przywiązanie szorując językiem ich nos. (…)".
To poczucie częściowej satysfakcji zostało poważnie nadszarpnięte w dniu, w którym obudziła się na podłodze we własnej łazience. Ostatnim wspomnieniem Magdy był wieczór w towarzystwie męża. Dosyć burzliwy wieczór, ale nie tłumaczący atrybutów, które towarzyszyły bolesnemu przebudzeniu. Kałuża krwi, butelka po winie i przejmujący ból w miejscu, które absolutnie nie powinno boleć nawet po najbardziej frywolnym małżeńskim seksie w jej wykonaniu.
Dałem się zaskoczyć. Dałem się zwieść i podejść jak dziecko i tak zostałem z rozdziawionym dziobem. Pewnie dlatego byłem nieco rozdrażniony, zastanawiałem się jak jednoznacznie ocenić „Krok trzeci” Bartosza Szczygielskiego.
Zaczęło się wyśmienicie. Prolog to cud, miód i orzeszki dla thrilleropożeraczy, takie słodko-gorzkie z lekką nutką perwersji. Zapowiedź uczty, co się zowie. Ale to trwało tylko chwilkę a potem zapachniało tanizną, jakby pierwsze danie wyszło spod całkiem innej ręki niż wyśmienita przystawka. Główna bohaterka – Magda - balansowała pomiędzy klonem Hawkinsowej Dziewczyny z pociągu 15 lat później a rozmemłaną mentalnie, kobiecą wersją stołecznego kierowcy, oślepionego światłami wielkiego miasta z serialu HBO.
Szczęśliwie, nie zdążyłem się rozsmakować w narzekaniach na kolejny literackopodobny wyrób dla „młodych, wykształconych z wielkich ośrodków”, bo ni z tego, ni z owego znalazłem się na „pięćdziesiątejktórejś” stronie, potem na setnej, a akcja zasuwała jak pendolino po remoncie Centralnej Magistrali Węglowej. Zaskoczyło, wciągnęło mnie i tak – z malutkimi przerwami – było już do odjechanego końca, przywodzącego na myśl specyficzne klimaty braci Cohen. Koniec ze zdradzaniem fabuły.
W kwestiach formalnych chcę podkreślić trzy sprawy. Pierwsza, to rewelacyjne – w mojej opinii – tempo powieści, które udało się osiągnąć dzięki krótkim, dynamicznym rozdziałom. Druga to język powieści. Dobrze pasować będzie określenie „dosadny i obrazowy”. Przez krótką chwilę miałem wprawdzie wrażenie, jakby autor rozsmakował się w bon motach i chciał, aby co drugie zdanie nadawało się do cytowania, ale nie okazało się to jakoś szczególnie nużące.
Trzecia rzecz to zaskakujący – dla mnie - liniowy sposób prowadzenia narracji. Odwykłem już trochę od takiego prostego sposobu opowiadania i z dużą przyjemnością mu się poddałem. Zachowując proporcje, można powiedzieć, że autor prowadzi akcję jednym długim ujęciem, albo że posłużył się bezszwowym montażem niczym Lee Smith w nominowanym do Oskara filmie 1917 (reż. Sam Mendes). Towarzyszymy bohaterce od samego początku do samego końca. Fakt, że ona sama nie wie, co było tym początkiem w niczym nie przeszkadza, bo dzięki temu my też nie wiemy i zabawa jest przednia.
I to będzie chyba najlepsze podsumowanie: „przednia zabawa”. Tym ciekawsza, że niespodziewana. O autorze nie wiedziałem nic. Ani o słynnej już ponoć trylogii noir, ani o nagrodach literackich. Właściwie nie wiem co przesądziło, że zdecydowałem się wybrać do recenzowania tę właśnie pozycję z oferty Wydawnictwa WAB, stwierdzam jednak, że to był dobry wybór z jednym zastrzeżeniem. Nie jestem szczególnie pruderyjny, ale 18+ to – moim zdaniem – minimalna granica dla wieku czytelnika. Reszta zależy od wrażliwości.

Ze swojego punktu widzenia Magda wiodła życie „częściowo satysfakcjonujące”. "(…) Zwykła kobieta w średnim wieku. Pogodzona ze swoim losem i małżeństwem, (…). Miała dokładnie to, czego mogą jej zazdrościć miliony kobiet, dla których jedynym kompanem w życiu jest kot, który najpierw liże sobie tyłek, a później afirmuje swoje przywiązanie szorując językiem ich nos. (…)".
To...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Organizowaliście kiedyś imprezę? Nie raucik, nie garden party, nie koktajl czy też herbatkę dla ciotki Gryzeldy ale prawdziwą imprezę. Taką na której pojawić mogą się setki, tysiące osób i na dodatek nie wiemy kto przyjdzie, z kim, w jakim stanie i z jakim zamiarem? Ile rzeczy trzeba zgrać ze sobą, ile ustaleń poczynić, nad iloma rzeczami i ludźmi zapanować. Jest wyzwanie – prawda? A gdyby założyć, że życie na Ziemi to taka specyficzna, trwająca już czas jakiś impreza? Ktoś, coś, jakaś siła musiała zadbać o to, żeby do tej „imprezy” doszło a potem by było bezpiecznie. Jaka to siła? Skąd się wzięła? Skąd wzięliśmy się my – ludzie i jaka jest nasza rola we wszechświecie?

Z jednej strony przebija się pogląd, że kosmos istnieje sam dla siebie, nie zważając na mrowisko ludzkie, które wysyła ku niemu swe tęskne westchnienia. Z drugiej wiemy, że z powodu skrajnie niekorzystnych warunków bytowania w kosmosie nie ma -poza Ziemią – miejsca dla człowieka, ba najprawdopodobniej jesteśmy w tym bezmiarze sami. Czyżby więc ten cały Wszechświat, tak ogromny nadmiar masy, energii i czasu, pracował na to aby w jednym miejscu wytworzyć cywilizację rozumną?

Taką tezę stawia Marek Oramus pisarz, dziennikarz, krytyk pasjonat i popularyzator nauki, dzięki wykształceniu i rozległej wiedzy pewnie prowadzący nas przez gąszcz teorii, twierdzeń, hipotez, o których większość z ludzi nie ma pojęcia, choć łatwo można się było z nimi zetknąć. Wystarczyło – w szkole - przyłożyć się do lekcji fizyki, biologii, geografii, matematyki itp. Możemy – w części - nadrobić te zaległości sięgając po znakomitą pozycję przygotowaną, na okoliczność przypadającej w 2019 roku 50 rocznicy lądowania na Księżycu.

Kulisy tego spektakularnego wydarzenia stanowią punkt wyjścia do fascynującej opowieści a właściwie całej serii opowieści o człowieku i Wszechświecie. Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że wśród większości widzów z zapartym tchem śledzących przed półwiekiem telewizyjną relację ze Srebrnego Globu zapanowała euforia. Słynne zdanie To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości (Neil Armstrong, 21 lipca 1969) zdawało się otwarciem nowego etapu w dziejach Ziemi.. Właśnie, zdawało się... Tym większe rozczarowanie, ze po upływie półwiecza wciąż jesteśmy w tym samym miejscu. Załogowe programy kosmiczne w zasadzie skasowano uznając je za zbytkowne fanaberie a cud lądowania na Księżycu spłynął po ludzkości, jak woda po kaczce.

Podboje kosmiczne Ziemian są raczej skromne. Podróże międzyplanetarne (o międzygalaktycznych nie wspominając) pozostają domeną twórców SF a parafrazując Roberta Godwina wydaje się całkiem prawdopodobne, że ślady kosmonautów z Apolla będą jedynym dowodem świetności, jaki ludzkość pozostawiła na Księżycu. Dlaczego, tak się stało?

Jedną z możliwych przyczyn, na które wskazuje Oramus jest upadek mitu o romantyzmie kosmicznych wypraw. Znane nam technologie nie oferują nic innego poza monotonią wieloletnich podróży bez najmniejszej gwarancji jakiegokolwiek sukcesu. Inną może być – paradoksalny w laicyzujących się społeczeństwach - odwrót od racjonalizmu, widoczny nie tylko w popkulturze (J.K. Rowling czy George R.R. Martin zamiast Lema czy Philipa K. Dicka) ale i w takich rzeczach jak niechęć do nauk ścisłych czy zdawania matury z matematyki - to już przykład z naszego podwórka.

W jaki zatem sposób docierać do ludzi z wiedzą o paradoksie Fermiego czy bozonie Higgsa? Jak mówić o kolapsie grawitacyjnym, koniunkcji planet czy Pasach Van Allena. Jak w przystępny sposób objaśnić czym jest oumuama albo terreformowanie? Jak promować niełatwą wiedzę w społeczeństwie, które skoncentrowane jest w zasadzie wyłącznie na zabawie i konsumpcji bez umiaru? Może właśnie tak, jak robi to Marek Oramus!

Wróćmy do wzmiankowanej we wstępie "imprezki" w klubie znanym jako Błękitna Planeta i sięgnijmy po bardziej znane symbole jak Jowisz i Saturn. Większość z nas kojarzy te postaci jako czołowe bóstwa z mitologii starożytnych Rzymian. Niektórzy – bardziej zaawansowani wiekiem – mogą przywoływać w pamięci odbiorniki TV z czasów PRL, a jeszcze inni skojarzą te nazwy z planetami wchodzącymi w skład Układu Słonecznego. Saturn i jego pierścienie to chyba jedna z najbardziej znanych i charakterystycznych planet w tym układzie. Wiedza o Jowiszu jest znacznie bardziej uboga, a tymczasem – okazuje się, że to para kosmicznych wykidajłów, którym w dużej mierze zawdzięczamy fakt, że życie, które powstało na Ziemi z grubsza 4 mld lat przetrwało do dzisiaj. Wiedzieliście? Nawet jeśli tak, koniecznie trzeba sprawdzić w jaki sposób tę historię opisał Marek Oramus.

Organizowaliście kiedyś imprezę? Nie raucik, nie garden party, nie koktajl czy też herbatkę dla ciotki Gryzeldy ale prawdziwą imprezę. Taką na której pojawić mogą się setki, tysiące osób i na dodatek nie wiemy kto przyjdzie, z kim, w jakim stanie i z jakim zamiarem? Ile rzeczy trzeba zgrać ze sobą, ile ustaleń poczynić, nad iloma rzeczami i ludźmi zapanować. Jest wyzwanie –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zbrodnia w Białym Mieście
Mało rzeczy na świecie obarczonych jest równie wielkim obciążeniem co sequel. Nie dość, że – jak bohater filmu Marka Koterskiego, Adaś Miauczyński (Nic śmiesznego, 1995) – jest zawsze drugi, to nieustannie porównuje się go z poprzednikiem, zarzucając mu wtórność, brak świeżości i „jazdę na opinii”. Bezspornym faktem jest (przynajmniej w sztuce popularnej), że kontynuacje rzadko osiągają poziom udanego poprzednika.

Wśród produktów X Muzy z czystym sumieniem wymienię trzy takie pozycje: Ojciec Chrzestny 2, Imperium kontratakuje i Terminator 2 – Dzień sądu. W beletrystyce, a precyzyjniej rzecz ujmując, w powieści kryminalnej. takich przypadków mogę wskazać więcej, poczynając od cyklu o Harrym Hole (Jo Nesbø), przez Larssonowe Millenium, do rodzimych autorów opowieści o prokuratorze Szackim (Zygmunt Miłoszewski), komisarzu Popielskim i radcy kryminalnym Mocku (Marek Krajewski). To subiektywny wybór i taka też będzie recenzja najnowszej powieści Evy Garcíi Sáenz de Urturi. Rytuały wody to kontynuacja bestsellerowej Ciszy białego miasta, która wiosną zawojowała polskich czytelników. Wydawnictwo MUZA zaanonsowało wysyłkę drugiego tomu Trylogii Białego Miasta z ponad miesięcznym wyprzedzeniem. Czekałem. Na pierwszy tom wystarczyły mi dwa dni, więc może i teraz... Nie, teraz nie wystarczyły. Przez głowę przewijał mi się motyw z wiersza polskiej noblistki, wyśpiewany przez Korę i zespół Maanam: Nic dwa razy się nie zdarza. Nie tym razem.

Fani trylogii Evy Garcíi Sáenz de Urturi – zaliczam się do nich – pamiętają dramatyczne wydarzenia wieńczące koniec pierwszego tomu. Główni bohaterowie wychodzą z tarapatów żywi (ledwie), ale nie w komplecie i nie bez uszczerbku na zdrowiu. Śledczy Unai Lopez de Ayala cierpi na afazję Broki, która jest skutkiem poważnej rany głowy, zadanej mu przez byłego męża jego przełożonej, podkomisarz Alby Diaz de Salvatierry, która spodziewa się dziecka i nie jest do końca pewna, czy tatusiem przyszłej latorośli jest Unai, czy prawowity (były już, bo martwy) małżonek, sprawca rozciągniętej na wiele lat krwawej zemsty na społeczności baskijskiej stolicy. Lubię zdania wielokrotnie złożone, ale wierzcie mi, naprawdę musiałem się postarać, żeby to streścić i nie uronić nic istotnego. Scenarzyści południowoamerykańskich tasiemców wzięliby taki motyw w ciemno. Ja jednak oczekiwałem innego rozłożenia akcentów. Liczyłem na więcej dreszczyku, suspensu i napięcia, a mniej mocno rozwlekłych dylematów głównego bohatera. Mamy nietypową, wyrachowaną i wystylizowaną zbrodnię, która jest początkiem całego ciągu zła. W górach znaleziono ciało kobiety w ciąży. Bez wątpienia to morderstwo. Ofiara została utopiona w zabytkowym celtyckim kotle z wodą i powieszona za nogi na drzewie. Sprawca inspirował się pochodzącym sprzed wieków rytuałem potrójnej śmierci. Dotykamy ważkich problemów: dobrego i złego rodzicielstwa, despotycznych i toksycznych bliskich, obciążeń wynikających z pokoleniowego łańcucha przemocy. Mamy sięgające głęboko w przeszłość korzenie zbrodni. Mamy baskijskich górali i ich przepiękną krainę. Są elementy fascynującej i długiej historii tego regionu. Mamy w końcu naprawdę ciekawych i wyrazistych bohaterów, a jednak... czegoś mi zabrakło. Podobne uczucie towarzyszyło mi w czasie zimowych IO w Salt Lake City w 2002, kiedy Adam Małysz pojechał jak po swoje, a wrócił „tylko” ze srebrem. Wiem, to niemądre. Wiem, że odniósł sukces i wciąż pozostaje dla mnie Wielkim Mistrzem, ale... był drugi. Niecierpliwie czekałem na Rytuały wody, bo „kupiłem” tę baskijską historię w całości. Z cudownym klimatem białej Vittorii, z jej duchowością, charakternością mieszkańców pięknej, nieprzystępnej krainy, z ciężkim bagażem historycznych zaszłości, zarówno tych w czerwono - złotych odcieniach kastylijskich, jak i w biało-zielono-czerwonych barwach Baskonii. Uwiodła mnie Eva García Sáenz de Urturi pięknym słowem, rytmem i czymś jeszcze, czego nie umiem określić, a czego zabrakło mi w drugim tomie.
I nagle sobie uświadomiłem. Sprawdziłem, porównałem Rytuały wody z Ciszą białego miasta i zrozumiałem, że kluczową różnicę zrobiła... zmiana tłumacza. Już po kilkunastu stronach zacząłem tęsknić za klimatem pierwszej części, nie rozumiejąc, dlaczego. Taki fajny kryminał był, komu to przeszkadzało? Czy Rytuały wody mnie rozczarowały? Tak. Czy to słaba książka? Nie. Jednak, moim zdaniem, mogłaby być lepsza. Czy przeczytam Władców czasu, ostatni tom trylogii? Ależ oczywiście! Ale na koniec wyartykułuję wyraźnie, czego oczekuję od wydawcy: Joanno Ostrowska wróć!

Zbrodnia w Białym Mieście
Mało rzeczy na świecie obarczonych jest równie wielkim obciążeniem co sequel. Nie dość, że – jak bohater filmu Marka Koterskiego, Adaś Miauczyński (Nic śmiesznego, 1995) – jest zawsze drugi, to nieustannie porównuje się go z poprzednikiem, zarzucając mu wtórność, brak świeżości i „jazdę na opinii”. Bezspornym faktem jest (przynajmniej w sztuce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

PAZERNOŚĆ BIEDNYCH I BOGATYCH
CHCIWOŚĆ. Recenzja powieści. Tekst ADAM ZDANOWSKI
Survival of the fittest – ewolucja drogą doboru naturalnego. Maszeruj albo giń. Przetrwają najsilniejsi. To popularne hasła wśród niemałej, o ile nie zdecydowanej większości menedżerów, dążących usilnie do zajęcia jak najwyższego miejsca na drabinie społecznej hierarchii. Dla wielu z nich to wystarczające usprawiedliwienie działań i zachowań, które z etyką mają tyle wspólnego, co etykieta z napoju alkoholowego Pokusa.

Zapatrzeni w Darwina zwolennicy rozpychania się łokciami w drodze na szczyt uznają konkurencję za jedyną akceptowalną formę regulowania stosunków społecznych. Nie mają skrupułów, nie biorą jeńców, chciwość jest przecież dobra, jak mawiał Gordon Gekko, archetypiczny już dzisiaj inwestor z filmu Oliviera Stone’a Wall Street. I niczego nie nauczyli się na kryzysie z końca pierwszej dekady obecnego stulecia, bo… znów im się upiekło. Ponoć kapitał nie ma narodowości, ale to przecież interwencja rządów państw, zaniepokojonych możliwymi skutkami upadku gigantów bankowości inwestycyjnej, pozwoliła tym wszystkim cwaniakom kolejny raz spaść na cztery łapy. W efekcie, po upływie dekady od tamtych wydarzeń, różne ekonomiczne Kassandry znów głoszą dekoniunkturę, nieuchronną jak zima na Alasce, która ma wstrząsnąć podstawami światowej gospodarki. Możni tego świata zbierają się, by radzić nad zapobieżeniem kryzysowi, a ulice wielkich miast pulsują narastającym protestem. A przecież survival of the fittest w stricte darwinowskim ujęciu oznacza nie to, że przetrwają najsilniejsi, ale ci najlepiej przystosowani. Zrozumienie tej różnicy może stać się kamieniem węgielnym nowego ładu w stosunkach ekonomiczno-społecznych świata, w którym wszechobecną konkurencję zastąpi kooperacja.
Tak przynajmniej uważają bohaterowie najnowszej powieści Marca Elsberga pod wiele mówiącym tytułem Chciwość.
Bardzo dobrze pamiętam pierwsze zetknięcie z Elsbergiem, bo należało do kategorii nielicznych wyjątków w moich czytelniczych zwyczajach. Mijał właśnie trzeci kwadrans od chwili, kiedy lepsza połowa naszego związku zajrzała na chwilę do popularnej sieci drogerii, a ja – w gronie podobnych do mnie naiwniaków – wydeptywałem posadzkę w jakiejś galerii handlowej. I wtedy nastąpił… Blackout!
Blackout. To był tytuł, który przyciągnął mnie do witryny księgarni. Wszedłem. Wziąłem do ręki, zważyłem, gruba, ciężka – jest ok. Otworzyłem i… do rzeczywistości przywołał mnie natarczywy dźwięk dzwoniącej czwarty raz komórki. Początek powieści Blackout uważam za jedno z najlepszych zawiązań akcji, jakie zdarzyło mi się czytać. Oczywiście kupiłem i natychmiast po powrocie do domu poświęciłem się lekturze. Później, niestety, nie było już tak dobrze jak na początku. Momentami czułem się jak przy oglądaniu niemieckiego filmu katastroficznego, nakręconego dla ZDF czy innego RTL. Myślę, że każdy, kto choć raz doświadczył produkcji w stylu Wulkan (reż. Uwe Janson, 2009) albo Piekło nad Berlinem (reż. Rainer Matsutani, 2007) doskonale wie, co mam na myśli.
Elsberg miał świetny pomysł. Zarysował zmyślną intrygę i znakomicie uchwycił stan zagrożenia związany z faktem, że ktoś wyłączył nam prąd. Zepsuł jednak te zalety rozwlekłością i przegadaniem tematu na niezliczonych spotkaniach specjalnych grup, komisji, zespołów i innych konsyliów, zaangażowanych do rozwiązania problemu zaciemnienia, które spadło na większość Starego Kontynentu. Dodatkowo narracja często traciła tempo i tak, mimo początkowego zachwytu, znużyła mnie tamta książka na tyle, że darowałem sobie zarówno Zero, jak i Helisę, kolejne pozycje z dorobku autora. Jednak recenzenckiemu egzemplarzowi Chciwości, podsuniętemu przez Wydawnictwo W.A.B. (Grupa Wydawnicza Foksal), nie zdołałem się oprzeć. I nie żałuję. W mojej ocenie autor wyzbył się tego wszystkiego, co zniechęcało mnie przy lekturze jego debiutanckiej powieści. Przeczytanie prawie pięciuset stron tekstu Chciwości zajęło mi niewiele ponad dwa dni i dostarczyło naprawdę dużo frajdy. Dobre, równe tempo opowieści, grupka wyrazistych bohaterów bardzo różnej proweniencji, trochę fałszywych tropów, sporo ciekawostek z pogranicza ekonomii i matematyki i – podobnie jak wcześniej – niepokojąco trafne i aktualne pytania o to, dokąd zmierzamy jako cywilizacja i jak chcemy rozwiązać problemy globalizacji i narastających nierówności społecznych.
Gdybyśmy założyli, że wszyscy ludzie zamieszkujący świat są reprezentowani przez grupę złożoną ze 100 osób, wtedy 6 osób z tej grupy posiadałoby połowę zasobów finansowych świata, a pozostałych 94 musiałoby zadowolić się podzieleniem pozostałej połowy. Sześciu ludzi miałoby 15 razy więcej zasobów niż 94 pozostałych. To cytat z Etyki bogacenia ks. Andrzeja Zwolińskiego. Wedle danych Oxfam International za rok 2019, na które z kolei powołuje się Forbes, biedniejsza połowa ludzkości posiada tyle majątku, co ośmiu najbogatszych ludzi świata. Oxfam podaje, że dysproporcje rosną od lat. Według danych organizacji, dochody 10% najbiedniejszych rosły o mniej niż 3 dolary rocznie w latach 1988-2011, podczas gdy dochody 1% najbogatszych rosły 182 razy szybciej.
W sporze pomiędzy tymi, którzy wciąż za wszelką cenę chcą więcej, a tymi, którzy przedkładają idee solidaryzmu społecznego nad niewidzialną rękę rynku, Marc Elsberg wyraźnie opowiada się za tym drugim, prospołecznym podejściem. I wcale nie oznacza to pochwały poglądów wyprowadzonych z wiecznie żywych myśli Marksa, Engelsa i socjalistycznej idei redystrybucji dóbr, która oznacza w istocie równy udział w nędzy. Kluczem do zrozumienia tej nowej koncepcji jest wspomniana już wyżej kooperacja, a novum polega na zaprzęgnięciu do promowania matematyki i jej niewzruszalnych praw. Między duchem a materią jest matematyka. Ta maksyma Hugo Steinhausa, którą pamiętam z pracowni matematycznej w mojej szkole średniej, całkiem dobrze pasuje do przesłania Chciwości. Matematyka z jej nieubłaganie logicznymi i konsekwentnymi prawami wydaje się czymś tak odległym od socjologii, jak nasza planeta od układu Alfa Centauri. A jednak u Elsberga sprawdza się w opisywaniu reguł rządzących światem.
Nie podejmuję się oceniać, na ile realna do wdrożenia jest odkrywana przez bohaterów powieści teoria ekonomiczna, ale brzmi nieźle.
Plusów powieści Elsberga upatrywałbym jeszcze w czymś, co być może jest niedostrzegalne w pierwszej chwili. Moim zdaniem, autor zręcznie unika taniej publicystyki i nie przypisuje tytułowej chciwości tylko garstce bogaczy i spekulantów finansowych, zwanych eufemistycznie inwestorami. Wyraźnie daje do zrozumienie, że chciwość jest w każdym nas. W biednych i bogatych. W tych żyjących z pracy własnych rąk i w tych czerpiących z wytworów własnego talentu czy odziedziczonego majątku. W nas samych, którzy ubolewamy nad zgubnym losem siedlisk chomika europejskiego, kornika czy rosiczki komarowej , a nie potrafimy wyrzec się kolejnego modelu odjechanego smartfona, trzysta trzydziestej ósmej torebki, modnego ciucha czy klimatyzowanej fury z trzylitrowym silnikiem. Albo nawet jarmużowego latte za absurdalnie wyżyłowaną cenę w topowej kawiarni. Puk, puk, puk!… A może by tak zacząć od siebie? – pyta Marc Elsberg między wierszami. Czy czegoś Wam to nie przypomina? "A kto jest bez winy..."?

Recenzja opublikowana na stronach Lady's Club - dwumiesięcznik nie tylko dla kobiet

PAZERNOŚĆ BIEDNYCH I BOGATYCH
CHCIWOŚĆ. Recenzja powieści. Tekst ADAM ZDANOWSKI
Survival of the fittest – ewolucja drogą doboru naturalnego. Maszeruj albo giń. Przetrwają najsilniejsi. To popularne hasła wśród niemałej, o ile nie zdecydowanej większości menedżerów, dążących usilnie do zajęcia jak najwyższego miejsca na drabinie społecznej hierarchii. Dla wielu z nich to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

ZMANIEROWANY ORGANEK
Terror Managment Theory (TMT), po naszemu Teoria Opanowywania Trwogi autorstwa Jeffa Greenberga, Sheldona Solomona i Thomasa Pyszczynskiego, zakłada, że podstawowym źródłem ludzkiej motywacji i niektórych przekonań jest doświadczanie trwogi, będącej efektem świadomości nieuniknionej śmierci. Według TMT, ludzie – poza wspólnym ze zwierzętami dążeniem do przetrwania – posiadają unikatowe zdolności poznawcze, m.in. myślenie symboliczne, postrzeganie rzeczywistości w wymiarze czasowym, rozbudowaną samoświadomość, dzięki którym zdają sobie sprawę ze skończoności swojej egzystencji. Zestawienie instynktownego pragnienia dalszego życia ze świadomością nieuchronnej śmierci wyzwala potencjał trwogi – podstawowy egzystencjalny lęk.
Tyle Wikipedia. Rozumiecie? Ja też nie. W każdym razie nie po pierwszym przeczytaniu. Dopiero po kilkugodzinnym obcowaniu z Napoleonem VSOP prawie zrozumiałem, ale przecież nie można w takim stanie utrzymywać się permanentnie... Po co zmierzyłem się z tak wielkim wyzwaniem? Żeby przeczytać książkę Tomasza Organka, noszącą tytuł wspomnianej teorii. Mam więc za swoje! Organek to elektryzujące nazwisko w branży estradowej. Z wykształcenia filolog angielski i muzyk. Tekściarz, kompozytor i wokalista, którego nagrania od kilku lat trafiają na czołowe miejsca prestiżowych rankingów. Od 2014 jeden z filarów projektu Męskie Granie. Laureat wielu nagród i wyróżnień. Bez wahania można go uznać za jedną z najjaśniejszych gwiazd polskiej sceny muzycznej. Znany, uznany, lubiany. I pytanie za 100 punktów: Po co potrzebna mu była powieść? Czytając Organkowy debiut prozatorski miałem odczucia podobne do tych, jakie towarzyszyły mi przy pierwszym podejściu do Wybranych zagadnień z fizyki katastrof i przy oglądaniu Czerwonego pająka. Zastanawiałem się, czym to jest, a czym nie jest? O ile w przypadku powieści Marishy Pessl rozwiewanie wątpliwości wiązało się z radością nieustannych zaskoczeń i wyzwań intelektualnych, o tyle w przypadku filmu Marcina Koszałki dominowało znudzenie i rozdrażnienie. Z Teorią opanowywania trwogi Tomasza Organka było, niestety, podobnie jak z Czerwonym pająkiem. Ba, nawet gorzej. Bo film Koszałki był o czymś, a książka Organka o... No właśnie! O czymś, co w zamierzeniu miało być CHYBA rachunkiem sumienia dla pokolenia dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków, a okazało się Wielką Wydmuszką. Zgrabną, kolorową, miejscami zabawną i tylko miejscami pasjonującą. Miejscami! Tam, gdzie Wielki Pokoleniowy Manifest Nie Wiem Czego zamieniał się w kryminalną opowieść o przygodach oderwanych od życia miastowych, Borysa i Anety, zagubionych na polskiej prowincji. Podobno wydawcy wolą kryminały niż prozę obyczajową. Jeśli to prawda, to wymóg wprowadzenia rozbudowanego kryminalnego wątku do tej opowieści okazał się dla niej zbawienny. Poza nim całość przypomina rozterki młodych wykształconych z wielkich ośrodków, pozbawione dowcipu i sarkazmu. Bez wątpienia autor biegle i ze swadą posługuje się polszczyzną – to jedna z zalet książki – ale duszoszczypatielny nie jest. A rzecz w tym, że tytułowa teoria zasługuje na coś więcej niż zmanierowaną historyjkę o rozterkach niedojrzałego czterdziestolatka, przy którym inż. Karwowski jawi się niczym granitowa skała wśród wzburzonych wód oceanu. Maniera, nawet najlepsza, nie zastąpi osobistych przeżyć, a doświadczenia życiowego nie nabiera się w trakcie mniej lub bardziej stylizowanych intelektualnych pogwarek.
To, co wystarcza na piosenkę, nie sprawdza się w formie książkowej. Prześlizgiwanie się po ważnych tematach dotyczących jakości naszej egzystencji i lęku przed śmiercią po prostu drażni i irytuje. W kategorii tekstów zabawnych może dałoby się coś z tego wyciągnąć. W kategorii tekstów zajmujących uwagę – strata czasu. To, co sprawdza się na scenie, niekoniecznie musi w literaturze. Obdzierając książkę ze wszystkich hipstersko- stołecznych naleciałości, dostaniemy prosty tekst, niczym nie różniący się od utworu z debiutanckiego albumu Organka:
"Głupi ja, głupi ja, jej chłop
Nie głupia ona, nie, nie głupia, diabli miot, nie głupia…"

Recenzja opublikowana w Lady's Club nr 62/2019

ZMANIEROWANY ORGANEK
Terror Managment Theory (TMT), po naszemu Teoria Opanowywania Trwogi autorstwa Jeffa Greenberga, Sheldona Solomona i Thomasa Pyszczynskiego, zakłada, że podstawowym źródłem ludzkiej motywacji i niektórych przekonań jest doświadczanie trwogi, będącej efektem świadomości nieuniknionej śmierci. Według TMT, ludzie – poza wspólnym ze zwierzętami dążeniem do...

więcej Pokaż mimo to