Literat, reporter, publicysta, dyplomata. Ukończył prawo na UJ. Pracował w redakcji krakowskiego "Czasu" najpierw jako korektor, potem autor przeglądu prasy zagranicznej a w końcu jako autor reportaży. Debiutancką książkę "Sarajewo 1914, Szanghaj 1932, Gdańsk 193?," opublikował w roku 1932.W latach 30. publikował w piśmie "Bunt Młodych". W roku 1936 był korespondentem z wojny domowej w Hiszpanii. Brał udział w bitwie o Narwik, z 1.Dywizją Pancerną uczestniczył w bitwie pod Falaise. Dyplomata rządu polskiego na emigracji, 1941-1942 attaché prasowy ambasady RP w Kujbyszewie (ZSRR). W latach 1945-1950 poseł PRL w Holandi. Zginął w wypadku samochodowym w w Rhynern koło Düsseldorfu.
Poruszający i niezwykle ważny przekaz niesie z sobą ta wspaniała książka. Współczesnemu czytelnikowi nie łatwo jest wyobrazić sobie gorycz tamtych dni, te dzieło doskonale nam je przybliża. Autor opowiada o jednym z istotniejszych wyczynów oddziałów polskich na alianckich frontach, ale jak opowiada! Rzeczywiste opisy walk, środowiska i przede wszystkim wartościowe rozprawy o moralach w wojsku polskim, to ponadczasowe wartości, którymi warto się nasycić podczas czytania.
Współcześnie choć staramy się pielęgnować pamięć o poległych, nie zawsze wiemy jak robić to w najwłaściwszy sposób. Nie wszyscy w naszym społeczeństwie stawiają siebie przed pytaniem dlaczego oni ginęli, dlaczego chcieli byśmy pamiętali, jak mamy pamiętać. Powieść odpowiada dosadnie na te pytania, rozgrzewa drzemiące w nas iskry patriotyzmu, rozbudzając je w żywy ogień. Jestem wdzięczna autorowi za przekazane mi przez powieść wartości, czytając przez moment jeszcze mogłam poczuć się jakbym słuchała mojego kochanego św. pamięci dziadka. Książka pisana była w 1940 r "na gorąco" autor jednak przedstawił w niej wizję nowej Polski. Dzisiaj możemy analizować odmienności i podobieństwa jej wobec rzeczywistości, lecz możemy również zadawać sobie pytanie co my wynieśliśmy z lekcji danej nam przez starszych, jaką my tworzymy Polskę czy postępujemy wobec tych samych idei co polegli w imię naszej godności i wolności? Tak, z pewnością na prawdę przepiękne doznania, przekaz i przemyślenia budzi ta książka. Nawet, z powodu licznych i rozległych opisów, mogąca wydawać się momentami nudnawa, później okazuje się, że w cale taka nie jest. W serce każdego patrioty trafia już na zawsze, z pewnością powinna być bardziej popularna i trafić do szerszego kręgu odbiorców, jako budulec naszej kultury, morali i nowoczesnego społeczeństwa.
gdyby Pruszyński żył wystarczająco długo, żeby wysłużyć się odpowiednio komunie i załapać np. na "Ypsilona" w Zniewolonym Umyśle, to książka ta byłaby dobrym przyczynkiem do analizy jego drogi życiowej. Wyobrażam to sobie jako "Ypsilon - czyli poszukiwacz sprawiedliwości".
Nie dożył. Jako polsko-ludowy pan od kultury przywalił nocą na niemieckiej autobanie w ciężarówkę. Nie został Ypsilonem. Został na zawsze "wrażliwym obserwatorem", "postępowym pisarzem", "patriotą o społecznej wrażliwości" itepe itede.
Tu możemy obserwować jego etap na drodze ku afirmacji jedynego słusznego ustroju zanim przeszedł fazę magiczno-egzaltowaną z połowy lat 40-tych. Nie jest to oczywiście melanż kłamstw i bredni w typie Sznejdermana, bo jest tu jeszcze sporo ingrediencji typu niepewność, refleksja, przyzwoitość, zdrowy rozsądek. To one nie pozwalają się Pruszyńskiemu ześlizgnąć w propagandową sieczkę.
Na przykład, stosunek do republikańskiego terroru. Odmiennie niż Sznejderman, Pruszyński go nie ukrywa, pokazuje jego bezsens i grozę, zezwierzęcenie, choć w takim dziwnym, niemal beznamiętntm tonie. I pomimo opisu tych wszystkich mordów z kart przebija coś jakby fascynacja rewolucją, a w każdym razie zrozumienie dla rewolucji.
Podobno Pruszyński wróciwszy do Polski był bardzo z siebie zadowolony i oczekiwał hołdów, po czym zaszokowało go bardzo krytyczne przyjęcie na spotkaniu, które urządził w "Buncie Młodych" Giedroyć. Istnieje teoria, że w ramach wyciszania tych rewolucyjnych fascynacji w wydaniu książkowym Pruszyński dodał dedykację dla Małaczewskiego i wspomniał o jego "Koniu na wzgórzu" (polski żołnierz dociera do zdewastowanego przez bolszewików rodzinnego dworu, jego siostra ścigana przez czerwonoarmistów rzuciła się do studni. Ogarnięty szałem zemsty rzuca się ścigać, ale na wzgórzu spotyka stojącego i żyjącego jeszcze konia, którego bolszewicy odarli ze skóry, po czym zmienia zamiar).
To tyle co do spraw wielkich. A co do małych, a nawet bardzo małych. Ktoś musiał w polskim poselstwie w Madrycie mocno nadepnąć Pruszyńskiemu na odcisk, bo odmalował je w wyjątkowo czarnych barwach. Wyszło kłamstwo: mimo że był w budynkach poselstwa w najgorętszym okresie i bezwzględnie musiał wiedzieć (a może nawet widział osobiście) tłumy uchodźców, którym poselstwo udzieliło schronienia, w reportażach nie ma o tym ani mru-mru. W sumie chyba najszczytniejszy wątek polskiego zaangażowania w wojnę został starannie pominięty, bo mógłby broń boże ocieplić wizerunek dyplomatycznych urzędasów.
Mimo wszystko, podejrzewam Pruszyńskiego tylko o zbyt zaangażowane dziennikarstwo reporterskie, nie o kłamstwa. Stąd niektóre drobiazgi uważam za cenne. Na przykład kiedy odwiedza front pod Madrytem i boi się, że snajper Nacjonalistów odstrzeli mu głowę. "Ee nie, tam są requetes, nie moros, nie ma się czego obawiać" - informuje go żołnierz. Czy nie ciekawe dla każdego, kto słyszał coś o requetes?