-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2023-02-18
2023-01-11
2022-09-17
2022-06-23
2021-12-30
Nie lubię. No nie lubię i już! Zombiaków nie lubię. Nie wiem czy to jakiś uraz z lat dziecięcych i konsekwencje przedwcześnie obejrzanej „Nocy żywych trupów” (reż. G.A. Romero, 1968) czy to następstwo jakichś późniejszych kontaktów z motywem żywych trupów, ale faktem jest, że niewiele rzeczy na świecie przyprawia mnie o gęsią skórkę połączoną z obrzydzeniem i podprogowym strachem. Starannie omijam wszystko, co choćby tylko zalatuje wonią rozkładających się ciał, niepowstrzymanie prących przed siebie w poszukiwaniu świeżego ludzkiego mięsa. Darowałem sobie nawet dosyć powszechnie zachwalany wielosezonowy serial „The Walking Dead” i nagle dostałem propozycję od zaprzyjaźnionego dystrybutora.
– Weź, przeczytaj i powiedz co o tym sądzisz. Takie tam, niecałe trzysta stron o zombiakach, połkniesz w dwa wieczory”.
– Ale co to jest – zapytałem, zerkając niepewnie na okładkę – horror jakiś?
– Nie marudź, tylko weź i przeczytaj.
Wziąłem, przeczytałem, połknąłem haczyk, choć nic tego nie zapowiadało.
Zgodnie z moimi zasadami, nie przeczytałem blurbów. I choć widniejące w podpisach nazwiska Lamparskiej i Pilipiuka bardzo kusiły uważam, że dobrze zrobiłem, bo pozbawiłbym się przyjemności kilkukrotnego szerokiego, pełnego zdumienia rozwarcia „japy” przy okazji kolejnych zwrotów akcji. Ale zacznijmy od początku. Będzie trochę spoilerowania.
Świebodzice, to niewielkie miasto w powiecie świdnickim na Dolnym Śląsku. Pierwsze wzmianki o nim pochodzą już z początków XIII wieku, a zmiennymi kolejami losu można by obdzielić wiele miejscowości leżących w bardziej spokojnych okolicach. Szczęśliwie dla miasta i jego współczesnych mieszkańców leżące nieco na uboczu głównych szlaków komunikacyjnych Świebodzice, od zakończenia II WŚ nie były narażone na jakieś szczególne niebezpieczeństwa, nie licząc oczywiście dwóch wielkich powodzi z 1997 i 2002 roku, które okazały się kataklizmami dla całego Dolnego Śląska. I oto w bezpiecznej i nieco sennej atmosferze miasteczka wydarza się coś, na co nieprzygotowane są receptory współczesnego człowieka o zdrowych zmysłach.
Pewnego wrześniowego poranka w sali prosektorium świebodzickiego szpitala, celem przeprowadzenia rutynowych czynności związanych z ofiarą śmiertelnego wypadku komunikacyjnego, stawiają się: przedstawiciel Prokuratury Rejonowej ze Świdnicy, technik kryminalistyki i młody policjant ze świdnickiej Komendy Powiatowej Policji oraz miejscowy lekarz i jego asystent. Niekonwencjonalne i nie dające się w żaden sposób przewidzieć zachowanie denata, po którym przetoczyła się pięcioosiowa ciężarówka, w jednej chwili skasowało wszelkie funkcjonujące dotychczas reguły postepowania, a spirala zdarzeń poczęła rozkręcać się w kierunkach, których w normalnych okolicznościach często nawet nie próbowalibyśmy sobie wyobrażać.
Odgłosy mlaskania, towarzyszące konsumowaniu ciała młodego policjanta ze świdnickiej dochodzeniówki, długo dźwięczały w uszach prokuratora Palahniuka, który podejmuje się desperackiej próby ocalenia bliskich przed „tym czymś”. Zbieg różnych zdarzeń i brak paliwa w baku sprawiają, że uciekinierzy trafiają do malowniczego Zamku Książ. Tam przy pomocy ekipy remontowej i kilku argumentów, wśród których poczesną rolę odgrywał zabrany z mieszkania karabin G3 Heckler & Koch kal. 7,62 prokurator Palahniuk organizuje punkt oporu w oczekiwaniu na nieuniknione.
Co sprawiło, że w spokojnych dotąd Świebodzicach pojawiły się krwiożercze bestie? Skąd się tam wzięły? Jaki zasięg ma to zjawisko? Czy znów coś wydostało się z jakiegoś utajnionego laboratorium pod jakimś „Wuhan”, czy to może początek końca świata, zapowiadany w jedynej proroczej księdze Nowego Testamentu?
Do pewnego momentu wiemy tyle samo, co główny bohater, czyli nic, ale wtedy autor zaczyna odkrywać kolejne karty, które kierują opowieść na całkiem nowe tory. I zdecydowanie są to tory rollercoastera, a nie jakiejś górskiej ciuchci sapiącej z wysiłku na byle podjeździe. Lubię być tak zaskakiwany, życzę tego również innym czytelnikom, więc zwrócę uwagę na jeszcze tylko jeden element całej układanki, który dla wielu osób może okazać się istotną zachętą do lektury. To miejsce akcji - tajemniczy Dolny Śląsk. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu był on dla III Rzeszy tak głębokimi peryferiami, że do dziś krążą setki legend i opowieści na temat wielu niemieckich tajemnic pogrzebanych w tych okolicach wraz z tysiącami ciał nieszczęśników z leżącego nieopodal Gross-Rosen.
A już tak całkiem na zakończenie: Oskarżam! Oskarżam Pana Franciszka Moore o niewyobrażalne okrucieństwo! Bo jak inaczej nazwać sytuację, w której znalazłem się mniej więcej o godzinie 4:30 nad ranem, trafiając po zaledwie 280 stronach na wers z tekstem „Koniec części pierwszej”?! Zachowując proporcje, dzięki temu wiem chyba, jak może czuć się wygłodniały zombiak. Żądam kontynuacji!
Nie lubię. No nie lubię i już! Zombiaków nie lubię. Nie wiem czy to jakiś uraz z lat dziecięcych i konsekwencje przedwcześnie obejrzanej „Nocy żywych trupów” (reż. G.A. Romero, 1968) czy to następstwo jakichś późniejszych kontaktów z motywem żywych trupów, ale faktem jest, że niewiele rzeczy na świecie przyprawia mnie o gęsią skórkę połączoną z obrzydzeniem i podprogowym...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-07-07
Niezwykła to książka, tak jak i jej autor. Podobnie jak we wcześniejszych publikacjach Stefan Czerniecki opisuje rzeczy „od środka”, będąc w samym centrum opisywanych wydarzeń. Nawet jeśli pisze o sytuacjach i sprawach, o których siłą rzeczy musiał usłyszeć „z drugiej ręki” widać wyraźnie, że przeżył je nie mniej, niż bohaterowie poszczególnych rozdziałów. W okładkowej zapowiedzi pada określenie „powieść”, a jednak dla mnie to zdecydowanie literatura faktu, mimo niezbędnej fabularyzacji i ostatniego – wizjonerskiego? – rozdziału, traktującego o spotkaniu Generała Zakonu z jego Wielkim Patronem. „Ojcowie” to skrócony opis dziesięciu lat działalności Zakonu Rycerzy Świętego Jana Pawła II, przedstawiony przez pryzmat losów jego założycieli i tych, którzy do dziś nadają mu tę wyjątkową, elektryzującą formę. Tytuł tej książki w pełni oddaje to, o czym i o kim ona jest. Traktuje ona o wspaniałym dziele podjętym dla uczczenia Jana Pawła Wielkiego, największego z synów polskiej ziemi. O dziele podjętym przez „wybranych i nieobojętnych”. Z każdego niemalże zdania tej opowieści o tych współczesnych rycerzach wyziera odpowiedzialność, determinacja i gotowość do podjęcia codziennego trudu czynienia rzeczy zwykłych, które przynoszą niezwykłe owoce. Niejeden raz w trakcie lektury przychodziły mi na myśl słowa generała Konfederatów z powieści Jamesa Lee Burke’a o tym, że „walka nigdy nie jest skończona, a pole bitwy nigdy nie jest do końca nasze”. Opisani przez Czernieckiego bohaterowie są bez wątpienia świadomi wyzwań, które przed nimi. W świecie, gdzie „brak norm staje się normą”, naszkicowane ręką autora historie prawdziwych ludzi, tworzących ten najmłodszy rycerski zakon świata, są jak kotwice normalności, jak drogowskazy, jak kompas wskazujący właściwy kierunek na niełatwej drodze przez życie.
Czy „Ojcowie” to książka dla każdego? Moim zdaniem tak. To nie jest ociekająca lukrem hagiografia. Autor rzetelnie opisuje również trudne i bolesne sytuacje a mimo to, albo właśnie dlatego, dla rycerzy Zakonu Świętego Jana Pawła II i ich sympatyków to może być niemalże elementarz wprowadzający w istotę tego, czym Zakon był, jest i czym powinien być. Pozostali – nawet kontestujący, czy wręcz przeciwni tego typu organizacjom – znajdą w tej książce potężną dawkę faktów i informacji na temat procesów społecznych, wydarzeń politycznych z pierwszych stron gazet, a przede wszystkim ciekawą, fascynująca opowieść o współczesnym polskim społeczeństwie.
Niezwykła to książka, tak jak i jej autor. Podobnie jak we wcześniejszych publikacjach Stefan Czerniecki opisuje rzeczy „od środka”, będąc w samym centrum opisywanych wydarzeń. Nawet jeśli pisze o sytuacjach i sprawach, o których siłą rzeczy musiał usłyszeć „z drugiej ręki” widać wyraźnie, że przeżył je nie mniej, niż bohaterowie poszczególnych rozdziałów. W okładkowej...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-12
2020-11-14
2020-10-20
Z czwartkiem skojarzenia mam trzy. Czwartkowe obiady u króla Stasia, słynny Bloomsday Joyce’a, czyli 16 czerwca 1904 r. i – przede wszystkim - czwartkowe Kobry nadawane przed laty w Teatrze TV. Oświeceniowe pogadanki i spacer po Dublinie zostawię sobie na inne okazje, podążę za to śladem „Kobry”. To był jeden z najlepszych cyklicznych programów telewizyjnych, emitowany nieprzerwanie w latach 1956 -1993. W czwartkowe wieczory ulice wyludniały się niczym w czasie pierwszych seansów Niewolnicy Isaury, albo jak w czasie lockdownu zafundowanego nam przez COVID-19 wiosną tego roku. Genialne adaptacje utworów m.in.: Agathy Christie, Georges’a Simeona, Joe Alexa, Josepha Kesserlinga czy Richarda Harrisa, przyciągały przed telewizory miliony widzów, którzy otrzymywali rozrywkę na bardzo wysokim poziomie, niedostępnym dla większości współczesnych twórców.
W siermiężną peerelowską rzeczywistość Teatr Kobra wnosił element swoistej brytyjskości, który akurat w odniesieniu do produkcji telewizyjnych ma jednoznacznie pozytywne znaczenie - wszak przez całe lata za wyznacznik poziomu TV służyła brytyjska BBC. Dziś to już nie to samo -w odniesieniu do TV – ale za to brytyjskie kryminały trzymają się mocno. Najświeższy przykład W czwartki tropimy morderców Richarda Osmana.
Rzecz dzieje się w krainie przypominającej południową ćwiartkę tolkienowskiego Shire. Łagodne pagórki falujące soczystą zielenią i bielą pasących się tu i ówdzie owczych stad, kamienne płoty oddzielające pola i wytyczające wąskie, kręte szlaki pomiędzy rozrzuconymi po okolicy posesjami. Naturalne i sztuczne stawy i jeziorka, strumienie szemrzące w zacienionych parowach i przydrożnych przepustach… no raj na ziemi. Naprawdę nie zdziwiłbym się spotykając Bilbo Bagginsa w znajdującym się opodal Pubie pod Niebiskim Smokiem albo kogoś z jego rozlicznej rodziny. Jednak to XXI wiek i w hrabstwie Kent w południowo-wschodniej Anglii łatwiej spotkać emeryta niż hobbita.
W opisanych wyżej okolicznościach przyrody, w Osiedlu dla Seniorów Cooper Chase, działa sobie Czwartkowy Klub Zbrodni. W ramach walki z nudą i w trosce o zachowanie nienagannej kondycji umysłowej, grupka rezydentów luksusowego domu dla zamożnych emerytów, przegryzając herbatniki oraz popijając wino, omawia przypadki niewyjaśnionych w przeszłości morderstw. W każdy czwartek, pomiędzy zajęciami z historii sztuki a konwersatorium z francuskiego, w pokoju łamigłówek przez dwie godziny radzi samozwańcza grupa detektywistyczna. Dla niepoznaki w oficjalnym grafiku figurują „Dyskusje na temat opery japońskiej”, co skutecznie zniechęca innych pensjonariuszy do wpisywania się na zajęcia. Podjęte środki ostrożności były uzasadnione, ponieważ omawiano prawdziwe sprawy, posługując się prawdziwymi aktami, które w żadnym wypadku nie powinny znaleźć się poza policyjnymi pomieszczeniami. Do Klubu należą cztery niebanalne persony: Elisabeth – była agentka sil specjalnych, Joyce – kiedyś pielęgniarka, Ibrahim – emerytowany psychiatra i Ron – wciąż naładowany testosteronem były przywódca związkowy. W sumie mają dużo więcej lat niż stary klasztor, z którym sąsiaduje ich osiedle; powstanie z leżaka to – w ich wieku – niemal operacja wojskowa; i – jak to zgrabnie ujmuje liderująca grupie Elizabeth – są już w wieku, w którym nie boją się konsekwencji. Stąd, kiedy „na ich terenie” dochodzi do zbrodni, z entuzjazmem zabierają się za poszukiwanie mordercy, co prowadzi do nieuchronnej konfrontacji z policją.
To pierwsza od dawna powieść, która trafiła do kategorii moich Ulubionych w popularnym serwisie czytelniczym. Inteligentna i zabawna, na wskroś brytyjska w najlepszym znaczeniu tego słowa, a oprócz wszystkich zalet intrygi kryminalnej, humoru, sprawności narracji itd. to na dodatek pełna ciepła opowieść o ludziach. Każdy z nas ma jakąś historię do opowiedzenia, każdy chce być wysłuchany, każdy chciałby kochać i być kochanym i również o tym jest ta historia. To nie tylko opowieść o poszukiwaniu zabójcy niesympatycznego w sumie developera. To opowieść o Pennym i Johnie, Elisabeth i Stephenie, Joyce i Gerrym, Matthew I Margaret, Bernardzie i Asimie… Piękna opowieść o pięknych ludziach
Gdyby adaptować powieść Richarda Osmana na sztukę, bez wątpienia znalazłaby poczesne miejsce we wspomnianym wyżej czwartkowym Teatrze Kobry. Perfekcyjna mieszanka suspensu, dramatu, komedii i kryminału, okraszona sporą dawką brytyjskiego humoru, bez wątpienia podbiłaby serca polskich widzów. Na to akurat jest spora szansa, ponieważ autor, były telewizyjny producent, potwierdził, że trwają przymiarki do takiego projektu. Mam nadzieję, że to będzie brytyjska produkcja, bo ostatnie hollywoodzkie wytyczne co do sposobu kręcenia filmów i kryteriów oceniania są gwarancją spaprania znakomitego materiału.
Ach, i jest jeszcze Bogdan. Bogdan Jankowski – z Polski. Pamiętajcie o Bogdanie.
Z czwartkiem skojarzenia mam trzy. Czwartkowe obiady u króla Stasia, słynny Bloomsday Joyce’a, czyli 16 czerwca 1904 r. i – przede wszystkim - czwartkowe Kobry nadawane przed laty w Teatrze TV. Oświeceniowe pogadanki i spacer po Dublinie zostawię sobie na inne okazje, podążę za to śladem „Kobry”. To był jeden z najlepszych cyklicznych programów telewizyjnych, emitowany...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-09-09
2020-04-20
2020-01-30
Organizowaliście kiedyś imprezę? Nie raucik, nie garden party, nie koktajl czy też herbatkę dla ciotki Gryzeldy ale prawdziwą imprezę. Taką na której pojawić mogą się setki, tysiące osób i na dodatek nie wiemy kto przyjdzie, z kim, w jakim stanie i z jakim zamiarem? Ile rzeczy trzeba zgrać ze sobą, ile ustaleń poczynić, nad iloma rzeczami i ludźmi zapanować. Jest wyzwanie – prawda? A gdyby założyć, że życie na Ziemi to taka specyficzna, trwająca już czas jakiś impreza? Ktoś, coś, jakaś siła musiała zadbać o to, żeby do tej „imprezy” doszło a potem by było bezpiecznie. Jaka to siła? Skąd się wzięła? Skąd wzięliśmy się my – ludzie i jaka jest nasza rola we wszechświecie?
Z jednej strony przebija się pogląd, że kosmos istnieje sam dla siebie, nie zważając na mrowisko ludzkie, które wysyła ku niemu swe tęskne westchnienia. Z drugiej wiemy, że z powodu skrajnie niekorzystnych warunków bytowania w kosmosie nie ma -poza Ziemią – miejsca dla człowieka, ba najprawdopodobniej jesteśmy w tym bezmiarze sami. Czyżby więc ten cały Wszechświat, tak ogromny nadmiar masy, energii i czasu, pracował na to aby w jednym miejscu wytworzyć cywilizację rozumną?
Taką tezę stawia Marek Oramus pisarz, dziennikarz, krytyk pasjonat i popularyzator nauki, dzięki wykształceniu i rozległej wiedzy pewnie prowadzący nas przez gąszcz teorii, twierdzeń, hipotez, o których większość z ludzi nie ma pojęcia, choć łatwo można się było z nimi zetknąć. Wystarczyło – w szkole - przyłożyć się do lekcji fizyki, biologii, geografii, matematyki itp. Możemy – w części - nadrobić te zaległości sięgając po znakomitą pozycję przygotowaną, na okoliczność przypadającej w 2019 roku 50 rocznicy lądowania na Księżycu.
Kulisy tego spektakularnego wydarzenia stanowią punkt wyjścia do fascynującej opowieści a właściwie całej serii opowieści o człowieku i Wszechświecie. Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że wśród większości widzów z zapartym tchem śledzących przed półwiekiem telewizyjną relację ze Srebrnego Globu zapanowała euforia. Słynne zdanie To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości (Neil Armstrong, 21 lipca 1969) zdawało się otwarciem nowego etapu w dziejach Ziemi.. Właśnie, zdawało się... Tym większe rozczarowanie, ze po upływie półwiecza wciąż jesteśmy w tym samym miejscu. Załogowe programy kosmiczne w zasadzie skasowano uznając je za zbytkowne fanaberie a cud lądowania na Księżycu spłynął po ludzkości, jak woda po kaczce.
Podboje kosmiczne Ziemian są raczej skromne. Podróże międzyplanetarne (o międzygalaktycznych nie wspominając) pozostają domeną twórców SF a parafrazując Roberta Godwina wydaje się całkiem prawdopodobne, że ślady kosmonautów z Apolla będą jedynym dowodem świetności, jaki ludzkość pozostawiła na Księżycu. Dlaczego, tak się stało?
Jedną z możliwych przyczyn, na które wskazuje Oramus jest upadek mitu o romantyzmie kosmicznych wypraw. Znane nam technologie nie oferują nic innego poza monotonią wieloletnich podróży bez najmniejszej gwarancji jakiegokolwiek sukcesu. Inną może być – paradoksalny w laicyzujących się społeczeństwach - odwrót od racjonalizmu, widoczny nie tylko w popkulturze (J.K. Rowling czy George R.R. Martin zamiast Lema czy Philipa K. Dicka) ale i w takich rzeczach jak niechęć do nauk ścisłych czy zdawania matury z matematyki - to już przykład z naszego podwórka.
W jaki zatem sposób docierać do ludzi z wiedzą o paradoksie Fermiego czy bozonie Higgsa? Jak mówić o kolapsie grawitacyjnym, koniunkcji planet czy Pasach Van Allena. Jak w przystępny sposób objaśnić czym jest oumuama albo terreformowanie? Jak promować niełatwą wiedzę w społeczeństwie, które skoncentrowane jest w zasadzie wyłącznie na zabawie i konsumpcji bez umiaru? Może właśnie tak, jak robi to Marek Oramus!
Wróćmy do wzmiankowanej we wstępie "imprezki" w klubie znanym jako Błękitna Planeta i sięgnijmy po bardziej znane symbole jak Jowisz i Saturn. Większość z nas kojarzy te postaci jako czołowe bóstwa z mitologii starożytnych Rzymian. Niektórzy – bardziej zaawansowani wiekiem – mogą przywoływać w pamięci odbiorniki TV z czasów PRL, a jeszcze inni skojarzą te nazwy z planetami wchodzącymi w skład Układu Słonecznego. Saturn i jego pierścienie to chyba jedna z najbardziej znanych i charakterystycznych planet w tym układzie. Wiedza o Jowiszu jest znacznie bardziej uboga, a tymczasem – okazuje się, że to para kosmicznych wykidajłów, którym w dużej mierze zawdzięczamy fakt, że życie, które powstało na Ziemi z grubsza 4 mld lat przetrwało do dzisiaj. Wiedzieliście? Nawet jeśli tak, koniecznie trzeba sprawdzić w jaki sposób tę historię opisał Marek Oramus.
Organizowaliście kiedyś imprezę? Nie raucik, nie garden party, nie koktajl czy też herbatkę dla ciotki Gryzeldy ale prawdziwą imprezę. Taką na której pojawić mogą się setki, tysiące osób i na dodatek nie wiemy kto przyjdzie, z kim, w jakim stanie i z jakim zamiarem? Ile rzeczy trzeba zgrać ze sobą, ile ustaleń poczynić, nad iloma rzeczami i ludźmi zapanować. Jest wyzwanie –...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-11
Omawiając „Kolekcjonera dusz”, historyczny thriller Hansjorga Thurna, Piotr Zaremba ciekawie określił go– zdefiniował – jako przyczynek do popkulturowej debaty o średniowieczu. Wskazał mianowicie na dwa główne aspekty przedstawiania tej epoki. Pierwszy nazwał „plakatową karykaturą”, drugi „próbą obrony” – nierzadko naiwną.
Rzeczywiście, o obiektywny obraz, szczególnie w dzisiejszych – niełatwych dla Kościoła – czasach trudno. Na szali postawił Zaremba z jednej strony „średniowieczną duchowość i budzącą podziw pokorę wobec niebios”, z drugiej zaś nakładane na naukę ograniczenia, absurdalną rytualność instytucji i obyczajów oraz zwyczajną nędzę bytowania.
Publicysta wskazał na dominującą rolę tego karykaturalnego modelu, będącą niejednokrotnie również rodzajem pamfletu na chrześcijaństwo i jego „przewiny” z okresu kształtowania się nowożytnej Europy i krucjat do Ziemi Świętej.
Zadałem sobie pytanie, jaki obraz średniowiecza przynoszą nam „Filary ziemi” Kena Folleta? Czy powieść ta wpisuje się wprost w któreś z tych dwóch – zarysowanych przez Zarembę – stanowisk? Czy ten podział jest wyczerpujący? Czy może monumentalne dzieło Folleta – uznawane przez wielu, w tym przez niego samego, za folletowe opus magnum – idzie swoja drogą, w poprzek różnych klasyfikacji i systematyzacji?
Rzeczą bezsprzeczną jest, że „Filary ziemi” to – posłużę się zwrotem wyświechtanym jak onuce sowieckiego piechura – wielobarwny fresk epoki średniowiecza w okresie jego pełnego rozkwitu. Osią -rozpisanej na ponad 800 stron i obejmującej pół wieku – opowieści jest budowa największej w Anglii katedry w Kingsbridge. Ten watek jest zrębem, fundamentem dla opowiedzenia historii ludzi, których życie – w niewiele mniejszym stopniu niż kamień i zaprawa murarska – staje się budulcem tej wspaniałej świątyni. Kreśli więc autor i strzeliste wieże ludzkich zalet i uniesień, i ciemne, ciężkie obrysy głazów nieprawości, których jedynym miejscem mogą być głęboko pod ziemią schowane, ukryte przed ludzkim wzrokiem, fundamenty budowli. Oświetla słonecznym blaskiem piękno człowieczeństwa, kolorując je witrażami dobroci, humoru i szlachetności, ale nie unika ciemności i mroku zimnych zaułków, kryjących niegodziwość, zawiść i zwykłe zło przynależne naturze homo sapiens.
”Filary ziemi” to rzetelna wizja czasów i żyjących wtedy ludzi, przedstawiona bez ubarwień i bez przerysowań, tak jak widzi, jak wyobraża je sobie autor, tak – jak z perspektywy wieluset lat – możemy widzieć tamte czasy. To zapis zrozumiały dla współczesnych, jasny i czytelny, trafiający do nas, pewnie również dlatego, że autorowi udało się uniknąć pułapki nadmiernej archaizacji, z którą niełatwo sobie poradzić. Piękny to obraz średniowiecza. A że na dodatek jest to wizja porywająca, nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcać do czytania.
Gdybym miał odpowiedzieć na postawione wcześniej pytanie, dotyczące sposobu przedstawiania średniowiecza w popkulturze, skłaniałbym się ku odpowiedzi, że „Filary ziemi” na pewno nie są „plakatową karykaturą”. I choć nie są również próbą obrony, wybielania wieków średnich, to w obszarze tej debaty bliżej im zdecydowanie do tej drugiej kategorii.
I znów nie napisałem nic o bohaterach powieści, o intrydze i suspensach godnych mistrza Hitchcocka, o starych jak świat motywach ludzkich zachowań, ale co będę wyręczał wydawcę. Na pewno znajdzie się gdzieś jakieś streszczenie.
Omawiając „Kolekcjonera dusz”, historyczny thriller Hansjorga Thurna, Piotr Zaremba ciekawie określił go– zdefiniował – jako przyczynek do popkulturowej debaty o średniowieczu. Wskazał mianowicie na dwa główne aspekty przedstawiania tej epoki. Pierwszy nazwał „plakatową karykaturą”, drugi „próbą obrony” – nierzadko naiwną.
Rzeczywiście, o obiektywny obraz, szczególnie w...
2016
Brakowało mi jednego zdania, jednego określenia, które pomogłoby mi podkreślić różnicę… Ale od czego są opinie użytkowników LC? Znalazłem to u Luelle, trafnie to ujęła: „brak tej nuty idealizmu”.
Rzecz tyczy się różnicy miedzy bohaterami pierwszego i drugiego tomu dylogii Folleta. I w mojej opinii, na końcową – niższą nieco – ocenę „Świata bez końca” wpływ mają bohaterowie tej powieści. Pełnokrwiści, zróżnicowani, ciekawi ale… brak im właśnie tej nutki idealizmu, która cechowała główne postaci „Filarów ziemi”. Może tak miało być? Wszak przechowywana w opactwie w Kingsbridge „Księga…” jest, dla żyjących dwa wieki później bohaterów „Świata bez końca”, niczym opowieść sławiąca czyny na wpół mitycznych herosów. To tamta historia stanowi punkt odniesienia. To wtedy powstała katedra w jej współczesnym - dla bohaterów „Świata…” - kształcie. To potomkowie tamtych bohaterów stanowią o życiu i losach mieszkańców Kingsbridge i okolic. Ciekawe jednak, jak za kolejnych dwieście lat odbierane byłyby czyny, czy też sami bohaterowie opisywanych w tej powieści wydarzeń? Czy Caris, Merthin, przeorysza Cecilia – podobnie jak Tom Budowniczy, Jack, Aliena czy przeor Philip - staliby się niedościgłymi wzorami, archetypami dla żyjących kilka pokoleń później? Czy ich losy sławione byłyby z równą czcią? Czy równie dobrze przetrwałyby próbę czasu? Ja mam co do tego spore wątpliwości. W opisywanej przeze mnie powieści nawet „czarne charaktery” są mniej „czarne”. Trudno szukać w „Świecie bez końca” kogoś pokroju Lady Hamleigh czy też Biskupa Walerana Bigoda, rozgrywającego swoją „partię szachów” w „Filarach ziemi”. Wiele rzeczy i wątków wydaje się powierzchownych, bardziej płaskich, momentami można nawet odnieść wrażenie pewnej wtórności w stosunku do pierwszej części, a jednak wciąż jest to pasjonująca lektura i – moim zdaniem – warta każdej chwili poświęconej na jej przeczytanie.
Większość uwag, które poczyniłem pisząc opinię do „Filarów ziemi”, mógłbym odnieść i do „Świata bez końca”, szczególnie tych dotyczących sposobu przedstawiania przez Folleta epoki średniowiecza i tego, jak wpisuje się to w swoisty spór miedzy dwoma dominującymi w tym temacie nurtami, ale żeby się nie powtarzać odsyłam zainteresowanych do tamtej opinii (http://lubimyczytac.pl/ksiazka/232689/filary-ziemi/opinia/30342273#opinia30342273). Tu chciałbym jeszcze tylko – po raz kolejny zresztą – podkreślić moje uznanie (zachwyt) dla autora i wyrazić życzenie, aby i o naszej historii w wiekach średnich pisano w taki właśnie zajmujący i interesujący sposób. Na szczęście, oprócz należących już do klasyki gatunku powieści Kossak – Szczuckiej, Gołubiewa, Bunscha czy Kraszewskiego (dla zaawansowanych) jest Elżbieta Cherezińska. Teraz wypada jeszcze życzyć sobie, aby ktoś potrafił przenieść te opowieści na ekran równie sprawnie, jak udało się to z ekranizacją obu wspomnianych wyżej powieści Folleta. Polecam, polecam, polecam!
P.S. To moja setna opinia na LC, wiec niniejszym składam sobie serdeczne gratulacje z tego powodu. :)
Brakowało mi jednego zdania, jednego określenia, które pomogłoby mi podkreślić różnicę… Ale od czego są opinie użytkowników LC? Znalazłem to u Luelle, trafnie to ujęła: „brak tej nuty idealizmu”.
Rzecz tyczy się różnicy miedzy bohaterami pierwszego i drugiego tomu dylogii Folleta. I w mojej opinii, na końcową – niższą nieco – ocenę „Świata bez końca” wpływ mają bohaterowie...
2019-03-08
„Świat pragnie być oszukiwany”
„Bo to nieprawda, że tylko nieliczni cenią doznania, które daje sztuka. W końcu każdego, kto ugania się za kobietami interesują sztuki piękne”. Ryzykowny cytat jak na dwumiesięcznik dla kobiet i o kobietach sukcesu? Pozornie tak. Pozornie, ponieważ bardzo niewielu mężczyzn może równać się z autorem tego stwierdzenia w atencji oddawanej zarówno kobietom, jak i malarstwu. Mam tu na myśli zarówno prawdziwe kobiety, jak i prawdziwe malarstwo, a nie „idiotyczny chaos plam, chlapnięć i smug napaćkany przez beztalencie, które rości sobie prawo do bycia abstrakcjonistą”. Ten cytat też z Łysiaka, ale niemal identyczne stanowisko w kwestii „prawdziwego malarstwa” miał przecież bohater książki Franka Wynne „To ja byłem Vermeerem”.
Rozkochany w dziełach starych mistrzów Han van Meegeren urodził się, aby być artystą. Niestety urodził się pięćdziesiąt lat za późno. W 1889 roku, kiedy przyszedł na świat w historycznym, hanzeatyckim Deventer, w sztuce właśnie umierał realizm. Wkrótce impresjonizm miał przejść w postimpresjonizm, potem w nabizm, a następnie w fowizm. W ciągu następnych trzech dekad świat artystyczny elektryzowały takie pojęcia, jak wortycyzm, suprematyzm i biomorfizm. Przed pierwszą indywidualną wystawą Hana objawili się dadaiści z ich antysztuką i wyznaniem wiary w absurd, nonsens, przypadek i chaos. A zanim pierwszy obraz Hana zawisł w haskiej Kunstzaal Pictura, w świecie sztuki wydarzyło się tyle, że w konsekwencji biały pisuar uznany został za „najbardziej znaczące dzieło sztuki współczesnej” (Fontanna, Marcel Duchamp)
Van Meegeren był zajadłym krytykiem wszelkich nowinek i aberracji współczesnej sztuki. Nawet do malowania używał wyłącznie samodzielnie robionych farb, opartych na starych recepturach, zamiast produkowanych przemysłowo odpowiedników. Jego różnorodna w formie (akwarele, obrazy olejne, rysunki, szkice węglem), ale konserwatywna, klasyczna w wykonaniu sztuka, wsparta znakomitą techniką, zapewniła mu status lokalnej gwiazdy. Jednakże o wartości dzieł sztuki nie decyduje uznanie odbiorców, ale akceptacja kuratorów. Druga indywidualna wystawa Hana okazała się porażką, a recenzje czołowych krytyków były druzgocące. Oczywiście nie bez znaczenia był fakt, że artysta przyprawił wcześniej rogi jednemu z najwybitniejszych krytyków sztuki w kraju. Tak czy owak, dotknięty do żywego van Meegeren poprzysiągł zemstę na niechętnym mu i niedoceniającym go środowisku. Jego koniem trojańskim miał zostać Vermeer.
I tu zaczyna się właściwa opowieść Franka Wynne. Han van Meegeren był dosyć znanym holenderskim malarzem, ale był tylko jednym z wielu, bardzo wielu jemu podobnych. To zbyt mało, by poświęcać mu biografię, ale to jedno zdanie wyjaśnia wszystko. Otóż Wynne, nie bez racji, twierdzi, że „prawdziwą schedą pozostawioną światu przez Meegerena jest wątpliwość”. Dlaczego? Ano dlatego, że okazał się geniuszem i autorem jednego z najbardziej spektakularnych fałszerstw dzieł sztuki w dziejach świata (tych ujawnionych, te nieujawnione wciąż, być może uznajemy za autentyki).
Masykot przygotowany z ołowiu i cyny daje olśniewającą żółć. Nieczyszczone i palone ochry odpowiadają za brąz i czerwień, a do najkosztowniejszej wśród kolorów ultramaryny niezbędny jest lapis-lazuli. Van Meegeren wiedział jakich składników używać, aby uzyskać właściwe kolory, wiedział również czego potrzebuje dla swojego przedsięwzięcia.
Pierwszą rzecz posiadł w stopniu perfekcyjnym. Technika i technologia malarska nie miały przed nim tajemnic, czy to w sposobie ruchów pędzla, czy w doborze materiałów, od blejtramu i płótna poczynając, na własnoręcznie wyrabianych farbach kończąc. Opanował nawet sztukę „postarzania dzieł” przez „wypalanie” obrazów w samodzielnie skonstruowanym piecu. Uzyskiwał dzięki temu właściwą fakturę pęknięć farby i odpowiednie ich zabrudzenie.
Druga rzecz to „właściwy” pożądany artysta. Odkryty ponownie po niemal dwóch wiekach zapomnienia Vermeer nadawał się znakomicie. Jak mało który z XVII wiecznych malarzy holenderskich pobudzał wyobraźnię pasjonatów i krytyków na całym świecie. Niewiele było wiadomo o nim, a jeszcze mniej o jego dziełach. Vermeer sygnował zaledwie połowę swoich obrazów, a żadnemu nie nadał nazwy, którą można udokumentować, więc z biegiem czasu wymyślali je handlarze i kolekcjonerzy. Współcześnie Vermeerowi przypisuje się autorstwo trzydziestu pięciu dzieł, sto lat temu mówiono o pięćdziesięciu. Wyobraźmy sobie, że nagle „cudem” odnalazł się jakiś nieznany wcześniej obraz, stanowiący na przykład swoisty łącznik pomiędzy wczesnym okresem twórczości Vermeera a okresem dojrzałym… Pozostałe składniki nie należały do van Meegrena, one czekały tylko, aby z nich właściwie skorzystać.
„(…) żaden krytyk nie potrafiłby się oprzeć odkryciu jakiegoś obrazu, który konkretyzowałby długo pielęgnowaną teorię. Fałszerz musi jedynie wyczuć najgłębsze pragnienia takiego krytyka i spełnić je (…) Świat pragnie być oszukiwany.” Jest popyt, jest podaż. Prawa rynku są bezwzględne a „od czasu, gdy ludzkość gromadzi upragnione przedmioty dla ich szczególnej historii, piękna czy odzwierciedlenia geniuszu, istnieje fałszerz z drwiącym uśmiechem gotów zaspokoić to pragnienie”.
Jak to się skończyło? Zapraszam do lektury, to pasjonująca, znakomicie napisana opowieść i szkoda psuć przyjemność z samodzielnego jej poznawania. Han van Meegeren nie nadaje się oczywiście na bohatera szkolnych czytanek. Osobiście jednak – podobnie jak autor - pełen jestem uznania dla jego geniuszu i rozumiem rozterki, które nim targały w obliczu procesu sądowego, a groziła mu nawet kara śmierci. Wynne przestrzega przed łatwym ocenianiem bohatera swojej książki. Przypomina, że „fałszerstwa są niezmiennie portretami ludzkich pragnień” i to my – społeczeństwo – zgadzamy się na fałszowanie rzeczy, których najbardziej pragniemy.
To fakt. Żyjemy w świecie fakenewsów, a „postprawda” została uznana słowem roku 2016 przez szacowne grono Oxford Dictionaries. Brytyjski wydawca słowników zdefiniował je jako "okoliczności, w których fakty mają mniejszy wpływ na kształtowanie opinii publicznej niż odwoływanie się do jej emocji i osobistych przekonań". Mówimy „postprawda” aby nie powiedzieć kłamstwo, a przecież to oznacza to samo.
A Han Van Meegeren „był Vermeerem” bo chcieliśmy, by nim był.
Recenzja opublikowana również w dwumiesięczniku Lady's Club Nr 59 (2019)
https://ladysclub-magazyn.pl/czytaj/
„Świat pragnie być oszukiwany”
„Bo to nieprawda, że tylko nieliczni cenią doznania, które daje sztuka. W końcu każdego, kto ugania się za kobietami interesują sztuki piękne”. Ryzykowny cytat jak na dwumiesięcznik dla kobiet i o kobietach sukcesu? Pozornie tak. Pozornie, ponieważ bardzo niewielu mężczyzn może równać się z autorem tego stwierdzenia w atencji oddawanej zarówno...
2013-11-28
Kochajcie Cherezińską do jasnej cholery! Tak parafrazując Gałczyńskiego woła Ferula recenzując na stronach LC znakomity „Legion”. A ja parafrazując parafrazę zawołam: „Czytajcie Makuszyńskiego do kroćset!” Albo: „…do diaska!” Albo też „… do pioruna!” Bez względu na to do czego bym się odwoływał, czytajcie Makuszyńskiego, bo niezmiernie rzadko natknąć się teraz można na tego typu mądrą literaturę napisaną piękną polszczyzną. Czytajcie – przede wszystkim – młodzi, czytajcie, mimo że czasem to lektura szkolna, albo wręcz korzystajcie z okazji, bo macie szansę przeczytać coś wyjątkowego.
Ktoś mógłby powiedzieć, że nadużywam dużych słów w odniesieniu do autora tworzącego bajki i błahe historyjki dla dzieci i młodzieży. Ale zanim ktoś tak powie, nich spróbuje przykuć uwagę młodego człowieka jakąkolwiek opowieścią. Niech spróbuje sprawić, aby w dobie filmów 3D, szerokopasmowego internetu i wszechobecnych smartfonów, przykuć uwagę małolata na tyle aby słuchał z rozdziawionym dziobem albo (jeśli starszy nieco) czytał z wypiekami na twarzy i zabierał książkę ze sobą do… (nooo, tam gdzie Król piechotą chodzi).
Makuszyński jest mistrzem świata w takim przykuwaniu uwagi, tylko trzeba dać mu szansę. Może siłą, może podstępem, może perswazją a może przykładem? Minęło … dużo, naprawdę dużo lat od czasów kiedy pochłaniałem pasjami przygody Małpki Fiki Miki, czy Koziołka Matołka i niewiele mniej od czasów mojej przygody z bohaterami „Szatana z 7 klasy”, „Panny z mokrą głową” czy „Awantury o Basię”, „ O dwóch takich…” nie wspominając. I właśnie teraz, po wielu latach, mocno wyrośnięty ale wciąż jeszcze dzieciak, korzystając z niezbywalnych praw przysługujących mu jako mojej latorośli, namówił mnie abym przeczytał mu jeden rozdział lektury szkolnej. Ot tak, dla odmiany, bo „oczy go rozbolały (biedactwo) a tak się wciągnął, że chciałby przed snem jeszcze trochę o przygodach Adasia Cisowskiego usłyszeć”. Mniejsza już o grubość nici, którymi owo bezczelne kłamstwo zostało uszyte. Zwabić się dałem, wziąłem „Szatana…” w ręce, zacząłem czytać i wsiąkłem…
Chyba jest coś na rzeczy w twierdzeniu, że nawet jeśli kolejny raz czytamy po latach tę samą książkę, to nie jest to już taka sama książka, bo my jesteśmy już inni. Niektóre książki trzeba by wręcz przeczytać co najmniej dwa razy w życiu aby w pełni uchwycić wszystkie niuanse opowieści, którą dzieli się z nami autor. Jeden z moich ulubionych cytatów z „Uwikłania” Miłoszewskiego brzmi następująco: „Fajnie było przeczytać <<Mistrza i Małgorzatę>> w ogólniaku, ale skręca mnie z zawiści na myśl, że są dorośli, którzy mają to dopiero przed sobą”.
Tylko, że teraz to ja jestem w tej wygranej sytuacji i myślę sobie: a skręcajcie się z zazdrości dorośli, którzy nie przeczytaliście „Szatana…” ponownie już po wejściu dorosłe życie. Albo ujmę to inaczej. Nie skręcajcie się z zazdrości, tylko czytajcie ponownie. Czytajcie i odkrywajcie przepiękny, bogaty i urozmaicony język powieści. Czytajcie i śmiejcie się, natykając się co i rusz na skrzące humorem błyskotliwe dialogi i przemyślenia bohaterów. Czytajcie i dajcie się ogarnąć melancholii i smuteczkom pojawiającym się w miarę czytania i w miarę tego jak zaczynacie sobie zdawać sprawę, że tamten przepięknie odmalowany przez Makuszyńskiego świat Wileńszczyzny odszedł bezpowrotnie. Dzieciaki czytające „Szatana…” w podstawówce, jako lekturę, nie są jeszcze świadome w takim stopniu jak my dorośli jesteśmy świadomi - albo przynajmniej powinniśmy być – hekatomby II wojny światowej. Tragedii jaka stała się udziałem tych wspaniałych pokoleń, które odzyskały dla Polski niepodległość po latach rozbiorów i tego pokolenia, które już urodzone w wolnej Polsce, już wkrótce w jej obronie miało ponieść ofiarę najwyższą, „jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec”.
A już z odniesień do Słowackiego, Mickiewicza, historii naszej polskiej i europejskiego dziedzictwa kulturalnego można by skomponować całkiem bogate przypisy. Jest ich w tej opowieści mnóstwo. Czytajcie aby je odnaleźć, zidentyfikować, poznać lub ucieszyć się z prawidłowego samodzielnego rozpoznania tych motywów i odniesień. Czytajcież - do kroćset – Makuszyńskiego!!!
I nie potrzeba narażać się na konfrontację z twórczością Dana Browna, żeby młody człowiek zaczął pytać kto to był Dante Alighieri. Wystarczy Makuszyński.
Kochajcie Cherezińską do jasnej cholery! Tak parafrazując Gałczyńskiego woła Ferula recenzując na stronach LC znakomity „Legion”. A ja parafrazując parafrazę zawołam: „Czytajcie Makuszyńskiego do kroćset!” Albo: „…do diaska!” Albo też „… do pioruna!” Bez względu na to do czego bym się odwoływał, czytajcie Makuszyńskiego, bo niezmiernie rzadko natknąć się teraz można na tego...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-29
Uff… co za ulga! Rozkosz prawie. Odkładam „Morskie Diabły” Charlesa Lockwooda i sięgam po prawdziwe morskie opowieści. Niby tamta historia opisana przez admirała…., oparta na faktach. Na dodatek to wspomnienia i to m.in. o operacji o NIEBAGATELNYM, żeby nie powiedzieć KLUCZOWYM wręcz [przynajmniej według Ch. Lockwooda] znaczeniu dla losów wojny na Pacyfiku. Co z tego, skoro czytać się nie da? A Fiedlera da się czytać, pożerać, pochłaniać, połykać…
„Dziękuję Ci Kapitanie” to skromna książeczka, zbiór kilku opowiadań marynistycznych autorstwa Arkadego Fiedlera. Opowiadania te nie łączą się ze sobą, a jednak zbiór ów stanowi zwartą dosyć całość, której spoiwem są losy niektórych polskich statków handlowych i ich załóg w okresie II Wojny Światowej. Losy bardzo różne a jednak bardzo podobne, pełne heroizmu, zaangażowania i przysłowiowej już „polskiej fantazji”, które to sprawiały, że nasza „druga mała flota” (określenie zaczerpnięte z tytułu znakomitej książki Jerzego Pertka) była bardzo zauważalna, szczególnie w pierwszym okresie wojny. Wszak zdecydowana większość statków i okrętów pod biało-czerwoną banderą zdołała schronić się po wybuchu wojny w sojuszniczych portach i brała potem udział we wszystkich chyba operacjach koalicji antyhitlerowskiej.
Rzecz w tym jednak, że - moim zdaniem - nasza literatura marynistyczna zawsze była „większa” niż nasza flota. Może dlatego, że ta druga zawsze była mniejsza od naszych oczekiwań, a literatura była tych ogromnych, niespełnionych marzeń i oczekiwań wyrazem, by nie powiedzieć spełnieniem. Piszący o morzu (Conrad, Fiedler, Borchardt, Pertek, Flisowski, Kon, Romanowski i inni) rozbudzali naszą tęsknotę za bezkresem oceanu i morskimi przygodami, w niezrównany sposób opisując dosyć prozaiczne przecież, ciężkie, niewdzięczne i mozolne życie na morzu. Całe pokolenia zaczytywały się pasjami w opowieściach o powstałej z niczego flocie II Rzeczypospolitej, o wspomnianej już wcześniej „Wielkiej małej flocie”, czy o „Krążowniku spod Somosierry”. Przez całe lata PRL-u jednym z najbardziej poczytnych periodyków był miesięcznik „Morze”, wydawany zresztą już od 1924 roku, a książki marynistyczne znikały ze sklepów szybciej niż banany i pomarańcze przed świętami Bożego Narodzenia.
Tak też było ze zbiorem „Dziękuję Ci kapitanie”, który miał bodajże szesnaście wydań, poczynając od 1945 roku, co w ogóle mnie nie dziwi, bo te opowiadania wciąż fascynują i poruszają wyobraźnię i upływ czasu nie szkodzi im w żaden sposób.
Ja mam wydanie drugie, z 1956 roku, które obciążone było obowiązkową daniną dla cenzury w postaci m.in. wtrętów o „okropieństwach” sanacyjnej Polski i kawalerzystach uderzających z lancami na niemieckie czołgi w kampanii wrześniowej. Swoją drogą fenomenem dla mnie jest trwałość, z jaką to kłamstwo niemieckiej propagandy utrwalone – niestety - m.in. w „Lotnej” Andrzeja Wajdy, rozpanoszyło się w powszechnej świadomości. Nie o tym jednak miałem pisać, nie o tym.
Rozpoczynając rozdział „S/S Bielsk – statek z charakterem” przywołał Fiedler cytat z książki „Ships and Seamen” Geoffreya Rawsona, którym składał hołd Conradowi – Korzeniowskiemu, który „oddał [przywrócił] morzu duszę”: „Tkwi ironia w tym wyobrażeniu, że to Polakowi było zarezerwowane, by Anglikom wytłumaczył morze”.
Nikt bardziej niż Fiedler - tymi opowiadaniami - nie zasłużył sobie na miano dziedzica tej conradowskiej wizji statków, morza i ludzi morza. Dziękuję Ci Autorze.
Uff… co za ulga! Rozkosz prawie. Odkładam „Morskie Diabły” Charlesa Lockwooda i sięgam po prawdziwe morskie opowieści. Niby tamta historia opisana przez admirała…., oparta na faktach. Na dodatek to wspomnienia i to m.in. o operacji o NIEBAGATELNYM, żeby nie powiedzieć KLUCZOWYM wręcz [przynajmniej według Ch. Lockwooda] znaczeniu dla losów wojny na Pacyfiku. Co z tego, skoro...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-20
Oddałem głos na „Istotę zła” w Plebiscycie Książka Roku2016 Lubimyczytać.pl. Przy okazji przyszła refleksja, że chyba się nie rozwijam, bo w poprzedniej edycji plebiscytu odnalazłem tylko 2 pozycje, na które mogłem zagłosować (ponieważ je przeczytałem) i w 2016 było dokładnie tak samo. Liczyłem, że może jeszcze coś nadgonię, bo kiedy pisałem te kilka słów (trzy miesiące temu) było jeszcze kilka dni do rozstrzygnięcia plebiscytu, ale wyszło inaczej.
Jednak w kategorii, w której występuje „Istota zła” nie mam wątpliwości – to jeden z lepszych thrillerów/kryminałów, które miałem okazję czytać, a na taką opinie złożyło się kilka elementów. Po pierwsze, to świetnie napisana (i/lub przetłumaczona) powieść.
Po drugie, rzadko się to zdarza, ale dałem się autorowi zaskoczyć rozwiązaniem zagadki kryminalnej. To oznacza, że utrzymywał mnie w niewiedzy lub w błędzie na tyle długo, żebym się nie poirytował i nie znudził kolejnymi „fałszywymi tropami”, ale na tyle zajmująco, że nie kartkowałem w pośpiechu ewentualnych „dłużyzn i oczywistości” aby dowiedzieć się kto zacz. Owszem, w końcówce – moim zdaniem – autor poszalał i stalowa dotąd konstrukcja, okazała się być mniej stabilną niż na to wyglądała, ale nie zepsuło to oceny całości. To trochę tak jak z włoskimi samochodami, a konkretnie z Alfą Romeo. Alfy są… no piękne są, wyjątkowe i niepowtarzalne są, ale przeciwników i szyderców mają chyba więcej niż miłośników, bo nieprzewidywalne są. Ktoś powiedział, że gdyby Alfę Romeo produkowali Niemcy byłaby najlepszym samochodem świata, tyle że prawdopodobnie nie byłaby już Alfą. Chociaż…
Akcja powieści toczy się w prowincji Bolzano, w północnym rejonie Włoch należącej do regionu zwanego we Włoszech Górną Adygą a w Austrii Tyrolem Południowym, który do 1919 r. stanowił część austriackiego kraju koronnego Tyrol. Absolutna większość ludności tej prowincji była i jest niemieckojęzyczna, co w połączeniu z przymusową italianizacją kraju, zarządzoną jeszcze przez Mussoliniego, zaowocowało długotrwałym konfliktem równie zażartym, co ten znany z Ulsteru, nie mniej krwawym, ale znacznie mniej znanym – dziś określa się go mianem „Belfastu na strudlowych ziemiach”. Dość powiedzieć, że w przywoływanym w powieści finale MŚ 1982 mieszkańcy prowincji kibicowali… Niemcom a nie Włochom (do niedawna kibicowanie reprezentacji piłkarskiej Austrii było zajęciem dla masochistów lub niepoprawnych optymistów z poważnymi zaburzeniami psychicznymi). I to właśnie miejsce akcji, prowincja Bolzano znaczy, to jest „po trzecie”. Wprawdzie narciarstwo alpejskie znane jest mi głównie z opowieści i bardzo skromnych osobistych doświadczeń, to jednak miałem okazję zakosztować m.in. zimowych uroków Tyrolu i zauroczyć się okolicami Bolzano i Roveretto, przy okazji podróży na południe Francji.
Charaktery ludzi zamieszkujących te tereny są wyjątkową mieszanką zdawałoby się kompletnie do siebie nieprzystających cech przysłowiowo niemieckich i typowo włoskich. Jeśli okrasić to jeszcze zwykłymi przymiotami mieszkańców gór, otrzymamy ciekawy obraz bardzo wyjątkowej społeczności opisanej przez D’andreę. Społeczności, która rządzi się prostymi prawami, gdzie wciąż ważne są charyzma, odwaga i odpowiedzialność. Gdzie mężczyzna ma jasno ustalone priorytety, „gdzie jeszcze przestrzega się różnicy między wiarygodnym autorytetem a władzą”. Gdzie obowiązuje zasada, że „nie ma rzeczy trudnych. Trudne jest tylko to, czego nie potrafisz zrobić. Czyli: jeśli coś jest trudne, to siedź w domu.”
Historia amerykańskiego filmowca Jeremiasza Salingera, który w poszukiwaniu tematu do kolejnego dokumentu przybył wraz z rodziną do Górnej Adygi, skąd pochodziła jego żona, opowiedziana jest z nerwem i z pasją. Zbudowana wedle klasycznej recepty mistrza suspensu Alfreda Hitchcocka, rozpoczyna się od „trzęsienia ziemi” – niemalże dosłownie – a potem napięcie ciągle rośnie. W zagubionym w Alpach Siebenhoch, które skrywa mroczną tajemnicę sprzed lat, bohater „Istoty zła” dochodzi do siebie po tragicznym wypadku w trakcie kręcenia zdjęć do filmu o pracy ratowników górskich. Obwiniany przez wielu za to, „że przeżył”, porusza się wśród lokalnej społeczności z gracją przysłowiowego słonia w składzie porcelany. Robi to, czego właśnie nie powinien robić, zadaje pytania, których „nie wolno zadawać”. Opętańczo dążąc do odkrycia „prawdy” o masakrze w wąwozie Bletterbach, zraża do siebie wszystkich, łącznie z najbliższymi. Jak daleko się posunie w tym „szaleństwie”? Czy wymykająca się ludzkiemu pojmowaniu czasu, odwieczna Bestia doczeka się kolejnych ofiar? Odpowiedzi w książce.
„Typowy” Niemiec i „typowy” Włoch to zestawienie porównywalne z łączeniem ognia z wodą. Szkocki naukowiec James Watt łącząc te dwa żywioły, zamknięte w stalowym pancerzu kotła, pchnął świat w kierunku wielkiej rewolucji przemysłowej. Może wiec warto spróbować raz jeszcze i przenieść produkcję Alfy do Bolzano? Być może dorównywałaby powieści Luca D’andrei a wtedy - kto wie? – może stałaby się bliska ideału? Bo – w mojej opinii – w swojej kategorii „Istota zła” jest właśnie bliska ideałowi.
Oddałem głos na „Istotę zła” w Plebiscycie Książka Roku2016 Lubimyczytać.pl. Przy okazji przyszła refleksja, że chyba się nie rozwijam, bo w poprzedniej edycji plebiscytu odnalazłem tylko 2 pozycje, na które mogłem zagłosować (ponieważ je przeczytałem) i w 2016 było dokładnie tak samo. Liczyłem, że może jeszcze coś nadgonię, bo kiedy pisałem te kilka słów (trzy miesiące...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-10
Znakomita znakomitość! Piękne, zachwycające dzieło, oszałamiające, upajające! Nie wiem jakich jeszcze „ochów” i achów” mógłbym użyć komplementując zbiór opowiadań Schulza. To chyba jeden z tych przypadków, kiedy status „lektury szkolnej” jest dla dzieła jednocześnie wadą i zaletą. Jest wadą, bo etykietka lektury (i to z gwiazdką) powoduje natychmiastowy odruch obronny u młodych ludzi. Jest zaletą, bo ta gwiazdka i możliwość pojawienia się „Sklepów…” na egzaminie maturalnym „zmusza” do zapoznania się z ich treścią i zwiększa prawdopodobieństwo przeczytania tego zbioru.
A kiedy już zostajemy sam na sam z Schulzem i jego magiczną krainą, wszystko się może zdarzyć. Może zdarzyć się na przykład to, co stało się moim udziałem w chwili, gdy przeczytałem pierwsze słowa „Sierpnia” – opowiadania otwierającego cały cykl:
„Ogromny słonecznik, wydźwignięty na potężnej łodydze i chory na elaphantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginając się pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwoneczki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika”
„Zaczarowany koń, zaczarowana dorożka (…) K.I. Gałczyńskiego to przedszkole Hogwartu przy tym, jakiej magii używa Schulz do opisywania świata. Konstrukcja zdań, składnia, mnogość porównań i środków poetyckich, którymi posługuje się autor sprawiają, że proza przestaje być tylko prozą, staje się poezją, staje się obrazem, staje się rzeźbą, staje się wszystkim… . Świat, w który zagłębiamy się z Schulzem, dzięki Schulzowi jest tak intensywny i prawdziwy, że niemal namacalny. A przecież mamy świadomość tego, że autor wiedzie nas do krainy fantazji, do swojej Arkadii, do jego raju utraconego wraz z końcem dzieciństwa i symbolicznym wkroczeniem w dorosłość. Możemy z dużym prawdopodobieństwem założyć, że ten świat nie istniał, nigdy nie istniał w takiej formie, w jakiej opisał go Schulz. Możemy przyjąć, ze to czym się z nami dzieli, to jedynie projekcja jego wyobraźni, skażona wspomnieniami i marzeniami o szczęśliwych czasach. Nawet jeżeli zdecydujemy się przyjąć takie założenie, mocno chwytamy wyciągniętą rękę autora i dajemy się poprowadzić wprost do tego czarownego, wyjątkowego miejsca na ziemi, jakim stał się Drohobycz w opowiadaniach Schulza.
Wiele atramentu użyto pisząc o oniryzmie tej prozy, zmieszaniu fantazji z rzeczywistością, o kompleksach z dzieciństwa, ujawniających się w dojrzałych latach autora, o jego relacjach z Ojcem i o końcu męskiego świata dzieciństwa zderzonego, skażonego „kobiecością”, którą najpierw reprezentowała matka, ale którą rychło zastąpiły imiona i rysy całkiem innych kobiet… Wiele o tym pisano i być może sam też coś napiszę przy innej okazji i w obszerniejszym tekście. Tu natomiast chciałbym podzielić się jeszcze jedną refleksją. Uważam, że to bardzo dobrze, iż „Sklepy cynamonowe” są lekturą szkolną, bo młodzi ludzie mają szansę w ogóle usłyszeć o kimś takim, jak Bruno Schulz, posmakować jego twórczości, ale… tu pozwolę sobie na parafrazę z Miłoszewskiego: osobiście cieszę się, że nie przeczytałem tych opowiadań w szkole średniej i do wczoraj miałem to przeczytanie „przed sobą”. Cieszę się, że przeczytałem je właśnie teraz, gdy z perspektywy kilkudziesięciu przeżytych już lat, mogę w pełni docenić kunszt…, nie – geniusz Schulza. Podróż do krainy dzieciństwa, w którą udałem się dzięki Schulzowi i wiedziony przez niego, stała się dla mnie jedną z najpiękniejszych podróży, jakie odbyłem w swoim życiu.
Znakomita znakomitość! Piękne, zachwycające dzieło, oszałamiające, upajające! Nie wiem jakich jeszcze „ochów” i achów” mógłbym użyć komplementując zbiór opowiadań Schulza. To chyba jeden z tych przypadków, kiedy status „lektury szkolnej” jest dla dzieła jednocześnie wadą i zaletą. Jest wadą, bo etykietka lektury (i to z gwiazdką) powoduje natychmiastowy odruch obronny u...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-07-15
Piszę te kilka zdań już po przeczytaniu całości - czterech tomów znaczy - wydanych dotychczas przygód Paula Westa, nie sposób więc do całości się nie odnieść. Ten pierwszy tom, był swego czasu jak wybuch supernowej. Słuchałem tego w Trójce, w świetnej interpretacji m.in. Marii Seweryn i bodajże Rafała Królikowskiego, ale kilka lat upłynęło zanim wziąłem do rąk egzemplarz drukowany i mogę określić go tylko jednym słowem - REWELACJA!
Mam to szczęście znać osobiście kilku Francuzów i Anglików a jeszcze dodatkowo dosyć nieźle orientuję się w zawiłych - ciągnących się przez wieki całe - relacjach między obu tymi "nacjami". Nic dodać, nic ująć. Anglosaskie "Shit Happened" nie oddaje całej frustracji związanej z koniecznością codziennej konfrontacji z potomkami Karola Wielkiego, przeświadczonymi o swej wyjątkowości i za nic mającymi wszystko co się dzieje na wschód od Saary, Mozeli i Renu a tym bardziej za Kanałem La Manche i Atlantykiem. Z drugiej strony jednak, zderzenie korporacyjnej kultury rodem z City czy Wall Street z francuskim modelem biznesu, budzi w nas jakąś tęsknotę za takim socjalnym, "ludzkim" podejściem do wykonywanej pracy.
Czytając tę skrzącą humorem sytuacyjnym powieść, niejednokrotnie zadawałem sobie pytanie: a może tak - po francusku - jest lepiej? Życie jest piękne, dlaczego nie brać z niego pełnymi garściami - skoro można :)
I jeszcze jedna uwaga - techniczna. Ilekroć mam do czynienia z przekładem, zastanawiam się ile w tym tekście autora a ile tłumacza. Ta tetralogia jest tego znakomitym przykładem. Trzech różnych tłumaczy (t.I Agnieszka Barbara Ciepłowska, t. II i III Ewa Świerżewska, t.IV Hanna Baltyn), trzy różne style - odbiegające od siebie charakterem i lekkością. Dla ciągłości wątków nie ma to znaczenia, dla oceny poszczególnych tomów rzecz to może nie fundamentalna, ale o istotnym - przynajmniej dla mnie znaczeniu. Tak czy owak lektura warta poświęconemu jej czasowi i taka do której pewnie będę z przyjemnością wracał.
Piszę te kilka zdań już po przeczytaniu całości - czterech tomów znaczy - wydanych dotychczas przygód Paula Westa, nie sposób więc do całości się nie odnieść. Ten pierwszy tom, był swego czasu jak wybuch supernowej. Słuchałem tego w Trójce, w świetnej interpretacji m.in. Marii Seweryn i bodajże Rafała Królikowskiego, ale kilka lat upłynęło zanim wziąłem do rąk egzemplarz...
więcej mniej Pokaż mimo to
Franciszku! Autorze! Zakładam, że nie należysz do żadnego Czarnego Słońca, ani jakiejkolwiek innej organizacji znaczącej się kielnią czy fartuszkiem, i wierzę, że tego nie chciałeś, ale dobrymi chęciami itd… Po raz kolejny OSKARŻAM! Stworzyłeś Pan właśnie czytelnicze zombie. Jeśli po zakończeniu lektury 280 stron pierwszego tomu poczułem pierwsze ryzyko przemiany, tym razem symptomy nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Ostatni raz czułem się tak lata temu, kiedy po skończeniu „Bożych Wojowników” Sapkowskiego dowiedziałem się, że na kontynuację będę musiał poczekać jakieś 18 miesięcy… no i teraz koszmar powrócił!
Drugi tom „Wszyscy zginiecie” zajął mi raptem kilka godzin, ale aby poczucie niedosytu i rozczarowania stanowczo zbyt krótką, jak na moje oczekiwania, opowieścią nie zdominowały mojej opinii, postanowiłem odłożyć jej pisanie na kilka dni i ochłonąć. I już.
Pan Moore znów mnie zaskoczył. Oczekiwałem oczywiście kontynuacji opowieści z pierwszego tomu, przy których poobgryzałem paznokcie do łokci. I owszem, dostałem zamówione danie, ale na stół wjechało całkiem nowe menu przyrządzone z wątków, których się nie spodziewałem. Do głównego – toczącego się w umownej teraźniejszości i do retrospekcyjnego z czasów, kiedy Dolny Śląsk należał do III Rzeszy, autor dołożył dwa kolejne.
Pierwszy z nich – całkiem nowy – rozwija się tuż po zakończeniu II WŚ, w 1946 r. kiedy na tzw. Ziemiach Odzyskanych panami życia i śmierci byli krasnoarmiejcy. Freiburg nie był jeszcze Świebodzicami ale Fryborkiem. Rodząca się w bólach polska administracja nie zdążyła tu jeszcze zapuścić korzeni, a dominującym uczuciem wśród starych (niemieckich) i nowych (polskich) mieszkańców Fryborka była tymczasowość i niepewność.
Dla tych nowych powojenna rzeczywistość była końcem koszmaru, dla tych starych – chwilami - wydawała się być tego koszmaru początkiem. Młode Niemki po zmroku nie wychodziły z domu, mężczyźni z niedawnej „rasy panów” zajmowali się głównie – często nie z własnej woli – najmniej wdzięcznymi pracami fizycznymi, ale życie powoli wracało do normalności. Praca, dom, zakupy, starzy chcieli świętego spokoju a młodzi zabawy. Mieszkańcy Fryborka zmagali się z codziennymi problemami, a nad ich głowami toczyła się nieustająca wielka gra, z której prawie nikt nie zdawał sobie sprawy.
Katalizatorem gwałtownych wydarzeń okazał się miłosny zawód Henryka Ciecierzycy, zdeklarowanego ateisty, aktywnego PPR-owca i funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej. Pewnym problemem w drodze do szczęścia był fakt, że konkurentem Henryka był funkcjonariusz miejscowego UB o swojsko brzmiącym nazwisku Chaim Lapid i nie można go było tak po prostu „zniknąć”. Jednak Ciecierzyca miał „plan doskonały” i gotów był go zrealizować za wszelką ceną, a przynajmniej tak mu się wydawało. Dopiero – w bardzo niekomfortowych okolicznościach - uświadomił sobie z kim, albo raczej z „czym” ma do czynienia. Bez wątpienia Henryk Ciecierzyca odegra jeszcze niepoślednią rolę w tej historii.
W tym wątku warto również zwrócić uwagę na innego milicjanta o jakże oryginalnym nazwisku. Chodzi o Jerzego Nowaka, działającego pod przykrywką, byłego egzekutora Polski Podziemnej i partyzanta oddziału Narodowych Sił Zbrojnych. Wiele wskazuje na to, że w kolejnych tomach może to być jedna z kluczowych postaci.
Drugi – nowy – wątek przenosi nas w czasy I wojny światowej. Hugo Neumanna, ambitnego, gorliwego funkcjonariusza Gestapo, poznaliśmy już w I tomie przy okazji pewnego incydentu na Wzgórzu Niedźwiadki w Waldenburgu. Teraz autor przybliżył nam przypadki nastoletniego Hugona, jego przedwojenne fascynacje starszymi siostrami i koszmar, który przeżył w kompanii karnej na froncie zachodnim. Rozrzucone elementy układanki zaczynają łączyć się w jedno. Już po pierwszym tomie przeczuwałem, że to będzie istotna postać w dalszej opowieści Pana Moorea. Pewnie będzie jeszcze niejedna okazja aby o nim napisać, przypomnę więc tylko, że rodzina Neumannów pochodziła z Dirschau, czyli z Tczewa – tu autor „puszcza wielkie oko” w stronę czytelników, a cechy charakteru Hugona i jego wcześniejsze doświadczenia sprawiły, że stał się wręcz modelowym gestapowcem.
Dosyć o treści. „Wszyscy zginiecie” jest świetnie napisana więc nie ma sensu czytać streszczeń i pozbawiać się przyjemności przyswajania tej historii w taki sposób, jak zamierzył to autor. Jeszcze tylko jedna refleksja dotycząca wątku Henryka Ciecierzycy – postaram się niczego nie zdradzić.
Zło jest ponadczasowe i działa jak pasożyt. Jeśli nosiciel wypełni już swoją rolę, pasożyt szuka sobie nowego. Podobnie w sytuacji, kiedy nosiciel „zawiedzie pokładane w nim nadzieje”.
Powszechnie przyjmuje się, że koniec II wojny światowej zburzył stary świat i zbudował podwaliny nowego. Pozornie wszystko się zmieniło, ale czy aby na pewno?
Książe Salina z powieści „Il leopardo” Giuseppe Tomasi di Lampedusy przeczuwając upadek Królestwa Obojga Sycylii i Państwa Kościelnego (Patrimonium Sancti Petri), a w konsekwencji zjednoczenie Włoch mawiał: „jeżeli wszystko ma pozostać tak jak jest, wszystko musi się zmienić”. Zło dobrze wie, jak zachować się w takiej sytuacji.
Franciszku! Autorze! Zakładam, że nie należysz do żadnego Czarnego Słońca, ani jakiejkolwiek innej organizacji znaczącej się kielnią czy fartuszkiem, i wierzę, że tego nie chciałeś, ale dobrymi chęciami itd… Po raz kolejny OSKARŻAM! Stworzyłeś Pan właśnie czytelnicze zombie. Jeśli po zakończeniu lektury 280 stron pierwszego tomu poczułem pierwsze ryzyko przemiany, tym razem...
więcej Pokaż mimo to