-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2023-01-20
2022-07-04
2022-06-28
2022-04
2022-02-06
2021-12-08
No lubię. Lubię i już. Country lubię i mam gdzieś, co na ten temat sądzą inni. Dobra, prosta wpadająca w ucho muzyka, taka „pod nóżkę”, albo odwołująca się do najprostszych ludzkich uczuć. I choć nie jestem na bieżąco i nazwiska wykonawców z aktualnego TOP-u w większości pewnie nic mi nie powiedzą, to Chrisa Stapletona i Teskey Brothers rozpoznaję, a przy standardach w rodzaju „Take Me Home Contry Roads” Johnnego Denvera czy „Heart of Gold” Neila Younga się wzruszam po prostu. Lubię takie proste wzruszenia i proste historie prostych ludzi (nie prostaków). Taki też jest „Taniec wdowca” Ricka Riordana.
Autor, którego polubiłem przy okazji obcowania z przygodami Percy’ego Jacksona, zaskoczył mnie świetną, prostą opowieścią. W mojej biblioteczce też pewnie trafi do kategorii kryminałów, bo historia detektywa Tresa Navarre i wschodzącej gwiazdy country Mirandy Daniels nosi wszelkie cechy tego gatunku, ale to przede wszystkim stara jak świat opowieść o ludzkich pragnieniach, namiętnościach i cenie, jaką przychodzi uiścić za realizacje marzeń. Rzecz w tym, że większość z nas, mniej lub bardziej chętnie, godzi się płacić za realizację swoich pragnień. Gorzej, jeśli musimy płacić za czyjeś. Kiedyś, przy okazji recenzowania całkiem innej historii (niekryminalnej i nie z USA), posłużyłem się nieco zmodyfikowanym cytatem: „za każdym mężczyzną sukcesu stoi kobieta, która nie ma co na siebie włożyć”. To oczywiście mocno seksistowskie podejście i związane z tym, że wychowałem się w patriarchalnym społeczeństwie kultywującym maczystowskie podejście do życia. Daleki jestem jednak od składania samokrytyki niczym POlitycy pewnej partii po urodzinach u red. Mazurka i mam w głębokim poważaniu polityczną poprawność, co z dziką rozkoszą dostrzegam również u autora, dworującego sobie ze zbiorowej głupoty społeczności studenckiej, która doprowadziła do dymisji leciwego znawcy średniowiecznej literatury angielskiej z powodu jego niechęci do „etnicznej dywersyfikacji programu nauczania”. Rozumiem gościa - nawet przyjmując, że Kopernik była kobietą, a Otello – bez wątpienia – Maurem. A swoją drogą – cóż to za bełkot - „etniczna dywersyfikacja programu nauczania”!!??
Ów cytat, do którego ponownie się odwołałem, w oryginale mówił o „kobiecie mającej krew na rękach” i w odniesieniu do powieści Ricka Riordana jest to znacznie bardziej trafione sformułowanie. Mężczyźni w tej powieści są mężczyznami a kobiety kobietami, ale nie takimi, o których Mickiewicz myślał pisząc o „puchu marnym i zwiewnej istocie”. Pląsające w rytmie przejmującego „Tańca wdowca” bohaterki świadome są swych potrzeb i zdeterminowane, aby je zaspokoić, A że arsenał środków niewieścich (w tym cnót tak ostatnio wyśmiewanych) jest zdecydowanie bardziej bogaty niż to, czym mogą przeciwstawić im się przedstawiciele brzydkiej płci (znów ten seksizm), robią sobie panie z panami co chcą i jak chcą. I tak z pozornie zmaskulinizowanej opowieści, pełnej kowbojskich kapeluszy, dwunastocylindrowych pick-upów, rewolwerów i testosteronu zapamiętujemy „Sierotkę Marysię” z czarnym pasem w sztuce manipulacji i bandę sfrustrowanych krasnoludów niepotrafiących zrozumieć, że są tylko pionkami w partii szachów.
„Taniec wdowca” to druga z serii siedmiu wydanych dotychczas powieści z Tresem Navarre w roli głównej - w Polsce ukazały się chyba tylko trzy tomy. Ja odkryłem ponownie pana Ricka Riordana i szczerze polecam każdemu, kto nie szuka lektury z pretensjami do literatury przez wielkie „L”, a jednocześnie oczekuje od powieści czegoś więcej, niż tylko skłębionego nadmiaru fizjologicznych namiętności i ocierającej się o pornografię dosłowności. Niejednowymiarowi bohaterowie, zjadliwy, ocierający się o błyskotliwość humor, fascynujący bezmiarem swych przestrzeni i uwielbieniem wolności Teksas… to się naprawdę dobrze czyta.
No lubię. Lubię i już. Country lubię i mam gdzieś, co na ten temat sądzą inni. Dobra, prosta wpadająca w ucho muzyka, taka „pod nóżkę”, albo odwołująca się do najprostszych ludzkich uczuć. I choć nie jestem na bieżąco i nazwiska wykonawców z aktualnego TOP-u w większości pewnie nic mi nie powiedzą, to Chrisa Stapletona i Teskey Brothers rozpoznaję, a przy standardach w...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-12-01
2015-05-24
Jakie czasy – taka trylogia. Sienkiewicz napisał ją „ku pokrzepieniu serc”, kreśląc nas – Polaków – lepszymi niż w istocie byliśmy. Miłoszewski wręcz przeciwnie. Może nie wpisuje się w szereg postaci przypisujących nam - Polakom - całe zło tego świata, ale znacznie częściej i chętniej używa barw ciemnych i szaroburych, jeśli już nie dla odmalowania naszych cech, przywar i nawyków, to na pewno dla tła opowiadanych przez siebie historii.
Taka jest Warszawa uwikłana w stare ubeckie rozgrywki, taki jest Sandomierz, strząsający z siebie rzekomy arcypolski antysemityzm w poszukiwaniu ziarna prawdy, taki też jest cichogniewny Olsztyn. Ciemny i zamglony, dżdżysty i nieprzyjemny, odpychający wręcz, Olsztyn, z którego „gasnące grudniowe światło nie potrafi wydobyć żadnych barw”. Wszystkie trzy wymienione wyżej miasta tworzą ponure tło dla smutnych historii ich zgryźliwych mieszkańców. O ile jednak Warszawa to Warszawa i poza jej mieszkańcami mało kto czuje się w niej dobrze, Sandomierz i tak ma swojego ojca Mateusza, to Olsztyn dostał od autora prawdziwy cios w splot słoneczny i Kopernikiem się raczej nie wybroni. „Biorąc pod uwagę, że w Olsztynie słowo „upiększanie” brzmiało jak groźba, zapewne wyrwą wszystko z korzeniami i na tym miejscu ułożą gigantyczna mozaikę z różowej kostki, a potem będą się chwalić, że to jedyna konstrukcja z polbruku widoczna gołym okiem z kosmosu”.
Ale nie o znęcaniu się nad polską prowincją chciałem napisać, choć razów jej Miłoszewski nie szczędzi. Tło znakomite ale „The Queen is the only one”. Wprawdzie „Królową” Miłoszewskiego jest Król, czyli Prokurator Teodor Szacki, ale w niczym nie zmienia to sensu przytoczonego wyżej bon motu.
[Prokurator] „Ten zawód potrafi być niewdzięczny. Każdy prokurator mógł z marszu wymienić sto powodów, dla których nie należy być prokuratorem. (…) Co ciekawe, zaskakująco mało ludzi odchodziło z zawodu. Przede wszystkim dlatego, że niezwykłą siłę i pewność daje bycie po właściwej stronie.”
Wspominałem już przy okazji opiniowania „Ziarna prawdy”, że Teodor Szacki jest jakby archetypem polskiego oficera, obdarzonym przez autora „zadziorną niezłomnością i granitowym przekonaniem, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu” i to mimo kopniaków, których nie szczędzi mu życie. Gdybym chciał ponownie posłużyć się odniesieniem do „Trylogii” – to zdecydowanie Wołodyjowski, na pewno nie Kmicic, ale…, no właśnie.
Dzięki Zygmuntowi Miłoszewskiemu, mamy już w naszej kryminalnej popkulturze Prokuratorów dwóch, bo - wespół z bratem - napisał również scenariusz do niezłego serialu „Prokurator”. Tytułowy bohater, Kazimierz Proch – w tej roli przekonujący Jacek Koman – jest pokiereszowany równie mocno co Szacki, w nieco inny tylko sposób, ale i dla niego nadrzędnym jest pogląd, że: „prawo jest jedno i wszystkich obowiązują te same zasady, niezależnie od okoliczności”. Pewnie podpisałby się również pod opinią Szackiego, że: „państwo to majestat i siła na kamiennym fundamencie, a nie oszczędności, niedoróbki, prowizorki, lastryko i olejna do wysokości lamperii”. Ważna jest i treść i forma. Taki, wcale nie wyidealizowany obraz człowieka – prokuratora, którego nie sposób – moim zdaniem – nie lubić, skreśli Miłoszewski w poprzednich dwóch częściach cyklu. Teodor Szacki to człowiek niewolny od wad, ale prawy, uczciwy i spolegliwy (w pierwotnym znaczeniu tego słowa). W trzeciej – nie ukrywam – oczekiwałem tego samego i moje oczekiwania zostały spełnione, aż z przesadą. Bo autor postawił mojego ulubieńca w sytuacji, w której aby „unieść głowę” musiałby wyrzec się wszystkiego, w co przez lata wierzył i czemu był albo starał się być wierny. I bardzo „znielubiłem” Pana Miłoszewskiego za to, co zrobił Panu Szackiemu.
Pewnym wytłumaczeniem dla autora może być to, że uczynił to w „Gniewie” i to, że autor „Uwikłania” i „Ziarna prawdy” wielokrotnie deklarował, że trzecią powieścią ma zamiar zakończyć cykl z Teodorem Szackim. Mniejsza o przyczyny tej decyzji, szkoda, że zakończył w taki sposób. Ja osobiście żałuję. Mógłby sobie prokurator Szacki hasać po polskiej prowincji, a przy okazji jego dokonań autor obnażałby nasze, płycej lub głębiej, skrywane fobie i uprzedzenia, a bo to mało problemów pozostało do poruszenia? Chciałoby się, aby jakiś odpowiednik hetmana Sobieskiego pojawił się na scenie w jednym z końcowych aktów i niby ten z „Trylogii”, stojący przed katafalkiem pułkownika Wołodyjowskiego, zawołał: „Panie prokuratorze Szacki – larum grają! A Pan się nie zrywasz? Togi nie wkładasz?”
Szkoda.
P.S. Kiedy czytam o Zygmuncie Miłoszewskim opinie w stylu: „polski Larsson”, to mi się nóż w kieszeni otwiera.
Jakie czasy – taka trylogia. Sienkiewicz napisał ją „ku pokrzepieniu serc”, kreśląc nas – Polaków – lepszymi niż w istocie byliśmy. Miłoszewski wręcz przeciwnie. Może nie wpisuje się w szereg postaci przypisujących nam - Polakom - całe zło tego świata, ale znacznie częściej i chętniej używa barw ciemnych i szaroburych, jeśli już nie dla odmalowania naszych cech, przywar i...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-24
PAZERNOŚĆ BIEDNYCH I BOGATYCH
CHCIWOŚĆ. Recenzja powieści. Tekst ADAM ZDANOWSKI
Survival of the fittest – ewolucja drogą doboru naturalnego. Maszeruj albo giń. Przetrwają najsilniejsi. To popularne hasła wśród niemałej, o ile nie zdecydowanej większości menedżerów, dążących usilnie do zajęcia jak najwyższego miejsca na drabinie społecznej hierarchii. Dla wielu z nich to wystarczające usprawiedliwienie działań i zachowań, które z etyką mają tyle wspólnego, co etykieta z napoju alkoholowego Pokusa.
Zapatrzeni w Darwina zwolennicy rozpychania się łokciami w drodze na szczyt uznają konkurencję za jedyną akceptowalną formę regulowania stosunków społecznych. Nie mają skrupułów, nie biorą jeńców, chciwość jest przecież dobra, jak mawiał Gordon Gekko, archetypiczny już dzisiaj inwestor z filmu Oliviera Stone’a Wall Street. I niczego nie nauczyli się na kryzysie z końca pierwszej dekady obecnego stulecia, bo… znów im się upiekło. Ponoć kapitał nie ma narodowości, ale to przecież interwencja rządów państw, zaniepokojonych możliwymi skutkami upadku gigantów bankowości inwestycyjnej, pozwoliła tym wszystkim cwaniakom kolejny raz spaść na cztery łapy. W efekcie, po upływie dekady od tamtych wydarzeń, różne ekonomiczne Kassandry znów głoszą dekoniunkturę, nieuchronną jak zima na Alasce, która ma wstrząsnąć podstawami światowej gospodarki. Możni tego świata zbierają się, by radzić nad zapobieżeniem kryzysowi, a ulice wielkich miast pulsują narastającym protestem. A przecież survival of the fittest w stricte darwinowskim ujęciu oznacza nie to, że przetrwają najsilniejsi, ale ci najlepiej przystosowani. Zrozumienie tej różnicy może stać się kamieniem węgielnym nowego ładu w stosunkach ekonomiczno-społecznych świata, w którym wszechobecną konkurencję zastąpi kooperacja.
Tak przynajmniej uważają bohaterowie najnowszej powieści Marca Elsberga pod wiele mówiącym tytułem Chciwość.
Bardzo dobrze pamiętam pierwsze zetknięcie z Elsbergiem, bo należało do kategorii nielicznych wyjątków w moich czytelniczych zwyczajach. Mijał właśnie trzeci kwadrans od chwili, kiedy lepsza połowa naszego związku zajrzała na chwilę do popularnej sieci drogerii, a ja – w gronie podobnych do mnie naiwniaków – wydeptywałem posadzkę w jakiejś galerii handlowej. I wtedy nastąpił… Blackout!
Blackout. To był tytuł, który przyciągnął mnie do witryny księgarni. Wszedłem. Wziąłem do ręki, zważyłem, gruba, ciężka – jest ok. Otworzyłem i… do rzeczywistości przywołał mnie natarczywy dźwięk dzwoniącej czwarty raz komórki. Początek powieści Blackout uważam za jedno z najlepszych zawiązań akcji, jakie zdarzyło mi się czytać. Oczywiście kupiłem i natychmiast po powrocie do domu poświęciłem się lekturze. Później, niestety, nie było już tak dobrze jak na początku. Momentami czułem się jak przy oglądaniu niemieckiego filmu katastroficznego, nakręconego dla ZDF czy innego RTL. Myślę, że każdy, kto choć raz doświadczył produkcji w stylu Wulkan (reż. Uwe Janson, 2009) albo Piekło nad Berlinem (reż. Rainer Matsutani, 2007) doskonale wie, co mam na myśli.
Elsberg miał świetny pomysł. Zarysował zmyślną intrygę i znakomicie uchwycił stan zagrożenia związany z faktem, że ktoś wyłączył nam prąd. Zepsuł jednak te zalety rozwlekłością i przegadaniem tematu na niezliczonych spotkaniach specjalnych grup, komisji, zespołów i innych konsyliów, zaangażowanych do rozwiązania problemu zaciemnienia, które spadło na większość Starego Kontynentu. Dodatkowo narracja często traciła tempo i tak, mimo początkowego zachwytu, znużyła mnie tamta książka na tyle, że darowałem sobie zarówno Zero, jak i Helisę, kolejne pozycje z dorobku autora. Jednak recenzenckiemu egzemplarzowi Chciwości, podsuniętemu przez Wydawnictwo W.A.B. (Grupa Wydawnicza Foksal), nie zdołałem się oprzeć. I nie żałuję. W mojej ocenie autor wyzbył się tego wszystkiego, co zniechęcało mnie przy lekturze jego debiutanckiej powieści. Przeczytanie prawie pięciuset stron tekstu Chciwości zajęło mi niewiele ponad dwa dni i dostarczyło naprawdę dużo frajdy. Dobre, równe tempo opowieści, grupka wyrazistych bohaterów bardzo różnej proweniencji, trochę fałszywych tropów, sporo ciekawostek z pogranicza ekonomii i matematyki i – podobnie jak wcześniej – niepokojąco trafne i aktualne pytania o to, dokąd zmierzamy jako cywilizacja i jak chcemy rozwiązać problemy globalizacji i narastających nierówności społecznych.
Gdybyśmy założyli, że wszyscy ludzie zamieszkujący świat są reprezentowani przez grupę złożoną ze 100 osób, wtedy 6 osób z tej grupy posiadałoby połowę zasobów finansowych świata, a pozostałych 94 musiałoby zadowolić się podzieleniem pozostałej połowy. Sześciu ludzi miałoby 15 razy więcej zasobów niż 94 pozostałych. To cytat z Etyki bogacenia ks. Andrzeja Zwolińskiego. Wedle danych Oxfam International za rok 2019, na które z kolei powołuje się Forbes, biedniejsza połowa ludzkości posiada tyle majątku, co ośmiu najbogatszych ludzi świata. Oxfam podaje, że dysproporcje rosną od lat. Według danych organizacji, dochody 10% najbiedniejszych rosły o mniej niż 3 dolary rocznie w latach 1988-2011, podczas gdy dochody 1% najbogatszych rosły 182 razy szybciej.
W sporze pomiędzy tymi, którzy wciąż za wszelką cenę chcą więcej, a tymi, którzy przedkładają idee solidaryzmu społecznego nad niewidzialną rękę rynku, Marc Elsberg wyraźnie opowiada się za tym drugim, prospołecznym podejściem. I wcale nie oznacza to pochwały poglądów wyprowadzonych z wiecznie żywych myśli Marksa, Engelsa i socjalistycznej idei redystrybucji dóbr, która oznacza w istocie równy udział w nędzy. Kluczem do zrozumienia tej nowej koncepcji jest wspomniana już wyżej kooperacja, a novum polega na zaprzęgnięciu do promowania matematyki i jej niewzruszalnych praw. Między duchem a materią jest matematyka. Ta maksyma Hugo Steinhausa, którą pamiętam z pracowni matematycznej w mojej szkole średniej, całkiem dobrze pasuje do przesłania Chciwości. Matematyka z jej nieubłaganie logicznymi i konsekwentnymi prawami wydaje się czymś tak odległym od socjologii, jak nasza planeta od układu Alfa Centauri. A jednak u Elsberga sprawdza się w opisywaniu reguł rządzących światem.
Nie podejmuję się oceniać, na ile realna do wdrożenia jest odkrywana przez bohaterów powieści teoria ekonomiczna, ale brzmi nieźle.
Plusów powieści Elsberga upatrywałbym jeszcze w czymś, co być może jest niedostrzegalne w pierwszej chwili. Moim zdaniem, autor zręcznie unika taniej publicystyki i nie przypisuje tytułowej chciwości tylko garstce bogaczy i spekulantów finansowych, zwanych eufemistycznie inwestorami. Wyraźnie daje do zrozumienie, że chciwość jest w każdym nas. W biednych i bogatych. W tych żyjących z pracy własnych rąk i w tych czerpiących z wytworów własnego talentu czy odziedziczonego majątku. W nas samych, którzy ubolewamy nad zgubnym losem siedlisk chomika europejskiego, kornika czy rosiczki komarowej , a nie potrafimy wyrzec się kolejnego modelu odjechanego smartfona, trzysta trzydziestej ósmej torebki, modnego ciucha czy klimatyzowanej fury z trzylitrowym silnikiem. Albo nawet jarmużowego latte za absurdalnie wyżyłowaną cenę w topowej kawiarni. Puk, puk, puk!… A może by tak zacząć od siebie? – pyta Marc Elsberg między wierszami. Czy czegoś Wam to nie przypomina? "A kto jest bez winy..."?
Recenzja opublikowana na stronach Lady's Club - dwumiesięcznik nie tylko dla kobiet
PAZERNOŚĆ BIEDNYCH I BOGATYCH
CHCIWOŚĆ. Recenzja powieści. Tekst ADAM ZDANOWSKI
Survival of the fittest – ewolucja drogą doboru naturalnego. Maszeruj albo giń. Przetrwają najsilniejsi. To popularne hasła wśród niemałej, o ile nie zdecydowanej większości menedżerów, dążących usilnie do zajęcia jak najwyższego miejsca na drabinie społecznej hierarchii. Dla wielu z nich to...
2021-09-27
2021-09-20
2021-09-22
2020-10-30
Jedyne wyjście, poprzednia książka Ryszarda Ćwirleja sprawiła, że zacząłem kręcić nosem na propozycje przesyłane do recenzowania przez Wydawnictwo MUZA i wierciłem dziurę w brzuch sympatycznej pani Katarzynie: ”Ćwirelja mi dajcie! Ćwirleja! Więcej Ćwirleja!” I gdyby nie wiek, waga, odległość, Covid-19 i zdecydowanie heteroseksualne upodobania, rzuciłbym się z chusteczką na Ryszarda z Ćwirlejów drąc się wniebogłosy, że „mój ci on”. Moje jęki zostały wysłuchane i dosyć szybko pojawiła się kolejna pozycja wielkopolanina i to z podkomisarz Anetą Nowak w roli głównej.
Rzeczona podkomisarz ukończyła już studia prawnicze i szkołę policyjną w Szczytnie i pełna wiary i nadziei zameldowała się w Komendzie Wojewódzkiej w Poznaniu. Ku jej zaskoczeniu, czeka tam na nią nowy szef i rozkaz przeniesienia do Szamotuł. Nie za karę - broń Cię panie Boże! Raczej w ramach „merytorycznego wzmocnienia zasobów kadrowych prowincjonalnej jednostki Policji” – ależ ja uwielbiam taką nieśmiertelną urzędniczą nowomowę. Zanim jeszcze pani podkomisarz zdąży się rozpakować, dostaje sprawę podeszłego wiekiem wisielca, któremu ktoś prawdopodobnie „przyszedł zrobić samobójstwo”.
Tymczasem Mariusz Błaszkowski, mentor i promotor naszej bohaterki, który w wyniku tych samych ruchów kadrowych dostał ”kopa w górę” do CBŚP, nadzoruje polsko-niemiecką operację śledzenia grupy przestępczej, zajmującej się przerzutem narkotyków z Berlina do podpoznańskiej wsi. Tam, opodal Szamotuł, w szczerym polu, w gospodarstwie niczym niewyróżniającego się nieszkodliwego pijaczka, wyrósł nagle nowoczesny magazyn, a próbujący dotąd zapić się na śmierć Karol Mędrek stał się wspólnikiem i prezesem polsko-niemieckiej firmy.
Równolegle toczące się wątki wydają się być tak odległe jak „ojciec Dyrektor” i naczelny redakcji przy Czerskiej, a jednak… Zgodnie ze starą sprawdzoną regułą śledczych i detektywów, jeśli zbyt mocno skupiamy się na tym, czego szukamy, nie dostrzegamy tego, co znajdujemy. I choć brakujące elementy układanki znajdują się w zasięgu wzroku, to klucz do zagadki schowany jest głęboko w przeszłości, w aktach dochodzenia związanego z pożarem wronieckiego sierocińca z 1984 r. z czasów tuż po wojnie polsko-Jaruzelskiej. Dokopywanie się do prawdy głęboko zagrzebanej w pamięci osób powiązanych z tragedią, jaka się wówczas wydarzyła, przypomina obieranie cebuli. Każda kolejna warstwa wzmaga silne pieczenie i wilgoć w oczach, a bezmiar peerelowskiego bezprawia, legimityzowany działaniami osób do dziś obecnych w życiu publicznych, przeraża i poraża. Równie porażające są następstwa tego bezprawia, z którymi przyjdzie się zmierzyć naszym bohaterom blisko cztery dekady później.
Podobnie jak w przypadku Jedynego wyjścia bawiłem się świetnie. I mógłby przepisać każde słowo z ochów! i achów! które wtedy napisałem. Akcja zasuwa jak poznańska lokomotywa po tytuł w latach świetności Lecha. Momentami jest zabawnie, momentami poważnie, cały czas barwnie i soczyście i… „nagle świst, nagle gwizd”, a ściślej mówiąc zgrzyt. I zamiast „para buch”, by wprawić koła w ruch, to kij w szprychy i piasek w tryby, łyżka dziegciu i „cały misterny plan w… jak mawiał Siara Siarzewski. Bo oto Ćwirlejem pisarzem zawładnął Ćwirlej felietonista, komentator polityczny. W efekcie nie więcej chyba niż 5 tysięcy znaków na 500 stronach sprawiło, że mocno zraziłem się do autora. A szkoda. Już zdążyłem oswoić się z myślą, że kolejne powieści kryminalne będę oceniał w „ćwirlejach”, bo jako autor kryminału Ryszard Ćwirlej po raz kolejny sprawdza się i to bardzo. W ocenianiu pozostanę jednak przy gwiazdkach, a kolejne Ćwirleje chyba sobie daruję – przynajmniej na razie.
Jedyne wyjście, poprzednia książka Ryszarda Ćwirleja sprawiła, że zacząłem kręcić nosem na propozycje przesyłane do recenzowania przez Wydawnictwo MUZA i wierciłem dziurę w brzuch sympatycznej pani Katarzynie: ”Ćwirelja mi dajcie! Ćwirleja! Więcej Ćwirleja!” I gdyby nie wiek, waga, odległość, Covid-19 i zdecydowanie heteroseksualne upodobania, rzuciłbym się z chusteczką na...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-29
2020-10-27
2020-10-20
Z czwartkiem skojarzenia mam trzy. Czwartkowe obiady u króla Stasia, słynny Bloomsday Joyce’a, czyli 16 czerwca 1904 r. i – przede wszystkim - czwartkowe Kobry nadawane przed laty w Teatrze TV. Oświeceniowe pogadanki i spacer po Dublinie zostawię sobie na inne okazje, podążę za to śladem „Kobry”. To był jeden z najlepszych cyklicznych programów telewizyjnych, emitowany nieprzerwanie w latach 1956 -1993. W czwartkowe wieczory ulice wyludniały się niczym w czasie pierwszych seansów Niewolnicy Isaury, albo jak w czasie lockdownu zafundowanego nam przez COVID-19 wiosną tego roku. Genialne adaptacje utworów m.in.: Agathy Christie, Georges’a Simeona, Joe Alexa, Josepha Kesserlinga czy Richarda Harrisa, przyciągały przed telewizory miliony widzów, którzy otrzymywali rozrywkę na bardzo wysokim poziomie, niedostępnym dla większości współczesnych twórców.
W siermiężną peerelowską rzeczywistość Teatr Kobra wnosił element swoistej brytyjskości, który akurat w odniesieniu do produkcji telewizyjnych ma jednoznacznie pozytywne znaczenie - wszak przez całe lata za wyznacznik poziomu TV służyła brytyjska BBC. Dziś to już nie to samo -w odniesieniu do TV – ale za to brytyjskie kryminały trzymają się mocno. Najświeższy przykład W czwartki tropimy morderców Richarda Osmana.
Rzecz dzieje się w krainie przypominającej południową ćwiartkę tolkienowskiego Shire. Łagodne pagórki falujące soczystą zielenią i bielą pasących się tu i ówdzie owczych stad, kamienne płoty oddzielające pola i wytyczające wąskie, kręte szlaki pomiędzy rozrzuconymi po okolicy posesjami. Naturalne i sztuczne stawy i jeziorka, strumienie szemrzące w zacienionych parowach i przydrożnych przepustach… no raj na ziemi. Naprawdę nie zdziwiłbym się spotykając Bilbo Bagginsa w znajdującym się opodal Pubie pod Niebiskim Smokiem albo kogoś z jego rozlicznej rodziny. Jednak to XXI wiek i w hrabstwie Kent w południowo-wschodniej Anglii łatwiej spotkać emeryta niż hobbita.
W opisanych wyżej okolicznościach przyrody, w Osiedlu dla Seniorów Cooper Chase, działa sobie Czwartkowy Klub Zbrodni. W ramach walki z nudą i w trosce o zachowanie nienagannej kondycji umysłowej, grupka rezydentów luksusowego domu dla zamożnych emerytów, przegryzając herbatniki oraz popijając wino, omawia przypadki niewyjaśnionych w przeszłości morderstw. W każdy czwartek, pomiędzy zajęciami z historii sztuki a konwersatorium z francuskiego, w pokoju łamigłówek przez dwie godziny radzi samozwańcza grupa detektywistyczna. Dla niepoznaki w oficjalnym grafiku figurują „Dyskusje na temat opery japońskiej”, co skutecznie zniechęca innych pensjonariuszy do wpisywania się na zajęcia. Podjęte środki ostrożności były uzasadnione, ponieważ omawiano prawdziwe sprawy, posługując się prawdziwymi aktami, które w żadnym wypadku nie powinny znaleźć się poza policyjnymi pomieszczeniami. Do Klubu należą cztery niebanalne persony: Elisabeth – była agentka sil specjalnych, Joyce – kiedyś pielęgniarka, Ibrahim – emerytowany psychiatra i Ron – wciąż naładowany testosteronem były przywódca związkowy. W sumie mają dużo więcej lat niż stary klasztor, z którym sąsiaduje ich osiedle; powstanie z leżaka to – w ich wieku – niemal operacja wojskowa; i – jak to zgrabnie ujmuje liderująca grupie Elizabeth – są już w wieku, w którym nie boją się konsekwencji. Stąd, kiedy „na ich terenie” dochodzi do zbrodni, z entuzjazmem zabierają się za poszukiwanie mordercy, co prowadzi do nieuchronnej konfrontacji z policją.
To pierwsza od dawna powieść, która trafiła do kategorii moich Ulubionych w popularnym serwisie czytelniczym. Inteligentna i zabawna, na wskroś brytyjska w najlepszym znaczeniu tego słowa, a oprócz wszystkich zalet intrygi kryminalnej, humoru, sprawności narracji itd. to na dodatek pełna ciepła opowieść o ludziach. Każdy z nas ma jakąś historię do opowiedzenia, każdy chce być wysłuchany, każdy chciałby kochać i być kochanym i również o tym jest ta historia. To nie tylko opowieść o poszukiwaniu zabójcy niesympatycznego w sumie developera. To opowieść o Pennym i Johnie, Elisabeth i Stephenie, Joyce i Gerrym, Matthew I Margaret, Bernardzie i Asimie… Piękna opowieść o pięknych ludziach
Gdyby adaptować powieść Richarda Osmana na sztukę, bez wątpienia znalazłaby poczesne miejsce we wspomnianym wyżej czwartkowym Teatrze Kobry. Perfekcyjna mieszanka suspensu, dramatu, komedii i kryminału, okraszona sporą dawką brytyjskiego humoru, bez wątpienia podbiłaby serca polskich widzów. Na to akurat jest spora szansa, ponieważ autor, były telewizyjny producent, potwierdził, że trwają przymiarki do takiego projektu. Mam nadzieję, że to będzie brytyjska produkcja, bo ostatnie hollywoodzkie wytyczne co do sposobu kręcenia filmów i kryteriów oceniania są gwarancją spaprania znakomitego materiału.
Ach, i jest jeszcze Bogdan. Bogdan Jankowski – z Polski. Pamiętajcie o Bogdanie.
Z czwartkiem skojarzenia mam trzy. Czwartkowe obiady u króla Stasia, słynny Bloomsday Joyce’a, czyli 16 czerwca 1904 r. i – przede wszystkim - czwartkowe Kobry nadawane przed laty w Teatrze TV. Oświeceniowe pogadanki i spacer po Dublinie zostawię sobie na inne okazje, podążę za to śladem „Kobry”. To był jeden z najlepszych cyklicznych programów telewizyjnych, emitowany...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-06-30
Asia Argento. Tak nazywa się kobieta współwinna tego, że do powieści umieszczonych na półce z napisem „kobiecy thriller” podchodzę jak do jeża. Druga, która dołożyła swoja cegiełkę, to niejaka Amber Heard znana głównie z tego, że była żoną Johnnego Deepa. Te dwie panie to tylko dwie z całej galerii postaci, które dla sławy, lansu, poklasku i pieniędzy upodliły, zniszczyły i przyczyniły się do trywializacji ważnych społecznie problemów przemocy (nie tylko seksualnej) wobec kobiet. Panie zapomniały chyba o starej prawdzie, że rewolucja pożera w pierwszej kolejności swoje dzieci, a karma to …, to „zła kobieta” jest i wraca w trójnasób.
Ulało mi się trochę, ale nie trawię głupoty i wszelkiej przesady, bo nadgorliwość jest gorsza niż faszyzm i komunizm razem wzięte. Ulało mi się, bo taką - tout proportion gardes – przesadą popisała się pani Julie Clark, autorka zapowiadanej jako bestseller powieści kryminalnej Ostatni lot. A miało być tak pięknie… jak śpiewał Kuba Sienkiewicz. Polska premiera trzy tygodnie przed oficjalną światową, wysyp znakomitych rekomendacji, „ochy i achy” blogerek i powieściopożeraczy i mnóstwo frapujących zapowiedzi. Nieomal Breaking Bad i House of Card w jednym. To ostatnie to już moja, nieco podszyta ironią propozycja blurba, ale oddajmy wpierw cesarzowej Clark co cesarskie.
Intrygę „kupiłem”. Idealna Claire, związana z idealnym mężem z rodziny o koneksjach politycznych niczym klan Kennedych, wiedzie idealne życie bohaterki pierwszych stron Vanity Fair. A że już od czasów epokowego odkrycia Kobiety z pieńkiem z malowniczego Twin Peaks wiadomo, że rzeczy nie są takimi, jakimi wydają się być i tym razem nie są. Mąż Claire, absolwent Ivy League, obiekt nocnych westchnień wszystkich panien ze Wschodniego Wybrzeża i dziennych marzeń ich rodzin, okazuje się być żałosnym apodyktycznym szowinistą, „przemocowcem” i psychopatą, a jego ludzie śledzą, nadzorują i kontrolują każdy ruch Claire.
Na Zachodnim Wybrzeżu swoje nieciekawe życie wiedzie dużo mniej idealna Eva. Trzydziestokilkuletnia kelnerka z Berkley zapowiadała się nawet na niezłego chemika, a drzwi do kariery naukowej stały otworem szerokim niczym Golden Gate. Cóż, kiedy obdarzyła uczuciem przystojnego ale głupawego gwiazdora uniwersyteckiej drużyny futbolowej, który na dodatek okazał się nielojalną świnią, to ją – a nie jego – relegowano z uczelni. Ponieważ w przyrodzie nic nie ginie, jej talenty do odczynników i mieszania substancji zostały dostrzeżone i wykorzystane przez skądinąd przystojnego Dexa. Gwoli ścisłości należy przyznać, że układ był uczciwy i konto Eve pęczniało w imponującym tempie, a praca kelnerki stanowiła wygodną przykrywkę. I wtedy pojawił się „ten trzeci”. Ach ci faceci…
Obie panie, Claire i Eve, zapragnęły zmiany, obie przygotowały precyzyjne plany, które skończyły się jak lądowanie pułkownika Moralesa wyczekiwanego przez Siarę i Wąskiego na podwarszawskich łąkach. Przypadek (prawie) sprawił, że panie spotkały się w lotniskowym barze. Impuls sprawił, że wymieniły się kartami pokładowymi, a los spowodował, że tylko jeden z samolotów dotarł na miejsce przeznaczenia.
Abstrahując od moich drobnych uszczypliwości, Ostatni lot naprawdę dobrze się czyta. Akcja rozwija się wartko, naprzemiennie prowadzone wątki z retrospekcjami pobudzają ciekawość i wprawiają czytelnika w dobrze znany maniakom czytania stan, definiowany jako „jeszcze tylko ten rozdział”. Przyznaję, świt mnie zastał przy lekturze, bo byłem po ludzku ciekaw, jak to się skończy. I nie przeszkadzał mi w czytaniu sposób przedstawiania mężczyzn wyłącznie jako skończonych idiotów, mizoginów albo skupionych na sobie egoistów. Przypuszczam, że wynika to z osobistych przeżyć autorki, która w ten sposób odreagowuje, odpłacając się „brzydkiej płci”. Inna rzecz, że stało się to chyba cechą tego typu literatury pisanej przez kobiety i głównie dla kobiet. To mi nie przeszkadzało, nie mogę tego niestety powiedzieć o zakończeniu. Nie zdradzę go z szacunku dla tych, którzy mają lekturę Ostatniego lotu przed sobą, ale rozdział przed Epilogiem to – w mojej opinii – porażka. Łopatologia i manipulacja w najczystszej postaci jako żywo przywodząca na myśl wspomnianą na wstępie Asię Argento. Może jestem przewrażliwiony, ale tak jak z czystym sumieniem mogę rekomendować Ostatni lot jako świetny thriller i dobrą rozrywkę, tak równie szczerze zachęcam do pominięcia tego rozdziału. Każdy zrobi co zechce, w końcu de gustibus non disputandum est.
Asia Argento. Tak nazywa się kobieta współwinna tego, że do powieści umieszczonych na półce z napisem „kobiecy thriller” podchodzę jak do jeża. Druga, która dołożyła swoja cegiełkę, to niejaka Amber Heard znana głównie z tego, że była żoną Johnnego Deepa. Te dwie panie to tylko dwie z całej galerii postaci, które dla sławy, lansu, poklasku i pieniędzy upodliły, zniszczyły i...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-03
Mija właśnie miesiąc od wznowienia powieści Ryszarda Ćwirleja "Jedyne wyjście". Tłumacząc się z czterotygodniowej zwłoki sympatycznej pani Katarzynie z Wydawnictwa MUZA, które sprezentowało mi recenzencki egzemplarz powieści, będę odwoływał się do starego przysłowia, że "co nagle to po diable" albo że "jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy", a niektóre rzeczy najlepiej smakują na zimno. Ot, na ten przykład dobre piwo, albo zemsta. Zemsta chyba nawet bardziej.
Faktem jest, że czerpiąc natchnienie z dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa, które mimo zaklęć różnokolorowych ideologów ukształtowało nasz system wartości w stopniu większym niż cokolwiek innego, powinniśmy o zemście nie myśleć wcale, albo wyrzec się jej, nadstawiając drugi policzek. Jednak faktem jest również to, żeśmy grzeszni, słabi i mało odporni na pokusy, a starotestamentowe "oko za oko" przemawia do nas bardziej niż jedenaste przykazanie, by "kochać bliźniego swego jak siebie samego". Niektórym bohaterom powieści "Jedyne wyjście" również zdecydowanie bliższa jest ta pierwsza postawa, tak jakby zapomnieli, że w Biblii chodzi jednak o sprawiedliwość, a nie o samą zemstę.
I to właśnie zemsta jest kołem zamachowym jednego z wątków powieści, który rozpoczyna się od porwania nastoletniego syna lokalnego przedsiębiorcy. Wiele lat wcześniej ów biznesmen zaangażowany był w przedsięwzięcia, po których zostały mu znaczne środki finansowe oraz umiejętności i znajomości, pozwalające na nad wyraz skuteczną egzekucję należności od kontrahentów. Nie nawykł do bezczynności i nie zamierzał czekać na efekty działań policji.
Ta skierowała do sprawy porwania podinspektora Mariusza Blaszkowskiego z Komendy Wojewódzkiej w Poznaniu. Trochę przypadkiem, ale bardziej dzięki swej spostrzegawczości i bystrości umysłu, w samym środku operacji specjalsów z „wojewódzkiej” znalazła się młoda funkcjonariuszka Aneta z posterunku w podpoznańskich Dusznikach. Równolegle prowadzi półprywatne śledztwo w sprawie zniknięcia młodej matki, dawno nie widzianej koleżanki z czasów liceum, a przy okazji uruchamia personalną karuzelę w powiatowych strukturach Policji.
Napisać, że byłem zaskoczony czytając, to jakby nic nie napisać. Byłem i to do potęgi, bo nie trafiłem wcześniej na kryminały Ryszarda Ćwirleja i nie miałem pojęcia czego się spodziewać. Trochę żałuję, z drugiej strony mam teraz sporo lektur do nadrobienia z gwarancją wyśmienitej rozrywki. W pierwszej kolejności sięgnę pewnie po "Ostrą jazdę", czyli kontynuację losów sierżant Anety Nowak, ale potem przyjdzie czas na pozostałe powieści. Druga rzecz to miejsce akcji i wynikające z tego konsekwencje w postaci znakomicie nakreślonego tła. Mocno wpisane w otoczenie tzw. miejskie kryminały dawno już zadomowiły się na polskim rynku, ale autorowi udało się coś więcej. "Gemela", "szkieły", "zyle", soczysta wielkopolska gwara i frazy w stylu: "Łe jery! Polota se i wróci…", dla mnie – cud, miód i orzeszki. Nadmierna albo nieumiejętna stylizacja może skutecznie pozbawić nas przyjemność czytania, a Ryszard Ćwirlej zrobił w tym zakresie coś, co w mojej opinii zasługuje na najwyższe uznanie. Mam liczne grono znajomych z Pyrlandii i poczułem się, jakbym ich słyszał i widział w konkretnych sytuacjach. Majstersztyk!
Na koniec jedno zastrzeżenie, ale nie do samej książki. Nie potrafię zrozumieć kto i po co umyślił przykleić feministyczną łatkę do tej powieści? "Pasjonujący kryminał feministyczny" to określenie, które przywodzi mi na myśl jak najgorsze skojarzenia, polityczno-poprawne brednie i propagandowe czytanki z pogranicza feminazizmu. Tu nie trzeba sztucznego pompowania popularności i upychania tej historii po jakichś niszowych wysokospecjalizowanych szufladach gatunkowych. To powieść dla wszystkich, z przebojową dziewczyną w roli głównej, która znakomicie radzi sobie w twardej, niewdzięcznej, policyjnej robocie. Określenie kryminał feministyczny brzmi drętwo i sztucznie. Autor po prostu celnie i nienachalnie opisał procesy zachodzące nie tylko w polskiej policji, ale w służbach mundurowych całego zachodniego świata. Czy to, że kobiety obejmują coraz bardziej eksponowane stanowiska to ma być zwycięstwo feminizmu? Bzdura, to po prostu naturalny efekt coraz wyższych kompetencji i coraz większego odsetka kobiet w zawodach długo uznawanych za tzw. męskie.
A "Jedyne wyjście" Ryszarda Cwirleja nie udaje niczego więcej poza tym, czym jest, nie aspiruje do rangi Ulissesa ani Drugiej płci. To po prostu kawał soczystego kryminalnego mięcha ze świetną akcją i wyrazistymi bohaterami. Szczerze polecam.
Mija właśnie miesiąc od wznowienia powieści Ryszarda Ćwirleja "Jedyne wyjście". Tłumacząc się z czterotygodniowej zwłoki sympatycznej pani Katarzynie z Wydawnictwa MUZA, które sprezentowało mi recenzencki egzemplarz powieści, będę odwoływał się do starego przysłowia, że "co nagle to po diable" albo że "jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy", a niektóre rzeczy...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-03-10
Indianin w Krakowie. Tylko nieliczni potrafią zrozumieć wspólnotę dusz, niemalże braterstwo krwi łączące fanów trylogii Szklarskiego Złoto Gór Czarnych. Ci wsiąkną, albo utoną, albo pozwolą ponieść się Powodzi. Pozostałych autor złowi na inne przynęty. Powodziowa woda mętną jest, a w mętnej wodzie... wiadomo.
Pierwszy raz takiego ujmującego uczucia doznałem jakąś dekadę temu, czytając Uwikłanie Miłoszewskiego. Wielką frajdę sprawiało mi odnajdywanie coraz to nowych rzeczy łączących mnie z bohaterem tamtej opowieści, prokuratorem Teodorem Szackim, który okazał się być moim rówieśnikiem, z mocno zaawansowanymi wówczas objawami KWS i identycznymi poglądami na sprawy fundamentalne i całkiem błahe, lecz subiektywnie bardzo istotne. A teraz zdarzyło mi się to ponownie, przy okazji lektury powieści Powódź autorstwa Pawła Fleszara. Tym razem nie chodziło o kolejne alter ego, bo główny bohater, Krzysztof, jest zawodowym żołnierzem (kompletnie nie moja bajka) i jest o jakąś dekadę młodszy ode mnie. Jednym z elementów, którymi kupił mnie autor, były liczne odniesienia do kanonicznej dla mnie trylogii Alfreda Szklarskiego Złoto Gór Czarnych. Fani Szklarskiego zrozumieją w czym rzecz, a autor dostał u mnie potężne fory.
Ponadto, co i rusz, znajdowałem kolejne smaczki. A to parafraza pierwszego wersa z przeboju duetu Simon i Garfunkel w tytule artykułu o darknecie; a to cień faceta w starym błękitnym prochowcu i Zuzanna od „herbaty i chińskich pomarańczy”; a to kolejny szlachetny czerwonoskóry - Tecumseh - przemykający we wspomnieniach głównego bohatera… Wszystko to składa się w zgrabną całość i prezentuje naprawdę nieźle, a „punkty za wrażenia artystyczne” przyznałem również za inne elementy.
Pierwszy z brzegu to miejsce akcji. Dawna stolica Polski, gród Kraka, siedziba Pasów i Białej Gwiazdy. Jednym kojarzy się ze smokiem, innym ze smogiem, jeszcze innym z maczetami, z którymi ganiają za sobą zwolennicy wspomnianych klubów, a dla mnie to po prostu Kraków. Taki magiczno-wyjątkowy, szczególny i jedyny, mglisto-kamienny. Mniejsza już o niektórych ludzi, którzy tam mieszkają, ale przecież z powodu trzech osób, których nie trawię, nie będę żywił awersji do całej populacji. Dla mnie to mocny atut powieści.
Kolejny punktowany element to gazetowe wstawki i kartki z kalendarza, odmierzające poszczególne części opowieści. Odpowiada mi takie zakotwiczanie akcji wśród rzeczywistych zdarzeń. Lubię móc osadzić, fikcyjne w końcu, wydarzenia wśród tych prawdziwych. Wrócić wspomnieniami do chwil, własnych przeżyć i nastrojów i skonfrontować je z tymi przeżywanymi przez bohaterów. To żadne nowatorstwo, bo spotykałem się już z takimi zabiegami formalnymi, ale dla mnie to duża zaleta i kolejny plus.
I jeszcze jedna zaleta, zwarte ramy czasowe. Akcja powieści rozgrywa się pomiędzy 2 a 8 lipca 2018 r. pomiędzy rozdzierającym krzykiem kobiety z poniedziałkowego poranka, a decyzją Krisa o zakupie koszulki Ronaldo, który właśnie ogłosił przejście do bianconerich z Turynu. Oczywiście pojawiają się niezbędne retrospekcje, rzucające więcej światła na toczące się głównym nurtem zdarzenia, ale gównie w formie wspomnień bądź przywoływane w trakcie dialogów pomiędzy bohaterami, a nie przybierające - na szczęście - formy osobnych sążnistych rozdziałów.
To jeszcze krótko o treści, tak bez zbytniego wchodzenia w intrygę. Na krakowskim Dąbiu spacerowiczka znajduje zwłoki młodego mężczyzny ze zmasakrowaną twarzą. Ofiara zostaje zidentyfikowana jako Jakub Modzelewski, mieszkaniec Miasteczka. Identyfikacji dokonać mają ojciec denata oraz Krzysztof (Kris), najlepszy – kiedyś – przyjaciel ofiary. Uzasadnieniem dla czasu przeszłego, użytego w odniesieniu do przyjaźni, jest trzydziestoośmioletnia obecnie brunetka, która „(…) ciągle miała te wielkie czarne oczy, szerokie zmysłowe usta, regularne rysy (…)” i która – zanim została żoną Krisa - była miłością życia denata. Prościzna, prawda? Motyw rzuca się w oczy jak Rafalala na wybiegu dla modelek. Szczęśliwie to powieść, a nie trzy stronicowe opowiadanie, w którym dzielny policjant ustala sprawcę w 68 wersie tekstu.
Aby odkryć motyw trzeba trochę poczekać. Pewien problem w tym, że chwilami miałem przesyt spowodowany nadmiarem pojawiających się „podpowiedzi” i tropów. Mniej więcej w połowie opowieści dostajemy takie resume: Po raz n-ty zastanawiał się nad związkami pomiędzy samobójstwem Kuby, jego listem pożegnalnym, zdjęciem dziewczyny, której nikt nie widział, potwornymi filmami na smartfonie ukrytym pod parapetem w jego pokoju, ulotką znalezioną w książce, bezlitosnym zabójstwem dwóch ludzi, w tym człowieka, który był wrogiem Kuby, opuszczonym zrujnowanym basenem. Sporo się dzieje, prawda? Przeprowadzenie pomiędzy tymi tropami żelaznej logicznie konstrukcji dowodowej nie byłoby łatwe nawet dla słynnego detektywa z Baker Street 221B.
I to jest, w mojej opinii, główna pięta Achillesowa Powodzi - nadmiar. Jedyny dający się obronić nadmiar to ten, związany ze stanem wody w Wiśle, pozostałych bronić już trudniej, czyli czas na troszkę dziegciu, ale to będą małe łyżeczki.
Pierwsza to nadmierna ilość pootwieranych wątków, z których sporo pozostało „niedopowiedzianych”, albo dopowiedzianych byle jak, zbyt grubą fastrygą przytwierdzonych do głównego wątku. Łyżeczka druga to nadmiar gazetowych wstawek. Wiem, przyznałem plusa, ale można było ograniczyć ich ilość na rzecz kilkunastu dodatkowych akapitów czystego tekstu powieści. Trzecia łyżeczka to nadmiar bohaterów, przez co niektóre postaci zostały nakreślone dosyć pobieżnie, a np. Wujek samo zło, zblazowany, zdegenerowany biznesmen, był nieco zbyt groteskowy jak na moje oczekiwania. Czwarta i ostatnia porcja dziegciu to moja zemsta za to, że zbyt szybko domyśliłem się „co i jak”.
Prawda jest jednak taka, że ten miodek z dziegciem smakował mi na tyle, że miałbym ochotę na jakąś kontynuację, choć nie wiem, czy akurat główny bohater ma tutaj największy potencjał. Co innego Marika i Kamil, dwójka jego młodocianych pomocników albo Nawrocki „pies po przejściach”. Prawdę powiedziawszy nie przypominam sobie żadnego gliniarza „nie po przejściach”, wyłączając postać graną przez Danny’ego Glovera w Zabójczej broni.
W mojej opinii niezły debiut i czekam na więcej.
Indianin w Krakowie. Tylko nieliczni potrafią zrozumieć wspólnotę dusz, niemalże braterstwo krwi łączące fanów trylogii Szklarskiego Złoto Gór Czarnych. Ci wsiąkną, albo utoną, albo pozwolą ponieść się Powodzi. Pozostałych autor złowi na inne przynęty. Powodziowa woda mętną jest, a w mętnej wodzie... wiadomo.
Pierwszy raz takiego ujmującego uczucia doznałem jakąś dekadę...
2020-03-16
To chyba trochę niesprawiedliwe, ale nie mam pomysłu jak się z tym uporać. Chodzi o ocenę, którą wystawiam większości książek Lee Childa. Gdybym był jego nauczycielem, to pewnie chłop zżymałby się na mnie i skarżył się rodzicom, że się na niego uwziąłem, a jest wręcz przeciwnie.
Nie marudzę nad prostotą, nie narzekam na przewidywalność, nie nudzę się, pochłaniam opowieść w jedno, góra w dwa wieczory, a jak widzę nową w księgarni, to po prostu kupuję i zawsze, albo prawie zawsze daję „tylko” ocenę dobrą. Nie „arcydzieło”, nie „wyśmienita uczta intelektualna”, a nawet nie „porywający pełen suspensu i zwrotów akcji thriller”, nie… nic z tych rzeczy, „dobra” i już.
Mógłbym rzec, że to dlatego, iż w zasadzie, za każdym razem Child pisze na nowo tę samą historię, o przerośniętym, byłym majorze żandarmerii wojsk lądowych amerykańskiej armii. Tylko że ja za każdym razem pochłaniam tę historię „na raz”, z wypiekami na twarzy i pomrukując z zadowolenia. Jak to mawiał inżynier Mamoń? Najbardziej lubimy te piosenki, które już słyszeliśmy? Oczywiście to truizm, ale w przypadku opowieści o przygodach Jacka Reachera sprawdza się w 100%. Prawdopodobnie, gdyby nie ten rysowany dosyć grubą kreską schemat, nie „kupiłbym” tego cyklu a wraz ze mną jakieś idące w grube miliony rzesze fanów Lee Childa.
Dlaczego tak jest? Ano dlatego, że Jack Reacher to opoka, archetyp ukochanego przez „zwykłych ludzi” mściciela. Człowiek, którego zasady i sposób postępowania dają gwarancję, że zło zostanie ukarane i to bardzo często w sposób, który byłby nie do zaakceptowania przez wymiar sprawiedliwości (skrępowany, skorumpowany, niewydolny, nierychliwy, niesprawiedliwy, służący wyłącznie bogatym… - niepotrzebne skreślić). Reacher jest prosty jak życie w wojsku, ale nie prostacki. Ma w sobie coś, co już dawno utraciła większość bohaterów literackich (popkultury), ma kompas moralny i proste zasady. Większość wątpliwości, z którymi musi się zmierzyć związana jest z wyborem drogi na rozstajach: w prawo, czy w lewo? Cała reszta jest już tylko prostym następstwem tego wyboru, ciągiem zdarzeń objętych związkiem przyczynowo skutkowym, bezwzględną realizacja zasady, że -my ludzie - mamy wolną wolę i prawo wyboru. Niektórzy zapominają jednak, że wiąże się to z koniecznością zaakceptowania konsekwencji. Jack nie zapomina. Tak jest i w Czasie przeszłym, ostatnio wydanej, dwudziestej trzeciej z kolei opowieści o byłym żandarmie 110 Specjalnej Jednostki Dochodzeniowej US Army.
Jack zawędrował na północny-wschód USA, a zbliżającą się zimę umyślił sobie spędzić w San Diego. Trasa znad obmywanego falami Atlantyku wybrzeża Maine na kalifornijski brzeg Pacyfiku. Jakieś 3.200 mil z okładem, czyli ok. 5.150 km z hakiem. To mniej więcej tak, jakby ktoś chciał sobie zafundować spacer z Bielska-Białej do Ałmaty a Kazachstanie. Epicka wyprawa, nawet jak na Reachera. Zgodnie ze starym powiedzeniem, tysiącmilowa podróż zaczyna się od pierwszego kroku a ten pierwszy krok zamiast do Bostonu zaprowadził go na rozwidlenie dróg nieopodal miasteczka Laconia w stanie New Hampshire. To była bardzo dobrze znana Jackowi nazwa. Słyszał ją w rodzinnych rozmowach, widział w wojskowej teczce personalnej i różnych innych dokumentach. Laconia, to miejscowość, w której urodził się w ojciec Jacka i gdzie spędził pierwszych siedemnaście lat życia. Jack się skusił i odrobinę zboczył z drogi, aby poszukać śladów swoich przodków, a potem… było jak zawsze
Sam przeciw wszystkim, Z podniesionym czołem, Dawid i Goliat…no nie, to nie jest zbyt trafne porównanie biorąc pod uwagę mierzalne parametry Reachera. A właściwie żadne porównanie nie jest zasadne, bo Jack tworzy własną kategorię szlachetnych bohaterów. Jest klasą sam dla siebie.
I kiedy przychodzi ten moment, że dosyć mam targanych wątpliwościami i rozterkami moralnymi potomków młodego Wertera, dobrych „złych poruczników”, nawróconych mafiosów, albo politycznie poprawnych nudziarzy w rodzaju Supermana a potrzebuję prawdy, prostych zasad, sprawiedliwości i nierelatywizowanego dobra, wtedy „wzywam” Jacka Reachera. I wiem, że będzie dobrze.
A poza tym Jack jest republikaninem .
To chyba trochę niesprawiedliwe, ale nie mam pomysłu jak się z tym uporać. Chodzi o ocenę, którą wystawiam większości książek Lee Childa. Gdybym był jego nauczycielem, to pewnie chłop zżymałby się na mnie i skarżył się rodzicom, że się na niego uwziąłem, a jest wręcz przeciwnie.
Nie marudzę nad prostotą, nie narzekam na przewidywalność, nie nudzę się, pochłaniam opowieść w...
Każdy, kto choć raz szukał swojego dziecka, zna to uczucie bezradności, rozpaczy i znikającej wraz z każdym odwiedzonym miejscem nadziei. Nieważne czy dziecko zniknęło nam „z radaru” na pięć, dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści minut. Te minuty zostają w pamięci na całe życie, mimo że dziecko się znalazło. A co jeśli nie? Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić, nie chcę.
Wiele lat temu, kiedy urodził się nasz syn, a ja chodziłem dumny jak paw, starsza koleżanka z pracy powiedziała mi „teraz już całe życie będziesz się bał”. Miała rację.
Ta opowieść przywraca proporcje i pokazuje rzeczywisty rozmiar trosk, z jakimi przychodzi nam się mierzyć. Niestety często tak jest, że dopiero czyjaś tragedia uświadamia nam, jakie mamy szczęście, że te wszystkie kłopoty i problemy, z którymi zmagamy się każdego dnia, które często wydają się być ponad nasze siły, tracą na znaczeniu w obliczu nieszczęścia, jakim jest utrata dziecka. Jedynego dziecka. Nie jesteśmy Hiobami.
Jacek Franczak nie był Hiobem. Daleko mu było do jakiejkolwiek z biblijnych postaci. Ot, przeciętny mieszkaniec przyzakładowego bloku, na jednym z tysięcy osiedli, w jednym z setek polskich miast i miasteczek. Praca, dom, obiad, piwo, pilot do TV, drzemka, praca… Robotna i kochająca żona Ela, od czasu do czasu wizyta matki, trochę szarobure ale całkiem znośne życie, które rozświetlała Ola. Ukochana córeczka, była oczkiem w głowie całej rodziny, nagrodą, radością, nadzieją, dowodem na to, że życie ma sens. W dniu, w którym Ola nie wróciła ze szkoły skończył się świat Eli i Jacka Franczaków. To był jedyny świat jaki znali, a na ten nowy nie byli gotowi. Nikt nie jest gotów.
Całkiem przypadkowo zostali wciągnięci do obcej im rzeczywistości, z której być może zdawali sobie sprawę, że istnieje, ale która funkcjonowała gdzieś w świecie równoległym, podglądana czasem przez okienko w wiadomościach albo w jakimś kryminalnym serialu. I zderzyli się z tą rzeczywistością jak z betonową ścianą.
Tak mniej więcej rozpoczyna się opowieść Pawła Cwynara o „prawdziwej historii, która nigdy nie miała ujrzeć światła dziennego”, historii opowiedzianej w trakcie imprezy zorganizowanej przez „recedesa z okazji wyklepki z puchy po zajechaniu osiemnastaka” – ładnie napisane, prawda? Krótkie preludium utrzymane w tym stylu i rzut oka na biografię autora - to najlepsza weryfikacja wiarygodności tej opowieści.
Nie będę pisał o treści, bo sam nie znoszę czytać streszczeń, szczególnie w przypadku kryminałów, a biorąc się do lektury „Krzycz do woli” staniemy przed konkretną kryminalną zagadką. Jest tu wszystko co - wedle reguł gatunku – powinno być. Kilka równolegle rozwijających się wątków, ciekawe, wyraziste postaci, fałszywe tropy, tajemnica sprzed lat… w mojej opinii bardzo dobra literacka robota, której dodatkową zaletą jest świadomość, że autor wie o czym pisze, bo on był częścią tego świata, który my czytelnicy podglądamy na ogół przez literacką „dziurkę od klucza”. To sprawia, że ta nieprawdopodobna historia jest wiarygodna, a to z kolei powoduje, że staje się jeszcze bardziej przerażająca.
Czy można się do czegoś przyczepić? Można. W mojej opinii niektóre wątki pozostały niedomknięte, takie trochę porzucone. Znalazłem też jedną niekonsekwencję w fabule, ale to i tak świetny debiut w tej kategorii. Konsekwencje są takie, że moje oczekiwania wobec autora mocno wzrosły tym bardziej, że te „niedomknięcia” aż proszą się o kontynuację, a Marcin i Jola (Ada) mogą być swojską wersją Patrica Kenzie i Angeli Genaro z wczesnych powieści Denisa Lehane. Światopogląd autora wyzierający z kart tej powieści jest gwarancją, że nie zgłupieją jak tamci.
Podoba mi się jeszcze coś w powieści Cwynara. Coś, czego bardzo brakuje mi we współczesnej literaturze popularnej. Za pomocą jednej z kluczowych postaci w tej historii autor przybliża ważny dla katolików wątek Wiary, a w zasadzie „tajemnicy Wiary”. Jak zaufać, jak się ukorzyć, jak zrozumieć? Co zrobić, kiedy pozostała już tylko Wiara? Gdzie jesteśmy w nieustającym konflikcie Dobra ze Złem? Po której staniemy stronie? Dobitnie wyraził to stary generał Konfederacji z powieści „In the Electric Mist” amerykańskiego pisarza Jamesa Lee Burke’a: „walka nigdy nie jest skończona, a pole bitwy nigdy nie jest do końca nasze”.
Każdy, kto choć raz szukał swojego dziecka, zna to uczucie bezradności, rozpaczy i znikającej wraz z każdym odwiedzonym miejscem nadziei. Nieważne czy dziecko zniknęło nam „z radaru” na pięć, dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści minut. Te minuty zostają w pamięci na całe życie, mimo że dziecko się znalazło. A co jeśli nie? Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić, nie chcę....
więcej Pokaż mimo to