-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2023-03-25
2023-02-18
2023-02-10
2023-01-20
2023-01-11
Franciszku! Autorze! Zakładam, że nie należysz do żadnego Czarnego Słońca, ani jakiejkolwiek innej organizacji znaczącej się kielnią czy fartuszkiem, i wierzę, że tego nie chciałeś, ale dobrymi chęciami itd… Po raz kolejny OSKARŻAM! Stworzyłeś Pan właśnie czytelnicze zombie. Jeśli po zakończeniu lektury 280 stron pierwszego tomu poczułem pierwsze ryzyko przemiany, tym razem symptomy nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Ostatni raz czułem się tak lata temu, kiedy po skończeniu „Bożych Wojowników” Sapkowskiego dowiedziałem się, że na kontynuację będę musiał poczekać jakieś 18 miesięcy… no i teraz koszmar powrócił!
Drugi tom „Wszyscy zginiecie” zajął mi raptem kilka godzin, ale aby poczucie niedosytu i rozczarowania stanowczo zbyt krótką, jak na moje oczekiwania, opowieścią nie zdominowały mojej opinii, postanowiłem odłożyć jej pisanie na kilka dni i ochłonąć. I już.
Pan Moore znów mnie zaskoczył. Oczekiwałem oczywiście kontynuacji opowieści z pierwszego tomu, przy których poobgryzałem paznokcie do łokci. I owszem, dostałem zamówione danie, ale na stół wjechało całkiem nowe menu przyrządzone z wątków, których się nie spodziewałem. Do głównego – toczącego się w umownej teraźniejszości i do retrospekcyjnego z czasów, kiedy Dolny Śląsk należał do III Rzeszy, autor dołożył dwa kolejne.
Pierwszy z nich – całkiem nowy – rozwija się tuż po zakończeniu II WŚ, w 1946 r. kiedy na tzw. Ziemiach Odzyskanych panami życia i śmierci byli krasnoarmiejcy. Freiburg nie był jeszcze Świebodzicami ale Fryborkiem. Rodząca się w bólach polska administracja nie zdążyła tu jeszcze zapuścić korzeni, a dominującym uczuciem wśród starych (niemieckich) i nowych (polskich) mieszkańców Fryborka była tymczasowość i niepewność.
Dla tych nowych powojenna rzeczywistość była końcem koszmaru, dla tych starych – chwilami - wydawała się być tego koszmaru początkiem. Młode Niemki po zmroku nie wychodziły z domu, mężczyźni z niedawnej „rasy panów” zajmowali się głównie – często nie z własnej woli – najmniej wdzięcznymi pracami fizycznymi, ale życie powoli wracało do normalności. Praca, dom, zakupy, starzy chcieli świętego spokoju a młodzi zabawy. Mieszkańcy Fryborka zmagali się z codziennymi problemami, a nad ich głowami toczyła się nieustająca wielka gra, z której prawie nikt nie zdawał sobie sprawy.
Katalizatorem gwałtownych wydarzeń okazał się miłosny zawód Henryka Ciecierzycy, zdeklarowanego ateisty, aktywnego PPR-owca i funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej. Pewnym problemem w drodze do szczęścia był fakt, że konkurentem Henryka był funkcjonariusz miejscowego UB o swojsko brzmiącym nazwisku Chaim Lapid i nie można go było tak po prostu „zniknąć”. Jednak Ciecierzyca miał „plan doskonały” i gotów był go zrealizować za wszelką ceną, a przynajmniej tak mu się wydawało. Dopiero – w bardzo niekomfortowych okolicznościach - uświadomił sobie z kim, albo raczej z „czym” ma do czynienia. Bez wątpienia Henryk Ciecierzyca odegra jeszcze niepoślednią rolę w tej historii.
W tym wątku warto również zwrócić uwagę na innego milicjanta o jakże oryginalnym nazwisku. Chodzi o Jerzego Nowaka, działającego pod przykrywką, byłego egzekutora Polski Podziemnej i partyzanta oddziału Narodowych Sił Zbrojnych. Wiele wskazuje na to, że w kolejnych tomach może to być jedna z kluczowych postaci.
Drugi – nowy – wątek przenosi nas w czasy I wojny światowej. Hugo Neumanna, ambitnego, gorliwego funkcjonariusza Gestapo, poznaliśmy już w I tomie przy okazji pewnego incydentu na Wzgórzu Niedźwiadki w Waldenburgu. Teraz autor przybliżył nam przypadki nastoletniego Hugona, jego przedwojenne fascynacje starszymi siostrami i koszmar, który przeżył w kompanii karnej na froncie zachodnim. Rozrzucone elementy układanki zaczynają łączyć się w jedno. Już po pierwszym tomie przeczuwałem, że to będzie istotna postać w dalszej opowieści Pana Moorea. Pewnie będzie jeszcze niejedna okazja aby o nim napisać, przypomnę więc tylko, że rodzina Neumannów pochodziła z Dirschau, czyli z Tczewa – tu autor „puszcza wielkie oko” w stronę czytelników, a cechy charakteru Hugona i jego wcześniejsze doświadczenia sprawiły, że stał się wręcz modelowym gestapowcem.
Dosyć o treści. „Wszyscy zginiecie” jest świetnie napisana więc nie ma sensu czytać streszczeń i pozbawiać się przyjemności przyswajania tej historii w taki sposób, jak zamierzył to autor. Jeszcze tylko jedna refleksja dotycząca wątku Henryka Ciecierzycy – postaram się niczego nie zdradzić.
Zło jest ponadczasowe i działa jak pasożyt. Jeśli nosiciel wypełni już swoją rolę, pasożyt szuka sobie nowego. Podobnie w sytuacji, kiedy nosiciel „zawiedzie pokładane w nim nadzieje”.
Powszechnie przyjmuje się, że koniec II wojny światowej zburzył stary świat i zbudował podwaliny nowego. Pozornie wszystko się zmieniło, ale czy aby na pewno?
Książe Salina z powieści „Il leopardo” Giuseppe Tomasi di Lampedusy przeczuwając upadek Królestwa Obojga Sycylii i Państwa Kościelnego (Patrimonium Sancti Petri), a w konsekwencji zjednoczenie Włoch mawiał: „jeżeli wszystko ma pozostać tak jak jest, wszystko musi się zmienić”. Zło dobrze wie, jak zachować się w takiej sytuacji.
Franciszku! Autorze! Zakładam, że nie należysz do żadnego Czarnego Słońca, ani jakiejkolwiek innej organizacji znaczącej się kielnią czy fartuszkiem, i wierzę, że tego nie chciałeś, ale dobrymi chęciami itd… Po raz kolejny OSKARŻAM! Stworzyłeś Pan właśnie czytelnicze zombie. Jeśli po zakończeniu lektury 280 stron pierwszego tomu poczułem pierwsze ryzyko przemiany, tym razem...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-22
Alianckie bombardowania niemieckich miast budziły kontrowersje właściwie od momentu ich rozpoczęcia. Podawany przez dowództwo cel „zniszczenie morale niemieckiej ludności cywilnej”, które miało jakoby przyczynić się do osłabienia woli walki żołnierzy niemieckich, był od samego początku kwestionowany i poddawany w wątpliwość. Krytyka płynęła zarówno z pozycji bezcelowości (brak widocznych efektów zakładanego upadku morale ludności), jak i z pozycji moralnych.
Wojna i moralność to niełatwe zestawienie, a II wojna światowa i to co wyczyniali w jej trakcie rycerze z Wehrmachtu, Luftwaffe i Kriegsmarine, nie wspominając o mordercach z SS, przekreśliła wszelkie dotychczasowe zasady prowadzenia konfliktów zbrojnych. Dla Niemców wrogiem byli nie tylko żołnierze. Niemcy uznali za cel nie tylko armie przeciwników ale także ludność cywilną, kulturę, dzieła sztuki, infrastrukturę, dziedzictwo narodowe.
Naloty na bezbronne miasta, lotnicy ostrzeliwujący kolumny uciekinierów na zatłoczonych wrogach, morderstwa i gwałty na ludności cywilnej nie tylko w trakcie trwania walk, pacyfikacje całych miejscowości, torpedowanie cywilnych statków… Długo by wyliczać, choć coraz częściej trzeba. Jeszcze trzy, cztery dekady temu uznałbym to za bezcelowe, ale po latach polityki historycznej prowadzonej przez niemiecki rząd, przypominanie o tych faktach staje się konieczne.
Te wszystkie okropieństwa i barbarzyństwa, których dopuszczali się Niemcy, budziły słuszny gniew i aż prosiły się, by odpowiadać „pięknym za nadobne”, zgodnie z biblijnym wskazaniem „oko za oko”, ale od czasów Starego Testamentu jednak sporo się zmieniło. Czy zatem, odpowiadając tym samym, nie stajemy się tacy sami jak Ci, którzy dokonują zbrodni?
Jest coś na rzeczy w stwierdzeniu Churchilla, że - dla zachowania pokoju na świecie – „Niemcy należałoby profilaktycznie bombardować co 50 lat”. To Niemcy stali za wybuchem obu wojen światowych. To w niemieckich gabinetach wojskowych, politycznych i przemysłowych zrodził się precyzyjny plan „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Nikt bardziej niż oni nie zasłużył sobie na odwet, w tym na bombardowania lotnicze, ale czy dywanowe naloty na niemieckie miasta, gdzie często nie było obiektów o znaczeniu militarnym, były właściwą odpowiedzią?
Być może przydługawy ten wstęp, ale w odniesieniu do zawartości książki Leszka Adamczewskiego – w mojej opinii – istotny.
Napisano i wydano już dziesiątki tomów poruszających temat alianckich nalotów na niemieckie miasta. To czym wyróżnia się książka „Śmierć z nieba”, to jeden dodatkowy wyraz w podtytule: „Alianckie naloty na polskie i niemieckie miasta”. Z perspektywy polskiego czytelnika znaczną różnicę czynią nie opisy zniszczeń Hamburga, Kolonii czy Drezna, ale opisy bombardowań Poznania, Gdyni, Trzebini czy Czechowic-Dziedzic. W tym zakresie jest to pozycja wyjątkowa, a dla mnie pierwsza, z którą się zetknąłem, tak kompleksowo ujmująca temat nalotów na polskie miasta pod niemiecką okupacją.
Oczywiście inna była skala tych nalotów i inne cele. Miasta niemieckie były niszczone planowo i niejako „całościowo”. Naloty na miasta należące przed wybuchem wojny do Polski, koncentrować miały się na infrastrukturze wojskowej i przemysłowej, wspierającej wysiłek wojenny III Rzeszy. Wschodnie tereny Niemiec, dawne Prusy i graniczące z nimi ziemie polskie włączone do terytorium Rzeszy po 1939 roku, długo leżały poza zasięgiem alianckich samolotów bombowych. Niewiele zmieniło się po wybuchu wojny między wcześniejszymi sojusznikami i ataku III Rzeszy na Związek Sowiecki w czerwcu 1941 roku. Sowieci nie mieli bombowców dalekiego zasięgu, a front bardzo szybko przesunął się daleko na wschód. Istotna zmiana zaszła dopiero po alianckiej inwazji na kontynent, zajęciu części Italii oraz po klęskach „niezwyciężonego Wehrmachtu” na froncie wschodnim i wprowadzeniu do eskorty bombowców samolotów myśliwskich dalekiego zasięgu P-51 Mustang. W zasięgu alianckiego lotnictwa znalazło się całe terytorium Rzeszy i ziemie okupowane.
Wspominałem już o różnicy w podejściu do bombardowania miast niemieckich i tych tylko okupowanych przez Niemcy. Wyraźnie widoczne jest to w opisie bombardowań Gdańska i Gdyni. Gdańsk w nomenklaturze alianckich pilotów to był Danzig, ale Gdynia była Gdynią, nie była „Gotenhafen”, mimo że po wcieleniu jej do Rzeszy stała się ważną bazą niemieckiej Kriegsmarine. Podobnie było ze wspomnianymi już Poznaniem, Trzebinią i Czechowicami, ale nie dotyczyło to – już polskich dzisiaj – miast górnośląskich. Problem w tym, że zrzucanie bomb z pułapu kilku tysięcy metrów nie daje żadnej gwarancji, że bomby polecą tam, gdzie chce umieścić je celowniczy a w bombardowanych miastach wszyscy narażeni byli jednako. No może poza nomenklaturą hitlerowską, która na ogół dysponowała znakomicie przygotowanymi i zaopatrzonymi schronami.
Trzeba jednak przyznać, że w miastach, gdzie funkcjonowały zakłady przemysłowe i centra władzy, Niemcy byli przygotowani na naloty. W wolnych przestrzeniach miejskich kopano rowy przeciwlotnicze, projektowano i budowano wiele nowych schronów i masowo adaptowano już istniejące podziemne pomieszczenia. Relatywnie szybko i sprawnie radzono sobie również z usuwaniem bardzo nieraz dotkliwych zniszczeń i przywracaniem funkcjonowania infrastruktury.
Całościowe ujęcie tematu w książce Adamczewskiego polega nie tylko na przedstawieniu tych wszystkich uwarunkowań i okoliczności, ale także na solidnym udokumentowaniu opisywanych wydarzeń. Autor zebrał i przedstawił pokaźną liczbę relacji naocznych świadków – polskich i niemieckich – publikowanych wcześniej w różnego rodzaju periodykach o niewielkim zasięgu, w monografiach lub we wspomnieniach. Kolejne rozdziały są bogato ilustrowane nie tylko archiwalnymi dokumentami i zdjęciami, ale również fotografiami wykonanymi osobiście przez autora, który odwiedził większość miejsc, o których pisze.
W efekcie otrzymaliśmy bardzo interesującą, miejscami pasjonującą, opowieść o wielu mniej lub prawie wcale nie znanych epizodach II wojny światowej i stale aktualny przyczynek do zadawania kolejnych pytań.
Czy bez tzw. nalotów strategicznych alianci wygraliby wojnę? Czy bez atomowych grzybów nad Hiroszimą i Nagasaki wojna trwałaby dłużej? Czy mamy prawo odpowiadać wet za wet? Czy posiadając odpowiednie rezerwy i środki Niemcy użyliby bomby atomowej przeciw aliantom? Tylko na to ostatnie pytanie mógłbym odpowiedzieć twierdząco i z pełnym przekonaniem.
P.S.
We wstępie skupiłem się na działaniach i na wątpliwościach moralnych dotyczących działania aliantów, ale nie zapominajmy – autor nie zapomniał – że oprócz USA i Wielkiej Brytanii był jeszcze jeden „aliant”. Dla znacznej części Polaków kierujących się zasadą „dwóch wrogów”, był to po prostu kolejny najeźdźca, co zresztą było widać w sposobie, w jaki przebiegało „wyzwolenie”. Świetnie opisane jest to w rozdziale dotyczącym losów polskich i wkrótce polskich miast w 1945 r. Ofiarami sowieckich bombardowań stały się m.in. śródmieścia Poznania, Wrocławia, Grudziądza, Głogowa czy Nysy nie wspominając o Gdańsku, który w morze ruin zmieniła dopiero Armia Czerwona.
Rzecz w tym, że Sowieci a dziś ich spadkobiercy Rosjanie, nie zaprzątają sobie głowy takimi moralnymi głupotami. Od 24 lutego 2022 r. pokazują to bandyci Putina, ostrzeliwując ukraińskie miasta i terroryzując ludność cywilną Ukrainy.
Alianckie bombardowania niemieckich miast budziły kontrowersje właściwie od momentu ich rozpoczęcia. Podawany przez dowództwo cel „zniszczenie morale niemieckiej ludności cywilnej”, które miało jakoby przyczynić się do osłabienia woli walki żołnierzy niemieckich, był od samego początku kwestionowany i poddawany w wątpliwość. Krytyka płynęła zarówno z pozycji bezcelowości...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-11-19
Paweł Włodkowic. Jeśli ktoś nie drzemał na lekcjach historii, nazwisko to powinno poruszać jakieś – choćby i niejasne – wspomnienia. Stawiam jednak dolary przeciwko orzechom, że znajomość tej – ważnej dla polskiej historii – postaci oscyluje w granicach poziomu wiedzy jednego z posłów bodajże lewicy, który Powstanie Warszawskie datował na 1988 r. Znaczna część Polaków nie dysponuje szczątkową nawet wiedzą na temat ojców polskiej niepodległości sprzed wieku, a co dopiero na temat człowieka, który żył na przełomie XIV i XV wieku, a na dodatek nie walczył pod Grunwaldem. Tak, Włodkowic nie walczył z orężem w ręku, ale – w dużej mierze - to jego działaniom Polska zawdzięcza większość niemilitarnych korzyści grunwaldzkiej wiktorii. Niektórzy wręcz twierdzą, że gdyby nie Włodkowic, zwycięstwo pod Grunwaldem łatwo mogłoby zamienić się w klęskę wizerunkową i dyplomatyczną. Polska (i Litwa) wygrały tę wojnę zakończoną pokojem w Toruniu w 1411, jednak realne rozstrzygnięcie konfliktu z Krzyżakami miało miejsce cztery lata później, w trakcie procesu na soborze w Konstancji. Rolą polskich dyplomatów było udowodnienie, że Władysław Jagiełło (chrześcijański neofita) walcząc z zakonem krzyżackim postępował w zgodzie z prawem, mimo tego, że w walce z „obrońcami Jerozolimy” korzystał ze wsparcia pogańskich sojuszników.
Na potrzeby tego sporu z zakonem krzyżackim Włodkowic sięgnął po koncepcję wojny sprawiedliwej. To znane już od czasów starożytnych pojęcie (m.in. Arystoteles, Cyceron) zostało rozwinięte w duchu chrześcijańskim przez św. Augusta z Hippony, a potem przez św. Tomasza z Akwinu. W największym uproszczeniu: wojna mogła być uznana za sprawiedliwą bellum iustum jeśli decyzję o jej podjęciu podejmuje prawowita władza (legitima auctoritatis), mając sprawiedliwy powód (causa iusta) i poprawną intencję (intentio recta).
Włodkowic odwoływał się wprost do słów św. Augustyna, że jedynie wojna o przywrócenie pokoju może być uznana za wojnę sprawiedliwą. Wojna taka musi być prowadzona w celu obrony lub odzyskania ziem utraconych podczas wojny. Musi być prowadzona ze szlachetnych pobudek, niedozwolone są w jej trakcie wszelkie akty przemocy wobec ludności niebiorącej udziału w walkach, a szkody i krzywdy wyrządzone w jej trakcie mają być naprawione i wynagrodzone. Ponadto wojna sprawiedliwa może być wypowiedziana jedynie przeciw temu, kto narusza pokój, bez względu na to czy jest chrześcijaninem czy nie. Wspierając się prawem naturalnym Włodkowic argumentował, że każdy (bez względu na wyznanie) ma prawo do życia, do istnienia, bo owo istnienie „stanowi prawo właściwe każdemu stworzeniu”. A skoro ma prawo istnieć, ma prawo tego istnienia bronić i przeciwstawiać się przemocy.
Furda „awendżersi” wszelkiej maści! Na bok trolle, smoki i baboki! Ponad sześć wieków temu przedstawiciel polskiego króla stawający przed trybunałem, w którym pospołu zasiadali papież, cesarz i inne koronowane głowy Europy, postulował powołanie ponadnarodowego sądu dla rozstrzygania konfliktów pomiędzy narodami i państwami w oparciu o wynikające z prawa naturalnego przepisy prawa międzynarodowego.
Naprawdę nie trzeba było mi więcej zachęt, żeby sięgnąć po tę powieść, niźli tylko nazwisko w tytule książki. Oczekiwania miałem ogromne i… mam mieszane uczucia. Ciekawy, spiżowy niemal – a jednak mało znany - bohater, spotykający na swej drodze najważniejsze postaci epoki. Znane i znaczące wydarzenia historyczne, wokół których toczy się opowieść. To przecież elementy, niezbędne do „połknięcia powieści na jeden raz”. A jednak czegoś mi w niej brakło. Może mam zbyt wysokie wymagania po lekturze Gołubiewa, Kraszewskiego, Kossak-Szczuckiej czy Cherezińskiej? Może mam zbyt dużą wiedzę na temat wydarzeń, które stały się kanwą powieści? Może zbyt czepiam się szczegółów, takich jak „dorożki turkocące po krakowskim bruku” w początkach XV wieku, albo „diabeł Boruta latający po łęczyckim zamku w kontuszu”, który to przyodziewek pojawił się wśród polskiej szlachty jednak znacznie, znacznie później? Może niekonsekwentna i chyba niepotrzebna archaizacja? Momentami odnosiłem takie wrażenie, że gdybym czytał „Włodkowica” mając lat dwanaście byłbym pewnie zachwycony. Potem przychodziła refleksja, że może i byłbym zachwycony, ale miejscami pewnie niewiele bym rozumiał.
A może po prostu się czepiam, bo w sumie przeczytałem powieść Mariana Grotowskiego ze sporym zainteresowaniem i pewnie sięgnę po dwie pozostałe. I to nie tylko z szacunku dla autora, który musiał przebrnąć przez wiele materiałów źródłowych, żeby wiarygodnie odtworzyć na przykład przebieg wystąpień stron sporu na Soborze w Konstancji, rozmowy Pawła Włodkowica m.in. z Janem Husem, czy z Andrzejem Łaskarzem albo korespondencję ze Zbigniewem Oleśnickim. Podoba mi się bijący z kart tej powieści bardzo naturalny, żarliwy patriotyzm i wiara autora. Wykorzystując historyczny entourage Grotowski stawia stale ważne pytania: czym jest Ojczyzna? Jakie mamy względem niej obowiązki? Czym jest wiara? Gdzie szukać Boga? Ważne jest również to, że autor nie zostawia nas z tymi pytaniami, ale słowami bohaterów udziela jasnych, prostych odpowiedzi. „I stąd jest wyższość prawa naturalnego nad stanowionym, że prawo naturalne jest jak dwa dodać dwa jest cztery, a prawo stanowione każdy władca dopasowuje do swoich potrzeb”.
Prostota. To chyba jest klucz do tej powieści, która jednakowo trafić powinna i do dwunastolatków i dwudziestolatków i …. Latków. Równie prosto i przystępnie opisana jest konstrukcja mostu łyżwowego, dzięki któremu Jagiełło wywiódł w pole Wielkiego Mistrza Zakonu, obierając trasę prosto na Malbork, jak i – przywoływane już przeze mnie - tezy o wojnie sprawiedliwej, dzięki którym Sobór przyjął prezentowaną przez Włodkowica wizję rozszerzania wpływów chrześcijańskich przez sojusze, tolerancję i poszanowanie, a nie przez przemoc i pogardę, wcześniej stosowaną przez Krzyżaków. Być może Marian Grotowski znalazł właściwą drogę do popularyzowania naszych dziejów i ważnych, a nieznanych lub mało znanych postaci z historii Polski?
A wracając do postaci bohatera powieści Pawła Włodkowica. Warto poznać jego prace i koncepcje, które rozwijał, bo już tylko bardzo pobieżne przytoczenie ich pozwala zorientować się, że one funkcjonują do dziś w prawie międzynarodowym. I nie zaszkodziła im nawet ofensywa zwolenników pozytywizmu prawniczego, ponieważ te prawa i idee, na które powoływał się Włodkowic, mają bardzo uniwersalny, wynikający z samej natury charakter. Przełóżmy choćby jego uwagi o wojnie sprawiedliwej na to, co dzieje się dziś za naszą wschodnią granicą, na Ukrainie. Za „twórców” prawa międzynarodowego uznawani są członkowie tzw. Szkoły Prawa z Salamanki, tyle że oni swoje koncepcje formułowali ponad sto lat później, czerpiąc obficie z dorobku polskiej szkoły prawa międzynarodowego, której Paweł Włodkowic był czołowym reprezentantem. Naprawdę nie rozumiem ludzi, którzy „nie mówią po polsku za granicą”, bo mają jakieś kompleksy wynikające „Bóg wie z czego”.
Paweł Włodkowic. Jeśli ktoś nie drzemał na lekcjach historii, nazwisko to powinno poruszać jakieś – choćby i niejasne – wspomnienia. Stawiam jednak dolary przeciwko orzechom, że znajomość tej – ważnej dla polskiej historii – postaci oscyluje w granicach poziomu wiedzy jednego z posłów bodajże lewicy, który Powstanie Warszawskie datował na 1988 r. Znaczna część Polaków nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-10-23
2022-09-27
2022-09-17
2022-07-27
2022-07-07
2022-07-04
2022-06-28
2022-06-25
2022-06-23
2022-06-21
2022-06-18
Każdy, kto choć raz szukał swojego dziecka, zna to uczucie bezradności, rozpaczy i znikającej wraz z każdym odwiedzonym miejscem nadziei. Nieważne czy dziecko zniknęło nam „z radaru” na pięć, dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści minut. Te minuty zostają w pamięci na całe życie, mimo że dziecko się znalazło. A co jeśli nie? Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić, nie chcę.
Wiele lat temu, kiedy urodził się nasz syn, a ja chodziłem dumny jak paw, starsza koleżanka z pracy powiedziała mi „teraz już całe życie będziesz się bał”. Miała rację.
Ta opowieść przywraca proporcje i pokazuje rzeczywisty rozmiar trosk, z jakimi przychodzi nam się mierzyć. Niestety często tak jest, że dopiero czyjaś tragedia uświadamia nam, jakie mamy szczęście, że te wszystkie kłopoty i problemy, z którymi zmagamy się każdego dnia, które często wydają się być ponad nasze siły, tracą na znaczeniu w obliczu nieszczęścia, jakim jest utrata dziecka. Jedynego dziecka. Nie jesteśmy Hiobami.
Jacek Franczak nie był Hiobem. Daleko mu było do jakiejkolwiek z biblijnych postaci. Ot, przeciętny mieszkaniec przyzakładowego bloku, na jednym z tysięcy osiedli, w jednym z setek polskich miast i miasteczek. Praca, dom, obiad, piwo, pilot do TV, drzemka, praca… Robotna i kochająca żona Ela, od czasu do czasu wizyta matki, trochę szarobure ale całkiem znośne życie, które rozświetlała Ola. Ukochana córeczka, była oczkiem w głowie całej rodziny, nagrodą, radością, nadzieją, dowodem na to, że życie ma sens. W dniu, w którym Ola nie wróciła ze szkoły skończył się świat Eli i Jacka Franczaków. To był jedyny świat jaki znali, a na ten nowy nie byli gotowi. Nikt nie jest gotów.
Całkiem przypadkowo zostali wciągnięci do obcej im rzeczywistości, z której być może zdawali sobie sprawę, że istnieje, ale która funkcjonowała gdzieś w świecie równoległym, podglądana czasem przez okienko w wiadomościach albo w jakimś kryminalnym serialu. I zderzyli się z tą rzeczywistością jak z betonową ścianą.
Tak mniej więcej rozpoczyna się opowieść Pawła Cwynara o „prawdziwej historii, która nigdy nie miała ujrzeć światła dziennego”, historii opowiedzianej w trakcie imprezy zorganizowanej przez „recedesa z okazji wyklepki z puchy po zajechaniu osiemnastaka” – ładnie napisane, prawda? Krótkie preludium utrzymane w tym stylu i rzut oka na biografię autora - to najlepsza weryfikacja wiarygodności tej opowieści.
Nie będę pisał o treści, bo sam nie znoszę czytać streszczeń, szczególnie w przypadku kryminałów, a biorąc się do lektury „Krzycz do woli” staniemy przed konkretną kryminalną zagadką. Jest tu wszystko co - wedle reguł gatunku – powinno być. Kilka równolegle rozwijających się wątków, ciekawe, wyraziste postaci, fałszywe tropy, tajemnica sprzed lat… w mojej opinii bardzo dobra literacka robota, której dodatkową zaletą jest świadomość, że autor wie o czym pisze, bo on był częścią tego świata, który my czytelnicy podglądamy na ogół przez literacką „dziurkę od klucza”. To sprawia, że ta nieprawdopodobna historia jest wiarygodna, a to z kolei powoduje, że staje się jeszcze bardziej przerażająca.
Czy można się do czegoś przyczepić? Można. W mojej opinii niektóre wątki pozostały niedomknięte, takie trochę porzucone. Znalazłem też jedną niekonsekwencję w fabule, ale to i tak świetny debiut w tej kategorii. Konsekwencje są takie, że moje oczekiwania wobec autora mocno wzrosły tym bardziej, że te „niedomknięcia” aż proszą się o kontynuację, a Marcin i Jola (Ada) mogą być swojską wersją Patrica Kenzie i Angeli Genaro z wczesnych powieści Denisa Lehane. Światopogląd autora wyzierający z kart tej powieści jest gwarancją, że nie zgłupieją jak tamci.
Podoba mi się jeszcze coś w powieści Cwynara. Coś, czego bardzo brakuje mi we współczesnej literaturze popularnej. Za pomocą jednej z kluczowych postaci w tej historii autor przybliża ważny dla katolików wątek Wiary, a w zasadzie „tajemnicy Wiary”. Jak zaufać, jak się ukorzyć, jak zrozumieć? Co zrobić, kiedy pozostała już tylko Wiara? Gdzie jesteśmy w nieustającym konflikcie Dobra ze Złem? Po której staniemy stronie? Dobitnie wyraził to stary generał Konfederacji z powieści „In the Electric Mist” amerykańskiego pisarza Jamesa Lee Burke’a: „walka nigdy nie jest skończona, a pole bitwy nigdy nie jest do końca nasze”.
Każdy, kto choć raz szukał swojego dziecka, zna to uczucie bezradności, rozpaczy i znikającej wraz z każdym odwiedzonym miejscem nadziei. Nieważne czy dziecko zniknęło nam „z radaru” na pięć, dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści minut. Te minuty zostają w pamięci na całe życie, mimo że dziecko się znalazło. A co jeśli nie? Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić, nie chcę....
więcej Pokaż mimo to