-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2022-09-17
2013-11-28
2017-06-20
2016-04-10
Znakomita znakomitość! Piękne, zachwycające dzieło, oszałamiające, upajające! Nie wiem jakich jeszcze „ochów” i achów” mógłbym użyć komplementując zbiór opowiadań Schulza. To chyba jeden z tych przypadków, kiedy status „lektury szkolnej” jest dla dzieła jednocześnie wadą i zaletą. Jest wadą, bo etykietka lektury (i to z gwiazdką) powoduje natychmiastowy odruch obronny u młodych ludzi. Jest zaletą, bo ta gwiazdka i możliwość pojawienia się „Sklepów…” na egzaminie maturalnym „zmusza” do zapoznania się z ich treścią i zwiększa prawdopodobieństwo przeczytania tego zbioru.
A kiedy już zostajemy sam na sam z Schulzem i jego magiczną krainą, wszystko się może zdarzyć. Może zdarzyć się na przykład to, co stało się moim udziałem w chwili, gdy przeczytałem pierwsze słowa „Sierpnia” – opowiadania otwierającego cały cykl:
„Ogromny słonecznik, wydźwignięty na potężnej łodydze i chory na elaphantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginając się pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwoneczki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika”
„Zaczarowany koń, zaczarowana dorożka (…) K.I. Gałczyńskiego to przedszkole Hogwartu przy tym, jakiej magii używa Schulz do opisywania świata. Konstrukcja zdań, składnia, mnogość porównań i środków poetyckich, którymi posługuje się autor sprawiają, że proza przestaje być tylko prozą, staje się poezją, staje się obrazem, staje się rzeźbą, staje się wszystkim… . Świat, w który zagłębiamy się z Schulzem, dzięki Schulzowi jest tak intensywny i prawdziwy, że niemal namacalny. A przecież mamy świadomość tego, że autor wiedzie nas do krainy fantazji, do swojej Arkadii, do jego raju utraconego wraz z końcem dzieciństwa i symbolicznym wkroczeniem w dorosłość. Możemy z dużym prawdopodobieństwem założyć, że ten świat nie istniał, nigdy nie istniał w takiej formie, w jakiej opisał go Schulz. Możemy przyjąć, ze to czym się z nami dzieli, to jedynie projekcja jego wyobraźni, skażona wspomnieniami i marzeniami o szczęśliwych czasach. Nawet jeżeli zdecydujemy się przyjąć takie założenie, mocno chwytamy wyciągniętą rękę autora i dajemy się poprowadzić wprost do tego czarownego, wyjątkowego miejsca na ziemi, jakim stał się Drohobycz w opowiadaniach Schulza.
Wiele atramentu użyto pisząc o oniryzmie tej prozy, zmieszaniu fantazji z rzeczywistością, o kompleksach z dzieciństwa, ujawniających się w dojrzałych latach autora, o jego relacjach z Ojcem i o końcu męskiego świata dzieciństwa zderzonego, skażonego „kobiecością”, którą najpierw reprezentowała matka, ale którą rychło zastąpiły imiona i rysy całkiem innych kobiet… Wiele o tym pisano i być może sam też coś napiszę przy innej okazji i w obszerniejszym tekście. Tu natomiast chciałbym podzielić się jeszcze jedną refleksją. Uważam, że to bardzo dobrze, iż „Sklepy cynamonowe” są lekturą szkolną, bo młodzi ludzie mają szansę w ogóle usłyszeć o kimś takim, jak Bruno Schulz, posmakować jego twórczości, ale… tu pozwolę sobie na parafrazę z Miłoszewskiego: osobiście cieszę się, że nie przeczytałem tych opowiadań w szkole średniej i do wczoraj miałem to przeczytanie „przed sobą”. Cieszę się, że przeczytałem je właśnie teraz, gdy z perspektywy kilkudziesięciu przeżytych już lat, mogę w pełni docenić kunszt…, nie – geniusz Schulza. Podróż do krainy dzieciństwa, w którą udałem się dzięki Schulzowi i wiedziony przez niego, stała się dla mnie jedną z najpiękniejszych podróży, jakie odbyłem w swoim życiu.
Znakomita znakomitość! Piękne, zachwycające dzieło, oszałamiające, upajające! Nie wiem jakich jeszcze „ochów” i achów” mógłbym użyć komplementując zbiór opowiadań Schulza. To chyba jeden z tych przypadków, kiedy status „lektury szkolnej” jest dla dzieła jednocześnie wadą i zaletą. Jest wadą, bo etykietka lektury (i to z gwiazdką) powoduje natychmiastowy odruch obronny u...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-05
2011-05-14
2012-09-18
2012-01-02
„Erynie” były moim drugim w życiu spotkaniem z pisarstwem Marka Krajewskiego. Najpierw, już dobrych kilka lat temu, był „Koniec świata w Breslau”. Mroczny radca kryminalny Eberhard Mock zdążył się był nieco zatrzeć w mojej pamięci, więc „Kumisarz Pupielski” nie był obciążony jakimś szczególnym ciężarem z powodu nieuchronnych - w takich sytuacjach – porównań. Zdaje się zresztą, że w którejś z wcześniejszych chronologicznie powieści, autor pozwolił spotkać się obu Panom, ale efektów jeszcze nie poznałem, a w „Eryniach” był już tylko Popielski. Nie tylko był, przesłonił sobą, zdominował, wycisnął piętno na każdej z kart tej powieści. A właściwie prawie mu się to udało i wystarczyło do tego by wygrał w mojej głowie korespondencyjny pojedynek z Mockiem, ale zwalista postać komisarza Popielskiego nie zdołała przyćmić innego bohatera tej powieści – nie zdołała przyćmić Lwowa. W tej rozgrywce o palmę pierwszeństwa, o ważność, Edward Popielski przegrał. To dawne miasto królewskie, ta bezpowrotnie utracona część naszego dziedzictwa narodowego, mieni się wszystkimi kolorami, jaśnieje i świeci u Krajewskiego pełnym blaskiem.
Jest maj 1939 roku. Piękny maj. Rozbudzona na dobre, wszechobecna zieleń, staje w szranki z gorącymi tchnieniami zbliżającego się lata, które nadciągają gdzieś znad Kyzył-Kum ponad rozległymi stepami i czarnoziemami ukraińskimi. To ostatnia wiosna Lwowa i lwowiaków w granicach Rzeczpospolitej. Wkrótce nadejdzie to ostatnie lato a po nim ów pamiętny Wrzesień.
Tak, wiem, wszak „Erynie” to kryminał, zbrodnia, śledztwo, fałszywe tropy, podejrzane spelunki, nieokiełznane ludzkie emocje i namiętności. Główny bohater odwala kawał solidnej roboty prowadząc niełatwą przecież i bulwersującą opinię publiczną sprawę bestialskiego zabójstwa kilkuletniego dziecka. Ale cała rzecz dzieje się przecież „we Lwowi” i w miarę zbliżania się do prawdopodobnego rozwiązania zagadki narastał we mnie niepohamowany żal i tęsknota za tym miastem. Żal, że tamtego Lwowa, tamtych ludzi, tamtego klimatu już nie ma. Tęsknota za miastem, w którym nigdy nie byłem.
Zdaję sobie sprawę z więzów łączących Lwów z Wrocławiem – rodzinnym miastem Krajewskiego, ze swoistej wspólnoty losów mieszkańców obu tych miast, ale i tak jestem pełen podziwu dla autora, który przecież też tego miasta nie znał i nie miał prawa znać go takim, jakim je opisał. Ja odnalazłem w „Eryniach” naszą kresową Atlantydę w przeddzień jej zagłady. Zagłady pewnej i nieuchronnej z naszego teraźniejszego punktu widzenia i zagłady nieuświadomionej z ówczesnego punktu widzenia tamtego miasta i jego mieszkańców – bohaterów tej powieści. Nawet sama opisywana zbrodnia nie była dla mnie tak przejmująca, jak świadomość tego, że nawet jej rozwiązanie, że rozwiązanie wszystkich kryminalnych zagadek Lwowa nic nie da jego mieszkańcom, bo ich los jest już przesądzony.
Czy w zamyśle autora Lwów miał być jedynie tłem dla perypetii Popielskiego? Być może. Ale wolę wierzyć, że nie, że autor świadomie sportretował Lwów w ten właśnie bardzo wyrazisty i emocjonalny sposób. Głównym bohaterem powieści jest miasto a tytułowe Erynie i związane z nimi przesłanie to groźne dla tego miasta memento.
W kontekście tego co stało się „potem”, myśląc o losach bohaterów tej powieści, powinniśmy postawić sobie pytanie o sens tej zbrodni, a nawet nie o sens zbrodni – bo ta z perspektywy zdrowego, racjonalnego umysłu nigdy nie ma sensu – ile o sens planów i zamierzeń snutych wokół niej przez pomysłodawców całej intrygi. Cóż osiągnęli? Po co to wszystko? Jakże miałkie i kruche okazały się być te plany wobec okrutnego losu. A może właśnie takim postępowaniem ściągnęli na siebie uwagę Erynii – bezlitośnie skutecznego potomstwa Nieba i Ziemi - które nie ustają w swej pogoni za winnymi wszelkich nieprawości? Nadciągające wydarzenia wydały na ich pastwę całe miasto, niby w akcie jakiejś odpowiedzialności zbiorowej. Zbrodnia została ukarana ale czy sprawiedliwości stało się zadość?
„Erynie” były moim drugim w życiu spotkaniem z pisarstwem Marka Krajewskiego. Najpierw, już dobrych kilka lat temu, był „Koniec świata w Breslau”. Mroczny radca kryminalny Eberhard Mock zdążył się był nieco zatrzeć w mojej pamięci, więc „Kumisarz Pupielski” nie był obciążony jakimś szczególnym ciężarem z powodu nieuchronnych - w takich sytuacjach – porównań. Zdaje się...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-01-12
To moja trzecia z kolei książka Krajewskiego. Podobała mi się – tak jak obie poprzednie - więc poczułem się w obowiązku napisać coś i jestem trochę w kropce, bo w opiniach o tej książce, które miałem okazję przeczytać, wszystko już było. Od czego tu zacząć? Kryminał retro? – Mało odkrywcze. Awansować Krajewskiego do grona ulubionych? Też mi zachęcający początek. To może, tak: „ja też skończyłem studia humanistyczne – tak jak autor – więc pasjonuję się starożytnością i matematyką, a Platona czytam w oryginale”? Może byłby to i dobry początek, gdyby to zdanie było prawdziwe, a że wartość logiczna tego zdania równa się „zero”, spróbować muszę czegoś innego.
Dwa zdania wprowadzenia dla tych, dla których ma to być pierwsze spotkanie z książkami Marka Krajewskiego. Tłem tej kolejnej już – dziejącej się na wschodnich kresach przedwojennej Polski - opowieści jest ponownie Lwów a główną postacią tego lwowskiego cyklu jest Edward Popielski, komisarz policji kryminalnej Drugiej Rzeczypospolitej. Historia opisana w „Liczbach Charona” cofa nas jednak o dziesięć lat w stosunku do czasu akcji „Erynii”, które wydane zostały jako pierwsza część cyklu. Żeby jednak chronologii absolutnie nie stało się zadość, pierwej jeszcze udamy się do Oslo końca lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku.
Sześćdziesiąt lat po opisywanych w książce wydarzeniach, do studia norweskiej telewizji trafia pochodzący z Polski matematyk, laureat nagrody Norweskiego Towarzystwa Matematycznego i królewskiej nagrody Abla. Wywiad ma być wprowadzeniem do emisji filmu o teorii liczb Charona, której zręby opracował zaproszony do programu gość. Na ile pomogło mu w tym lwowskie pochodzenie, swego rodzaju matematyczny genius loci miasta, które pretendowało kiedyś do godności stolicy europejskiej matematyki? Tego będzie można dowiedzieć się z kart powieści. Mnie jednak ten „norweski” trop pozwolił dostrzec coś co początkowo umknęło mej uwadze.
Norweski wątek pozwolił mi połączyć Edwarda Popielskiego z „żyjącym” kilkadziesiąt lat później Harrym Hole – zapijaczonym detektywem z policji w Oslo z powieści Jo Nesbo. Lubię ten typ postaci – „ze skazą”. Tych dwóch różni niemal wszystko oprócz słabości do wódy i świadomości tego, że „najlepsze kłamstwa są w dziewięćdziesięciu procentach prawdziwe”. Z tym, że Hole kieruje się tą dewizą rozwiązując kryminalne zagadki, Popielski zaś cynicznie, z wyrachowaniem korzysta z niej aby wyprowadzić wszystkich w pole i osiągnąć własne cele.
Popielski traktuje zbrodnię przedmiotowo. Rozwiązanie zagadki jest – owszem – ważne, ale tylko takie rozwiązanie, które przyniesie byłemu komisarzowi jak najwięcej korzyści a tych dzielny detektyw zaplanował sobie niemało. Odzyskanie posady w policji, poprawa budżetu i statusu majątkowego,zdobycie upragnionej kobiety i równie ważne - zemsta na innym mężczyźnie, który w swoim czasie był sprawcą dotkliwego upokorzenia Edwarda Popielskiego.
Jak rasowy gończy pies, Popielski szybko wpada na trop. Świat cyfr, kwadratów logicznych, równań i zagadek matematycznych to jego matecznik. Porusza się po nim szybko i pewnie, jak w świecie zbrodni i występku a jeśli nie odnajduje ofiary od razu to tylko dlatego, że ta też nie czeka biernie na nadejście nieuniknionego. To tylko wydłuża rozgrywkę ale nie odwraca praw natury i kolejności w łańcuchu pokarmowym. To Popielski jest głównym drapieżnikiem, królem zwierząt w dżungli lwowskich zakamarków. Jak każdy duży drapieżnik nie gardzi padliną i potrafi nasycić się również tym co na jego terenie upolowali pomniejsi drapieżcy.
Zbyt długo już odczuwał głód i łaknienie. Wściekle pożądał… Pożądał kobiety, posady, pieniędzy, sławy i uznania a tu, w okolicy ktoś właśnie rozpoczął polowanie. Łupy były na tyle obfite, że komisarz zwietrzył szansę zaspokojenia swoich pragnień.
Non sordidi lucri causa, sed ut veritas magis propagetur – nie dla brudnego zysku, lecz po to by krzewić prawdę? Nie tym razem drodzy Państwo, nie tym razem.
To moja trzecia z kolei książka Krajewskiego. Podobała mi się – tak jak obie poprzednie - więc poczułem się w obowiązku napisać coś i jestem trochę w kropce, bo w opiniach o tej książce, które miałem okazję przeczytać, wszystko już było. Od czego tu zacząć? Kryminał retro? – Mało odkrywcze. Awansować Krajewskiego do grona ulubionych? Też mi zachęcający początek. To może,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kochajcie Cherezińską do jasnej cholery! Tak parafrazując Gałczyńskiego woła Ferula recenzując na stronach LC znakomity „Legion”. A ja parafrazując parafrazę zawołam: „Czytajcie Makuszyńskiego do kroćset!” Albo: „…do diaska!” Albo też „… do pioruna!” Bez względu na to do czego bym się odwoływał, czytajcie Makuszyńskiego, bo niezmiernie rzadko natknąć się teraz można na tego typu mądrą literaturę napisaną piękną polszczyzną. Czytajcie – przede wszystkim – młodzi, czytajcie, mimo że czasem to lektura szkolna, albo wręcz korzystajcie z okazji, bo macie szansę przeczytać coś wyjątkowego.
Ktoś mógłby powiedzieć, że nadużywam dużych słów w odniesieniu do autora tworzącego bajki i błahe historyjki dla dzieci i młodzieży. Ale zanim ktoś tak powie, nich spróbuje przykuć uwagę młodego człowieka jakąkolwiek opowieścią. Niech spróbuje sprawić, aby w dobie filmów 3D, szerokopasmowego internetu i wszechobecnych smartfonów, przykuć uwagę małolata na tyle aby słuchał z rozdziawionym dziobem albo (jeśli starszy nieco) czytał z wypiekami na twarzy i zabierał książkę ze sobą do… (nooo, tam gdzie Król piechotą chodzi).
Makuszyński jest mistrzem świata w takim przykuwaniu uwagi, tylko trzeba dać mu szansę. Może siłą, może podstępem, może perswazją a może przykładem? Minęło … dużo, naprawdę dużo lat od czasów kiedy pochłaniałem pasjami przygody Małpki Fiki Miki, czy Koziołka Matołka i niewiele mniej od czasów mojej przygody z bohaterami „Szatana z 7 klasy”, „Panny z mokrą głową” czy „Awantury o Basię”, „ O dwóch takich…” nie wspominając. I właśnie teraz, po wielu latach, mocno wyrośnięty ale wciąż jeszcze dzieciak, korzystając z niezbywalnych praw przysługujących mu jako mojej latorośli, namówił mnie abym przeczytał mu jeden rozdział lektury szkolnej. Ot tak, dla odmiany, bo „oczy go rozbolały (biedactwo) a tak się wciągnął, że chciałby przed snem jeszcze trochę o przygodach Adasia Cisowskiego usłyszeć”. Mniejsza już o grubość nici, którymi owo bezczelne kłamstwo zostało uszyte. Zwabić się dałem, wziąłem „Szatana…” w ręce, zacząłem czytać i wsiąkłem…
Chyba jest coś na rzeczy w twierdzeniu, że nawet jeśli kolejny raz czytamy po latach tę samą książkę, to nie jest to już taka sama książka, bo my jesteśmy już inni. Niektóre książki trzeba by wręcz przeczytać co najmniej dwa razy w życiu aby w pełni uchwycić wszystkie niuanse opowieści, którą dzieli się z nami autor. Jeden z moich ulubionych cytatów z „Uwikłania” Miłoszewskiego brzmi następująco: „Fajnie było przeczytać <<Mistrza i Małgorzatę>> w ogólniaku, ale skręca mnie z zawiści na myśl, że są dorośli, którzy mają to dopiero przed sobą”.
Tylko, że teraz to ja jestem w tej wygranej sytuacji i myślę sobie: a skręcajcie się z zazdrości dorośli, którzy nie przeczytaliście „Szatana…” ponownie już po wejściu dorosłe życie. Albo ujmę to inaczej. Nie skręcajcie się z zazdrości, tylko czytajcie ponownie. Czytajcie i odkrywajcie przepiękny, bogaty i urozmaicony język powieści. Czytajcie i śmiejcie się, natykając się co i rusz na skrzące humorem błyskotliwe dialogi i przemyślenia bohaterów. Czytajcie i dajcie się ogarnąć melancholii i smuteczkom pojawiającym się w miarę czytania i w miarę tego jak zaczynacie sobie zdawać sprawę, że tamten przepięknie odmalowany przez Makuszyńskiego świat Wileńszczyzny odszedł bezpowrotnie. Dzieciaki czytające „Szatana…” w podstawówce, jako lekturę, nie są jeszcze świadome w takim stopniu jak my dorośli jesteśmy świadomi - albo przynajmniej powinniśmy być – hekatomby II wojny światowej. Tragedii jaka stała się udziałem tych wspaniałych pokoleń, które odzyskały dla Polski niepodległość po latach rozbiorów i tego pokolenia, które już urodzone w wolnej Polsce, już wkrótce w jej obronie miało ponieść ofiarę najwyższą, „jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec”.
A już z odniesień do Słowackiego, Mickiewicza, historii naszej polskiej i europejskiego dziedzictwa kulturalnego można by skomponować całkiem bogate przypisy. Jest ich w tej opowieści mnóstwo. Czytajcie aby je odnaleźć, zidentyfikować, poznać lub ucieszyć się z prawidłowego samodzielnego rozpoznania tych motywów i odniesień. Czytajcież - do kroćset – Makuszyńskiego!!!
I nie potrzeba narażać się na konfrontację z twórczością Dana Browna, żeby młody człowiek zaczął pytać kto to był Dante Alighieri. Wystarczy Makuszyński.
Kochajcie Cherezińską do jasnej cholery! Tak parafrazując Gałczyńskiego woła Ferula recenzując na stronach LC znakomity „Legion”. A ja parafrazując parafrazę zawołam: „Czytajcie Makuszyńskiego do kroćset!” Albo: „…do diaska!” Albo też „… do pioruna!” Bez względu na to do czego bym się odwoływał, czytajcie Makuszyńskiego, bo niezmiernie rzadko natknąć się teraz można na tego...
więcej Pokaż mimo to