-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel9
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2017-04-05
2017-01-29
2013-05-28
Wydawać by się mogło – nie ma nic prostszego, jak napisać coś o wojnie w Wietnamie. Tam i w tamtym właśnie czasie toczy się akcja powieści „Na krawędzi honoru”, napisana przez byłego komandora US Navy, który przez dwie tury służył na okręcie dozoru powietrznego podczas tego konfliktu. W trakcie czytania przez głowę przemknęło mi jakieś sto czterdzieści wątków i możliwości ciekawego ujęcia tematu. Skończyłem czytać i utknąłem wśród tej mnogości alternatyw. Powinno być łatwo, bo właściwie mamy dwa główne wątki i narzucający się motyw. Doskonale znany i ograny ze szczętem motyw amerykańskiej interwencji w Wietnamie.
Ta powieść jest jednak o tyle nietypowa, że Wietnam i wojna wietnamska, przywołuje na ogół skojarzenia ukształtowane przez amerykańskie filmy wojenne w rodzaju „Czasu Apokalipsy”, „Łowcy jeleni”, „Plutonu” czy „Ofiar wojny”. Pomijam tu całą wątpliwą, albo co najmniej niejednoznaczną ideologiczną warstwę tych wymienionych filmów. Chodzi głównie o to, że wojna wietnamska to dla większości z nas melanż tropikalnej dżungli, żołnierzy marines z paczkami Marlboro za paskiem hełmu, partyzantów Vietcongu w charakterystycznych spiczastych kapeluszach i czarnych piżamach oraz permanentnego warkotu helikopterów Bell UH-1, przerywanego łoskotem kałasznikowów i zwanych „świniami” karabinów maszynowych M60. Tymczasem, „Na krawędzi honoru” przynosi nam obraz innej wojny.
Ta inność wynika przede wszystkim z tego, że głównym bohaterem powieści jest oficer Marynarki Stanów Zjednoczonych – porucznik Brian Holcomb. Okręt na który został przeniesiony z floty atlantyckiej, skierowany został na Morze Południowochińskie w rejon kotwicowiska Yankee Station. To wątek numer jeden.
W domu, zostawił pan porucznik bardzo atrakcyjną małżonkę, realizującą się zawodowo w Bank of America i nie przystającą mentalnie do klubu niepracujących na ogół „żon marynarki”. Otaczały one ciasnym wianuszkiem małżonkę głównodowodzącego okrętem komandora Huntingtona i zajęte były głównie sobą, wychowywaniem dziećmi i prowadzeniem domu. To wątek numer dwa.
Rozwijam wątek pierwszy. Porucznik marynarki Brian Holcombe zostaje przydzielony na okręt skierowany na WESTPAC czyli Zachodni Pacyfik. Mamy koniec lat sześćdziesiątych, szczytowy okres zaangażowania amerykańskiego w powstrzymywanie komunistów w Indochinach. W rejonie operują aż trzy lotniskowce wchodzące w skład 77 Task Force, a fregata rakietowa „John Bell Hood”, na którą trafił nasz bohater ma za zadanie rozpościerać radarowy parasol nad całym obszarem działań VII Floty, obejmującym północnozachodnią część Morza Południowochińskiego i wschodnie wybrzeże komunistycznej Demokratycznej Republiki Wietnamu. Biorąc pod uwagę, że tylko w 1967 roku lotnictwo pokładowe US Navy wykonało 77 tys. lotów bojowych nad Wietnam Północny, oraz fakt, że ten rejs miał zdecydować o przydatności porucznika dla marynarki i potwierdzić jego potencjał pod kątem awansu, nie było to zadanie, które można by potraktować jako okazję do opalania się na pokładzie.
Wątek numer dwa. Dosyć nieoczekiwanie Maddy Holcomb ma do rozegrania swoją własną wojnę. Amunicji do jej bitew dostarczać miały niespełnione marzenia, zawiedzione oczekiwania, tęsknota, żal, poczucie obowiązku wojskowej żony, całkiem przyziemne oczekiwania, pokusy i pragnienia od których nie była wolna atrakcyjna, samotna mieszkanka Kalifornii, w czasach kiedy część młodych ludzi walczyła w Wietnamie a inna część zmierzała do San Francisco wabiona piosenką Scotta MacKenzie. Przeciwnikiem w tej wojnie była sama Maddy wspierana przez wyzwoloną (nazywając rzeczy po imieniu - puszczalską) koleżankę, tajemniczego pół Indianina i atawistyczne wręcz namiętności rozbudzone przez dosyć przypadkowe spotkanie.
Tymczasem na WESTPAC… Dla Briana Holcombea służba na fregacie USS „John Bell Hood” oznaczała bezustanne balansowanie pomiędzy wymogami regulaminu, oczekiwaniami dowództwa, marzeniami o karierze i zwykłą chęcią przetrwania. Okazało się, że nie dramatycznie kryzysowa sytuacja bojowa stanie się cezurą wedle której oceniane będzie zachowanie porucznika Holcombea, w każdym razie nie tylko ona. Dla dalszych losów młodego oficera w strukturach marynarki, ogromne znaczenie będzie miało jak zareaguje na przypadki narkotyzowania się członków załogi. Czy poprze - dotychczas obowiązujące na okręcie i prawdopodobnie aprobowane przez wyższych oficerów - nieformalne metody „radzenia sobie” z takimi przypadkami (bliskie dobrze nam znanej dulszczyźnie pranie brudów we własnym domu) czy konsekwentnie stosował będzie się do zaleceń wynikających z regulaminu marynarki, ze wszystkimi tego konsekwencjami dla okrętu, jego dowódcy i dla samego siebie i swojej kariery.
Dla Maddy Holcomb wybór również był zero - jedynkowy. Już wcześniej zdawała sobie sprawę, czego się od niej oczekuje. Używając słów Wojciecha Młynarskiego „męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać” a w tym czekaniu żona marynarza pozostaje w wiecznym cieniu jego służby i jej potrzeby schodzą często na dalszy plan. Kwestią kluczową pozostaje jak bardzo świadome jest to wejście w rolę Penelopy czekającej na swego Odyseusza. Im bardziej świadome – tym większa szansa na przetrwanie związku.
Tu - „na krawędzi honoru” – zbiegają się oba wątki mimo wielu tysięcy mil dzielących amerykański okręt od San Diego w Kalifornii.
Obydwoje będą musieli odpowiedzieć sobie czy w takich sytuacjach należy godzić się na to, że istnieją szarości? Czy rzeczywiście jest tylko czerń i biel, tylko dobro i zło, bez żadnego pola do kompromisu gdzieś pomiędzy? Każde z Państwa Holcombe w pojedynkę będzie musiało wyznaczyć sobie granicę, której już nie sposób przekroczyć, bez nieodwracalnych zmian w ich wspólnym życiu.
A miało być o wojnie w Wietnamie.
Wydawać by się mogło – nie ma nic prostszego, jak napisać coś o wojnie w Wietnamie. Tam i w tamtym właśnie czasie toczy się akcja powieści „Na krawędzi honoru”, napisana przez byłego komandora US Navy, który przez dwie tury służył na okręcie dozoru powietrznego podczas tego konfliktu. W trakcie czytania przez głowę przemknęło mi jakieś sto czterdzieści wątków i możliwości...
więcej mniej Pokaż mimo to1987
2009-04
To była już kolejna lektura. Pierwszy raz miał miejsce dawno temu w odległej galaktyce ;), kiedy byłem małym chłopcem. Przeczytałem dwa z czterech tomów w całości i dwa w kawałkach bo tylko tyle znalazłem na strychu w moim rodzinnym domu. Po latach skompletowałem całość i... pochłonąłem błyskawicznie. Doskonała, obowiązkowa pozycja dla chłopców w każdym wieku. Wojna, przygoda, przyjaźń, ciężka praca na morzu i mnóstwo ciekawych smaczków historycznych. Starożytny Egipt, Troja, Kreta, Ludy Morza, Fenicjanie, Scytowie, przodkowie Wikingów, bagna Prypeci i Hel (sic!)a na okrasę Stonehenge... Fantastyczna podróż Białowłosego Trojańczyka dookoła Europy sprzed tysięcy lat. A to wszystko dzięki Maciejowi Słomczyńskiemu, gdyż to on ukrywał się pod pseudonimem Joe Alex. Spróbujcie umieścić tę opowieść w konkretnych realiach historycznych... to naprawdę fajna zabawa i pasjonująca lektura :)
To była już kolejna lektura. Pierwszy raz miał miejsce dawno temu w odległej galaktyce ;), kiedy byłem małym chłopcem. Przeczytałem dwa z czterech tomów w całości i dwa w kawałkach bo tylko tyle znalazłem na strychu w moim rodzinnym domu. Po latach skompletowałem całość i... pochłonąłem błyskawicznie. Doskonała, obowiązkowa pozycja dla chłopców w każdym wieku. Wojna,...
więcej mniej Pokaż mimo to1982
2013-05-05
Uff… co za ulga! Rozkosz prawie. Odkładam „Morskie Diabły” Charlesa Lockwooda i sięgam po prawdziwe morskie opowieści. Niby tamta historia opisana przez admirała…., oparta na faktach. Na dodatek to wspomnienia i to m.in. o operacji o NIEBAGATELNYM, żeby nie powiedzieć KLUCZOWYM wręcz [przynajmniej według Ch. Lockwooda] znaczeniu dla losów wojny na Pacyfiku. Co z tego, skoro czytać się nie da? A Fiedlera da się czytać, pożerać, pochłaniać, połykać…
„Dziękuję Ci Kapitanie” to skromna książeczka, zbiór kilku opowiadań marynistycznych autorstwa Arkadego Fiedlera. Opowiadania te nie łączą się ze sobą, a jednak zbiór ów stanowi zwartą dosyć całość, której spoiwem są losy niektórych polskich statków handlowych i ich załóg w okresie II Wojny Światowej. Losy bardzo różne a jednak bardzo podobne, pełne heroizmu, zaangażowania i przysłowiowej już „polskiej fantazji”, które to sprawiały, że nasza „druga mała flota” (określenie zaczerpnięte z tytułu znakomitej książki Jerzego Pertka) była bardzo zauważalna, szczególnie w pierwszym okresie wojny. Wszak zdecydowana większość statków i okrętów pod biało-czerwoną banderą zdołała schronić się po wybuchu wojny w sojuszniczych portach i brała potem udział we wszystkich chyba operacjach koalicji antyhitlerowskiej.
Rzecz w tym jednak, że - moim zdaniem - nasza literatura marynistyczna zawsze była „większa” niż nasza flota. Może dlatego, że ta druga zawsze była mniejsza od naszych oczekiwań, a literatura była tych ogromnych, niespełnionych marzeń i oczekiwań wyrazem, by nie powiedzieć spełnieniem. Piszący o morzu (Conrad, Fiedler, Borchardt, Pertek, Flisowski, Kon, Romanowski i inni) rozbudzali naszą tęsknotę za bezkresem oceanu i morskimi przygodami, w niezrównany sposób opisując dosyć prozaiczne przecież, ciężkie, niewdzięczne i mozolne życie na morzu. Całe pokolenia zaczytywały się pasjami w opowieściach o powstałej z niczego flocie II Rzeczypospolitej, o wspomnianej już wcześniej „Wielkiej małej flocie”, czy o „Krążowniku spod Somosierry”. Przez całe lata PRL-u jednym z najbardziej poczytnych periodyków był miesięcznik „Morze”, wydawany zresztą już od 1924 roku, a książki marynistyczne znikały ze sklepów szybciej niż banany i pomarańcze przed świętami Bożego Narodzenia.
Tak też było ze zbiorem „Dziękuję Ci kapitanie”, który miał bodajże szesnaście wydań, poczynając od 1945 roku, co w ogóle mnie nie dziwi, bo te opowiadania wciąż fascynują i poruszają wyobraźnię i upływ czasu nie szkodzi im w żaden sposób.
Ja mam wydanie drugie, z 1956 roku, które obciążone było obowiązkową daniną dla cenzury w postaci m.in. wtrętów o „okropieństwach” sanacyjnej Polski i kawalerzystach uderzających z lancami na niemieckie czołgi w kampanii wrześniowej. Swoją drogą fenomenem dla mnie jest trwałość, z jaką to kłamstwo niemieckiej propagandy utrwalone – niestety - m.in. w „Lotnej” Andrzeja Wajdy, rozpanoszyło się w powszechnej świadomości. Nie o tym jednak miałem pisać, nie o tym.
Rozpoczynając rozdział „S/S Bielsk – statek z charakterem” przywołał Fiedler cytat z książki „Ships and Seamen” Geoffreya Rawsona, którym składał hołd Conradowi – Korzeniowskiemu, który „oddał [przywrócił] morzu duszę”: „Tkwi ironia w tym wyobrażeniu, że to Polakowi było zarezerwowane, by Anglikom wytłumaczył morze”.
Nikt bardziej niż Fiedler - tymi opowiadaniami - nie zasłużył sobie na miano dziedzica tej conradowskiej wizji statków, morza i ludzi morza. Dziękuję Ci Autorze.
Uff… co za ulga! Rozkosz prawie. Odkładam „Morskie Diabły” Charlesa Lockwooda i sięgam po prawdziwe morskie opowieści. Niby tamta historia opisana przez admirała…., oparta na faktach. Na dodatek to wspomnienia i to m.in. o operacji o NIEBAGATELNYM, żeby nie powiedzieć KLUCZOWYM wręcz [przynajmniej według Ch. Lockwooda] znaczeniu dla losów wojny na Pacyfiku. Co z tego, skoro...
więcej Pokaż mimo to