-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel9
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant8
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2023-03-25
2022-12-22
2022-07-07
2022-06-25
2021-06-15
Ta opinia powinna być znacznie bardziej rozbudowana, przygotowana i opatrzona cytatami i pewnie - za czas jakiś - popełnię taką. Tymczasem jednak, żeby tak całkiem bez komentarza nie pozostawić świetnej książki Piotra Głuchowskiego, wrzucę kilka zdań "na gorąco".
Zaliczam się do pokolenia, które może podśpiewywać piosenkę Róż Europy i nucić "urodzeni w latach 60.". Taki PESEL plus niepohamowana żądza pożerania tekstów pisanych skazała mnie na "tfurczość" peerelowskich pisarzy i przekaziorów. Ożywcze wstawki, wrzucane przez śp. dziadka Mieczysława, weterana BCH i WiN, podejrzanego o współudział w zamachu na Chruszczowa, budziły niepokój, dyskomfort i prowokowały do pytań, na które - przez długi - czas sam indagowany odpowiadał wstrzemięźliwie dosyć, żeby nie rzec niechętnie. Siłą rzeczy skazany byłem na legendę Rudego, dzielnego Janka (ps. J23) tudzież innych tuzów opisywanych piórem Żukrowskiego, Przymanowskiego, albo Jerzego Korczaka. Konkluzja tego przydługiego wstępu jest taka, że byłem wówczas przekonany, iż dzielni sołdaci z LWP, następcy bohaterów spod Lenino, Studzianek i z Wału Pomorskiego, tworzyli najlepszą, najbardziej zaangażowaną patriotycznie armię świata. No i duma rozpierała moje nastoletnie serce, gdy czytałem w Żołnierzu Polskim o misjach polskich kontyngentów przybranych w Błękitne Hełmy ONZ, którzy nieśli gałązkę oliwną w różnych częściach świata.
W natłoku wydarzeń, związanych z transformacją Polski po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku (spory co do daty trwają nadal), wyczyny naszych wojaków zeszły na plan dalszy, mimo pojawiających się czasem – nawet w mainstreamie (patrz „Demony Wojny wg Goi”) – sygnałów, że coś jest „nie kaman”. I teraz trafiła w moje ręce opowieść Pana Głuchowskiego i… potwierdziła najgorsze z możliwych - przypuszczenia na temat tego, czym była służba w Ludowym Wojsku Polskim i jak długą drogę musiały przejść – i przechodzą - nasze siły zbrojne, aby stać się wartościowym elementem natowskiej układanki. Szczęśliwie uniknąłem „zaszczytu” służby w tych jednostkach. Kiedy kończyłem studia w WKU mieli taki burdel, że nie potrafili skutecznie zawiadomić mnie o konieczności stawienia się w wyznaczonym miejscu, w wyznaczonym czasie. Czytając książkę Piotra Głuchowskiego mogę jedynie dziękować Opatrzności, że tak się stało.
Polska misja w Kambodży, która jest osią tej opowieści, miała miejsce już „po” obaleniu komuny, ale jeszcze kilka lat przed tym, jak staliśmy się członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego. Czytając i tak dziwię się, że nas do niego przyjęto. „Burdel” to najbardziej łagodne określenie z tych, które przychodzą mi na myśl w konfrontacji z faktami przytaczanymi przez autora. Kolesiostwo, brak kompetencji dowódców, pospolite złodziejstwo, tchórzostwo to określenia, które najlepiej charakteryzują tryb i sposób doboru członków oenzetowskich misji w polskich realiach. To, że trochę przypadkiem trafili tam tacy goście „z jajami” jak Wiesław Słoniewski, było błogosławieństwem dla podkomendnych. Temat na traktat o wpływie jednostki na losy zbiorowości jak ta lala. Podobnie jak znakomicie udokumentowane przez autora historie: Kambodży, Czerwonych Khmerów i Salotha Sara przyszłego Pol Pota, Brata Numer Jeden, zarażonego „światłymi” ideami komunizmu na francuskich uniwersytetach. „Pole śmierci” powinno być lekturą obowiązkową w polskich szkołach, przykładem na to, czym był/jest komunizm, do jakich prowadzić może nieszczęść i na to, że „nieograniczona władza w rękach ograniczonych ludzi zawsze prowadzi do okrucieństwa”. To już cytat z całkiem innej książki, ale znakomicie pasujący do opisu „socjologicznego eksperymentu”, jaki przeprowadzony został w Kambodży pod rządami Czerwonych Khmerów.
Mamy więc w tej książce z jednej strony dekompozycję mitu o zbawczej roli Błękitnych Hełmów (zwieńczona tragicznymi wydarzeniami w Srebrenicy), z drugiej potężną dawkę wiedzy o Indochinach, pozwalającą choćby na zrozumienie genezy konfliktu wietnamskiego, który do dziś rozpala wyobraźnię, pobudzaną paszkwilami w rodzaju niesławnego „Plutonu” Oliviera Stonea. Geopolityka to okrutna dziedzina, głównie dla podmiotów, które miały pecha znaleźć się w obszarze zainteresowania wielkich mocarstw. To nie Wietnam powinien być cezurą i powodem do wstydu dla świata, ale Kambodża i to, co wydarzyło się w tym udręczonym kraju na przestrzeni ostatnich trzech dekad XX wieku.
Właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że „kilka wrzuconych na gorąco zdań” spuchło ponad miarę, więc na zakończenie dodam jeszcze, że – paradoksalnie – kompletnie nieprzygotowana do pełnienia zadań rozjemczych polska placówka w Siem Reap, mieszcząca się w linii prostej cztery kilometry od słynnego kompleksu świątynnego Angkhoru, w chwili ciężkiej próby stanęła na wysokości zadania. Absolutnie, w żadnym stopniu nie było to zasługą starannego planowania czy zdolności organizacyjnych dowództwa kontyngentu, które rozkazało „poddać się” atakującym Czerwonym Khmerom. Szczęśliwie dla żołnierzy, ten Chreptiów miał swojego Wołodyjowskiego. Pytanie zasadnicze brzmi, kiedyż my wreszcie - do jasnej niespodziewanej – zaczniemy wyciągać wnioski z historii, aby nie powtarzała się jako farsa.
Ta opinia powinna być znacznie bardziej rozbudowana, przygotowana i opatrzona cytatami i pewnie - za czas jakiś - popełnię taką. Tymczasem jednak, żeby tak całkiem bez komentarza nie pozostawić świetnej książki Piotra Głuchowskiego, wrzucę kilka zdań "na gorąco".
Zaliczam się do pokolenia, które może podśpiewywać piosenkę Róż Europy i nucić "urodzeni w latach 60.". Taki...
2021-05-28
2021-07-07
Niezwykła to książka, tak jak i jej autor. Podobnie jak we wcześniejszych publikacjach Stefan Czerniecki opisuje rzeczy „od środka”, będąc w samym centrum opisywanych wydarzeń. Nawet jeśli pisze o sytuacjach i sprawach, o których siłą rzeczy musiał usłyszeć „z drugiej ręki” widać wyraźnie, że przeżył je nie mniej, niż bohaterowie poszczególnych rozdziałów. W okładkowej zapowiedzi pada określenie „powieść”, a jednak dla mnie to zdecydowanie literatura faktu, mimo niezbędnej fabularyzacji i ostatniego – wizjonerskiego? – rozdziału, traktującego o spotkaniu Generała Zakonu z jego Wielkim Patronem. „Ojcowie” to skrócony opis dziesięciu lat działalności Zakonu Rycerzy Świętego Jana Pawła II, przedstawiony przez pryzmat losów jego założycieli i tych, którzy do dziś nadają mu tę wyjątkową, elektryzującą formę. Tytuł tej książki w pełni oddaje to, o czym i o kim ona jest. Traktuje ona o wspaniałym dziele podjętym dla uczczenia Jana Pawła Wielkiego, największego z synów polskiej ziemi. O dziele podjętym przez „wybranych i nieobojętnych”. Z każdego niemalże zdania tej opowieści o tych współczesnych rycerzach wyziera odpowiedzialność, determinacja i gotowość do podjęcia codziennego trudu czynienia rzeczy zwykłych, które przynoszą niezwykłe owoce. Niejeden raz w trakcie lektury przychodziły mi na myśl słowa generała Konfederatów z powieści Jamesa Lee Burke’a o tym, że „walka nigdy nie jest skończona, a pole bitwy nigdy nie jest do końca nasze”. Opisani przez Czernieckiego bohaterowie są bez wątpienia świadomi wyzwań, które przed nimi. W świecie, gdzie „brak norm staje się normą”, naszkicowane ręką autora historie prawdziwych ludzi, tworzących ten najmłodszy rycerski zakon świata, są jak kotwice normalności, jak drogowskazy, jak kompas wskazujący właściwy kierunek na niełatwej drodze przez życie.
Czy „Ojcowie” to książka dla każdego? Moim zdaniem tak. To nie jest ociekająca lukrem hagiografia. Autor rzetelnie opisuje również trudne i bolesne sytuacje a mimo to, albo właśnie dlatego, dla rycerzy Zakonu Świętego Jana Pawła II i ich sympatyków to może być niemalże elementarz wprowadzający w istotę tego, czym Zakon był, jest i czym powinien być. Pozostali – nawet kontestujący, czy wręcz przeciwni tego typu organizacjom – znajdą w tej książce potężną dawkę faktów i informacji na temat procesów społecznych, wydarzeń politycznych z pierwszych stron gazet, a przede wszystkim ciekawą, fascynująca opowieść o współczesnym polskim społeczeństwie.
Niezwykła to książka, tak jak i jej autor. Podobnie jak we wcześniejszych publikacjach Stefan Czerniecki opisuje rzeczy „od środka”, będąc w samym centrum opisywanych wydarzeń. Nawet jeśli pisze o sytuacjach i sprawach, o których siłą rzeczy musiał usłyszeć „z drugiej ręki” widać wyraźnie, że przeżył je nie mniej, niż bohaterowie poszczególnych rozdziałów. W okładkowej...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-28
2020-11-10
2020-11-14
2020-04-20
2020-01-30
Organizowaliście kiedyś imprezę? Nie raucik, nie garden party, nie koktajl czy też herbatkę dla ciotki Gryzeldy ale prawdziwą imprezę. Taką na której pojawić mogą się setki, tysiące osób i na dodatek nie wiemy kto przyjdzie, z kim, w jakim stanie i z jakim zamiarem? Ile rzeczy trzeba zgrać ze sobą, ile ustaleń poczynić, nad iloma rzeczami i ludźmi zapanować. Jest wyzwanie – prawda? A gdyby założyć, że życie na Ziemi to taka specyficzna, trwająca już czas jakiś impreza? Ktoś, coś, jakaś siła musiała zadbać o to, żeby do tej „imprezy” doszło a potem by było bezpiecznie. Jaka to siła? Skąd się wzięła? Skąd wzięliśmy się my – ludzie i jaka jest nasza rola we wszechświecie?
Z jednej strony przebija się pogląd, że kosmos istnieje sam dla siebie, nie zważając na mrowisko ludzkie, które wysyła ku niemu swe tęskne westchnienia. Z drugiej wiemy, że z powodu skrajnie niekorzystnych warunków bytowania w kosmosie nie ma -poza Ziemią – miejsca dla człowieka, ba najprawdopodobniej jesteśmy w tym bezmiarze sami. Czyżby więc ten cały Wszechświat, tak ogromny nadmiar masy, energii i czasu, pracował na to aby w jednym miejscu wytworzyć cywilizację rozumną?
Taką tezę stawia Marek Oramus pisarz, dziennikarz, krytyk pasjonat i popularyzator nauki, dzięki wykształceniu i rozległej wiedzy pewnie prowadzący nas przez gąszcz teorii, twierdzeń, hipotez, o których większość z ludzi nie ma pojęcia, choć łatwo można się było z nimi zetknąć. Wystarczyło – w szkole - przyłożyć się do lekcji fizyki, biologii, geografii, matematyki itp. Możemy – w części - nadrobić te zaległości sięgając po znakomitą pozycję przygotowaną, na okoliczność przypadającej w 2019 roku 50 rocznicy lądowania na Księżycu.
Kulisy tego spektakularnego wydarzenia stanowią punkt wyjścia do fascynującej opowieści a właściwie całej serii opowieści o człowieku i Wszechświecie. Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że wśród większości widzów z zapartym tchem śledzących przed półwiekiem telewizyjną relację ze Srebrnego Globu zapanowała euforia. Słynne zdanie To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości (Neil Armstrong, 21 lipca 1969) zdawało się otwarciem nowego etapu w dziejach Ziemi.. Właśnie, zdawało się... Tym większe rozczarowanie, ze po upływie półwiecza wciąż jesteśmy w tym samym miejscu. Załogowe programy kosmiczne w zasadzie skasowano uznając je za zbytkowne fanaberie a cud lądowania na Księżycu spłynął po ludzkości, jak woda po kaczce.
Podboje kosmiczne Ziemian są raczej skromne. Podróże międzyplanetarne (o międzygalaktycznych nie wspominając) pozostają domeną twórców SF a parafrazując Roberta Godwina wydaje się całkiem prawdopodobne, że ślady kosmonautów z Apolla będą jedynym dowodem świetności, jaki ludzkość pozostawiła na Księżycu. Dlaczego, tak się stało?
Jedną z możliwych przyczyn, na które wskazuje Oramus jest upadek mitu o romantyzmie kosmicznych wypraw. Znane nam technologie nie oferują nic innego poza monotonią wieloletnich podróży bez najmniejszej gwarancji jakiegokolwiek sukcesu. Inną może być – paradoksalny w laicyzujących się społeczeństwach - odwrót od racjonalizmu, widoczny nie tylko w popkulturze (J.K. Rowling czy George R.R. Martin zamiast Lema czy Philipa K. Dicka) ale i w takich rzeczach jak niechęć do nauk ścisłych czy zdawania matury z matematyki - to już przykład z naszego podwórka.
W jaki zatem sposób docierać do ludzi z wiedzą o paradoksie Fermiego czy bozonie Higgsa? Jak mówić o kolapsie grawitacyjnym, koniunkcji planet czy Pasach Van Allena. Jak w przystępny sposób objaśnić czym jest oumuama albo terreformowanie? Jak promować niełatwą wiedzę w społeczeństwie, które skoncentrowane jest w zasadzie wyłącznie na zabawie i konsumpcji bez umiaru? Może właśnie tak, jak robi to Marek Oramus!
Wróćmy do wzmiankowanej we wstępie "imprezki" w klubie znanym jako Błękitna Planeta i sięgnijmy po bardziej znane symbole jak Jowisz i Saturn. Większość z nas kojarzy te postaci jako czołowe bóstwa z mitologii starożytnych Rzymian. Niektórzy – bardziej zaawansowani wiekiem – mogą przywoływać w pamięci odbiorniki TV z czasów PRL, a jeszcze inni skojarzą te nazwy z planetami wchodzącymi w skład Układu Słonecznego. Saturn i jego pierścienie to chyba jedna z najbardziej znanych i charakterystycznych planet w tym układzie. Wiedza o Jowiszu jest znacznie bardziej uboga, a tymczasem – okazuje się, że to para kosmicznych wykidajłów, którym w dużej mierze zawdzięczamy fakt, że życie, które powstało na Ziemi z grubsza 4 mld lat przetrwało do dzisiaj. Wiedzieliście? Nawet jeśli tak, koniecznie trzeba sprawdzić w jaki sposób tę historię opisał Marek Oramus.
Organizowaliście kiedyś imprezę? Nie raucik, nie garden party, nie koktajl czy też herbatkę dla ciotki Gryzeldy ale prawdziwą imprezę. Taką na której pojawić mogą się setki, tysiące osób i na dodatek nie wiemy kto przyjdzie, z kim, w jakim stanie i z jakim zamiarem? Ile rzeczy trzeba zgrać ze sobą, ile ustaleń poczynić, nad iloma rzeczami i ludźmi zapanować. Jest wyzwanie –...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09-30
Trzydzieści lat. Tyle musiało upłynąć, aby Polacy zwolnieni zostali z upokarzającego obowiązku opowiadania się aroganckim pracownikom amerykańskich konsulatów ze swoich planów i zamierzeń w związku z podróżą do „Stanów”. Wedle wszelkich znaków na ziemi i na niebie, w 2020 roku będziemy mogli podróżować do USA i po USA bez wiz i na własne oczy przekonać się, jak wygląda ów amerykański sen i miejscowe realia, które do tej pory większość z nas mogła poznać jedynie z filmów lub z różnego sortu literatury. Tymczasem mamy kolejną „bezwizową” okazję do podróży, dzięki polskiemu wydaniu „Zaginionego kontynentu” autorstwa Bill’ego Brysona.
W latach 80. XX wieku Jankes z Iowa, który postanowił żyć jako poddany Jej Królewskiej Mości Elżbiety II, postanowił ponownie odkryć kraj swojej młodości i udał się w sentymentalną „podróż po prowincjonalnej Ameryce”. Takim też podtytułem opatrzył swoje z tej podróży zapiski. Te trzy dekady odstępu pomiędzy amerykańskim a polskim wydaniem książki sprawiają, że podróżujemy nie tylko w przestrzeni, ale również – a może przede wszystkim – w czasie. To był inny świat. To był naprawdę CAŁKIEM INNY ŚWIAT.
Na Wyspach rządziła „Żelazna dama” - Margaret Thatcher. W Afganistanie walczyli Sowieci, a Michaił Gorbaczow uruchamiał pierestrojkę w Kraju Rad. Polacy zmagali się z kryzysem gospodarczym i jeszcze większym kryzysem mentalnym, który nastał po brutalnym zduszeniu „festiwalu Solidarności”, a w USA trwała republikańska „złota dekada” wyznaczana rządami Ronalda Reagana, który „po czasach stagnacji Cartera przywrócił Amerykanom optymizm”. Wprawdzie u Brysona tego optymizmu nie widać, ale to pewnie wynika z faktu, że jest (był wtedy) „praktykującym demokratą”. Widać natomiast to wszystko, za co pokochały go potem rzesze fanów na całym świecie i za co nie trawi go inna część populacji uważająca autora za bufona, egotyka i nudziarza. Często chodzi o te same cechy jego pisarstwa.
Może trudno w to uwierzyć, ale „Zaginiony Kontynent” - druga chronologicznie książka Brysona – to moje pierwsze spotkanie z tym autorem. Coś tam słyszałem o „Naprawdę krótkiej historii prawie wszystkiego”. Gdzieś przewinęły mi się obrazki z jakiegoś popularnonaukowego programu w jednym z kanałów podróżniczych. Wiedziałem kto zacz, ale tylko tyle. Wystarczająco, żeby ze stosu książek do zrecenzowania wybrać właśnie tę. Reszty dopełniła okładka ze zdezelowanym krążownikiem szos, grzechotnikiem i zagubioną gdzieś w piaskach Arizony, czy innego Nowego Meksyku, stacją benzynową z nieodłącznym wiatrakiem do pompy wodnej w tle.
Osobiście uwielbiam takie klimaty. W czasach przed Google Maps, czytając podobne historie, okładałem się atlasami, aby palcem po mapie podróżować wspólnie z bohaterami. Teraz, w dowolnej przeglądarce w wysokiej rozdzielczości, mogę obejrzeć szczegóły, o jakich kiedyś nie mogłem nawet marzyć, więc korzystam w dwójnasób. Oczywiście nie oglądam zdjęć, tylko mapy fizyczne. „Obrazy” pozostawiam wyobraźni inspirowanej opisami zawartymi w książce, a tych Bryson nie szczędzi. Nie szczędzi również dygresji i… dygresji od dygresji, i anegdot, i wspomnień z rodzinnych podróży wakacyjnych z dzieciństwa. Gęsto na kartach tej książki od uszczypliwych uwag na temat bliźnich i ich niedoskonałości, od komentarzy piętnujących irracjonalne – subiektywnie – czy też głupie – obiektywnie – zachowania i przyzwyczajenia potomków Abrahama Lincolna i Calamity Jane (oczywiście nie w tej konfiguracji). Smaczku dodaje fakt, że opowieść ta została spisana pod koniec ósmej dekady XX wieku, co oznacza, że dzisiejsi piewcy politycznej poprawności mogą mieć twardy orzech do zgryzienia przy czytaniu niektórych fragmentów. Dla mnie to oczywista zaleta i powód do polecania „na prawo i lewo”
Ochoczo więc przemierzyłem z autorem 38 z 50 amerykańskich stanów. Zasuwałem wraz z nim z Des Moines na Południe. A potem w Appalachy, a potem Wschodnim Wybrzeżem, a potem przez Krainę Wielkich Jezior z powrotem do Iowa i świetnie się bawiłem. Po prostu lubię takie opowieści i ten typ narracji, co pewnie nie każdemu przypadnie do gustu: „(…) wjeżdżam na drogę numer… (…), mijam… (…), wjeżdżam na most nad… (…). No lubię i już.
Gdyby czytać tę „Podróż po prowincjonalnej Ameryce” wtedy, kiedy powstała, mogłaby stanowić rodzaj świetnego przewodnika po amerykańskim „zapupiu”. Dziś – nie ujmując nic z jej wartości – można ją traktować głównie jako swoisty pamiętnik Brysona, a część tego świata, który opisywał i który wspominał, można już odnaleźć wyłącznie na kartach tej książki.
Szkoda, że Wydawca nie pokusił się choćby o symboliczne słowo wstępne, na okoliczność tych trzydziestu lat dzielących wydanie polskie od oryginalnego. Moim zdaniem znacząco poprawiłoby to jakość odbioru. Mamy przecież nieliche grono rodzimych autorów, którzy zabierali nas w swoje amerykańskie peregrynacje. Wojciechowie Cejrowski i Orliński, Marek Wałkuski, Marcin Wrona, Waldemar Łysiak, Andrzej Lubowski…, któryś z nich mógłby z powodzenie sprostać takiemu wyzwaniu. Może w kolejnym wydaniu?
Trzydzieści lat. Tyle musiało upłynąć, aby Polacy zwolnieni zostali z upokarzającego obowiązku opowiadania się aroganckim pracownikom amerykańskich konsulatów ze swoich planów i zamierzeń w związku z podróżą do „Stanów”. Wedle wszelkich znaków na ziemi i na niebie, w 2020 roku będziemy mogli podróżować do USA i po USA bez wiz i na własne oczy przekonać się, jak wygląda ów...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-08
„Świat pragnie być oszukiwany”
„Bo to nieprawda, że tylko nieliczni cenią doznania, które daje sztuka. W końcu każdego, kto ugania się za kobietami interesują sztuki piękne”. Ryzykowny cytat jak na dwumiesięcznik dla kobiet i o kobietach sukcesu? Pozornie tak. Pozornie, ponieważ bardzo niewielu mężczyzn może równać się z autorem tego stwierdzenia w atencji oddawanej zarówno kobietom, jak i malarstwu. Mam tu na myśli zarówno prawdziwe kobiety, jak i prawdziwe malarstwo, a nie „idiotyczny chaos plam, chlapnięć i smug napaćkany przez beztalencie, które rości sobie prawo do bycia abstrakcjonistą”. Ten cytat też z Łysiaka, ale niemal identyczne stanowisko w kwestii „prawdziwego malarstwa” miał przecież bohater książki Franka Wynne „To ja byłem Vermeerem”.
Rozkochany w dziełach starych mistrzów Han van Meegeren urodził się, aby być artystą. Niestety urodził się pięćdziesiąt lat za późno. W 1889 roku, kiedy przyszedł na świat w historycznym, hanzeatyckim Deventer, w sztuce właśnie umierał realizm. Wkrótce impresjonizm miał przejść w postimpresjonizm, potem w nabizm, a następnie w fowizm. W ciągu następnych trzech dekad świat artystyczny elektryzowały takie pojęcia, jak wortycyzm, suprematyzm i biomorfizm. Przed pierwszą indywidualną wystawą Hana objawili się dadaiści z ich antysztuką i wyznaniem wiary w absurd, nonsens, przypadek i chaos. A zanim pierwszy obraz Hana zawisł w haskiej Kunstzaal Pictura, w świecie sztuki wydarzyło się tyle, że w konsekwencji biały pisuar uznany został za „najbardziej znaczące dzieło sztuki współczesnej” (Fontanna, Marcel Duchamp)
Van Meegeren był zajadłym krytykiem wszelkich nowinek i aberracji współczesnej sztuki. Nawet do malowania używał wyłącznie samodzielnie robionych farb, opartych na starych recepturach, zamiast produkowanych przemysłowo odpowiedników. Jego różnorodna w formie (akwarele, obrazy olejne, rysunki, szkice węglem), ale konserwatywna, klasyczna w wykonaniu sztuka, wsparta znakomitą techniką, zapewniła mu status lokalnej gwiazdy. Jednakże o wartości dzieł sztuki nie decyduje uznanie odbiorców, ale akceptacja kuratorów. Druga indywidualna wystawa Hana okazała się porażką, a recenzje czołowych krytyków były druzgocące. Oczywiście nie bez znaczenia był fakt, że artysta przyprawił wcześniej rogi jednemu z najwybitniejszych krytyków sztuki w kraju. Tak czy owak, dotknięty do żywego van Meegeren poprzysiągł zemstę na niechętnym mu i niedoceniającym go środowisku. Jego koniem trojańskim miał zostać Vermeer.
I tu zaczyna się właściwa opowieść Franka Wynne. Han van Meegeren był dosyć znanym holenderskim malarzem, ale był tylko jednym z wielu, bardzo wielu jemu podobnych. To zbyt mało, by poświęcać mu biografię, ale to jedno zdanie wyjaśnia wszystko. Otóż Wynne, nie bez racji, twierdzi, że „prawdziwą schedą pozostawioną światu przez Meegerena jest wątpliwość”. Dlaczego? Ano dlatego, że okazał się geniuszem i autorem jednego z najbardziej spektakularnych fałszerstw dzieł sztuki w dziejach świata (tych ujawnionych, te nieujawnione wciąż, być może uznajemy za autentyki).
Masykot przygotowany z ołowiu i cyny daje olśniewającą żółć. Nieczyszczone i palone ochry odpowiadają za brąz i czerwień, a do najkosztowniejszej wśród kolorów ultramaryny niezbędny jest lapis-lazuli. Van Meegeren wiedział jakich składników używać, aby uzyskać właściwe kolory, wiedział również czego potrzebuje dla swojego przedsięwzięcia.
Pierwszą rzecz posiadł w stopniu perfekcyjnym. Technika i technologia malarska nie miały przed nim tajemnic, czy to w sposobie ruchów pędzla, czy w doborze materiałów, od blejtramu i płótna poczynając, na własnoręcznie wyrabianych farbach kończąc. Opanował nawet sztukę „postarzania dzieł” przez „wypalanie” obrazów w samodzielnie skonstruowanym piecu. Uzyskiwał dzięki temu właściwą fakturę pęknięć farby i odpowiednie ich zabrudzenie.
Druga rzecz to „właściwy” pożądany artysta. Odkryty ponownie po niemal dwóch wiekach zapomnienia Vermeer nadawał się znakomicie. Jak mało który z XVII wiecznych malarzy holenderskich pobudzał wyobraźnię pasjonatów i krytyków na całym świecie. Niewiele było wiadomo o nim, a jeszcze mniej o jego dziełach. Vermeer sygnował zaledwie połowę swoich obrazów, a żadnemu nie nadał nazwy, którą można udokumentować, więc z biegiem czasu wymyślali je handlarze i kolekcjonerzy. Współcześnie Vermeerowi przypisuje się autorstwo trzydziestu pięciu dzieł, sto lat temu mówiono o pięćdziesięciu. Wyobraźmy sobie, że nagle „cudem” odnalazł się jakiś nieznany wcześniej obraz, stanowiący na przykład swoisty łącznik pomiędzy wczesnym okresem twórczości Vermeera a okresem dojrzałym… Pozostałe składniki nie należały do van Meegrena, one czekały tylko, aby z nich właściwie skorzystać.
„(…) żaden krytyk nie potrafiłby się oprzeć odkryciu jakiegoś obrazu, który konkretyzowałby długo pielęgnowaną teorię. Fałszerz musi jedynie wyczuć najgłębsze pragnienia takiego krytyka i spełnić je (…) Świat pragnie być oszukiwany.” Jest popyt, jest podaż. Prawa rynku są bezwzględne a „od czasu, gdy ludzkość gromadzi upragnione przedmioty dla ich szczególnej historii, piękna czy odzwierciedlenia geniuszu, istnieje fałszerz z drwiącym uśmiechem gotów zaspokoić to pragnienie”.
Jak to się skończyło? Zapraszam do lektury, to pasjonująca, znakomicie napisana opowieść i szkoda psuć przyjemność z samodzielnego jej poznawania. Han van Meegeren nie nadaje się oczywiście na bohatera szkolnych czytanek. Osobiście jednak – podobnie jak autor - pełen jestem uznania dla jego geniuszu i rozumiem rozterki, które nim targały w obliczu procesu sądowego, a groziła mu nawet kara śmierci. Wynne przestrzega przed łatwym ocenianiem bohatera swojej książki. Przypomina, że „fałszerstwa są niezmiennie portretami ludzkich pragnień” i to my – społeczeństwo – zgadzamy się na fałszowanie rzeczy, których najbardziej pragniemy.
To fakt. Żyjemy w świecie fakenewsów, a „postprawda” została uznana słowem roku 2016 przez szacowne grono Oxford Dictionaries. Brytyjski wydawca słowników zdefiniował je jako "okoliczności, w których fakty mają mniejszy wpływ na kształtowanie opinii publicznej niż odwoływanie się do jej emocji i osobistych przekonań". Mówimy „postprawda” aby nie powiedzieć kłamstwo, a przecież to oznacza to samo.
A Han Van Meegeren „był Vermeerem” bo chcieliśmy, by nim był.
Recenzja opublikowana również w dwumiesięczniku Lady's Club Nr 59 (2019)
https://ladysclub-magazyn.pl/czytaj/
„Świat pragnie być oszukiwany”
„Bo to nieprawda, że tylko nieliczni cenią doznania, które daje sztuka. W końcu każdego, kto ugania się za kobietami interesują sztuki piękne”. Ryzykowny cytat jak na dwumiesięcznik dla kobiet i o kobietach sukcesu? Pozornie tak. Pozornie, ponieważ bardzo niewielu mężczyzn może równać się z autorem tego stwierdzenia w atencji oddawanej zarówno...
2018-09-20
Tak się złożyło, że pisałem ten tekst 30 września, czyli w Dniu Chłopaka, a tu nic bardziej nie pasowało mi do rozpoczęcia opinii o „Pasiece Dredziarza” niż cytat, że „za każdym sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wyjątkowa, mądra kobieta”. Wrodzona zgryźliwość podpowiada mi oczywiście, że są bardziej hardcorowe wersje tej myśli, np. taka, że „za każdym wielkim mężczyzną, stoi kobieta, która ma krew na rękach” albo „za każdym mężczyzną, który odniósł sukces, stoi kobieta, która nie ma co na siebie włożyć”, pozostanę jednak przy tej pierwszej, bo krwawych momentów w opowieści Ewy i Pawła Piątków, jak na lekarstwo a wartościom, którymi kierują się autorzy, niezmiernie daleko jest od konsumpcjonizmu i hedonizmu panoszącego się w rzeczywistości kreowanej przez kolorowe tygodniki i ogłupiające reklamy.
„Pasieka Dredziarza”, to opowieść o pięknym życiu, pełnym pasji i miłości. Tym piękniejsza, że prawdziwa. W notce od wydawcy pojawia się określenie hygge, bardziej jednak pasowałoby mi do Piątków określenie „La pura vida” (co w bezpośrednim tłumaczeniu oznacza „samo życie” lub „proste, czyste życie”. On- kawał chłopa, pracoholik, zafascynowany bębnami, naturą i pasją pszczelarską, którą – wraz z pasieką – odziedziczył po dziadku. Ona - drobna, eteryczna, miastowa, orędowniczka slow life w prawdziwym znaczeniu, jakże odległym od eko-hipsterskich pozerów. We troje (od niedawna towarzyszy im córeczka Nina), zasiedlają domostwo w Czarmuniu, na Pojezierzu Krajeńskim, żyjąc z pracy pszczół i pracy przy pszczołach, a „Pasieka Dredziarza” jest tego życia swoistą kroniką.
Książka składa się ze miodowo-złotych rozdziałów Pawłowych i tych zielonych, gdzie narratorką jest Ewa. Z narracji Pawła dowiadujemy się skąd wzięło się jego umiłowanie pszczół i zagłębiamy się w fascynujący świat królowych, robotnic i trutni. Niby wszyscy wiemy, „skąd się bierze miodek” i co robią pszczoły (przecież wychowaliśmy się na „Pszczółce Mai”), a prawda jest taka, że o tych owadach nic nie wiemy. Dredziarz wprowadza nas w tajniki jednej z najstarszych profesji w dziejach ludzkości. Technologiczne nowinki nie ominęły i tej dziedziny aktywności człowieka, ale zasadniczym elementem pracy pszczelarza są cierpliwość, umiejętność dostosowania się do rytmu natury i szacunek dla „podopiecznych” żywicielek. Błędy zdarzyć mogą się każdemu, ważne by wyciągnąć z nich właściwe wnioski. Ignorancja i lekceważenie odwiecznych praw natury, nie dają nadziei na sukces w tej profesji.
Pszczoły to całe Pawłowe uniwersum, w którym z czasem musiało znaleźć się miejsce dla jednej a potem dla dwóch – najważniejszych kobiet w jego życiu. I tu wracamy do początkowego cytatu. Przemierzając „Pasiekę Dredziarza”, z czasem okazuje się, że gdyby nie Ewa „Pasieka…” prawdopodobnie by nie powstała. To ona była spiritus movens tego przedsięwzięcia, to ona dbała o terminy i proporcje w doborze wątków i tematów, ujmując w słowa fakty, wspomnienia i anegdot. Ewa Piątek, „wyjątkowa, mądra kobieta, stojąca za swoim wielkim mężczyzną”. Panowie, zadbajmy o to, aby stojące za nami kobiety, miały poczucie, że warto za nami stać. A może czasem, stańmy za nimi, aby mogły poczuć jak ważne jest to oparcie.
(Recenzja opublikowana w Lady's Club Nr 56/2018)
Tak się złożyło, że pisałem ten tekst 30 września, czyli w Dniu Chłopaka, a tu nic bardziej nie pasowało mi do rozpoczęcia opinii o „Pasiece Dredziarza” niż cytat, że „za każdym sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wyjątkowa, mądra kobieta”. Wrodzona zgryźliwość podpowiada mi oczywiście, że są bardziej hardcorowe wersje tej myśli, np. taka, że „za każdym wielkim mężczyzną,...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-07
Alianckie bombardowania niemieckich miast budziły kontrowersje właściwie od momentu ich rozpoczęcia. Podawany przez dowództwo cel „zniszczenie morale niemieckiej ludności cywilnej”, które miało jakoby przyczynić się do osłabienia woli walki żołnierzy niemieckich, był od samego początku kwestionowany i poddawany w wątpliwość. Krytyka płynęła zarówno z pozycji bezcelowości (brak widocznych efektów zakładanego upadku morale ludności), jak i z pozycji moralnych.
Wojna i moralność to niełatwe zestawienie, a II wojna światowa i to co wyczyniali w jej trakcie rycerze z Wehrmachtu, Luftwaffe i Kriegsmarine, nie wspominając o mordercach z SS, przekreśliła wszelkie dotychczasowe zasady prowadzenia konfliktów zbrojnych. Dla Niemców wrogiem byli nie tylko żołnierze. Niemcy uznali za cel nie tylko armie przeciwników ale także ludność cywilną, kulturę, dzieła sztuki, infrastrukturę, dziedzictwo narodowe.
Naloty na bezbronne miasta, lotnicy ostrzeliwujący kolumny uciekinierów na zatłoczonych wrogach, morderstwa i gwałty na ludności cywilnej nie tylko w trakcie trwania walk, pacyfikacje całych miejscowości, torpedowanie cywilnych statków… Długo by wyliczać, choć coraz częściej trzeba. Jeszcze trzy, cztery dekady temu uznałbym to za bezcelowe, ale po latach polityki historycznej prowadzonej przez niemiecki rząd, przypominanie o tych faktach staje się konieczne.
Te wszystkie okropieństwa i barbarzyństwa, których dopuszczali się Niemcy, budziły słuszny gniew i aż prosiły się, by odpowiadać „pięknym za nadobne”, zgodnie z biblijnym wskazaniem „oko za oko”, ale od czasów Starego Testamentu jednak sporo się zmieniło. Czy zatem, odpowiadając tym samym, nie stajemy się tacy sami jak Ci, którzy dokonują zbrodni?
Jest coś na rzeczy w stwierdzeniu Churchilla, że - dla zachowania pokoju na świecie – „Niemcy należałoby profilaktycznie bombardować co 50 lat”. To Niemcy stali za wybuchem obu wojen światowych. To w niemieckich gabinetach wojskowych, politycznych i przemysłowych zrodził się precyzyjny plan „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Nikt bardziej niż oni nie zasłużył sobie na odwet, w tym na bombardowania lotnicze, ale czy dywanowe naloty na niemieckie miasta, gdzie często nie było obiektów o znaczeniu militarnym, były właściwą odpowiedzią?
Być może przydługawy ten wstęp, ale w odniesieniu do zawartości książki Leszka Adamczewskiego – w mojej opinii – istotny.
Napisano i wydano już dziesiątki tomów poruszających temat alianckich nalotów na niemieckie miasta. To czym wyróżnia się książka „Śmierć z nieba”, to jeden dodatkowy wyraz w podtytule: „Alianckie naloty na polskie i niemieckie miasta”. Z perspektywy polskiego czytelnika znaczną różnicę czynią nie opisy zniszczeń Hamburga, Kolonii czy Drezna, ale opisy bombardowań Poznania, Gdyni, Trzebini czy Czechowic-Dziedzic. W tym zakresie jest to pozycja wyjątkowa, a dla mnie pierwsza, z którą się zetknąłem, tak kompleksowo ujmująca temat nalotów na polskie miasta pod niemiecką okupacją.
Oczywiście inna była skala tych nalotów i inne cele. Miasta niemieckie były niszczone planowo i niejako „całościowo”. Naloty na miasta należące przed wybuchem wojny do Polski, koncentrować miały się na infrastrukturze wojskowej i przemysłowej, wspierającej wysiłek wojenny III Rzeszy. Wschodnie tereny Niemiec, dawne Prusy i graniczące z nimi ziemie polskie włączone do terytorium Rzeszy po 1939 roku, długo leżały poza zasięgiem alianckich samolotów bombowych. Niewiele zmieniło się po wybuchu wojny między wcześniejszymi sojusznikami i ataku III Rzeszy na Związek Sowiecki w czerwcu 1941 roku. Sowieci nie mieli bombowców dalekiego zasięgu, a front bardzo szybko przesunął się daleko na wschód. Istotna zmiana zaszła dopiero po alianckiej inwazji na kontynent, zajęciu części Italii oraz po klęskach „niezwyciężonego Wehrmachtu” na froncie wschodnim i wprowadzeniu do eskorty bombowców samolotów myśliwskich dalekiego zasięgu P-51 Mustang. W zasięgu alianckiego lotnictwa znalazło się całe terytorium Rzeszy i ziemie okupowane.
Wspominałem już o różnicy w podejściu do bombardowania miast niemieckich i tych tylko okupowanych przez Niemcy. Wyraźnie widoczne jest to w opisie bombardowań Gdańska i Gdyni. Gdańsk w nomenklaturze alianckich pilotów to był Danzig, ale Gdynia była Gdynią, nie była „Gotenhafen”, mimo że po wcieleniu jej do Rzeszy stała się ważną bazą niemieckiej Kriegsmarine. Podobnie było ze wspomnianymi już Poznaniem, Trzebinią i Czechowicami, ale nie dotyczyło to – już polskich dzisiaj – miast górnośląskich. Problem w tym, że zrzucanie bomb z pułapu kilku tysięcy metrów nie daje żadnej gwarancji, że bomby polecą tam, gdzie chce umieścić je celowniczy a w bombardowanych miastach wszyscy narażeni byli jednako. No może poza nomenklaturą hitlerowską, która na ogół dysponowała znakomicie przygotowanymi i zaopatrzonymi schronami.
Trzeba jednak przyznać, że w miastach, gdzie funkcjonowały zakłady przemysłowe i centra władzy, Niemcy byli przygotowani na naloty. W wolnych przestrzeniach miejskich kopano rowy przeciwlotnicze, projektowano i budowano wiele nowych schronów i masowo adaptowano już istniejące podziemne pomieszczenia. Relatywnie szybko i sprawnie radzono sobie również z usuwaniem bardzo nieraz dotkliwych zniszczeń i przywracaniem funkcjonowania infrastruktury.
Całościowe ujęcie tematu w książce Adamczewskiego polega nie tylko na przedstawieniu tych wszystkich uwarunkowań i okoliczności, ale także na solidnym udokumentowaniu opisywanych wydarzeń. Autor zebrał i przedstawił pokaźną liczbę relacji naocznych świadków – polskich i niemieckich – publikowanych wcześniej w różnego rodzaju periodykach o niewielkim zasięgu, w monografiach lub we wspomnieniach. Kolejne rozdziały są bogato ilustrowane nie tylko archiwalnymi dokumentami i zdjęciami, ale również fotografiami wykonanymi osobiście przez autora, który odwiedził większość miejsc, o których pisze.
W efekcie otrzymaliśmy bardzo interesującą, miejscami pasjonującą, opowieść o wielu mniej lub prawie wcale nie znanych epizodach II wojny światowej i stale aktualny przyczynek do zadawania kolejnych pytań.
Czy bez tzw. nalotów strategicznych alianci wygraliby wojnę? Czy bez atomowych grzybów nad Hiroszimą i Nagasaki wojna trwałaby dłużej? Czy mamy prawo odpowiadać wet za wet? Czy posiadając odpowiednie rezerwy i środki Niemcy użyliby bomby atomowej przeciw aliantom? Tylko na to ostatnie pytanie mógłbym odpowiedzieć twierdząco i z pełnym przekonaniem.
P.S.
We wstępie skupiłem się na działaniach i na wątpliwościach moralnych dotyczących działania aliantów, ale nie zapominajmy – autor nie zapomniał – że oprócz USA i Wielkiej Brytanii był jeszcze jeden „aliant”. Dla znacznej części Polaków kierujących się zasadą „dwóch wrogów”, był to po prostu kolejny najeźdźca, co zresztą było widać w sposobie, w jaki przebiegało „wyzwolenie”. Świetnie opisane jest to w rozdziale dotyczącym losów polskich i wkrótce polskich miast w 1945 r. Ofiarami sowieckich bombardowań stały się m.in. śródmieścia Poznania, Wrocławia, Grudziądza, Głogowa czy Nysy nie wspominając o Gdańsku, który w morze ruin zmieniła dopiero Armia Czerwona.
Rzecz w tym, że Sowieci a dziś ich spadkobiercy Rosjanie, nie zaprzątają sobie głowy takimi moralnymi głupotami. Od 24 lutego 2022 r. pokazują to bandyci Putina, ostrzeliwując ukraińskie miasta i terroryzując ludność cywilną Ukrainy.
Alianckie bombardowania niemieckich miast budziły kontrowersje właściwie od momentu ich rozpoczęcia. Podawany przez dowództwo cel „zniszczenie morale niemieckiej ludności cywilnej”, które miało jakoby przyczynić się do osłabienia woli walki żołnierzy niemieckich, był od samego początku kwestionowany i poddawany w wątpliwość. Krytyka płynęła zarówno z pozycji bezcelowości...
więcej Pokaż mimo to