-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant978
Biblioteczka
2019-01-30
2018-10-31
Olszewski chce przedstawić refleksyjny obraz współczesności. Porównuje dwa żywioły - upał i masę informacyjną.
W książce żar leje się zarówno z nieba jak i z mediów. W tym zamęcie coś jednak umyka i ginie bezpowrotnie.
Umierają empatia, relacje międzyludzkie i wartości.
Na koniec, medialny mechanizm (upał) odbiera życie niewinnej osobie.
Michał Olszewski opowiada "postrzępioną" i "haustyczną" historię jednego dziennikarza. Bohater relacjonuje ją w wariackim tempie, jakby wypijał duszkiem treść. Gdy brakuje mu tchu, krztusi się, a część tej zawartości gdzieś tam ścieka.
Widoczny jest paralelizm stylu książki z internetową skrótowością i gwałtowną interakcją. Dosadny język ma ciąć, a nie bawić się w zbędne subtelności. Olszewski nie snuje powieści, on ją wyżyna maczetą, nadaje jej nieznośnej i męczącej intensywności.
Opisuje życie redakcji, która podkręca tematy. Dzięki temu news się gotuje, wrze i żarzy. Nawał informacji wtłaczany przez żarłoczne tuby medialne generuje bezkres nowych wątków pobocznych, które w reakcji łańcuchowej na nowo rozpalają odbiorców. Dziennikarz gorączkowo próbuje opanować ten niekończący się materiał.
Olszewski chce przedstawić refleksyjny obraz współczesności. Porównuje dwa żywioły - upał i masę informacyjną.
W książce żar leje się zarówno z nieba jak i z mediów. W tym zamęcie coś jednak umyka i ginie bezpowrotnie.
Umierają empatia, relacje międzyludzkie i wartości.
Na koniec, medialny mechanizm (upał) odbiera życie niewinnej osobie.
Michał Olszewski opowiada...
2017-12-15
"Pod Mocnym Aniołem" to zapiski alkoholika, które w sposób kunsztowny opiewają picie. Nie ma tam rozpaczliwej woli abstynencji. Przeciwnie, bohater nie rozumie "niepicia". Pilch sprytnie, wyzbył się patosu "problematyki" poprzez hiperbolę patetycznych sformułowań. Tym oto paradoksalnym sposobem dostarcza trosk, uśmiechu, ale i wzruszeń.
Co więcej...
Bogactwo i plastyka języka idealnie oddaje deliryczne filozofowanie. Pilch szarżuje soczystymi słowami z niemałą przyjemnością. Oprócz tego, że niesamowicie obrazowo kreuje rzeczywistość, to zmusza wyobraźnię do wytężonej pracy. W międzyczasie lawiruje czytelnikiem wedle własnego łobuzerskiego uznania. Gdy już udało mi się ustalić, co z tego, co pisze zdarzyło się "naprawdę", dewastował moje zdolności predykcyjne, czymś zaskakującym, a zarazem oczywistym. Tym większe upodlenie czytelnika, żeby nie powiedzieć moje, no ale co tam.
Choć klarownej fabuły na trzeźwo szukać próżno, to polecam, choćby ze względu na aspekt literackości. :)
"Pod Mocnym Aniołem" to zapiski alkoholika, które w sposób kunsztowny opiewają picie. Nie ma tam rozpaczliwej woli abstynencji. Przeciwnie, bohater nie rozumie "niepicia". Pilch sprytnie, wyzbył się patosu "problematyki" poprzez hiperbolę patetycznych sformułowań. Tym oto paradoksalnym sposobem dostarcza trosk, uśmiechu, ale i wzruszeń.
Co więcej...
Bogactwo i plastyka...
2017-12-11
Jakby Twain wiedział, że zostanie nazwany ojcem amerykańskiej literatury prawdopodobnie, powiedziałby coś w stylu: "A któż inny mógłby w jednej osobie zaprezentować próżność tego kraju?". Pisarz często duma nad tym, jak dobrze wyszedł na swoim lenistwie, daje prztyczek w nos wszystkim sumiennym niewolnikom kapitalizmu. Zdaje się drwić z systemu, który nagradza obiboków, takich jak on, a pasożytuje na pilnych pracownikach. W gruncie rzeczy Mark Twain, a właściwie, Samuel Langhorne Clemens, porusza niezwykle refleksyjne tematy, które pakuje w fantazyjny i niebywale komiczny sposób.
Autobiografia jest rozkosznym chaosem jego myśli, bez sztywnych ograniczeń nudnej chronologii. Po jej przeczytaniu pozostają tylko wyraźne obrazy chwil, przebłyski fragmentów życia. Trochę jak w "decydującym momencie" fotografii dokumentalnej.
- Samuel buntowniczy prezbiterianin, znudzony kościelnymi mszami oddaje się chłopięcym rozrywkom.
- Epidemia odry, masowe zgony, Sam postanawia rozładować napięcie i rozstrzygnąć kwestię swojego życia lub śmierci - wpakowuje się do łóżka umierającego kolegi. Opatrzność jednak wyrokuje mu to pierwsze, nie żeby był z tego jakoś szczególnie zadowolony. W dalszej części dość stanowczo wyraża się o tym, że stan "nieżycia" zupełnie mu nie przeszkadzał przed urodzeniem.
- Niezrównany brat, słomiany entuzjasta, Orion, który oferuje wszystko wszystkim, tylko nie sobie.
- Marzenie o bajecznym bogactwie. Ojciec na łożu śmierci pozostawiający lasy Tennesee, które mają ustawić przyszłe pokolenia Langhorne'ów.
- Sielska praca na stanowisku pilota parowców na Missisipi.
- Szczęśliwe małżeństwo i miłość do córek.
- Tragiczne rozstania z najbliższymi i humor do samego końca.
I wiele, wiele innych wspaniałych anegdot z życia.
Poruszająca historia cudownego humorysty o gorzkiej refleksji.
Jakby Twain wiedział, że zostanie nazwany ojcem amerykańskiej literatury prawdopodobnie, powiedziałby coś w stylu: "A któż inny mógłby w jednej osobie zaprezentować próżność tego kraju?". Pisarz często duma nad tym, jak dobrze wyszedł na swoim lenistwie, daje prztyczek w nos wszystkim sumiennym niewolnikom kapitalizmu. Zdaje się drwić z systemu, który nagradza obiboków,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-30
Mamy więc Tyen'a i Rielle. Bohaterowie, celowo lub nie, są swoimi psychologicznymi odbiciami. Dwie postacie z różnych światów o podobnych zdolnościach magicznych, bliźniaczym sposobie myślenia i identycznych środkach ekspresji.
Ugrzecznieni i skrępowani konwenansami, Tyen zamknięty jakby w epoce przemysłowej, a Rielle w głębokiej średniowiecznej świątyni. Nieoczekiwanie łamią prawo, a ich świat wywraca się do góry nogami. Kiedy pomyślę o tej historii w tak uproszczony sposób wydaje mi się banalna. To odczucie wzmaga wątek feministycznej klęski, czyli patriarchat światów w pełnej krasie.
Trudi Canavan opisuje wyraźną nierówność płciową, co z jednej strony pozwala na refleksję i ponowne przyjrzenie się temu problemowi, z drugiej staje się momentami absurdalna i karykaturalna. Może wywołać u czytelnika zniecierpliwienie jakże oklepanym tematem emancypacyjnym.
Nie można jednak odmówić autorce pomysłowości, która, ewidentnie lubuje się w kapłańskim statusie quo i społecznych imperatywach. Jej książki niosą ze sobą tajemnicę i wywołują przyjemny dreszczyk emocji. "Złodziejska Magia" nie jest w tej kwestii wyjątkiem.
Mamy więc Tyen'a i Rielle. Bohaterowie, celowo lub nie, są swoimi psychologicznymi odbiciami. Dwie postacie z różnych światów o podobnych zdolnościach magicznych, bliźniaczym sposobie myślenia i identycznych środkach ekspresji.
Ugrzecznieni i skrępowani konwenansami, Tyen zamknięty jakby w epoce przemysłowej, a Rielle w głębokiej średniowiecznej świątyni. Nieoczekiwanie...
1. Po odłożeniu książki nie da się stwierdzić, że historia się zamknęła, co może podjudzić do agresywnego lobbingu wymierzonego w Kossakowską :).
2. Pewne zagadki, jak współistnienie dobra i zła w jednoznacznie złym obłędzie Michała, mogą mocno nadwyrężyć umiejętność do transcendentnego myślenia. Gdyby szare komórki miały w sobie mięśnie, miałabym zakwasy.
3. Kontynuując analizę wiarygodności metamorfoz pozostaje nierozwiązana kwestia Hiji. Zdaje się, że piętno czarnej magii przyniosło u niej dość nieoczekiwaną zmianę na lepsze. Dydkaktycznie, to chyba nienajlepszy wniosek.
1. Po odłożeniu książki nie da się stwierdzić, że historia się zamknęła, co może podjudzić do agresywnego lobbingu wymierzonego w Kossakowską :).
2. Pewne zagadki, jak współistnienie dobra i zła w jednoznacznie złym obłędzie Michała, mogą mocno nadwyrężyć umiejętność do transcendentnego myślenia. Gdyby szare komórki miały w sobie mięśnie, miałabym zakwasy.
3. Kontynuując...
2017-01-27
Nie polecam słabo orientującym się w mediach społecznościowych. W natłoku informacji łatwo się pogubić. Takich min specjalistycznych można się było spodziewać po autorze rodem z Doliny Krzemowej.
ALE:
Autor zaskakuje poczuciem humoru i lekkością formy. Pomimo nafaszerowania książki, przynajmniej dla mnie, obcymi przykładami, można odbić się od punktów znajomych i rzeczywiście poszerzać wiedzę. Guy Kawasaki jest po prostu wyluzowanym gościem, który pisze ze swoim porażającym, azjatycko-amerykańskim uśmieszkiem.
Gorąco polecam przeglądnięcie chociażby jego profilówek, bezbłędnie eksponują jego osobowość narracyjną.
Jeśli chodzi o wskazówki czytelnicze, to najlepiej nabyć ebooka, ze względu na horrendalną ilość linków i innych przekierowań, na które oczywiście warto zajrzeć.
Nie polecam słabo orientującym się w mediach społecznościowych. W natłoku informacji łatwo się pogubić. Takich min specjalistycznych można się było spodziewać po autorze rodem z Doliny Krzemowej.
ALE:
Autor zaskakuje poczuciem humoru i lekkością formy. Pomimo nafaszerowania książki, przynajmniej dla mnie, obcymi przykładami, można odbić się od punktów znajomych i...
2017-01-22
Poradnik jest niczym innym, jak rozbudowaną netykietą. Uczy dobrych manier w Internecie. W dobie hejtu, wydaje się być przydatnym kompendium wiedzy o mediach społecznościowych. Moim zdaniem, z rad w stylu: "Nie zmuszaj nikogo, żeby przyjął zaproszenie od ciebie" nie skorzystają osoby, które rzeczywiście, deliktatnie mówiąc, mają problem z poczuciem taktu. Powód jest banalny, takie osoby nie są zwykle zainteresowane jakimikolwiek kodeksami uprzejmości, choć, być może, niesprawiedliwie generalizuję.
Książka jest również przewodnikiem, dla ludzi, którzy mają niewielkie rozeznanie w wirtualnym świecie. Dla tych, co znają podstawowe narzędzia komunikacji w Internecie, może być fragmentami nużącą lekturą.
Niemniej, dla każdego coś dobrego, cenię autora za umiłowanie do schludności, estetyki i poprawności politycznej. Opanował umiejętność wtrętów "pół żartem, pół serio". Przykładem może być zachęcanie czytelników do dystrybucji informacji poprzez niezawodny kanał: firmowych palaczy. Więcej tego było, ale umknęło mi z pamięci, natomiast pozostało pozytywne wrażenie.
Znajdziemy tam trochę historii, trochę aktualnych bon motów ze światka m.in. showbiznesu i coachowskich rad, które mogą jednych drażnić, innych śmieszyć, a niektórych rzeczywiście oświecać.
Poradnik jest niczym innym, jak rozbudowaną netykietą. Uczy dobrych manier w Internecie. W dobie hejtu, wydaje się być przydatnym kompendium wiedzy o mediach społecznościowych. Moim zdaniem, z rad w stylu: "Nie zmuszaj nikogo, żeby przyjął zaproszenie od ciebie" nie skorzystają osoby, które rzeczywiście, deliktatnie mówiąc, mają problem z poczuciem taktu. Powód jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-05
Goldberg to apologeta wszystkich facetów. Na każdej stronie rozgrzesza ich z problemów seksualnych, manii dominacji i gruboskórności. Podaje jeden, złożony powód: głęboko zakorzeniony mit modelu męskości, zwany maczo. Destrukcyjny wzór nie daje przyzwolenia mężczyznom do okazywania emocji czy uczuć. Wzbrania przed okazywaniem nadmiernej czułości nawet małym chłopcom. Zmniejszają się zatem umiejętności afiliacyjne, a co za tym idzie, zanikają kompetencje komunikatywne. Równouprawnienie wedle psychologa uwolniło wszystkich maczo od samodzielnego podejmowania odpowiedzialności za każdy aspekt życia. Paradoksalnie taki status quo jest dla nich obezwładniający. Od szczenięcych lat nauczeni przyjmowania ciosów za siebie i kobiety, umniejsza poczucie własnej wartości, ponieważ nie wpisuje się w archaiczny, wyuczony model męstwa. Jednocześnie, ten sam paradygmat niewoli ich tożsamość i zdolność empatyczną. Zatem taka postawa, zwłaszcza współcześnie, jest dla nich destrukcyjna. Niesie za sobą mnóstwo sprzeczności np. chęć zdobycia cnotliwej żony otoczonej niemalże kultem maryjnym, jednocześnie, jak to nazywa Goldberg, kobiety pełniącej rolę "naczynia masturbacyjnego". Przez feministki wykrzykujące hasło "męska szowinistyczna świnia", mężczyzna piętnuje swój popęd seksualny. Żeby poradzić sobie z poczuciem winy oddziela swoje ciało od umysłu. Dlatego źródeł swoich problemów seksualnych szuka w szpitalach, a nie poradniach psychologicznych. Ponadto Godlberg zwraca uwagę na umniejszanie roli ojca w układzie rodzicielskim, ponieważ pozbawia go emocjonalnego wymiaru. W tradycyjnym, zamieszłym postrzeganiu społecznym ojciec to bezuczuciowa maszyneria do zarabiania pieniędzy.
Sprawcami tego strasznego impasu są oczywiście kobiety. Jako ta płeć nibyładniejsza (żeby nie było mowy o nierównym traktowaniu) książkę czytałam w nastrojach masochistycznych.
Goldberg to apologeta wszystkich facetów. Na każdej stronie rozgrzesza ich z problemów seksualnych, manii dominacji i gruboskórności. Podaje jeden, złożony powód: głęboko zakorzeniony mit modelu męskości, zwany maczo. Destrukcyjny wzór nie daje przyzwolenia mężczyznom do okazywania emocji czy uczuć. Wzbrania przed okazywaniem nadmiernej czułości nawet małym chłopcom....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-27
TREŚĆ:
Cenię książkę za aktualne badania dotyczące skuteczności edukacji państwowej na chłopców i dziewczynki oraz wpływ tejże dysproporcji na związki z kobietami. Interesujące było wprowadzenie kontekstu historycznego od feministek XX wieku do współczesnego braku zrozumienia idei równouprawnienia. Do myślenia daje też opis przemiany rodzin wielopokoleniowych na nuklerane i destrukcyjne zmniejszanie roli ojca, wujka, dziadka w życiu dziecka.
Zimbardo bez taryfy ulgowej traktuje całe społeczeństwo amerykańskie, często porównuje je do polskiego np. odnośnie edukacji seksualnej czy potencjału poborowego do wojska. Bardziej od Amerykanów krytykuje chyba tylko kobiety. Wiadomo, że my baby jesteśmy wszystkiemu winne. Protestować nie będę, bo mi odpowie, że jestem, jak każda kobieta: oporna na krytykę :).
Sprawnie przeskakuje od pornografii do gier audiowizualnych. Ponadto, dla osób słabo orientujących się w grach komputerowych do przebrnięcia są zagadnienia związane z ich strategią. Zimbardo całkowicie profesjonalnie i w formie skutku ubocznego podaje adresy stron pornograficznych. W ogóle o w wpływie pornografii na mózg mężczyzn sporo rozprawia. Swoimi wnioskami skutecznie zniechęca do przejrzenia wyżej wspomnianych stron ;).
FORMA:
Całości dopełniały komiksowe wstępy do kolejnych części, co, z punktu widzenia osoby młodej, szybko tracącej koncentrację, często przerywającej czytanie, nadało atrakcyjnego charakteru. Wpisy ankietowanych i nawiązywanie do takich stron jak TED przybliżają czytelnika do opisywanych problemów, ze względu na ich powszechność w sieci. Tekst był momentami przeciążony danymi liczbowymi, które starano się podać w różnych konfiguracjach: procentowo, ułamkowo, stosunkowo. Te pozytywne techniki nie do końca zamortyzowały swawolnie upadające cyferki na karty książki.
TREŚĆ:
Cenię książkę za aktualne badania dotyczące skuteczności edukacji państwowej na chłopców i dziewczynki oraz wpływ tejże dysproporcji na związki z kobietami. Interesujące było wprowadzenie kontekstu historycznego od feministek XX wieku do współczesnego braku zrozumienia idei równouprawnienia. Do myślenia daje też opis przemiany rodzin wielopokoleniowych na nuklerane...
2016-11-28
Dwa wątki kulminacyjne, które radują moje serce. Pierwszy, to końcówka z jajcem. Pojawiła się nowa postać, która sieje grozę porównywalną do Antykreatora. Lekko zmulonego czytelnika, stawia na nogi. Nudy, związane z niepokonanym, nabzdyczonym Abaddonem, Tańczącym na Zgliszczach, który zawsze wychodzi obronną ręką, dobiegły końca. Nieśmiertelność Daimona stoi pod znakiem zapytania, więc człowiek w końcu może się trochę spocić i poprzebierać nogami. Mamy obietnicę pojedynku wszech czasów. Śliczny siepacz kontra zdeformowany, poturbowany, bardziej żywy niż nieżywy anioł. Do komentowania tej walki możnaby zaprosić jakiegoś klasyka np. Szaranowicza, ewentualnie mnie ;).
Drugim wątkiem, budującym, przywracającym wiarę w sagę i ludzkość/anielskość? (niekoniecznie w Jasność) jest olśnienie, niczym grom z jasnego nieba, przejrzenie na oczy, przywrócenie zmysłów...- odesłanie fioletowowłosej panienki do różowego, plastikego pudełka opatrzonego napisem: Barbie House. Warto było ją ściągnąć na Ziemię choćby z tego wiekopomnego powodu. Hija zepchnięta do swojego światka iluzji, to fakt. Aż chciałoby się powiedzieć pani Lidii Kossakowskiej: Good job! Jak dziewczyna, której życiowym celem jest czesanie jednorożców, mogła zawrócić w głowie, w miarę inteligentnemu bohaterowi? Rozumiem tę całą histerię związaną z motywem "skrzywdzonego twardziela", bo ten typ ogółem ma swoje prymitywne pragnienia i upodobania względem kobiet. Hija to była jednak gruba przesada.
P.S. Rozbawił mnie fragment, w którym nagrzmocony Hariel gada z wyimagowanym interlokutorem. Pozostaje mieć nadzieję, że ci z Ptactwa Niebieskiego, tak bardzo hierarchicznie upodleni, przynajmniej nie mogą nabawić się marskości wątroby.
Dwa wątki kulminacyjne, które radują moje serce. Pierwszy, to końcówka z jajcem. Pojawiła się nowa postać, która sieje grozę porównywalną do Antykreatora. Lekko zmulonego czytelnika, stawia na nogi. Nudy, związane z niepokonanym, nabzdyczonym Abaddonem, Tańczącym na Zgliszczach, który zawsze wychodzi obronną ręką, dobiegły końca. Nieśmiertelność Daimona stoi pod znakiem...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-27
Nie zachwyca, nie dusi i nie dławi. Rozbraja czytelnika z wybitnej umiejętności usprawiedliwiania zachowań przy każdym wystrzale karabinów wymierzonych w dzieci. Dzieci, bo jak inaczej można nazwać nastoletnich chłopców, którzy decydują się na marsz pod naciskiem złaknionej krwi, obłąkanej szarej masy (każdego z nas)? Tylko ci, którzy kochają, odradzają udziału w tym wyniszczającym konkursie. Choć nawet oni potrafią poświęcać bliskich, jak matka Ray'a Gerraty'ego, która co prawda próbowała odwieźć syna od tego pomysłu, jednak uległa pokusie i na moment zamilkła. Te milisekundy dały chłopakowi ciche przyzwolenie. I tak maszerują, zniewoleni bezwględnymi zasadamii psychologii ludzkiej. Niektórzy, jak Stebbins posilali się brutalnością zasad "konkursu". Siłę czerpali ze skrzętnie pielęgnowanej nienawiści do współzawodników i vice versa. Albo może poczucia głębokiego smutku spowodowanego jakąś krzywdą z przeszłości, która promieniowała jak ognisko otępiającego bólu, który zagłuszyć mógł tylko inny jego (fizyczny?) wymiar. Zaszczute, zagonione stado chłopięcych szkieletów sunących przed siebie, tylko za sprawą woli przetrwania, wyzwoliło także niesamowite ludzkie odruchy, jak rozpaczliwa pomoc przyjacielowi w obliczu co raz pewniejszej śmierci (relacja McVries- Gerraty). Wszystko to przy pęczniejącym od podekscytowania tłumie, który co rusz widzi wylewające się wnętrzności, trupa pełznącego, podporządkowującego się (jak Bogu) arbitralnym wskazówkom konkursu, którego twarzą jest dostojna, pozbawiona współczucia twarz majora, który przypomina właśnie mrocznego pana i zyskuję nadludzką pozycję w tym szaleństwie. Niespodziewanie zarysowuje się także światełko w tej czarnej otchłani reżimu. Olson nawet kiedy znienawidził te reguły, odkrył, że zaprzedał swoją wolność, uratował swoją autonomię. Wykazał się chartem ducha. Oczywiście był to skutek uboczny prymitywnej chęci przetrwania, ale jednak jego przykład daje większe pojęcie o niezbywalnej godności ludzkiej. Podsumowując, jak mogłam napisać we wstępie, że taka makabryczna wizja samobójstwa, jakże obłudnie mianowana "konkursem", nie wzrusza? W trakcie lektury zostałam zwyczajnie wyzuta z refleksyjności. Dopingowałam głównego bohatera żeby PRZEŻYŁ innych. "Po co mu pomagasz idioto? Po co marnujesz siły? Gińcie szybciej!". Byłam sobą i byłam tłumem. Autonomiczna i zniewolona. Do końca naiwna, wierząca, że zwycięzca rzeczywiście jest ZWYCIĘZCĄ. Jeśli, ktoś dotrwał do końca tej opinii, to życzę słodkich snów :).
(Zapis zgrabny i zgrzebny. Typowo Kingowski. Dziwnie o tym w ogóle pisać, jakby styl nie miał kompletnie znaczenia wobec oskarżającej nas o pełnowymiarowe człowieczeństwo treści.)
Nie zachwyca, nie dusi i nie dławi. Rozbraja czytelnika z wybitnej umiejętności usprawiedliwiania zachowań przy każdym wystrzale karabinów wymierzonych w dzieci. Dzieci, bo jak inaczej można nazwać nastoletnich chłopców, którzy decydują się na marsz pod naciskiem złaknionej krwi, obłąkanej szarej masy (każdego z nas)? Tylko ci, którzy kochają, odradzają udziału w tym...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01
Gatunek książki: Grochola. To marka, łatka ale i, mówiąc kolokwialnie, upierdliwa przylga. Widzimy na półce taką ostygmatyzowaną nazwiskiem książkę i wiemy czego się po niej spodziewać. Tym razem nie było inaczej. Główny bohater, to zwykły/niezwykły, ciapowaty artysta świeżo po rozstaniu z ukochaną. Całkiem rozsądnie dorabia sobie jako serwisant sprzętu telewizyjnego. Jako zakładnik swojej nadopiekuńczej mamusi dystansuje się od niej, jak to tylko możliwe. Dogadać się nie może ani z nią, ani ze swoją byłą dziewczyną, ani z przyjaciółką, ani z sąsiadami, lista się nie kończy. Ewidentnie jest z nim coś nie tak, bo jak można być takim impotentem komunikacyjnym? Oczywiście dodaje mu to uroku, bo wciąż pakuje się w zabawne kłopoty jak np. cały wątek z opieką nad swoim największym wrogiem - psem matki. Powiedzieć, że Grochola pisze książki życiowe, bo tak się zdarza, to jak powiedzieć, że fantazje z "50 Twarzy Greya" są normalne. Rozumiem, że żeby się coś przyjemnie czytało, to nie może być za dużo wspólnego z rzeczywistością, ale gdy zaczyna się do obyczajówki wprowadzać elementy oniryczno-metafizyczne jak widzenie z księdzem, rodem z mickiewiczowskich 'Dziadów", to człowiekowi robi się trochę głupio. Piętrzą się te absurdy i kłopoty bohatera, do tego stopnia, że czytelnik bardzo nie chce, żeby to się wszystko zbyt dobrze skończyło, bo po prostu czuje, że całkiem utraci wiarę w tę, w gruncie rzeczy, pogodną, przyjemną historię.
Gatunek książki: Grochola. To marka, łatka ale i, mówiąc kolokwialnie, upierdliwa przylga. Widzimy na półce taką ostygmatyzowaną nazwiskiem książkę i wiemy czego się po niej spodziewać. Tym razem nie było inaczej. Główny bohater, to zwykły/niezwykły, ciapowaty artysta świeżo po rozstaniu z ukochaną. Całkiem rozsądnie dorabia sobie jako serwisant sprzętu telewizyjnego. Jako...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-08
Po pierwszym tomie akcja zdecydowanie nabiera tempa. Główni bohaterowie są już dojrzalsi i nie walczą z pokręconą rzeczywistością. Na szczęście nie próbują jej opanować bo, byłoby to nudne i przewidywalne. Zaczynają z nią igrać, a przy tym poznają jej nowe zasady. Grzędowicz stworzył literacką planszówkę, po której mimochodem przesuwa postaciami, tylko po to, by wpleść kolejne reguły gry. Taki z niego ziemski Pieśniarz.
Po pierwszym tomie akcja zdecydowanie nabiera tempa. Główni bohaterowie są już dojrzalsi i nie walczą z pokręconą rzeczywistością. Na szczęście nie próbują jej opanować bo, byłoby to nudne i przewidywalne. Zaczynają z nią igrać, a przy tym poznają jej nowe zasady. Grzędowicz stworzył literacką planszówkę, po której mimochodem przesuwa postaciami, tylko po to, by wpleść...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-15
Prosta historia morderstwa, śledztwa i procesu sądowego, wskazywałyby kolejny typowy kryminał, z tą różnicą, że non-fiction (a i to jest dyskusyjne). Wątpliwości dotyczące tego, czy rzeczywiście "Z zimną krwią" należy do literatury faktu mnożą się już na wstępie lektury. Trzeba zaznaczyć, że rozwój akcji, z początku toczy się w książce wyjątkowo topornie. Początek powieści to nudnawa powiastka o życiu perfekcyjnej rodziny farmerskiej z Kansas. Ten poukładany świat jest jakiś nazbyt sielankowy, by założyć, że jest prawdziwy. Jako zniecierpliwiona czytelniczka doszukiwałam się jakiegoś mięsa, jakiegoś elementu zarysowującego tę gładką taflę nieskazitelnej prozy życia. Bezskutecznie. Drażniło mnie to, że nawet pozorne mankamenty opisanych realiów związane np. z wyobcowaniem i problemami psychicznymi pani Clutter są ugrzecznione i poskromione. Nie wspominając już absurdalnego, wręcz patologicznie idealnego wizeruneku Nancy Clutter, nastolatko-staruszki, nianio-gospodyni, dziewico-modelki. Naprawdę Truman? Zaginasz chyba z tym, że to, co napisałeś to non-fiction. Na początku, nawet przedstawienie zabójców wydawało się też jakieś idiotyczne - ot, klasyczne, skarłowaciałe mięśniaki z kompleksami. Jeden łzawo okaleczony i nadmiernie wrażliwy na sztukę, drugi przygłupawy bajerant ze skłonnościami pedofilskimi. Jakże typowo, jakże naiwnie. Ten prostacki obraz zostaje odczarowany dopiero, gdy dokonują zbrodni. W końcu Capote zaczyna zarysowywać wiarygodny portret psychologiczny bohaterów. Od śledczego, przez mieszkańców Holocomb, aż po samych morderców. Akcja nareszcie podrywa otumanionego dotychczasową tendencyjnością fabuły czytelnika. Zaczynamy dostrzegać kunszt w opisie problematyki moralnej. Widzimy złożoność czynników, które zadecydowały o wyborze kryminalnej drogi życiowej. Odkrywamy, że źli i podli mordercy podlegali jakiejś tragicznej, losowej socjalizacji, w której każdy ich kolejny krok zdawał się być naturalnie podejmowany. Jakby kontrola nad ich życiem była ograniczona, w większym (w przypadku Perry'ego) lub mniejszym (Dick'a) stopniu. Nagle wymiar sprawiedliwości głupieje wobec tej dwójki. Podważona zostaje sama idea "słusznego wyroku". Przedstawione zostało to kapitalnie w formie strzępków rzekomo prawdziwych sytuacji. Nigdy nie rozstrzygniemy, czy Capote faktycznie bazował wyłącznie na nieprzekłamanych dowodach. Myślę, że nie ma to jednak większego znaczenia wobec niepokojących konkluzji do jakich prowadzi lektura. Ten niepokój jest wystarczająco realny i dotkliwy. Niewiadomo już kto był bardziej wyrachowany - mordercy czy procedura sądowa, która wygenerowała nowych morderców ze wszystkich zainteresowanych procesem.
Prosta historia morderstwa, śledztwa i procesu sądowego, wskazywałyby kolejny typowy kryminał, z tą różnicą, że non-fiction (a i to jest dyskusyjne). Wątpliwości dotyczące tego, czy rzeczywiście "Z zimną krwią" należy do literatury faktu mnożą się już na wstępie lektury. Trzeba zaznaczyć, że rozwój akcji, z początku toczy się w książce wyjątkowo topornie. Początek powieści...
więcej mniej Pokaż mimo to
Tajemnicza gazeta "Jutro" i jej barwna redakcja z cwanym profesorem Simei na czele oraz jego inteligentnym, choć lekko pierdołowatym zastępcą - Colonną, mówią więcej o potrzebach swoich odbiorców, zatem dużej części włoskiego narodu, niż jakikolwiek podręcznik do socjologii.
Możemy sobie więc wyobrazić społeczeństwo o dość tradycyjnych poglądach obyczajowych czy religijnych, tabularyzujące choćby preferencje seksualne, a jednocześnie spragnione brudów na pierwszych stronach gazet.
Z książki płynie wniosek, że każdy, nawet najbardziej absurdalny temat może być podjęty przez media i przedstawiony jako fakt. Jak się okazuje, w oparciu o przesłanki, insynuacje, domysły czy przypuszczenia, można sklecić całkiem zgrabnego newsa. Jest to dość gorzki prognostyk podsumowujący dziennikarstwo jutra, a właściwie obecne, bo przecież książka już swoje lata ma.
Teorie spiskowe jednego z redaktorów (Braggadocia) wyróżniają się na tle innych, ponieważ są wyjątkowo groteskowe i niedorzeczne. Za ich sprawą bohater staje się jedną z ważniejszych postaci, która z jednej strony jest doceniana za wkład i zaangażowanie, a z drugiej nielubiana, na przykład przez oderwaną od rzeczywistości, idealistkę Maię. Niechęć jednego do drugiego jest z kolei dość zabawną grą U. Eco, ponieważ naprawdę trudno rozstrzygnąć, kto z tej dwójki jest bardziej szalony.
Tajemnicza gazeta "Jutro" i jej barwna redakcja z cwanym profesorem Simei na czele oraz jego inteligentnym, choć lekko pierdołowatym zastępcą - Colonną, mówią więcej o potrzebach swoich odbiorców, zatem dużej części włoskiego narodu, niż jakikolwiek podręcznik do socjologii.
więcej Pokaż mimo toMożemy sobie więc wyobrazić społeczeństwo o dość tradycyjnych poglądach obyczajowych czy...