-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2024-04-22
2022-09-21
2016-01-26
2019-10-12
2005
Bardzo ciepła opowieść o dziewczynce, która świat postrzegała poprzez "różowe okulary". Bardzo optymistyczna, w pewnym stopniu naśladująca serię o Ani Shirley. Niestety, ode mnie tylko 3 gwiazdki.
Bardzo ciepła opowieść o dziewczynce, która świat postrzegała poprzez "różowe okulary". Bardzo optymistyczna, w pewnym stopniu naśladująca serię o Ani Shirley. Niestety, ode mnie tylko 3 gwiazdki.
Pokaż mimo to2020-04-13
Było to moje pierwsze spotkanie z twórczością Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk i muszę przyznać, że nie było tak źle jak myślałam. „Serenada” to pierwsza powieść autorki dedykowana dorosłym czytelnikom. Jest to zabawna opowieść o postrzelonej i czasami nieogarniętej dziewczynie z małego miasteczka, której przytrafia się coś nieoczekiwanego, mało możliwego w naszym życiu, a konkretniej w życiu młodej aktorki z prowincji. Nie powiem, trochę się ubawiłam czytając perypetie Kasi Zalewskiej, ale nie było to coś, co na długo zapadnie mi w pamięć. Jej przemyślenia (historię poznajemy oczami głównej bohaterki) były niekiedy absurdalnie i nie raz wywracałam oczami na jej wywody. W pewnym momencie było dla mnie tego trochę za dużo i miałam ochotę mocno potrząsnąć Kaśką, by się w końcu ogarnęła. Przeszkadzała mi też przewidywalność historii, bo lubię kiedy twórca przy tego typu literaturze wyciąga od czasu do czasu asa z rękawa. Brakowało mi takiego królika z kapelusza, który by przełamał schematyczną powieść. Bardzo spodobała mi się postać Adama, który idealnie odgrywa typową rolę przyjaciela-geja. No i typowy również „książę z bajki”, który jest trochę magikiem, bo raz się pojawia, a potem znika, by znowu móc się pojawić w (nie)odpowiednim miejscu i czasie. I szczerze powiedziawszy, jak dla mnie, ów książę był dla mnie trochę nijaki, nie dość, że pojawia się od czasu do czasu, to brakowało mi równowagi w jego zachowaniu. Albo był za „zimny”, albo był jak „ciepłe kluchy”.
Nie jest to literatura wysokich lotów, ale nie jest zła. Można sobie raz na jakiś czas przeczytać coś niezobowiązującego, gdzie trochę się pośmiejemy, trochę będziemy współczuć bohaterce i trochę załamywać ręce nad jej, momentami bezmyślnym, postępowaniem. Kaśka trochę grała mi na nerwach, ale nie na tyle, by rzucić niedokończoną książkę na bok. Plusem „Serenady”, obok lekkiej historii, jest także język, który sprawia, że bardzo szybko się ją czyta. Myślę jednak, że na rynku książki można znaleźć lepsze tytuły niż ten, chociażby „Idealnie dobrani” Catherine McKenzie (który z całego serca polecam!).
Było to moje pierwsze spotkanie z twórczością Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk i muszę przyznać, że nie było tak źle jak myślałam. „Serenada” to pierwsza powieść autorki dedykowana dorosłym czytelnikom. Jest to zabawna opowieść o postrzelonej i czasami nieogarniętej dziewczynie z małego miasteczka, której przytrafia się coś nieoczekiwanego, mało możliwego w naszym życiu, a...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07-24
„Morza szept” Patrici Schröder trafił do mnie kilka lat temu w wyniku wygranej w konkursie zorganizowanym na jednym z blogów książkowych. Wówczas byłam pod ogromnym wrażeniem trylogii Syrena autorstwa Trici Rayburn i łyknęłabym wszystko, co dotyczy syren, życia podwodnego i romansu w jednym. Niestety obowiązki zmusiły mnie do odłożenia lektury jej na przyszłość. Przyszłość, która nadeszła właśnie teraz.
Na samym wstępie muszę zaznaczyć, że jest to zupełnie inna „bajka” (że się tak wyrażę) niż ta, stworzona przez Tricię Rayburn. Niestety „bajka”, która okazała się nielogiczna. Postaram się w miarę zwięźle opisać to, co popsuło „Morza szept” oraz to, co mi się w niej spodobało.
Zacznę od tego, że Elodie, główna bohaterka powieści to dobry przykład dla nastolatek jak nie powinny się zachowywać. To znaczy, między innymi, nie wsiadać do tej samej taksówki z nowo poznanym mężczyzną, bawić się kosztem innych (nie przejmować się uczuciami innych) oraz ufać obcym. Moim zdaniem zdecydowanie nie jest to dobry wzór do naśladowania. Bohaterka jest okropnie naiwna i przy tym niezwykle irytująca. Nawet tragedia, która dotknęła jej rodzinę nie była w stanie ocieplić jej wizerunku. Pomijając fakt naiwności, jest ona niedopracowana: od samego początku dziewczyna mówi, że boi się wody, jest na nią uczulona i nie umie pływać, ale kiedy poznaje zabójczo przystojnego chłopaka z morza rzucenie się za nim do wody to nie problem. Ba! W jednej ze scen Elodie pływa, choć wielokrotnie przewijało się stwierdzenie, że nie umie pływać. Jakaś magia po prostu! Przymknęłabym na tę sprawę oko, gdyby autorka nadmieniła, że jakimś magicznym sposobem ciało bohaterki samo wiedziało co robić (pływać), ale nic takiego nie było. Ni z tego, ni z owego dziewczyna podpływa do Gordiana (chłopaka z morza). Ja się pytam: „jakim, kurka, cudem?” Kolejna wpadka przy kreacji tejże postaci: najpierw się gździ, robi maślane oczy i wyznaje miłość Gordianowi, a potem nagle przychodzi chwilowe otrzeźwienie i pytanie „czy jej przypadkiem nie zabije”. Serio? Poza tym uczucie pomiędzy tą dwójką jest tak przesłodzone, że aż oczy bolą. Mogłabym wymieniać jeszcze kilka podobnych przykładów, które z logiką mają niewiele wspólnego, ale szczerze powiedziawszy odechciało mi się kopać leżącego (a raczej leżącą). Pozostając jeszcze chwilę w kręgu postaci, to szalenie spodobało mi się umieszczenie w powieści osoby z syndromem Tourette’a. Ashton, bo o nim tu piszę, jest chyba najbardziej realną postacią w książce, której nie sposób nie polubić. Pierwszy raz spotkałam się z takim zabiegiem w powieści i szczerze powiedziawszy bardzo mi się to spodobało. Wprowadziło to do książki odrobinę naturalnego, niewymuszonego humoru.
Zastanowiło mnie również podejście postaci (w tym rzecz jasna Elodie) do istot wodnych: przyjmują ich istnienie jako coś normalnego, jakby żyli w jakiejś bajce, a nie w świecie realnym. Poza tym nie było żadnej wzmianki na temat tego, że ludzie wiedzą coś więcej na temat podwodnego świata (przynajmniej w 98%). Zabrakło mi tu takiego naturalnego, powolnego przejścia od niedowierzania do akceptacji.
Fabuła, tak jak bohaterowie, pozostawia trochę do życzenia. Najpierw akcja się niesamowicie dłuży, a potem nagle „łup”, czytelnik dostaje po głowie (niestety nie w dobrym tego słowa znaczeniu). Zostaje on rzucony na głęboką wodę i wielu rzeczy musi się domyślać. Istoty morskie wyskakują w pewnym momencie jak króliki z kapelusza i w sumie nie wiadomo dlaczego. Jak dla mnie przydałoby się jakieś wprowadzenie do tego tematu. Zamiast tego autorka zasypuje nas wieloma tajemnicami (niektóre naprawdę frapujące), których w ostateczności nie rozwiązuje, a powinna. Dlaczego? Otóż w razie braku kontynuacji czytelnik zostaje mnóstwem pytań bez odpowiedzi. „Morza szept” to początek trylogii, która pojawiła się na rynku książki w 2013 roku i raczej nie doczeka się kontynuacji. Szanse na drugi i trzeci tom są znikome, a jeśli bym chciała dowiedzieć się co dalej Patricia Schröder wymyśliła to się nie dowiem, bo (z tego co wiem) w oryginale książka jest napisana w języku niemieckim, a ja niemieckiego nie znam. Zatem czytelnik zostaje skazany na wieczną niepewność.
Autorka, z tego, co udało mi się zauważyć, miała niezły pomysł na książkę, ale nie poradziła sobie z jego realizacją (wątpię, by to była wina tłumaczenia, niestety trudno będzie mi to sprawdzić, bowiem jak pisałam wcześniej nie znam języka niemieckiego). Muszę jednak pochwalić Patricię Schröder za stworzenie nadmorskiego, wręcz wakacyjnego klimatu, który idealnie wpisał się w aktualną porę roku (lato, chociaż akcja dzieje się wiosną). Trudno też nie zauważyć jej starań, aby historia była ciekawa i wciągająca (pojawiły się wątki jak z kryminału), ale zabrakło precyzji.
Z językiem powieści też nie jest najlepiej. Jak dla mnie był on zbyt infantylny, autorka chyba za bardzo chciała, żeby historia jej wyszła, ale niestety się nie udało…
Moim zdaniem w książkach chodzi między innymi o to, aby czytelnik uwierzył w historię stworzoną przez autora. W przypadku „Morza szept” (w ogóle co to za tytuł, za każdym razem kiedy go piszę z automatu chcę napisać „Szept morza”, a nie „Morza szept”. Zupełnie mi on nie brzmi) nie ma takiej opcji. Nie dlatego, że to romans paranormalny, tylko przez sposób jego przedstawienia. To już w niektóre harlequiny jestem w stanie uwierzyć niż w tę historię. A piękna okładka i ciekawy opis to za mało aby dać jej więcej niż trzy gwiazdki na dziesięć.
„Morza szept” Patrici Schröder trafił do mnie kilka lat temu w wyniku wygranej w konkursie zorganizowanym na jednym z blogów książkowych. Wówczas byłam pod ogromnym wrażeniem trylogii Syrena autorstwa Trici Rayburn i łyknęłabym wszystko, co dotyczy syren, życia podwodnego i romansu w jednym. Niestety obowiązki zmusiły mnie do odłożenia lektury jej na przyszłość. Przyszłość,...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-20
2019-06-13
Kilka moich przemyśleń na temat „Kochanki królewskiego rzeźbiarza”: styl, w jakim została napisana owa powieść, jest naprawdę dobry, nie spodziewałam się, że będzie mi się ją aż tak dobrze czytać. Brakowało mi jednak niepowtarzalnego klimatu starożytnego Egiptu, historia jest za mało plastyczna. Przydałoby się więcej opisów przyrody i otoczenia, starożytny Egipt jest niezwykle bogatym tematem, z którego można czerpać pełnymi garściami. Autorka nie do końca wykorzystała potencjał tej epoki, lecz to, co przedstawia nam na kartach „Kochanki królewskiego rzeźbiarza” jest dobre. Dla niektórych, „wymagających”, może się to okazać niewystarczające. Osobiście brakowało mi w niej tego „czegoś”, takiej iskry bożej, która sprawiłaby, że zapomniałabym o bożym świecie i przeniosła się tysiące lat wstecz, w okolice Nilu. Poza tym postacie ciekawe, nawet sympatyczne, lecz nie wywołujące jakiś głębszych uczuć. Jedna z nich była dosyć mocno naciągana (jeden z kapłanów Amona). Jako całość prezentuje się naprawdę nieźle, przyjemne „czytadło” na wakacje.
Kilka moich przemyśleń na temat „Kochanki królewskiego rzeźbiarza”: styl, w jakim została napisana owa powieść, jest naprawdę dobry, nie spodziewałam się, że będzie mi się ją aż tak dobrze czytać. Brakowało mi jednak niepowtarzalnego klimatu starożytnego Egiptu, historia jest za mało plastyczna. Przydałoby się więcej opisów przyrody i otoczenia, starożytny Egipt jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-05
Chyba od zawsze temat aniołów wzbudzał moje zainteresowanie, a od kiedy zaczęłam nałogowo czytać poznałam wiele, naprawdę wiele ich „twarzy”. Oczywiście jedne były lepsze, a inne gorsze, ale przeważnie autorzy nie psuli tych postaci. Raczej mnie pozytywnie zaskakiwali – jak chociażby Danielle Trussoni (Angelologia, Świat Książki 2010) czy Carolyn Jess-Cooke (Zawsze przy mnie stój, Otwarte 2011). Gwiazda anioła Jennifer Murgii trafiła do mnie około 4 lat temu jako wygrana w konkursie blogowym i dopiero w tym roku „natchnęło” mnie, aby ją „skonsumować”.
Historia opowiedziana przez Jennifer Murgię jest skierowana do młodych czytelniczek - nastolatek i powiela ona utarte schematy z gatunku paranormal romance (PR). Mamy tutaj nastolatkę - przeciętną dziewczynę – uczennicę liceum, która nie wie o swoim „wyjątkowym” przeznaczeniu, oraz dwóch przystojnych i na swój sposób pociągających oraz (trzeba to podkreślić) paranormalnych chłopaków: jeden – jak się domyślacie – chce ją chronić, a drugi wykorzystać jej moc. I oboje są… aniołami.
Książkę przeczytałam dosyć szybko, ale żeby mnie „poruszyła” jak inne z tego gatunku (np. Anioł D. de Spirito, czy seria Szeptem B. Fitzpatrick) to nie. Jedyne, co mi się ciśnie na usta w tym momencie, że była „w porządku”, „okay”, „bez fajerwerk”. Wszystkie elementy składające się na PR były i tylko tyle. Autorka nie zaskoczyła mnie niczym szczególnym, a fragmentami historia ta była nawet naiwna, co komentowałam albo pobłażliwym spojrzeniem, albo drwiącym uśmieszkiem. Mam wrażenie, że Jennifer Murgia nie „rozwinęła” skrzydeł, chociaż temat, który wybrała na swoją książkę jest niezwykle głęboki i ciekawy. Odkąd zasiadłam do pisania tej opinii zastanawiam się, czy czas poświęcony Gwieździe anioła mogę uznać za zmarnowany. Gdybym miała wolny dzień, to prawdopodobnie klęłabym, że zmarnowałam cały dzień, ale czytałam ją głównie w drodze do i z pracy, więc ów czas nie mogę uznać za zmarnowany. Lektura Gwiazdy… umiliła mi czas podróży, ale jak napisałam wcześniej, bez jakichkolwiek mocniejszych emocji. Niestety wszystko było takie przewidywalne, włożone w surowe ramy, i jakby autorka bała się poza nie wyjść. A przydałaby się odrobinka szaleństwa i spontaniczności.
Nie mam pojęcia, co mogłabym jeszcze napisać na temat tej książki. Bohaterowie – stereotypowi, trochę nijacy, akcja nie porywa serca, choć przynajmniej nie było wkurzającego trójkąta, co często zdarza się w tego typu historiach. Język młodzieżowy, prosty, bez polotu. Ot, cała Gwiazda anioła – bez polotu, ale dzięki niej podróżowanie było szybsze i odrobinę przyjemniejsze.
~*~
[…] jest tylko jeden sposób, aby pokonać strach: trzeba się z nim zmierzyć. [1]
___
[1] Jennifer Murgia, Gwiazda anioła, Warszawa 2011, s. 101.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2016/02/murgia-jennifer-gwiazda-anioa.html]
Chyba od zawsze temat aniołów wzbudzał moje zainteresowanie, a od kiedy zaczęłam nałogowo czytać poznałam wiele, naprawdę wiele ich „twarzy”. Oczywiście jedne były lepsze, a inne gorsze, ale przeważnie autorzy nie psuli tych postaci. Raczej mnie pozytywnie zaskakiwali – jak chociażby Danielle Trussoni (Angelologia, Świat Książki 2010) czy Carolyn Jess-Cooke (Zawsze przy...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-09-16
Twórczość Libby Bray poznałam kilka lat temu za sprawą trylogii „Magiczny krąg” (Mroczny sekret, Wyd. Dolnośląskie 2009, Zbuntowane anioły, Wyd. Dolnośląskie 2010, Studnia Wieczności, Wyd. Dolnośląskie 2010), którą w Polsce wydała Grupa Wydawnicza Publicat, pod „szyldem” Wydawnictwa Dolnośląskiego. Można powiedzieć, że pokochałam nie tylko styl autorki, ale także pomysł na fabułę oraz kreację bohaterów. Gdy kończyłam Studnię Wieczności nie przypuszczałam, że aż tyle minie czasu do ponownego spotkania z jej twórczością, i że jej kolejna książką aż tak bardzo będzie się różnić od tego, co poznałam i pokochałam we wcześniej wspomnianej trylogii.
MISSja survival opowiada historię kilkunastu miss nastolatek, które muszą się odnaleźć w niecodziennej dla nich sytuacji. Ich samolot, którym miały dotrzeć na konkurs Miss Nastoletnich Marzeń rozbija się na (teoretycznie) bezludnej wyspie. Nie wszystkie uczestniczki uchodzą z życiem, lecz wszyscy „dorośli” owszem (piloci, personel pokładowy oraz trenerzy i inne osoby, które miały jakikolwiek związek z konkursem). Bez ich opieki muszą stawić czoła nie tylko nieznanemu, ale także lękom, które skrywają głęboko w swoich sercach. Poza tym będą miały możliwość dowiedzieć się czegoś o sobie i odkryć kim tak naprawdę są oraz czego chcą od życia.
Znając trylogię „Magiczny krąg” nastawiłam się na coś podobnego – lekkiego, przyjemnego, trochę pouczającego, zwracającego uwagę na problemy, które często napotykamy na swojej drodze. Jednak to, co otrzymałam przerosło moje najgorsze koszmary. Pomysł na książkę był, ale autorka ją (jak dla mnie) za bardzo przerysowała. Nie spodziewałam się aż takiego pastiszu, przepraszam – prania mózgu. Po skończonej lekturze musiałam się upewnić, że głowę mam na tym samym miejscu, co przed lekturą MISSji…. Autorka mocno mnie tym tytułem rozczarowała, a nawet zaskoczyła. Nigdy bym się nie spodziewała, że jest zdolna stworzyć taki „odmóżdżacz”. Jak napisałam wcześniej, pomysł był, ale był źle zrealizowany. Moment katastrofy powinien być ujęty bardziej poważnie, szczególnie wtedy, kiedy giną w niej postacie. A tutaj Bray potraktowała ten fragment po łebkach, „na luzie” (w końcu to miała być lekka i zabawna historia, ale nie jest możliwe opisanie tragedii – w tym przypadku katastrofy lotniczej - w taki sposób. Przynajmniej dla mnie), jakby machnęła na niego ręką. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że autorka nie zaakcentowała w bohaterkach strachu i przerażenia, przecież taka sytuacja na normalnym człowieku powinna zrobić piorunujące i szokujące wrażenie. Z pewnością widok nadpalonych oraz rozczłonkowanych ciał nie należy do „lekkich”, i co ważne na pewno pozostawia ślad na psychice człowieka (szczególnie młodej dziewczyny). Druga rzecz to duża ilość postaci. Jest ich zdecydowanie za dużo, ja miałam problemy „ogarnąć” wszystkie te misski, która z jakiego stanu pochodzi. W tekst są wplecione fragmenty zatytułowane „Zabawne ciekawostki o Miss Nastoletnich Marzeń” dotyczące poszczególnych bohaterek (mające pomóc w ich poznaniu), ale okazały się one bezużyteczne, bo i tak miałam chaos w głowie. Kolejną rzeczą, która mnie raziła to zachowanie dziewcząt. Średnia wieku głównych bohaterek oscyluje między (pi razy okno) 17 lat, a zachowywały się jak 12-13 -latki. Owszem, miały chwilowe przebłyski, ale były one za krótkie, by przyćmić resztę odzywek, które wzbudzały we mnie tylko uśmiech politowania. A już zupełny był „odlot”, kiedy na wyspie pojawili się seksowni piraci (czy my kobiety zawsze tracimy zdrowy rozsądek, kiedy na horyzoncie pojawia się pociągający samiec alfa? Chyba nie chcę odpowiadać na to pytanie, bo musiałoby być ono twierdzące…). No i autorka tą książką potwierdziła stereotyp odnośnie amerykańskich nastolatek (zastanawiam się, czy poniekąd też polskich…).
Trudno dopatrzyć się w tej historii „czegoś” mądrego, co moglibyśmy z niej wynieść. Są, autorka wplotła w fabułę pewne „mądrości”, ale niestety zostały one przyćmione przez wszędobylską satyrę i czarny humor (który zupełnie do mnie nie trafiał. SPOILER: Czy dziewczyna z tacką wbitą w głowę jest naprawdę tak zabawna, jak sądzi Bray? KONIEC). Nawet w tym momencie nie potrafię jakiejkolwiek przytoczyć, bo przed oczami staje mi bezsensowne i głupie rozumowanie bohaterek. Rozumiem jednak zamysł autorki i to, co chciała przez tą historię osiągnąć, ale niestety to do mnie nie trafiło. Może po części dlatego, że wyrastam z młodzieżówek? Ale zaraz, przecież czytam tego typu książki, i nie wszystkie sprawiają, że mam ochotę rzucić je w kąt albo walić głową w mur i krzyczeć „więcej nie zniesie”. Więc powód „nietrafienia” i rozczarowania MISSją… znajduje się „wewnątrz” książki.
Po tym rozczarowaniu boję się, autentycznie boję się sięgnąć po Wróżbiarzy (MAG 2012). Mam jednak przeczucie, że (chyba) gorzej już nie będzie. Nie wiem, czy przeżyłabym powtórkę MISSji survival. Historia ta okazała się dla mnie pomyłką mimo tego, że na okładce widnieje ostrzeżenie, że to satyra, pastisz współczesnego życia (amerykańskich – i nie tylko) celebrytów. Myślę, że nie stracicie wiele odpuszczając sobie ten tytuł. Zawsze w podobnych sytuacjach szkoda mi pomysłów, które mają potencjał, i zostają zaprzepaszczone. Jeśli miałabym określić MISSję survival to „odmóżdżacz” nie wnoszący nic nowego (i mądrego) do życia.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2016/10/bray-libba-missja-survival.html]
Twórczość Libby Bray poznałam kilka lat temu za sprawą trylogii „Magiczny krąg” (Mroczny sekret, Wyd. Dolnośląskie 2009, Zbuntowane anioły, Wyd. Dolnośląskie 2010, Studnia Wieczności, Wyd. Dolnośląskie 2010), którą w Polsce wydała Grupa Wydawnicza Publicat, pod „szyldem” Wydawnictwa Dolnośląskiego. Można powiedzieć, że pokochałam nie tylko styl autorki, ale także pomysł na...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-01
Czwartki w parku Hilary Boyd to kolejna książka, która już dosyć długo czekała na mojej półce w domowej biblioteczce na swoją kolej. W ramach urlopu wypoczynkowego, zaplanowanego na przełomie sierpnia i września, postanowiłam ją przeczytać. Powieść ta na pierwszy rzut oka wydała mi się idealna nie tylko na dni wolne od pracy, ale także na tę porę roku, czyli zbliżającą się wielkimi krokami jesień. Czy rzeczywiście okazała się taka dobra jak sądziłam?
Zacznę od tego, że Czwartki w parku nie było złą lekturą, czytało mi się ją dobrze. Była nawet dobra, głęboka, ale ja nie potrafiłam się w niej odnaleźć. Trudno mi było wczuć się w opowieść Boyd, ponieważ jest to książka o ludziach w dojrzałym wieku, którzy wkraczają w jesień swojego życia. Ja natomiast jestem dopiero na początku swojej życiowej drogi, można powiedzieć, że jestem w okresie lata, czyli do „jesieni” jeszcze mam trochę czasu. Zdecydowanie łatwiej mi się wnika w opowiadaną historię, gdy bohaterowie są mniej więcej w moim wieku, niż taką, gdzie postacie są o wiele ode mnie starsze. To właśnie jest przyczyna, dla której nie mogłam „w pełni” przeżywać wydarzeń zawartych na stronach Czwartki w parku.
Główną bohaterką powieści jest Jeanie, która próbuje odnaleźć się w nowej dla siebie sytuacji. Jako sześćdziesięciolatka powinna myśleć już o emeryturze i tym, co będzie na niej robiła, lecz na razie nie ma ona zamiaru rezygnować ze swojego dotychczasowego życia, czyli pracy w sklepie ze zdrową żywnością. Jeanie boryka się nie tylko z presją płynącą od rodziny o przejściu na spoczynek, ale także z sytuacją jaka miała miejsce dziesięć lat temu, która doprowadziła do tego, że jej małżeństwo powoli zaczęło się rozpadać. Jedną z rzeczy przynoszącą jej odrobinę radości i wytchnienia są chwile spędzone z wnuczką na spacerach w parku, gdzie któregoś dnia poznaje Raya. Przypadkowe spotkania z nim sprawiają, że Jeanie rozpoczyna walkę o to, co wydaje się dla niej w tym momencie słuszne. W tym również o swoje szczęście.
Czwartki w parku to nie jest zwykłe czytadło dla dojrzałych kobiet ze szczęśliwym zakończeniem. Boyd w swojej książce porusza wiele spraw, z którymi muszą się zmierzyć ludzie wkraczający w starczy wiek, np.: ze świadomością, że siły powoli zaczynają odchodzić, że dzieci „wyfruwają” z domu i zakładają własne rodziny, że zaczynają się pojawiać różne dolegliwości i choroby oraz to, że nie wiadomo co ma się zrobić z nadmiarem czasu… Ponadto Jeanie musi stawić czoło traumatycznej przeszłości męża, który to (ku mojemu zaskoczeniu) przez te wszystkie lata pożycia małżeńskiego nie podzielił się z nią tymi przykrymi doświadczeniami. Historia opisana w tej książce wbrew pozorom może pomóc tym, którzy znaleźli się lub znajdują na podobnym rozdrożu co bohaterka, Jeanie.
Powracając jeszcze na chwilę do ludzi w dojrzałym wieku: czytając Czwartki w parku moje myśli zajmowali… moi rodzice, którzy właśnie są w takim wieku. Widzę, że się zmieniają: ich sylwetki, skóra, włosy… I to mnie przeraża, bo ich wygląd uświadamia mi, że oni kiedyś odejdą i to „kiedyś” może nadejść szybciej niż mi się wydaje. Poza tym trudno mi sobie wyobrazić, że ich małżeństwo (po 36 latach bycia razem) się rozpada… Więc jak widzicie lektura tej książki była dla mnie słodko-gorzka.
Miłym zaskoczeniem dla mnie było to, że autorka postanowiła do historii wprowadzić „pierwiastek polskości”, to znaczy postać pochodzącą z Polski. Chyba po raz pierwszy spotkałam się z czymś takim (przynajmniej w tym momencie trudno mi sobie cokolwiek przypomnieć). Szczerze powiedziawszy od momentu pojawienia się Joli, imigrantki z Polski, która pracuje w sklepie Jeanie, zaczęłam przychylniej patrzeć na książkę Hilary Boyd.
Czwartki w parku jako całość prezentuje się naprawdę nieźle, jednak moim zdaniem, bardziej spodoba się starszym czytelnikom (50+) niż młodszym. Z chęcią przeczytałabym inną książkę autorki, gdzie postacie są w zbliżonym do mnie wieku. Wydaje mi się, że prędzej odnalazłabym w niej siebie, niż w powieści Czwartki w parku.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2017/09/boyd-hilary-czwartki-w-parku.html]
Czwartki w parku Hilary Boyd to kolejna książka, która już dosyć długo czekała na mojej półce w domowej biblioteczce na swoją kolej. W ramach urlopu wypoczynkowego, zaplanowanego na przełomie sierpnia i września, postanowiłam ją przeczytać. Powieść ta na pierwszy rzut oka wydała mi się idealna nie tylko na dni wolne od pracy, ale także na tę porę roku, czyli zbliżającą się...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-31
Wbrew pozorom hobby jest niezwykle potrzebne człowiekowi. Nie tylko nadaje naszemu życiu sens (przynajmniej w jakimś stopniu), ale sprawia, że nie odbijamy się z nudów w domu od ściany do ściany. Pozwala ono nam się rozwijać oraz odpocząć od pracy. Daje nam również wytchnienie od problemów dnia codziennego, a czasami może się ono okazać ratunkiem w kryzysowej sytuacji i rozwiązaniem na trapiące nas zmartwienia. Podobnie stało się w przypadku Issy, głównej bohaterki Spotkajmy się w kawiarni, która ze swojego hobby zrobiła sposób na zarabianie pieniędzy i … życie.
Trzydziestojednoletnią Issy poznajemy w momencie, w którym każdy normalny człowiek już by się załamał, bo: nie tylko straciła (z pozoru) stabilną pracę, ale także zauroczyła się w mężczyźnie, który zupełnie do niej nie pasje, i co warto podkreślić, nie zamierza zrobić kolejnego kroku do przodu w ich „związku”. Na szczęście, w tym całym nieszczęściu Issy może liczyć na przebojową przyjaciółkę Helenę oraz (o dziwo!) przypadkowo spotkanych ludziach, którzy z czasem w jej sercu zaczną zajmować coraz więcej miejsca.
Jenny Colgan stworzyła ciepłą, przyjemną, pouczającą i pozytywną historię nie tylko o hobby, jakim jest gotowanie (które również dla samej autorki jest ważne), ale o związkach międzyludzkich, o przyjaźni, która daje tzw. kopa, kiedy przestaje się wierzyć w siebie, o przypadkach, które nie istnieją… Ale Spotkajmy się… to przede wszystkim książka o pasji, która może stać się sposobem na życie, jeśli włoży się w nią odpowiednio dużo pracy, serca i cierpliwości. Tą historią autorka chce nam przekazać, że warto ryzykować i nie poddawać się, gdy pojawiają się na naszej drodze przeszkody.
W książce, obok fabuły, autorka umieściła kilka przepisów na babeczki (na pewno będę je testować w długie jesienne i zimowe wieczory, kiedy zamknę już sezon działkowy). Po pierwszym zapoznaniu się z nimi nie wydają się trudne, lecz zanim przystąpię do pieczenia będę musiała dowiedzieć się co to za mąka „samorosnąca” (nawet moja babcia nie wie co to za magia!). Samo czytanie przepisów sprawiało, że ślinka zaczynała mi lecieć, a już zupełnie moje ślinianki wariowały, kiedy główna bohaterka je przyrządzała i rozdawała/sprzedawała (do tej pory chodzą za mną babeczki cytrynowe…). Autorka tymi opisami prawie mnie torturowała, bo gdybym nie miała pod ręką „czegoś na ząb”, to chyba bym zwariowała. Sama fabuła jest (niestety) przewidywalna – w końcu to książka obyczajowa, lecz byłoby miło, gdyby mnie czymś zaskoczyła. Ale suma sumarum jakoś ta przewidywalność wcale mi nie przeszkadzała. Za to irytowała mnie główna bohaterka – Issy, a konkretnie to, jak dawała się wykorzystywać (bo tego nie można inaczej nazwać) Graeme’owi. Nie raz miałam ochotę trzepnąć ją w głowę by się opamiętała (w tej kwestii z pewnością dogadałabym się z Heleną). Z kolei Austin (bankowiec, który umożliwił bohaterce stworzenie cukierni „Słodki Zakątek”) to urocza i pocieszna postać, lecz niestety nie jest to typ mężczyzny, który kradnie serca czytelniczek. Helena to kobieta z jajami, i wydaje mi się, że każdemu przydałaby się taka osoba jako „twój rozum zastępczy w innym ciele, który uaktywnia się, kiedy twój własny zaczyna wariować” – i to ją polubiłam najmocniej ze wszystkich postaci z Spotkajmy się… Każdy bohater tej historii się zmienia – ewoluuje – pokazują oni swoje inne twarze, co nie tylko urozmaica lekturę, ale także nadaje jej głębi. Coś takiego spotykamy w naszym codziennym życiu – kiedy poznajemy ludzi widzimy ich tylko z jednej strony, lecz gdy zaczynamy z nimi obcować na co dzień, to odkrywamy, że to jedna z ich miliona twarzy, a nasze początkowe oceny zupełnie do nich nie pasują.
Podsumowując: Spotkajmy się… czytało mi się przyjemnie i szybko, niestety jest to książka na raz, to znaczy taka, po którą się raczej drugi raz nie sięgnie (no chyba że po przepisy na babeczki), ale z przyjemnością od czasu do czasu będzie się o niej wspominać. Ot, lekka i niezobowiązująca lektura, przy której można się zrelaksować. I KONIECZNIE trzeba się przy niej zaopatrzyć w „coś na ząb”, bo w trakcie czytania żołądek budzi się do życia.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2016/09/colgan-jenny-spotkajmy-sie-w-kawiarni.html]
Wbrew pozorom hobby jest niezwykle potrzebne człowiekowi. Nie tylko nadaje naszemu życiu sens (przynajmniej w jakimś stopniu), ale sprawia, że nie odbijamy się z nudów w domu od ściany do ściany. Pozwala ono nam się rozwijać oraz odpocząć od pracy. Daje nam również wytchnienie od problemów dnia codziennego, a czasami może się ono okazać ratunkiem w kryzysowej sytuacji i...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-17
Lalka Bolesława Prusa, podobnie jak większość lektur szkolnych przyjmowana jest przez uczniów z małym entuzjazmem, powiedziałabym nawet że bardzo chłodno. A szczególnie wtedy, kiedy dowiadują się ile lektura ta ma stron. Dla jednych jest ona porażką czytelniczą, a dla drugich okazuje się polską perłą, objawieniem, arcydziełem – po prostu wyjątkową książką. Ja należę do osób, którą Lalka zachwyciła dlatego postanowiłam zaryzykować i sięgnąć po – niby – kontynuację tego utworu, a mianowicie po Córkę Wokulskiego autorstwa Romana Praszyńskiego.
Historia opowiedziana przez Romana Praszyńskiego to nie tylko nowe oraz świeższe spojrzenie człowieka (w tym przypadku autora współczesnego) na koniec XIX wieku, ale także kontynuacja losów bohaterów, których dobrze znamy z Lalki Prusa. W Córce Wokulskiego oprócz starych „wyjadaczy” poznajemy przede wszystkim nowe postacie, które jakoby tworzą nową, niepowtarzalną historię, która wciąga. Mimo wszystkich swoich wad.
Nie ukrywam, kiedy zaczęły pojawiać się w sieci pierwsze recenzje/opinie, w większości negatywne, bardzo się zmartwiłam, a nawet wystraszyłam, bo nie przeżyłabym chyba nieudanej kontynuacji tak dobrego utworu. Na szczęście rzadko kiedy sugeruję się opiniami innych, bo każdy ma inny gust i to, co nie podoba się jednym, może spodobać się drugim. I tak właśnie było w moim przypadku. Oczywiście Córka Wokulskiego nie dorasta do pięt Lalce, ale nie mogę uznać tej historii za złą i beznadziejną. Ma ona (jak większość książek) swoje mocne i słabe strony.
Zasiadając do jej lektury nie brałam jej nazbyt serio, ponieważ „w razie klapy” nie chciałam czuć gorzkiego rozczarowania. I szczerze powiedziawszy dobrze zrobiłam, jednak nie mogę uznać ją za „klapę”, bo bym skłamała. Historia wciągnęła mnie, akcja okazała się bardzo dynamiczna i wartka, czytelnik nie ma prawa się przy niej nudzić. Ale zniesmaczyły mnie wyuzdane sceny seksu. Nie mam zazwyczaj problemu z takimi fragmentami, lecz czytając Córkę… miałam momentami wrażenie, że moja wrażliwa dusza obdzierana jest ze skóry. Taka wystawiona kawa na ławę. I szczerze powiedziawszy trudno się nie zgodzić ze stwierdzeniem umieszczonym na tylnej okładce książki, że Praszyński napisał wszystko, o czym nie mógł napisać Prus – przede wszystkim przez wzgląd na czasy, w których żył.
By opisać jaka jest Córka Wokulskiego muszę zastosować subiektywne porównanie do Lalki. Przede wszystkim w dziele Prusa królują długie opisy przerywane fragmentami żywszej akcji, natomiast w Córce… króluje dynamizm. Non stop coś się dzieje, czasami nie ma możliwości złapania oddechu. Drugą różnicą jest język – sprawa oczywista. W Lalce język jest zachowawczy, powściągliwy i kulturalny, a w jej kontynuacji agresywny, wyuzdany, pozbawiony wszelkich barier. Trudno znaleźć w dziele Prusa bluźnierstw, lecz w książce Praszyńskiego są one prawie na każdej stronie.
To, co mi się podobało w Córce Wokulskiego to wcześniej wspomniana dynamiczna akcja i nowi, żywsi bohaterowie. Byłam zaskoczona jak autor „podrasował” postacie z Lalki, a chyba najbardziej zszokowała mnie historia oraz przemiana Izabeli Łęckiej. Jest wprost nie do poznania. Jeśli chodzi o „wiekowego” Wokulskiego to tak mógłby go wykreować Prus, gdyby napisał dalsze jego losy. Natomiast nie podobało mi się to całe wyuzdanie, jak dla mnie niektóre sceny były zbędne. I nie dziwię się po jej lekturze, że przyjmowana jest ona tak słabo i chłodno. Przede wszystkim przekracza niektóre bariery, których ludzie przeważnie nie przekraczają. Praszyński w Córce… zrywa wszelkie zasłony i nie przejmuje się tym, co sobie o tym pomyślą czytelnicy. Mocno odbiega od tego, co znamy z Lalki i co po niektórzy mogą przeżyć szok czytając ją. Dla mnie była to ciekawostka czytelnicza i nie żałuję spędzonych przy niej chwil. A lektura ta z pewnością nie jest dla wszystkich, chyba tylko dla tych osób, które są odważne, nie boją się przekraczania granic i posiadają otwarty umysł.
~*~
[…] człowiek nigdy nie jest sam. Nawet jeżeli mu się tak wydaje. [1]
___
[1] Roman Praszyński, Córka Wokulskiego, Warszawa 2012, s. 413.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2016/04/praszynski-roman-corka-wokulskiego.html]
Lalka Bolesława Prusa, podobnie jak większość lektur szkolnych przyjmowana jest przez uczniów z małym entuzjazmem, powiedziałabym nawet że bardzo chłodno. A szczególnie wtedy, kiedy dowiadują się ile lektura ta ma stron. Dla jednych jest ona porażką czytelniczą, a dla drugich okazuje się polską perłą, objawieniem, arcydziełem – po prostu wyjątkową książką. Ja należę do...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ludzie mówią, że okres dzieciństwa jest jednym z najpiękniejszych w naszym życiu. Cóż, trudno mi zaprzeczyć, ponieważ gdy tylko zamknę oczy przenoszę się do świata, gdzie wszystko było „bardziej” – kolorowe, prawdziwe i piękne. Jednak w moim przypadku nie był on całkowicie taki beztroski i szczęśliwy. Były momenty, kiedy musiałam zmagać się z bezwzględnością rówieśników, która zepchnęła mnie w otchłań samotności stając się nie tylko schronieniem przed złem tego świata, ale także i więzieniem. Nie od dziś wiadomo, że inność (w wyglądzie, czy też w zachowaniu) budzi niepokój, a to z kolei przyciąga strach i… agresję. A ta z kolei kierowana jest do „odmieńca”, którzy zaburza swoim istnieniem codzienną „normalność” społeczeństwa. I w ten sposób kształtuje się charakter prześladowanego – dziecko wyrośnie albo na zahukanego odludka, albo na gruboskórnego i wyrachowanego dorosłego. A piętno wypalone na duszy zza młodu zostaje z człowiekiem na zawsze i nie daje o sobie zapomnieć…
Bohaterką Na wysokim niebie jest nastoletnia Ania, która bardzo różni się od swoich rówieśników. Jest gruba, pochodzi z ubogiej rodziny, gdzie oprócz pieniędzy brakuje także cieplejszych uczuć i uwagi rodziców oraz… nie dba o swoją higienę. Prześladowana i poniżana przez klasę cierpliwie znosi swój los, a jedyną ostoją i radością są książki. Zamknięta w swoim świecie dziewczynka nie przejmuje się nikim i niczym, z wyjątkiem pani bibliotekarki, która okazała jej odrobinę serca. Jej podejście do otoczenia zmienia się, kiedy do sąsiedniego domu wprowadza się nowa rodzina, a do jej klasy trafia Tobiasz – chłopiec o wątłej budowie ciała, który aż „prosi” się o zainteresowanie prześladowców Ani.
Historię Ani poznajemy jej oczami, wprowadza ona nas w swój – niestety – przygnębiający, lecz pełen nadziei świat. Bohaterka zmaga się z dosyć trudnymi problemami, sama, bo większość osób (w tym dorosłych) umywa po prostu ręce. Stereotypowo otoczenie szufladkuje ją, nie znając przyczyn zaistniałej sytuacji. Autorka ukazała smutny obraz zamiatania niewygodnych problemów pod dywan. Ale oprócz tej ciemnej strony życia Ania dzieli się z czytelnikami swoimi radościami – błahymi, maluczkimi rzeczami, które nie tyle co nadają sens jej istnieniu, ale sprawiają, że życie nabiera kolorów.
Szczerze powiedziawszy nie spodziewałam się po tej książce takiej emocjonalnej huśtawki. Mocno przeżyłam historię opowiedzianą przez Danutę Awolui, po części dlatego, że dotyczyła ona również i mnie. Przez całą „obowiązkową” edukację byłam prześladowana, ale nie w tak brutalny sposób jak główna bohaterka Na wysokim niebie. Poradziłam sobie jednak z tym, tak samo jak Ania, lecz pozostawiło to na mojej duszy niezmywalny ślad.
A nawet kiedy miną najgorsze czasy, w głowie człowieka już na zawsze pozostanie echo dawnych dni. [1]
Autorka w swoim debiucie z 2013 roku pokazała ciemną stronę nie tyle co biedy czy też inności, ale przede wszystkim rodziny. Gdy w domu panuje ciepło i miłość to wszystkie problemy, w tym materialne przestają mieć duże znaczenie. Rodzina może być biedna, ale bogata pod względem pozytywnych emocji. Lecz gdy brakuje tego ciepła wszystko staje się dotkliwsze, w tym także brak pieniędzy. Prawie niemożliwe jest, aby w takim otoczeniu dziecko wyrosło na mądrego, odpowiedzialnego i empatycznego dorosłego. Ania miała to szczęście, że na jej drodze pojawiły się osoby pełne czułości, które dały jej to, czego nie potrafiła jej dać rodzina – zainteresowania i miłości.
Na wysokim niebie nie tylko wzrusza, ale także daje nadzieję na spokojną i szczęśliwą przyszłość. Pokazuje, że wszystko złe kiedyś się kończy, że po burzy zawsze wychodzi słońce i każdy z nas ma sobie siłę aby pokonać swoje słabości i lęki. W sposób dobitny podkreśla, że życie jest niesprawiedliwe i im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej dla nas – rozczarowania nie będą aż tak mocno boleć. Historia jest trudna, ale niezwykle budująca. Niesie ona ze sobą ciepło, które falami zalewa serce czytelnika. Mam nadzieję, że autorka uraczy nas jeszcze kiedyś równie piękną, przejmującą i mądrą opowieścią.
~*~
Nikt nie potrafi nienawidzić tak paskudnie, jak dzieci. Młodość daje pewne przywileje – żadnego zakłamania i obłudy. [2]
Życie uczy pokory, uczy doceniać rzeczy małe, ale kluczowe. [3]
Wiedziałam z książek, że niesprawiedliwość istnieje, ale nie sądziłam, że ma aż tak gorzki smak. [4]
Radość dziecka to najlepszy dar. [5]
Czasem ludzie, którzy odchodzą, pozostają zaskakująco żywi we wspomnieniach. [6]
Śmierć nie jest w stanie zatrzymać biegu Ziemi. Jedna malutka śmierć, która we mnie dokonała spustoszenia, nic nie znaczyła dla świata. Trzeba było w końcu wstać, nauczyć się na nowo chodzić, spróbować znów patrzeć na niebo i po prostu żyć. Czujnie i ostrożnie, ale żyć. [7]
Przyszłość przypomina znoszony, brzydki tren, który nigdy nie jest ozdobą, a wlecze się za człowiekiem bez końca. Czasem darzymy go sentymentem, a czasem marzymy, by go zerwać i zapomnieć. [8]
Ścieżki ludzi są poplątane. Rzucane bez ładu, wbrew prawom logiki. Jednak przypadki nie istnieją. Każdy człowiek na naszej drodze niesie ze sobą nadzieję lub zagrożenie. Trzeba umieć w porę zauważyć, kto jest kim. I zostać dostrzeżonym. [9]
___
[1] Danuta Awolusi, Na wysokim niebie, Grójec, 2013, s. 9.
[2] Tamże, s. 11.
[3] Tamże, s. 24.
[4] Tamże, s. 31.
[5] Tamże, s. 42.
[6] Tamże, s. 85.
[7] Tamże, s. 232.
[8] Tamże, s. 245.
[9] Tamże, s. 268.
[http://www.dzosefinn.blogspot.com/2016/02/awolusi-danuta-na-wysokim-niebie.html]
Ludzie mówią, że okres dzieciństwa jest jednym z najpiękniejszych w naszym życiu. Cóż, trudno mi zaprzeczyć, ponieważ gdy tylko zamknę oczy przenoszę się do świata, gdzie wszystko było „bardziej” – kolorowe, prawdziwe i piękne. Jednak w moim przypadku nie był on całkowicie taki beztroski i szczęśliwy. Były momenty, kiedy musiałam zmagać się z bezwzględnością rówieśników,...
więcej Pokaż mimo to