-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant18
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać419
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Biblioteczka
2015-04-14
2015-02-23
„Ziemię wojny” Julii Łatyniny chciałam przeczytać odkąd tylko pojawiły się pierwsze recenzje. Okładka tej książki pokonała racjonalność w czym pomógł także fakt, iż choć zawarta w tej powieści historia jest fikcyjna, to jednak można co nieco realności wyczytać pomiędzy wierszami. Szczególnie teraz, w obliczu wschodniego konfliktu.
Republika Awarii Północnej – Dargo to fikcyjny kraj graniczący z Czeczenią. Dżamałudin i Zaur Kemirow to bracia, których wpływy sięgają dalej, niż tylko na jedno, jedyne miasto. Nie mogłoby być inaczej w kraju, w którym przemoc jest na porządku dziennym, a sprawiedliwość widziana jest całkowicie inaczej, niż widzi ją zachodni świat. Tu liczy się władza, a prawdziwą walutą jest tak naprawdę tylko to ile lub co jesteś wstanie zrobić, by osiągnąć swoje cele. Muzułmański naród i bez kłopotów z Czeczenami nie ma lekkiego życia, a jednak los dwójki braci komplikuje się jeszcze bardziej, gdy Czeczeni wysadzają szpital. Dżamałudin nie może tego tak zostawić. Pragnie zemsty i jest gotowy na wszystko. A kiedy Awar jest gotowy na wszystko, świat staje w ogniu.
„Pułkownik był odważnym człowiekiem, a mimo to po karku przebiegł mu dreszcz. Na własnej skórze przekonał się, czym jest Kaukaz i kaukaskie wioski: odpowiedzialność zbiorowa, powszechna milcząca nienawiść, która w dzień przemieniała twarze w nieprzeniknione maski, a w nocy przeradzała się w snajperskie kule.”
Mam niemały problem z oceną tej książki. Z jednej strony to genialna powieść o mentalności mieszkańców Kaukazu, wpływów Rosji na tę część świata i jej „sprawiedliwości” czy też „pokojowego nastawienia”. Z drugiej jednak to istny fabularny chaos. Pełno tu bohaterów i scen, które nie bardzo są całości potrzebne. Ta obszerna książka byłaby przede wszystkim o wiele bardziej zrozumiała, gdyby ktoś pokusił się o zredagowanie jej w odpowiedni sposób. Czytając miałam wrażenie, jakbym miała w rękach jedno z lepszych powieści, a jednak tych z rodzaju selfpublishingu. Oczywiście nie zarzucam nic wydawnictwu Feeria, a temu, które redagowało i wypuściło ten tekst jako pierwszy. Myślę, że zrobili tej książce wiele złego, bo choć zyskała rozgłos, nigdy nie stanie się czymś wybitnym właśnie przez to, że koszmarnie ciężko się ją czyta. Trudno czasem nadążyć za wydarzeniami, bohaterami i najdziwniejszymi zwrotami, określeniami czy nazwami. Wprawdzie mamy szereg przypisów, jednak nic to nie zmienia w ogólnym odbiorze powieści. Przynajmniej w moim odczuciu.
Julia Łatynina z pewnością potrafi pisać. Niekiedy jednak zostaje pokonana przez własną wyobraźnie i, jak mi się zdaje, własne demony, które pchnęły ją do napisania takiej, a nie innej powieści. Często odnosiłam wrażenie, że autorka nie mogła się zdecydować w jakiej formie pisać, więc pomieszała wszystko razem tworząc może i oryginalny, ale kompletnie nieprzyswajalny dla mnie tekst. Raz mamy liryczne, wręcz podniosłe opisy pełne uczuć, emocji i tylko na pozór oczywistych prawd, a na drugiej stronie sztywny opis wprost z jakiegoś wojennego reportażu. Nie zrozumcie mnie źle, obie formy są dobre do tej historii, lecz ta niekonsekwencja i skakanie z jednego tonu na drugi doprowadzała mnie do szału, utrudniając wczucie się w tą historię.
To, co uratowało tę książkę w moich oczach, to te momenty, kiedy autorka prawdziwie pozwoliła mi wniknąć w mentalność tamtych ludzi. Nie zszokowała mnie ich okrucieństwem, choć pewnie dla niektórych czytelników pewne sceny mogłyby stanowić coś nie do przejścia. Dla mnie były dopełnieniem obrazu, który tak pieczołowicie Łatynina próbowała odmalować. To wcale nie jest historia o złych ludziach, a takich, co nie wiedzieli, jak czynić dobro inaczej, niż przez zło, przemoc, krew i łzy. Pragnęli wszystkiego, co najlepsze dla swojego kraju, rodzin, może nawet świata, jednak rzeczywistość w jakiej żyli, w jakiej się wychowali oraz mentalność wszystkiego, co ich otaczało, przewidywało tylko jeden możliwy scenariusz. I on się dopełnił.
„Zaur nie wiedział, jak to się stało, ale fakt pozostawał faktem: zamiast wyniosłego chuligana, który najbardziej wierzył w swoje pięści, przed Zaurem stał zupełnie inny człowiek. Jego dusza zyskała stalowy kręgosłup wiary i dlatego nie mogła dłużej czołgać się czy kłaniać. Nowy Dżamałudin był groźniejszy i okrutniejszy od dawnego – ale stary Dżamałudin nie bał się niczego prócz śmierci, a nowy bał się Allaha.”
Podsumowując: „Ziemia wojny” mnie delikatnie zawiodła. Być może nie w samej treści, ale za to w jej formie. Przeczytanie tej książki zajęło mi kilka tygodni. Musiałam się niekiedy zmuszać, bo choć historia mnie zaciekawiła, to jednak przyjemność z czytania była raczej nikła. Szkoda, że nie poświęcono tej powieści odrobiny więcej uwagi. Gdyby choć trochę wygładzić ten tekst, to byłaby prawdziwie fenomenalna książka.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Ziemię wojny” Julii Łatyniny chciałam przeczytać odkąd tylko pojawiły się pierwsze recenzje. Okładka tej książki pokonała racjonalność w czym pomógł także fakt, iż choć zawarta w tej powieści historia jest fikcyjna, to jednak można co nieco realności wyczytać pomiędzy wierszami. Szczególnie teraz, w obliczu wschodniego konfliktu.
Republika Awarii Północnej – Dargo to...
2014-06-10
2015-01-29
„Kruszenie odmieńca” Zenona Celegrata to historia Marka Kubackiego, młodego mężczyzny, który prowadzony marzeniem o prawdziwej wolności, raz po raz naraża się na niebezpieczeństwo.
Szpiegostwo kończy się dobrze przeważnie tylko w filmach. Tych samych, w których szpiedzy jeżdżą pięknymi samochodami, ubierają się w markowe ciuchy, a każdej chwili ich życia towarzyszy charakterystyczna muzyka. Rzeczywistość pisze jednak o wiele mroczniejsze scenariusze, a ten napisany dla Marka, jest jednym z nich.
Główny bohater książki to prawdziwie dziwna postać. Jego życie nigdy nie było łatwe, a los zdawał się chodzić pod rękę z pechem. Z podobnej mieszanki nie mogło wyjść nic prostego, szczególnie w czasach PRLu. Po wielu wzlotach i upadkach, Marek wyjeżdża do Wietnamu Południowego, by pracować tam w Międzynarodowej Komisji Kontroli i Nadzoru. Koszmar sprzed kilku lat powraca, znowu zostaje zmuszony do robienia rzeczy, na które niekoniecznie ma ochotę. Wie jednak doskonale, że w rzeczywistości w jakiej przyszło mu żyć, proste „nie” nie ma prawa bytu. Są rzeczy, których się chce i te, które należy zrobić.
Pobyt w Sajgonie to jednak dla niego nie tylko praca. Mężczyzna wykorzystuje spędzony tam czas na rozmyślaniu o tym, co zostawił w domu. Jego małżeństwo okazało się pomyłką, a choroba syna spędza mu sen z powiek. W Polsce nie ma dla żadnego z nich przyszłości i coraz mocniej zdaje sobie z tego sprawę. Postanawia działać. W międzyczasie jego osobą interesuje się obcy wywiad, podsuwając mu pod nos kobietę, której zadaniem jest go „wybadać”. Ich znajomość bardzo szybko przeradza się w coś więcej. Nie jest jednak jedyną kobietą, która zwraca jego uwagę – pod tym względem wydaje się niebywale… „kochliwy”.
Aby zapewnić sobie i swoim bliskim godne życie w miejscu, w którym wolność nie jest złudzeniem, a rzeczywistością, Marek decyduje się na współpracę z Amerykanami. Szpiegostwo dla obcego wywiadu kończy się jednak w momencie, gdy zostaje zdemaskowany.
Jeśli wpiszecie w wyszukiwarkę imię i nazwisko autora tej książki, oprócz linków do licznych księgarń internetowych, facebooka autora, strony wydawnictwa itd, znajdziecie kilka informacji, które upewnią Was, jak wiele z historii Marka Kubackiego jest w rzeczywistości historią samego Celegrata, który w 1990 roku wyszedł z więzienia za sprawą amnestii. Gdyby nie to, odsiadywałby wyrok 25 lat za szpiegostwo na rzecz USA.
Z tego właśnie powodu ta recenzja nie będzie taka, jak zawsze. Nie zamierzam komentować poczynań głównego bohatera/autora, nie sądzę, bym miała do tego prawo. To jego historia i cokolwiek bym o niej nie myślała, szanuje wszystkie jego wybory. Nie mogę powiedzieć, iż je w pełni popieram, jednak to on żył w tam tych czasach, nie ja. I na tym się zatrzymam.
To, co mogę jednak z czystym sumieniem skomentować, to umiejętności pisarskie autora, a tym należy się uznanie. Gdy mamy do czynienia z selfpublishingiem, nigdy nie wiadomo czego oczekiwać. Osobiście jestem ostrożna i nastawiam się raczej na coś stylowo słabego, ale nie w tym przypadku. „Kruszenie odmieńca” jest napisane językiem, który doskonale się czyta i choć od czasu do czasu zdarzały się jakieś niedociągnięcia, to jednak nie miały one większego wpływu na odbiór całości. Opisy nie są ani za długie, ani zbyt krótkie, a dialogi oddają charaktery bohaterów.
Podsumowując; „Kruszenie odmieńca” Zenona Celegrata, to z pewnością lektura intrygująca, ale i kontrowersyjna. Główny bohater nie zawsze odnajduje zrozumienie czytelnika, co w konfrontacji ze świadomością prawdziwości tej historii, tworzy wybuchowy koktajl. Czy to dobrze, czy źle musicie sami ocenić.
Tym razem bez oceny - w imię swoich przekonań, biografii nie oceniam.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Kruszenie odmieńca” Zenona Celegrata to historia Marka Kubackiego, młodego mężczyzny, który prowadzony marzeniem o prawdziwej wolności, raz po raz naraża się na niebezpieczeństwo.
Szpiegostwo kończy się dobrze przeważnie tylko w filmach. Tych samych, w których szpiedzy jeżdżą pięknymi samochodami, ubierają się w markowe ciuchy, a każdej chwili ich życia towarzyszy...
2015-01-10
Znacie to uczucie, kiedy macie ochotę rzucić jakąś książką o ścianę, wrzucić pod prysznic, albo po prostu spalić, ale jednocześnie na samo wyobrażenie o czymś takim tulicie ją do siebie w obronnym geście? Tak, cóż... Mniej więcej tak skończyło się dla mnie czytanie książki „Parabellum. Horyzont Zdarzeń” Remigiusza Mroza.
Uwaga na spoilery I tomu...
Mamy październik 1939 roku. Maria i Staszek po wszystkich wydarzeniach w Rawiczu, kierują się do Francji, jak to sobie założyli. Nie mają innego wyjścia, jednak głupi błąd Staszka zrzuca na nich jeszcze więcej kłopotów. Laitner nie jest bowiem mężczyzną, którego można od tak oszukać i wyjść z tego cało. Tymczasem drugi z Zaniewskich, Bronek, po nieudanym odbiciu Obelta (który trafia do obozu jenieckiego), wraz z kompanami rusza w kierunku Baranowicz, gdzie ma znaleźć Aniele. Tylko czy Armia Czerwona pozwoli im dotrzeć do celu?
Koniec spoilerów.
Wiem, że dla wielu wielbicieli serii, fabuła tych książek stoi na równi z jej bohaterami, ale dla mnie jest na odwrót, szczególnie w drugim tomie. Być może przez fenomenalny „Chór zapomnianych głosów”, pod wpływem którego wciąż jestem, fabule Horyzontu Zdarzeń jakby brakowało tempa charakterystycznego dla pierwszego tomu. W kilku momentach akcja po prostu nieco mi się dłużyła. Miało to miejsce gdzieś pośrodku książki, na szczęście nie trwało to długo. Poza tym końcówka? Fakt, miałam ochotę krzyczeć z frustracji, bo jak to tak wszystko pospinać, a na koniec brutalnie rozerwać i napisać, niemalże złośliwie: „ciąg dalszy w tomie trzecim”, kto na coś podobnego zareagowałby inaczej? Niemniej cała ta moja frustracja jest jak najbardziej mile widziana. Oby więcej książek wywierało na mnie tak mocne wrażenie.
Idąc dalej... To, co Pan Mróz robi z kreacją swoich bohaterów jest nie do opisania. Tego zwyczajnie trzeba samemu doświadczyć. Przez połowę książki w głowie miałam tylko jedną myśl: Boże, jak ja nie znoszę tego Staszka! Sam fakt, iż wywarł na mnie, i to ponownie, tak silne, negatywne wrażenie, zasługuje na oklaski. Zazwyczaj takich bohaterów ignoruję, bo czuję, że są zwyczajnie płytcy, albo niedopracowani, ale nie tu! Staszek jest postacią naciskającą na wszystkie moje "bojowe" zapalniki, ale jest cudownie pełnokrwisty. Przyglądanie się jego przemianie było dla mnie najprzyjemniejszą częścią tej książki i aż mnie korci, by zdradzić Wam coś więcej. Wciąż mnie irytuje. Wciąż nie rozumiem jego związku z Marią, podświadomie doszukując się sposobów na urzeczywistnienie oczywistego ehm! porozumienia pomiędzy nią, a „Christianem” - nie umiem się powstrzymać, mam chyba za bardzo wybujałą i romantyczną wyobraźnię. Muszę jednak przyznać, że Staszek w drugiej części książki pokazał mi się z innej strony. Jestem zaintrygowana...
Holder i Johann Blankenburg również bardzo mocno zwrócili moją uwagę, ale to było do przewidzenia, mam bowiem chorą słabość do zwyrodnialców... A pozostali? Nie sposób wspomnieć tu o wszystkich. Mamy starych wyjadaczy znanych z Prędkości ucieczki, ale i nowe twarze, którym można jedynie wróżyć co najlepsze w kolejnych tomach serii.
Usilnie próbuje znaleźć coś, do czego mogłabym się doczepić, bo przecież zawsze się czepiam, a to już trzecia książka Pana Mroza jaką przeczytałam i wypada w końcu choć odrobinę pokręcić nosem. Nie ma książek idealnych, nie ma autorów idealnych. Każdy z nas ma swoje maksimum niedociągnięć, braków w fabule czy kreacji bohaterów i jeśli dany tytuł tego progu nie przekroczy, to tak, jakby tych „wad” nie było. I choć bardzo chciałabym autorowi coś zarzucić, to nawet biorąc pod uwagę, iż Horyzont Zdarzeń minimalnie mniej mi się podobał od Prędkości ucieczki, nie jestem wstanie niczego konkretnego znaleźć. Jasne, tym razem akcja odrobinę mi się dłużyła... ale w Prędkości ucieczki z kolei ciężko mi było z początku się wczuć. No i jakkolwiek by nie było z fabułą, bohaterowie plus mocne zakończenie zrobili swoje.
Podsumowując; „Parabellum. Horyzont zdarzeń” to świetna kontynuacja serii. Gdybym chciała wymienić wszystkie rzeczy, które obudziły we mnie emocje, ta recenzja miałaby kilkanaście stron. Wiem, że się powtarzam, ale książki Pana Mroza powinny być pozycjami obowiązkowymi dla wszystkich tych, którzy mają problem z naszą rodzimą literaturą. Sama do tych osób należę, a jednak już trzykrotnie odkładałam książki tego autora na półkę z przemiłym przeświadczeniem, że wcześniejsze czytelnicze porażki, to tylko i wyłącznie kwestia pecha. Polacy potrafią fenomenalnie pisać nie tylko fantastykę, a Remigiusz Mróz jest na to dowodem.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Znacie to uczucie, kiedy macie ochotę rzucić jakąś książką o ścianę, wrzucić pod prysznic, albo po prostu spalić, ale jednocześnie na samo wyobrażenie o czymś takim tulicie ją do siebie w obronnym geście? Tak, cóż... Mniej więcej tak skończyło się dla mnie czytanie książki „Parabellum. Horyzont Zdarzeń” Remigiusza Mroza.
Uwaga na spoilery I tomu...
Mamy październik 1939...
2014-11-04
Czasem odnoszę wrażenie, że Wschód został przeklęty przez jakąś niewidzialną siłę i skazany na nigdy niekończące się kłopoty. Chyba nie sposób się nie zastanawiać nad przyczynami ciągłego napięcia w tamtej części świata, kiedy od wielu miesięcy docierają do nas coraz bardziej niepokojące informacje o konflikcie na lini Ukraina-Rosja. Zimna wojna zakończyła się w 1991 roku, ale patrząc na to co się dzieje, mam coraz większe wątpliwości czy przypadkiem jedynie nie zasnęła, by w końcu się zbudzić i ponownie zaatakować. Nie, nie... Nie zamierzam pisać o polityce. To tylko taki wstęp, bo książka o jakiej chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć ma wiele wspólnego zarówno z Rosją, jak i zimną wojną.
Nelson DeMille wydał „Szkołę wdzięku” w 1988 roku, czyli jeszcze zanim zimna wojna naprawdę się skończyła, a ja dopiero uczyłam się chodzić. Mało tego. Nelson DeMille służył w Wietnamie, w tym w wywiadzie wojskowym, później w piechocie. Wspominam o tym, bo dzięki doświadczeniom autora, jego książka jest w swej fabule zwyczajnie perfekcyjna. Dokładna, wiarygodna, gdyby nie kilka małych zgrzytów, byłaby może wręcz idealna.
Gregory Fisher to młodzieniec, który postanowił zwiedzić Rosję. Pomysł sam w sobie wydaje się szalony biorąc pod uwagę czasy, a jest to rok 1988, a on dodatkowo sprowadził sobie ze stanów swój samochód, który oryginalnym wyglądem przykuwa uwagę. W drodze do Moskwy gubi się i wpada na swojego rodaka, który wyjawia mu szereg informacji. Informacji na tyle ważnych, by można było za nie, lub przez nie, zabić czy zginąć. Fisher dostaje jednak jasne instrukcje; jedź do Moskwy, dostań się do amerykańskiej ambasady i powtórz im to, co usłyszałeś. Chłopak wprawdzie dociera do Moskwy, kontaktuje się z ambasadą i przekazuje większość informacji, jednak zanim attaché wojskowy Samuel Hollis dociera do hotelu Fishera, ten zostaje już uprowadzony przez KGB, a niedługo potem zamordowany. Hollis ma jednak wystarczająco dużo intrygujących informacji, by pociągnąć sprawę dalej. Co Jack Dobson, zaginiony jeszcze w Wietnamie amerykański major sił powietrznych, robił na tamtej leśnej drodze i gdzie jest teraz? Dlaczego KGB tak bardzo nie chciało dopuścić do spotkania Hollisa z Fisherem? I czym, do diabła, jest wspomniana przez majora „Szkoła wdzięku pani Iwanowej”, w której podobno był przetrzymywany od 1974 roku?
Odpowiedzenie sobie na te wszystkie pytania było podróżą, którą planowałam sobie dozować, ale nie byłam wstanie tego zrobić. Nawet ból ręki spowodowany przez naprawdę ciężką książkę nie był wstanie mnie powstrzymać. Dosłownie od pierwszej strony DeMille przykuł moją uwagę, kupił stylem, językiem i tym osławionym „czymś”, którego nijak nie można określić.
„Szkoła wdzięku” to obraz Rosji, której nie chciałabym poznać osobiście. To czasy, w których wolność słowa nie miała racji bytu i często była karana śmiercią. To też ludzie, ich wielobarwność i niejednoznaczność, bo oprócz złych, próżnych, zaślepionych oficerów KGB, są tu również zwykli wieśniacy, rolnicy i ufni obywatele, o których panujący system tylko z pozoru zapomniał. Z jednej strony to szpiegowski kryminał, w którym intryga i zwroty akcji są idealnie poprowadzone. Z drugiej to również obyczajowa rozprawka nad rosyjską mentalnością. DeMille pokazuje ten kraj z wielu perspektyw. Uwydatnia wady, ale i nie zapomina o zaletach. Mówi o jego pięknie, brutalności i potencjale, który z jakichś względów wciąż jest w specyficzny sposób wykorzystywany. Nie można też go osądzić o jakiekolwiek stronnictwo, bo w swej książce nie przedstawia jednoznacznych stron, typu: Amerykanie są dobrzy, a Rosjanie źli i koniec. O nie, nie robi tego, z czego osobiście ogromnie się ucieszyłam, gdyż ponownie poczułam w tej historii realność.
Na koniec odrobina o tych wspomnianych przeze mnie zgrzytach. Nie można zapominać, że jakkolwiek realistyczna, to jest historia fikcyjna. Autor postawił na pewien, skazany na sukces, schemat budowania historii i nie zamierzam tego kwestionować. Wątki romantyczne w powieściach sensacyjnych, kryminalnych, szpiegowskich to coś, co zwykle tylko dopełnia dla mnie całości. Z resztą nie tylko dla mnie, jestem tego pewna. I tutaj tego wątku nie zabrakło. W całą historię wplątana jest bowiem Lisa Rhodes ze służby informacyjnej, która, de facto, odebrała telefon od Fishera i połączyła go z Hollisem. Lisa i Sam wdają się, oczywiście, w romans. Nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie to, że kobieta nie tak dawno wyszła z łóżka Setha Alevego, szefa oddziału CIA w ambasadzie w Moskwie, a przy tym dobrego przyjaciela Sama. Z zasady nie lubię trójkątów, lecz nawet nie to mi tu wadziło. Raczej niepasująca do całej reszty „miłość” pomiędzy Lisą i Samem, pojawiająca się nie wiadomo skąd. Kontrast pomiędzy wiarygodnością akcji, a irracjonalnością i płytkością wątku romantycznego jest tak wielki, że nawet ja się krzywiłam. Krzywiłam się do tego stopnia, że w którymś momencie pomyślałam, że wolałabym, by tego wątku tu nie było. Groteska prześcigała absurd, kiedy Sam i Lisa wpadali w romantyczny nastrój. Nawet ich dialogi nagle wydawały się skażone, jakby wzięte z innej książki – taniego romansu pisanego przez... nie wiem kogo, ale z pewnością nie genialnego człowieka, który stworzył całą resztę „Szkoły wdzięku”. Na całe szczęście wątek ten jest tylko tłem, który nie jest aż tak uwydatniony, by skreślał całość. Niemnie jednak dla mnie, niepoprawnej romantyczki, zepsucie go w taki sposób odebrało książce jedną gwiazdkę...
Podsumowując; „Szkoła wdzięku” Nelsona DeMille to genialna historia. Nic dziwnego, że mimo tylu lat od premiery, wciąż co jakiś czas jest o niej głośno. Nie miałam pojęcia w jakim roku została napisana, autor w używanym przez siebie języku absolutnie niczym się nie zdradził, a ja takie rzeczy jak podziękowania czy przedmowy czytam zawsze po zakończeniu książki, bojąc się spoilerów. I dobrze. W przypadku tej pozycji polecam to samo, gdyż w przedmowie autor wyjawia jak dla mnie zbyt wiele. Jeśli więc lubicie historie szpiegowskie, intryguje was Rosja, okres zimnej wojny, lub po prostu lubicie trzymające w napięciu historie w których nie brakuje trupów, intryg oraz trudnych wyborów, to „Szkoła wdzięku” ma duże szanse przypaść Wam do gustu.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Czasem odnoszę wrażenie, że Wschód został przeklęty przez jakąś niewidzialną siłę i skazany na nigdy niekończące się kłopoty. Chyba nie sposób się nie zastanawiać nad przyczynami ciągłego napięcia w tamtej części świata, kiedy od wielu miesięcy docierają do nas coraz bardziej niepokojące informacje o konflikcie na lini Ukraina-Rosja. Zimna wojna zakończyła się w 1991 roku,...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-10
“Open your eyes and see what you can with them before they close forever.”
Spomiędzy takich podstawowych dla człowieka zmysłów jak wzrok i słuch, wolałabym stracić ten drugi. Nie umiem sobie wyobrazić życia pozbawionego obrazów, kolorów, kształtów. Ciągła cisza również byłaby straszna, lecz myślę, że nie aż tak przerażająca jak ciemność, chociażby nawet rozjaśniana znikomym światłem.
Wyobraźcie sobie, że tracicie wzrok, a kilka lat później wybucha wojna. Musicie uciekać, chować się i w dodatku potrafić rozróżnić wroga od przyjaciela. Przerażająca, całkowicie nierzeczywista wizja, prawda?
„All The Light We Cannot See” Anthony'ego Doerr'a, nie jest typową książką o wojnie. To historia garstki bohaterów, których losy przeplatają się ze sobą na przestrzeni osiemdziesięciu lat - od 1934 do 2014 roku. Niemiecki chłopiec, Francuska dziewczynka, wojna, mniej lub bardziej prawdziwa legenda, jeden niezwykły diament o szumnej nazwie „Sea of flames” oraz mężczyzna, który dla zdobycia go jest gotowy zrobić dosłownie wszystko.
Marie-Laure LeBlanc traci wzrok w wieku sześciu lat. Jest miłą, grzeczną dziewczynką kochającą książki. Jej ojciec pracuje w Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu, sprawując piecze nad kluczami do wszelkich skarbów tego miejsca, w tym do osławionego „Sea of flames”, na którym ciąży ciekawa legenda i niemałe przekleństwo. Kiedy Marie-Laure traci wzrok, ojciec buduje dla niej model miasta. Miniaturowe odzwierciedlenie ulic i domów, by dziewczynka mogła się nauczyć go na pamięć za pomocą dotyku i samodzielnie poruszać się po mieście. Nie wychodzi jej to od razu, lecz z czasem liczenie kroków czy zapamiętywanie kierunków wydaje jej się naturalne. Wszystko w życiu tych dwojga się układa aż do wybuchu wojny. Niemiecka okupacja zmusza ich do ucieczki, a miejscem docelowym okazuje się malownicze Saint-Malo, małe, nadmorskie miasteczko gdzie mieszka wuj ojca dziewczynki – weteran I wojny światowej.
Werner Pfennig to z kolei sierota wychowujący się w niemieckim domu dziecka wraz ze swoją młodszą siostrą Juttą. Jego drobna budowa ciała oraz charakterystyczne, bardzo jasne, niemal białe włosy, są przyczyną jego wielu kłopotów. Tym, czym Werner się jednak wyróżnia jest inteligencja oraz wielki talent do majsterkowania. Zaczyna się od naprawienia jednego radia dzięki któremu może z siostrą rozkoszować się magicznymi audycjami radiowymi z dalekiej Francji, a niedługo potem jego talent zostaje zauważony i doceniony. To słowo brzmi jak coś pozytywnego, a nie koniecznie takie jest. W wieku czternastu lat Werner trafia do specjalnej wojskowej szkoły dla chłopców. Ma nadzieję zdobyć jak największą wiedzę o technice i technologii, co się udaje, jednak jest okupione niewysłowioną ilością cierpienia.
Kiedy myśli się o II wojnie światowej, jej przyczynach, głównym agresorze, obozach, szumnych, lecz szalonych koncepcjach, mimowolnie w naszych umysłach jawi się obraz złych ludzi robiących innym jeszcze gorsze rzeczy. Widzimy mężczyzn w wypolerowanych do połysku oficerkach i mundurach z nazistowską swastyką. Jakkolwiek nie bylibyśmy wyedukowani, tolerancyjni czy zwyczajnie obojętni, pewne obrazy są w nas zakorzenione. Anthony Doerr postanowił przedstawić nam jednak bohatera, którym z pewnością mogło być wielu młodych Niemców, brutalnie szkolonych i łamanych w elitarnych szkołach w tamtym okresie. Bohatera, który w normalnych warunkach nie skrzywdziłby muchy, czułego i ciepłego. Na tyle też silnego, by wbrew wszystkiemu, nawet temu, co był zmuszony uczynić w imię przetrwania, nie zostać nigdy w pełni złamanym.
“To men like that, time was a surfeit, a barrel they watched slowly drain. When really, he thinks, it’s a glowing puddle you carry in your hands; you should spend all your energy protecting it. Fighting for it. Working so hard not to spill one single drop.”
Wspomniany diament to wątek wprowadzający do książki nutkę fantastyki, ale czy na pewno? „Sea of flames” wydaje się mieć bowiem pewną moc – chroni od śmierci tego, kto go posiada, zsyłając przy tym nieszczęścia na wszystkich, których jego właściciel kocha - przynajmniej tak głosi legenda. Reinhold von Rumpel – śmiertelnie chory, Niemiecki starszy sierżant, desperacko pragnie go zdobyć. Lekarze dają mu zaledwie kilka lat życia, a guz w jego gardle ciągle rośnie, nie dając mu ani odrobiny nadziei. Tylko gdzie jest „Sea of flames” skoro nie ma go w muzeum? Co się z nim stało? Kto go ma? Von Rumpel spędza całe lata, by się najpierw tego dowiedzieć, a następnie go odnaleźć...
Nie byłabym sobą, gdybym nie poświęciła stylowi autora chociaż kilku zdań. To, jak Doerr pisze jest zwyczajnie magiczne. Poetyckość, plastyczność i idealne wyczucie w opisach sytuacji, miejsc czy nawet uczuć, jest fenomenalne. Dawno już nie czytałam książki, którą w tak wielu drobnych szczegółach widziałabym w głowie w trakcie czytania. Jasne, nie trudno sprawić, by czytany tekst zyskał obraz. Wystarczy dobry opis i odrobina wyobraźni czytającego. Sztuką jest jednak zrobić to w taki sposób, by te opisy nie były męczące. Anthony Doerr posiada w tej kwestii idealne wyczucie, a trzecioosobowa narracja w czasie teraźniejszym dodaje wszystkiemu specyficznego smaku.
Nie byłabym też sobą, gdybym nie wspomniała czegoś o wadach powieści. Historia „All The Light We Cannot See” okazała się bowiem absolutnie różna od moich oczekiwań. Po opisie sądziłam, że dostanę odrobinę więcej akcji, odrobinę więcej szpiegowskiej nagonki jako, że Werner po wcześniejszym ukończeniu szkoły zajmuje się odnajdywaniem grup partyzantów. Tymczasem sama grupa partyzancka w Saint-Malo, choć ciekawa - niemalże założona przez starsze panie, które siedząc w kuchni przy plotkach, wpadają na pomysł „robienia na złość” Niemcom - nie miała zbyt wiele miejsca w tej historii, a dokładnie na to liczyłam.
No i wciąż nie wiem co sądzić o wątku fantastycznym. Jego oprawa, barwnie przedstawiona legenda oraz niejednoznaczny wpływ diamentu na wydarzenia, jest doskonale poprowadzona i wprowadza pewien nieokreślony niepokój. Tylko czy było to potrzebne? Czy nie wolałabym, żeby zamiast tego, autor wykorzystał powstałe miejsce na rozbudowanie innych wątków. Raczej tak...
Liczyłam też na rozsadzające mózg zakończenie, tymczasem wszystko było dość stateczne, utrzymane na mniej więcej tym samym poziomie. Jako niepoprawna romantyczka miałam nadzieję na nieco bardziej rozwinięty wątek Marie-Laure/Werner, tymczasem do ich spotkania dochodzi bardzo, bardzo późno. Nie mogę też powiedzieć, że ów spotkanie zaspokoiło moje wygłodniałe serce, które na koniec zostało dodatkowo brutalnie rozdarte. To ma jakiś urok, pewnie wielu czytelników jest tym zachwyconych, ale ja nie byłam.
Podsumowując; jakiekolwiek spory by nie był mój zawód względem kilku wątków, nie mogę przez to skreślić tej książki. „All The Light We Cannot See” całkowicie mnie pochłonęło na wiele godzin. Zwyczajnie nie chciałam się rozstawać z tą historią, jej bohaterami i fenomenalnym stylem autora, nawet jeśli przysporzył mi niekiedy drobnych językowych problemów ;)
“'When I lost my sight, Werner, people said I was brave. [...] But it is not bravery; I have no choice. I wake up and live my life. Don’t you do the same?' He says, 'Not in years. But today. Today maybe I did.'”
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
“Open your eyes and see what you can with them before they close forever.”
Spomiędzy takich podstawowych dla człowieka zmysłów jak wzrok i słuch, wolałabym stracić ten drugi. Nie umiem sobie wyobrazić życia pozbawionego obrazów, kolorów, kształtów. Ciągła cisza również byłaby straszna, lecz myślę, że nie aż tak przerażająca jak ciemność, chociażby nawet rozjaśniana...
2014-09-21
Do książki „Parabellum. Prędkość ucieczki” Remigiusza Mroza podchodziłam mimo wszystko dość sceptycznie. Wychwalana pod niebiosa, tak samo jak zresztą jej autor, budziła we mnie pewne wątpliwości. Niemniej ciekawość wzięła górę i po roku rozmyślań na jej temat, wreszcie ją przeczytałam.
Książek o II wojnie światowej mamy na pęczki. Opowiadają mniej lub bardziej fikcyjne historie i pod tym względem „Parabellum” daleko nie odbiera. Akcja powieści toczy się głównie we wrześniu 1939 roku, śledząc losy kilku bohaterów. Mamy tu porywczego Bronisława Zaniewskiego, który nie obawia się przyłożyć nawet swojemu przełożonemu, sierżantowi Chwieduszko, choć może to za sobą pociągnąć spore konsekwencje. Jego młodszego brata Stanisława i jego narzeczoną Marię, żydówkę, która doskonale wie, że musi uciekać z Warszawy inaczej zginie. Dodatkowo śledzimy też poczynania niejakiego Christiana Leitnera. Niemiecki kapitan Wehrmachtu jest z pewnością jedną z najciekawszych postaci tej książki, a wszystko za sprawą tego, że Remigiusz Mróz postanowił zrobić z niego wciąż kontrowersyjną, a jednak pozytywną postać z czym nie można się spotkać często w książkach z akcją osadzoną w okresie wojennym.
To tylko czołowi bohaterowie, jest ich o wiele więcej. Jedni próbują zwyczajnie uciec, inni opierać się najeźdźcy wszystkimi możliwymi sposobami, nawet jeśli teoretycznie nie mają większych szans na zwycięstwo. To historia o przetrwaniu, miłości we wszystkich swych odsłonach, o dobru, złu, złudzeniach, ślepocie, naiwności... Można by wymieniać bez końca.
Dość długo zajęło mi wsiąknięcie w tę historię. Potrzebowałam trochę czasu by wczuć się w jej klimat. Wszystko za sprawą pędzącej akcji, ilości bohaterów i przeskoków, za które później, miałam ochotę pana Mroza udusić, jak najbardziej w pozytywnym sensie, o ile to w ogóle możliwe... Za każdym razem, kiedy tekst zmierzał do jakiegoś punktu kulminacyjnego danej sceny, akcja zmieniała bohaterów, co początkowo mnie irytowało, ale patrząc na to już po skończeniu czytania, stanowiło bardzo dobry ruch. To głównie przez to tak ciężko było mi odłożyć książkę na półkę.
Bohaterowie... Cóż mogę powiedzieć? Każdy z nich ma coś w sobie. Jednych się lubi innych nie. Nie można im jednak zarzucić absolutnie niczego. Są wyraziści, doskonale naszkicowani. Osobiście denerwował mnie Staszek i jego stoicyzm, który dla mnie był czymś zupełnie innym, ale nie wypada tu używać wulgarnego słownictwa. Powiem tylko, że w tym związku stanowczo to Maria nosiła spodnie, co niekoniecznie byłoby złe, gdyby nie kilka innych rzeczy. Moi faworyci to Bronek oraz, oczywiście, Leisner. To, że nie jest tu tym czarnym charakterem, bardziej krążąc w odcieniach szarości, jest szalenie ciekawe.
To chyba najcięższa recenzja jaką przyszło mi napisać, z jakiegoś powodu brakuje mi odpowiednich słów, by wyrazić w pełni to, co myślę.
Podsumowując; „Parabellum. Prędkość ucieczki” to szalenie porywająca historia pełna cudownych, pełnokrwistych postaci, których można kochać, nienawidzić, ale z pewnością nie da się ich zapomnieć. Można oczekiwać wartkiej, niebanalnej akcji pełnej zaskakujących zwrotów. Historia jest dodatkowo na tyle wyważona w swej brutalności, że nawet osoby, które zwykle nie gustują w tematach wojennych, mogłyby tu znaleźć coś dla siebie. Być może cała historia nie porwała mnie tak, jak na to liczyłam, ale to wciąż książka dająca mi nadzieję, że jeśli dobrze poszukam, posłucham kilku odpowiednich ludzi, to wkrótce przekonam się w pełni do naszej rodzimej literatury.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Do książki „Parabellum. Prędkość ucieczki” Remigiusza Mroza podchodziłam mimo wszystko dość sceptycznie. Wychwalana pod niebiosa, tak samo jak zresztą jej autor, budziła we mnie pewne wątpliwości. Niemniej ciekawość wzięła górę i po roku rozmyślań na jej temat, wreszcie ją przeczytałam.
Książek o II wojnie światowej mamy na pęczki. Opowiadają mniej lub bardziej fikcyjne...
2014-08-26
Na „Najemnika” Johna Geddesa czekałam odkąd tylko dotarła do mnie zapowiedź książki. Byłam ciekawa jak wygląda wojna widziana oczami dobrze opłacanych, byłych wojskowych, policjantów, a niekiedy po prostu twardych ludzi, pracujących dla prywatnych firm. Tak więc jak tylko książka do mnie dotarła, mimo innych czytelniczych planów, od razu się za nią zabrałam.
Po jakichś dwudziestu kilku stronach zaczęłam się zastanawiać, czy czegoś nie pomyliłam, czy przypadkiem to nie jest jedna z tych powieści napisanych w oryginalny sposób. Energia bijąca z tekstu, sposób narracji, opisy... Wszystko było dziwnie płynne i plastyczne.
Zanim John Geddes wstąpił do wojska, a następnie do SASu, brytyjskich sił specjalnych, chciał zostać... aktorem! Dostał się nawet do szkoły teatralnej, gdzie spędził trochę czasu. Niemniej uważał, że potrzebne mu doświadczenie i swego rodzaju głębokie przeżycia, by lepiej się sprawdzić w wymarzonym zawodzie i wojsko miało mu to zapewnić. Tak, cóż, do szkoły nie wrócił, za to okazał się cholernie dobrym żołnierzem i jak pokazuje ta książka, zręcznym pisarzem.
„Wjeżdżając na przedmieścia, mijaliśmy olbrzymie tereny pokryte grobami, całe hektary mogił. Handany powiedział coś po arabsku.
- Co to? - spytałem.
- To się nazywa Miasto Umarłych. […] Podobno to największy cmentarz na świecie.
- Miasto Umarłych? Pięknie.
I wtedy zobaczyłem meczet: wznosił się w górę niczym skrząca się i błyszcząca eksplozja światła, rozsyłającego milion odbić słońca na całe miasto. Meczet Imama Alego. Robił ogromne wrażenie: chcąc nie chcąc, człowiek pokorniał wobec takiego widoku. I był kryty prawdziwym złotem, tysiącami solidnych złotych dachówek – ale pamiętam, że kiedy go zobaczyłem, pomyślałem, że złoto zazwyczaj oznacza kłopoty.”
Umiłowanie do sztuki i literatury jest obecne w tekście, widać to na każdej stronie, stąd moja krótka, aczkolwiek burzliwa konsternacja. Czyta się szybko, płynnie, autor wyłuskał ze swych wspomnień najważniejsze rzeczy, pomijając to, co mogłoby spowalniać przebieg wydarzeń. Jeśli toczy się akcja, to jest szybka, mocna i naładowana emocjami. Na wszelkie dłuższe wnioski czy przemyślenia pozostawia oddzielne miejsce.
„Najemnik” opowiada tak wiele historii, porusza tak dużo tematów, że ciężko jest to zawrzeć w kilku zdaniach. To nie jest książka autobiograficzna Johna Geddesa, choć dzieli się w niej kilkoma osobistymi przeżyciami jak okres w którym był o krok od alkoholizmu, a co za tym idzie śmierci, bo w Iraku, podróżując „autostradą do piekła” nie można było być zalanym i żywym jednocześnie. Mówi o strachu o syna, który poszedł w jego ślady. Opisuje nawet oświadczyny w huku spadających pocisków RPG. Tak, tak - oświadczyny!
Jest tu zarys Irackiego konfliktu, trochę historii, odrobina kultury oraz obraz codziennego życia. Są porzucone, wyrzucone z domów dzieci uzależnione od kleju, żebrzące na ulicach o jedzenie i pieniądze. To zupełnie inny świat od tego, który przedstawiają nam żołnierze. Najemnicy poruszają się w nieco innymi "drogami", zajmują się innymi rzeczami, jak ochrona osób prywatnych, biznesmenów, prasy, a nawet turystów. Wydawać by się mogło, że ich zadania są prostsze i mniej niebezpieczne. John Geddes obala te założenia, niejednokrotnie zmuszany do walki na drogach Iraku, z cywilami na tylnym siedzeniu.
W „Najemniku” autor pozwala nam też poznać kobiety ochrzczone mianem „Bagdadzkich ślicznotek”, pracujące dla prywatnych firm wojskowych. Nie codziennie czyta się o wysokiej blondynce z karabinem zamiast torebki przewieszonej przez ramie, jeszcze na wschodzie, w kraju, gdzie płeć piękna nie ma zbyt wielu praw. A jednak te kobiety tam są i choć jest ich niewiele, dają z siebie wszystko.
Kolejną sprawą, z jaką spotykamy się w tej książce, a nie ma o niej zbyt wiele w pozostałych tego typu (przynajmniej w tych o jakich wiem), jest miłość, romanse, małżeństwa. Ale żeby nie było nazbyt słodko, autor przytacza głównie tragedie związane z tym tematem. Miłość plus wojna niezbyt idą w parze, zawsze tak było i nigdy się to raczej nie zmieni. Ale kiedy ta miłość dotyczy mężczyzny z zachodu i kobiety ze wschodu, nie stoi pomiędzy nimi tylko wojna, ale i fanatyzm religijny oraz kulturowy.
Jest tylko jedna rzecz, która burzy mój zachwyt nad tą książką, a mianowicie zbyt dużo polityki i osobistych uwag autora. Ja rozumiem, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i tak samo jak żołnierze będą nadawać na najemników, tak najemnicy będą nadawać na wojsko oraz rząd. Zapewne po części każda ze stron ma wiele racji, ale nikt nie jest nieomylny, a błędne decyzje są częścią życia. Twierdzenie, że gdyby rząd oddał pewne rzeczy w ręce najemników, płacąc za to niemałe fortuny, świat byłby lepszy, wydaje mi się nawet nie naiwne, a zwyczajnie głupie. I irytujące. Nie znoszę, kiedy ktoś mi coś narzuca, a autor, szczególnie pod koniec książki, robi to nagminnie, próbując oczerniać instytucje, które z pewnością mają wiele na sumieniu, tak samo jak wszystkie prywatne wojskowe armie. Wszędzie pracują ludzie, więc jak dla mnie, stać ich na tyle samo dobrego, jak i złego. Mogę się założyć, że nie jeden żołnierz potrafiłby opowiedzieć o kilku „grzechach” kontraktowców.
Podsumowując; mimo tego jednego, aczkolwiek irytującego jak diabli, zagadnienia, „Najemnik” to świetna książka. Nie brakuje akcji, tragizmu, szokujących wydarzeń. Jest brutalnie, niepokojąco i szybko. To książka, która otwiera oczy, pozwala zobaczyć wschodni konflikt z innej perspektywy niż jest to nam zazwyczaj przekazywane. Bo czy wielu dziennikarzy relacjonujących z Iraku, Afganistanu czy innego miejsca na świecie objętego wojną, wspomina o ludziach, którzy osłaniają im plecy, gdy kręcą swoje ujęcia? Raczej nie... To robił jednak John Geddes.
Polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Na „Najemnika” Johna Geddesa czekałam odkąd tylko dotarła do mnie zapowiedź książki. Byłam ciekawa jak wygląda wojna widziana oczami dobrze opłacanych, byłych wojskowych, policjantów, a niekiedy po prostu twardych ludzi, pracujących dla prywatnych firm. Tak więc jak tylko książka do mnie dotarła, mimo innych czytelniczych planów, od razu się za nią zabrałam.
Po jakichś...
2014-08-16
„Jedyny łatwy dzień był wczoraj” - filozofia Navy SEALs
Nie wiem jak wy, ale ja doskonale pamiętam gdzie byłam, co robiłam i kto był ze mną, gdy w telewizji pojawiły się pierwsze doniesienia o porwanych samolotach, które następnie uderzyły w wieże WTC i Pentagon. Miałam 14 lat. Jasne, można powiedzieć, że to był atak na Amerykę, a nie na nas i wzruszyć ramionami, lecz ja z jakiegoś powodu nigdy nie umiałam myśleć w taki sposób.
Równie dobrze pamiętam też dzień, miejsce mojego pobytu i sytuacje, kiedy w mediach pojawiła się wiadomość o śmierci Osamy bin Ladena.
„'Niełatwy dzień' to historia o 'chłopakach', o ofiarach, które ponosimy, i o poświęceniu niezbędnym, by wykonać tę brudną robotę; 'Niełatwy dzień' to opowieść o braterstwie, które istniało na długo przed moim zaciągiem i będzie istniało na długo po moim odejściu ze służby.”
Jest już za mną kilka książek o operatorach sił specjalnych i za każdym razem czuje podobne rzeczy i mam ochotę na więcej. „Niełatwy dzień” wydaje mi się jednak szczególny przez samą zawartą w książce historie. Oprócz genialnego opisu wydarzeń z 1 maja 2011 roku w których zginął bin Laden, mamy tu do czynienia z kilkoma innymi wspomnieniami głośnych akcji, jak na przykład; uwolnienie kapitana Richarda Philipsa, czy próba odbicia Bowe'a Bergdahl kilka tygodni po jego zniknięciu w 2009 roku (został uwolniony przez talibów dopiero w maju 2014). Autor nie pomija swoich własnych błędów, wspomina o istotnej roli prostego szczęścia oraz ubolewa nad decyzjami, wyborami, które były trudne, a jednak oczywiste.
Nie bez znaczenia jest też dla mnie fakt, że pierwszą akcje w SEAL Team Five, przeprowadzał u boku naszego rodzimego GROM-u. Jeden z naszych chłopaków skręcił kostkę już na wstępie, ale za to ich chief plutonu zgubił radio ;) Cóż, nikt nie mówił, że pech nie istnieje, a ja porządnie się uśmiałam na tym kawałku. Cud, że akcja była udana.
Początkowo czytało mi się dość wolno z prostego faktu, że o podstawowym kursie do SEALsów, szkoleniach, Green Teamie, który stanowi swoistą poczekalnie, czytałam już wiele razy, a wspomniane wyżej operacje choć ciekawe, były dość pobieżnie opisane, co skutkowało brakiem większych emocji.
Od połowy książki tekst traktuje już stricte o operacji „Włócznia Neptuna”, długich przygotowaniach, mozolnych ćwiczeniach i ciągłej niepewności spowodowanej brakiem konkretnej odpowiedzi Białego Domu. Tę połowę książki zjadłam w kilka godzin, poprzednią część czytałam parę dni.
„Bin Laden był jak duch, który unosił się nad wojną.”
Mark Owen – takim pseudonimem posługuje się były operator SEAL Team Six, który jako jeden z pierwszych wyszedł na drugie piętro domu bin Ladena i był świadkiem jego śmierci. Opowiada prostym, przystępnym językiem używając typowego wojskowego żargonu tylko wtedy, gdy jest to całkowicie konieczne. Nie stroni od żartów, ironii, a nawet sarkazmu. Wiele razy wybuchałam śmiechem na jego komentarzach czy przemyśleniach.
„Byle do śniadania, pomyślałem.
Jakbym znowu trafił do Green Teamu. Wiedziałem, że gdy człowiek za bardzo skupia się na zadaniu, zaczyna pękać. Jedyny sposób przetrwania polegał na myśleniu o najbliższym posiłku, więc kilka godzin przed najważniejszą misją w karierze obchodziło mnie tylko śniadanie.
Sukces osiąga się małymi krokami.”
Zdaje sobie sprawę, że to nie jest książka dla wszystkich. Jednych nie zainteresuje tematyka, inni nie lubią autobiografii tego typu, powodów jest tysiące. Z pewnością też „Niełatwy dzień” jest bardziej kierowany do mężczyzn, nie kobiet. Choć nie zawsze, jestem tego najlepszym przykładem.
Uważam, że każdy powinien w swoim życiu choć raz sięgnąć po podobną lekturę, by uświadomić sobie na czym polega praca ludzi, którzy każdego dnia zapewniają nam bezpieczeństwo. Wielu wychodzi z założenia, że bycie żołnierzem to prosty zawód. Twierdzą, że należy jedynie mieć dobrą kondycje i potrafić strzelać. Nie mają pojęcia, jak wiele musi wiedzieć dobry snajper, który musi w kilka sekund obliczyć silę wiatru, ciśnienie i wiele innych rzeczy, by precyzyjnie oddać jeden, jedyny strzał. Ile czasu, energii i przede wszystkim inteligencji i rozwagi potrzeba, by wykonać jakąś akcje i wrócić do bazy bez strat. I wreszcie, nie wielu zdaje sobie sprawę, że ci ludzie rezygnują często z własnych rodzin, byśmy my mogli spokojnie spędzać czas ze swoimi bliskimi.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Jedyny łatwy dzień był wczoraj” - filozofia Navy SEALs
Nie wiem jak wy, ale ja doskonale pamiętam gdzie byłam, co robiłam i kto był ze mną, gdy w telewizji pojawiły się pierwsze doniesienia o porwanych samolotach, które następnie uderzyły w wieże WTC i Pentagon. Miałam 14 lat. Jasne, można powiedzieć, że to był atak na Amerykę, a nie na nas i wzruszyć ramionami, lecz ja z...
2014-08-07
Książki można podzielić na wiele kategorii. Dobre i złe. Lekkie i te bardziej zobowiązujące… Można by wymieniać długo i każdy z nas stworzyłby swoją własną listę.
Kiedy kupowałam „Spóźnione wyznania” Johna Boyne, wiedziałam, że to historia, do której będę musiała mieć specyficzny nastrój. To nie ten typ powieści, którą z łatwością połknę w przeciągu kilku godzin. Zazwyczaj mam nosa do tego typu książek i nie wpadam w zbyt głęboką wodę, zupełnie pozbawiona wskazówek.
A jednak ta pozycja mnie zaskoczyła. Zaskoczyła mnie swym ciężarem, smutkiem i tragizmem. Krótki opis na tyłach okładki tak naprawdę niczego nie zdradza, wręcz sugeruje zupełnie inny kierunek powieści. Owszem, wszystko dzieję się w okolicach pierwszej wojny światowej. Owszem, Tristan, nasz narrator i główny bohater, wsiada do pociągu i jedzie na spotkanie z kobietą, której pragnie wyznać swoje grzechy. Tak jak w opisie mamy do czynienia z pojęciem odwagi, zdrady, namiętności. Zostają nam też przybliżone żołnierskie realia, lecz to wszystko tak naprawdę schodzi na dalszy plan, kiedy czytając, domyślasz się o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi.
W obecnych czasach niemal każdy utrzymuje, że jest tolerancyjny, ale czy naprawdę? Wciąż się słyszy o dyskryminacji rasowej, wyznaniowej, seksualnej. Ludzie mają skłonność do wytykania palcami wszystkiego, co odbiega od ich własnych norm i tylko ich rozciągliwość tak naprawdę formuje samo pojęcie tolerancji. Wciąż mamy z tym problem.
W czasach Tristana Sadlera tolerancja była uwiązana na bardzo krótkiej smyczy. Samo to uczyniłoby z tej historii coś szalenie ciężkiego. Autor jednak dodatkowo przytłacza nas koszmarem wojny, rozpracowując pojęcie sumienia na wiele różnych sposobów. Nie można opowiedzieć o fabule nie zdradzając najważniejszego, więc tutaj na tym zaprzestanę.
„Spóźnione wyznania”są napisane prostym, momentami lirycznym językiem. Pierwszoosobowa narracja rzadko mi nie przeszkadza, tutaj nie oddałabym jej za nic. Czyta się szybko, jednak ja nie potrafiłam spędzać z tą książką zbyt dużo czasu. Potrzebowałam tę historię rozłożyć na kilka długich dni nie dlatego, że jest zła, przeciwnie. Powodem, przez który przebrnięcie przez te strony zajęło mi więcej czasu niż zazwyczaj, jest smutek wylewający się ze stron w takiej ilości, że nie byłam wstanie sobie z nim poradzić. Nie wiem czy kiedykolwiek czytałam coś, co w podobny sposób mnie smuciło. Być może dlatego, że rzadko się zdarza, by w książkach ten temat był poruszany w taki sposób. Zazwyczaj jest gdzieś z boku, ale rzadko na pierwszym planie, co samo w sobie mówi o tym, jak w istocie jeszcze nie radzimy sobie z tym tematem.
Ciężko mi pisać tę recenzje nie mogąc po prostu nazwać istoty tej książki. Spędziłam dużo czasu na zastanawianiu się czy to zrobić, czy nie, i w rezultacie nadal jestem skołowana. Z jednej strony ludzie sięgający po tę historię powinni wiedzieć na co się piszą, z drugiej ta wiedza odrobinę mogłaby zaburzyć piękno poznawania bohatera.
Autor z mistrzowską precyzją zbudował swoje postacie i nie mówię tu tylko o Tristanie. Każdy z bohaterów książki jest „jakiś”. Nie ma tu dwóch identycznych osób posiadających zaledwie inne imiona. Czuć w tekście ich odrębności i indywidualność, co uważam za potężny plus.
Nie jestem wstanie odnaleźć tu niczego, do czego mogłabym się przyczepić. John Boyne podjął się szalenie ciężkiego tematu, zbudował pełnokrwiste postacie, nadał tor ich życiu i do samego końca trzymał się własnych założeń. Mogłabym chcieć, by ta historia skończyła się inaczej. Mogłabym rozpaczać nad niesprawiedliwością z jaką mamy do czynienia niemal na każdej stronie tej książki. Tylko jaki to miałoby sens?
„Spóźnione wyznania” nie sprzedają złudnych wyobrażeń o wojnie, ludziach czy ich losie. „Spóźnione wyznania” są szczere aż do bólu, okrutne w swej prawdzie i braku jakiejkolwiek nadziei na przebaczenie. Są też prawdziwe. Nie próbują nikogo usprawiedliwiać, tłumaczyć, stronią od oceniania i zakładania czegoś z góry – to wszystko pozostawia nam, czytelnikom.
Nie jestem zadowolona z tej recenzji. W trakcie czytania zrobiłam wiele notatek mających mi dzisiaj pomóc w napisaniu tego tekstu, i szczerze mówiąc nie skorzystałam z nich ani razu. Nagle stały się nieadekwatne do tego, co siedzi w mojej głowie. Nie da się opowiedzieć o tej książce tak, jak opowiada się o innych, przynajmniej ja nie potrafię.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Książki można podzielić na wiele kategorii. Dobre i złe. Lekkie i te bardziej zobowiązujące… Można by wymieniać długo i każdy z nas stworzyłby swoją własną listę.
Kiedy kupowałam „Spóźnione wyznania” Johna Boyne, wiedziałam, że to historia, do której będę musiała mieć specyficzny nastrój. To nie ten typ powieści, którą z łatwością połknę w przeciągu kilku godzin. Zazwyczaj...
2014-05-27
Nelson DeMille gościł na moim blogu kilka miesięcy temu, gdy zachwycałam się jego „Szkołą wdzięku”. W tamtej recenzji wspomniałam o służbie autora w wojsku, o tym, jak bardzo jego doświadczenia wpłynęły na realizm powieści opowiadającej o zimnej wojnie. I wciąż tak myślę. Niemniej jednak to, co autor był wstanie zrobić z historią dziejącą się w wojnie w której sam brał udział (Wietnam, ofensywa Tet w 1968 roku), jest nie do opisania. „Słowo honoru” nie bez powodu jest lekturą obowiązkową w wielu college’ach w stanach, choć to, jak twierdzi autor, oprócz kilku ogólnych faktów - powieść całkowicie fikcyjna.
Ben Tyson to weteran wojenny wojny w Wietnamie. Zasłużony, odznaczony, ranny podczas akcji. Dobry mąż, ojciec, biznesmen. Wiedzie mu się dobrze, jest szczęśliwy, niezmiennie zakochany w swojej żonie. Wszystko w jego życiu układa się perfekcyjnie. Niestety tylko na pozór. Jak wielu żołnierzy Ben ma swoje tajemnice. Koszmarne tajemnice, których przysiągł nigdy nie wyjawić. I miał zamiar dotrzymać słowa. Problem w tym, że pisarz Andrew Picard wydaje książkę – „Hue. Zagłada miasta” w której znajduje się obszerny opis tego, jak żołnierze dowodzeni przez porucznika Benjamina Tysona wymordowali w wietnamskim szpitalu ponad setkę mężczyzn, kobiet i dzieci – pacjentów, żołnierzy, pielęgniarki, lekarzy… Ktoś złamał przysięgę milczenia, to jest jasne. Bardziej mglista jest natomiast przyszłość Bena. Jako porucznik, wedle wojskowego prawa, odpowiada za swoich ludzi, a zarzut morderstwa nie podlega przedawnieniu. Co gorsze, karą za podobną zbrodnie może być nawet rozstrzelanie. Opinia publiczna jest podzielona, tak samo jak środowisko wojskowe. Zbrodnia, która miała miejsce prawie dwie dekady temu dla wielu zdaje się zwyczajnie abstrakcyjna. Ben odmawia wyjaśnień, natomiast władze międzynarodowe domagają się sprawiedliwości. Proces jest nieunikniony, tak samo jak rozliczenie się z przeszłością.
Nic nie jest jednak tak oczywiste, jak można przypuszczać, skoro nie ma absolutnie żadnych fizycznych dowodów na to, że cokolwiek w tamtym szpitalu się wydarzyło. Słowo przeciwko słowu, a raczej domniemanie przeciwko milczeniu, bo Ben oficjalnie nie mówi nic. Zaledwie prywatnie daje kilka odpowiedzi, czym wprawia czytelnika w konsternacje. Z jednej strony mamy tu sympatycznego człowieka, typowego, szorstkiego wojaka o czułym sercu, z drugiej mężczyznę, który ewidentnie coś ukrywa i do samego końca nie bardzo wiadomo, jak go ocenić. Co stało się w tamtym szpitalu? Dlaczego istnieje więcej niż jedna wersja tamtego jednego dnia? Kto kłamie, a kto mówi prawdę? Kto jest tym dobrym, a kto złym, a może nie ma tu ani jednych, ani drugich…?
Szczerze mówiąc nie bardzo wiem jak powinnam się odnieść do „Słowa honoru”. Jak o tej książce napisać, by zachować dystans i obiektywizm, skoro wciąż szarpią mną sprzeczne emocje. Oceniać ją jako powieść, gdzie styl, bohaterowie i akcja mają znaczenie, czy może skupić się na aspektach psychologicznych i moralnych, które z pewnością ta książka posiada? Czy mam prawo oceniać głównego bohatera i wszystkich pozostałych, niby to fikcja, pamiętam, ale czy podobne rzeczy nie mogły, albo nawet nie wydarzyły się gdzieś indziej? Może nawet dzisiaj, gdzieś tam na świecie podobny koszmar właśnie się wydarza. To przerażające.
Myślę, że oceną tej historii pod względem moralnym mógłby się podjąć tylko i wyłącznie inny żołnierz, weteran wojenny, ktoś, kto poznał co to wojna na własnej skórze. Bo można sobie czytać książki, oglądać filmy, słuchać niezliczonych wojennych wspomnień, a i tak pewne kwestie na zawsze pozostaną gdzieś poza naszym zrozumieniem. I może skończę ten wątek słowami mojego nowego ulubionego adwokata (o nim później), tym bardziej, że sam autor również je przytacza w przedmowie:
„Coś panu powiem i będzie to największa prawda na temat wojny, panie Tyson. Ostatecznie wszystkie historie wojenne to gówno. Niezależnie czy opowiadają je generałowie, czy szeregowcy: to wszystko gówno. Od Iliady do Grenady: gówno. Nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć prawdziwej historii wojennej i nigdy takiej nie opowiedziałem, pan też nie.”
Co do kwestii technicznych… Nelson DeMille po raz kolejny spisał się świetnie. Uwielbiam jego styl. Bywa konkretny w chwilach, gdy liczy się pośpiech, zamieniając się w gawędziarza opowiadającego o smakach, zapachach i kolorach, gdy potrzebne to jest do wczucia się w miejsce, do którego nas zabiera. Autor stworzył niebywale wielowarstwowego głównego bohatera, przedstawiając go tak, by każdy z czytelników mógł go osobiście ocenić. Nie odnosi się do niczego, zadaje jedynie pytania, na które odpowiedzi znamy tylko my sami. Uwielbiam, gdy tak ciężkie tematycznie książki pozostawiają mi możliwość wyboru i niczego nie narzucają. Są przez to jeszcze bardziej naładowane emocjami, ale to tylko świadczy o nich dobrze.
Otaczający Bena ludzie, jego żona, syn, towarzysze broni, ludzie odpowiedzialni za przeprowadzenie śledztwa, obrońcy i oskarżyciele, przyjaciele i wrogowie – absolutnie wszyscy w tej książce to odrębne jednostki, które przeżywają wszystko na swój własny sposób. Jedni rozumieją z tego więcej, inni mniej, dla jeszcze innych to z kolei zaledwie kolejna mało chwalebna historia amerykańskiej armii.
Ale żeby nie było tak ciężko, poważnie i smutno, DeMille postanowił w tym całym koszmarze dorzucić mały promyk słońca w postaci adwokata Tysona – Vincenta Corvy. Dawno już się tak nie uśmiałam, co w obliczu całości bywało po prostu surrealistyczne. Nigdy nie zapomnę czytania pierwszej rozprawy. Pan Corva doprowadził mnie do głośnego śmiechu, a potem spoważniał i dostałam kolanem w brzuch. Taki właśnie jest Corva, zabawny do chwili, kiedy nie zapragnie dać ci w zęby.
Co do wad, to tak samo jak w przypadku „Szkoły wdzięku”, kwestie uczuciowe, stricte romansowe niekoniecznie są mocną stroną autora. Nie rozumiem po co je na siłę wciska, ale trudno, jestem wstanie mu to wybaczyć, choć akurat w tym przypadku jeszcze mocniej ten wątek namieszał w ocenie głównego bohatera. Być może taki był cel, a jednak miałam często poczucie niedosytu. Reakcje, emocje, uczucia – niby były, ale jakby pojawiały się znikąd. A może to po prostu typowe męskie podejście?
Podsumowując; „Słowo honoru” to przerażająca historia człowieka, który wcale się nie prosił o nic, co go spotkało, a jednak nie można go tak po prostu nazwać niewinnym. To historia o żołnierzach i wojnie jaka zebrała swoje żniwo w więcej, niż jednym znaczeniu tego słowa. Historia o miłości żony do męża, syna do ojca, patrioty do swojego kraju. Opowieść o honorze, dobru, złu – ponownie, w wielu jego odsłonach. Ta książka rozdzierała mi serce wiele razy. Choć toczy się dość niespiesznie, ciężko się oderwać, a ostatnie 200 stron (całość liczy ponad 600), zwyczajnie się połyka na raz. Czy muszę mówić, że poluję już na kolejne książki autora? ;)
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/sowo-honoru-nelson-demille.html
Nelson DeMille gościł na moim blogu kilka miesięcy temu, gdy zachwycałam się jego „Szkołą wdzięku”. W tamtej recenzji wspomniałam o służbie autora w wojsku, o tym, jak bardzo jego doświadczenia wpłynęły na realizm powieści opowiadającej o zimnej wojnie. I wciąż tak myślę. Niemniej jednak to, co autor był wstanie zrobić z historią dziejącą się w wojnie w której sam brał...
więcej Pokaż mimo to