-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać352
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Biblioteczka
2017-01-19
2017-01-21
2017-01-08
2016-12-28
2016-12-11
2016-11-27
2016-11-07
2016
2016
2016
2016-06-07
2016-05-05
2016-03-18
Na „Zdradę” Marie Rutkoski czekałam z ogromną niecierpliwością, gdyż poprzedni tom ogromnie mi się podobał. Z miejsca pokochałam bohaterów, świat oraz pełną politycznych intryg akcję. No i wątek romantyczny jako istna wisienka na torcie. Ach! Ale to był pierwszy tom...
Niestety „Zdrada” podobała mi się mniej, co nie znaczy, że nie podobała mi się w ogóle. Podstawowym problemem jaki miałam z tą książką, to jej wolno tocząca się akcja. Wszystko inne jestem wstanie wybaczyć, niestety te jakże mozolnie rozwijające się wydarzenia sprawiły, że czytałam ją i czytałam... i nie mogłam skończyć.
Podczas gdy mogę docenić rozgrywki polityczne toczone na dworze, to do szału doprowadzali mnie w tym tomie główni bohaterowie. Ci sami, których tak pokochałam w „Pojedynku”. Ja naprawdę rozumiem niewygodne położenie w jakim się znaleźli. Kestrel poświęciła samą siebie dla wolności Arina i nagle wszystko między nimi stało się jeszcze bardziej skomplikowane. Prawdziwe uczucia nie mają prawa głosu, gdy chodzi o coś więcej niż ich dwoje. Zastanawiam się tylko dlaczego w takich chwilach bohaterowie nagminnie sami pogarszają i tak skomplikowaną sytuację. Dlaczego Kestrel nie może po prostu wyjawić Arinowi prawdy? Dlaczego ostentacyjnie, powiedziałabym nawet prostacko, próbuje go do siebie zniechęcić? Działać za jego plecami?
To jak... Kocham cię, ale za grosz ci nie ufam.
Arin w tym temacie nie jest też zresztą o wiele lepszy, bo on na odmianę zamiast pytać w prost, woli się domyślać, wyciągać najdurniejsze wnioski z możliwych i w ogóle nie ufać intuicji, która przecież podpowiadała mu dobrze.
No i co to za zakończenie?! Jak ja nie znoszę czegoś takiego. Zawsze w takich chwilach mam ochotę odnaleźć autora i wydusić, nawet siłą, kolejny tom. Już. Teraz. NATYCHMIAST. I pomijając mój ton – tak, zaliczam to na plus powieści.
Kolejnym, ogromnym plusem, jest temat niewolnictwa. Mogłabym poświęcić całą recenzję temu jednemu tematowi, bo jak dla mnie był jednym z największych atutów „Zdrady”. W „Pojedynku” mieliśmy do czynienia z poniżanymi, wykorzystywanymi sługami – bez domu, bez nadziei, bez tożsamości. Drugi tom prezentuje nam mały, pozorny w wielu aspektach wyłam. Arin i jego ludzie są wolni. Nikt nie stoi nad nimi z batem. Nikt nie każe wycierać podłogi, czyścić ubłoconych butów, czy podawać do stołu. Nie, nie... Niewolnictwo w „Zdradzie” weszło na inny poziom. Teraz wygląda jak wolność, choć w ogóle nią nie jest. Ludzie mogą robić co chcą i jak chcą o ile nie przekraczają granicy wyznaczonej przez cesarza. Nikt ich nie szanuje. Nikt się z nimi nie liczy. Nie tak naprawdę. Są jak małpy w cyrku... Wzbudzają skrajne emocje – od prostej ciekawości, przez fascynacje, na obrzydzeniu kończąc. To bodajże jedyny wątek historii Kestrel i Arina, który utrzymał swój wysoki poziom.
Podsumowując; „Zdrada”, mimo zbyt wolnej akcji i kilku problemów z głównymi bohaterami, to wciąż kontynuacja, która była warta spędzonego z nią czasu. Uwielbiam świat wykreowany przez Marie Rutkowski. Uwielbiam to, co zrobiła z tematem niewolnictwa, jak go dopracowała i jak skupiła się na małych, pozornie nic nie znaczących szczegółach, które tak naprawdę budują cały klimat powieści. Pomijając całe marudzenie, wciąż niecierpliwie czekam na kontynuację, a serię gorąco, gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/03/zdrada-marie-rutkoski.html
Na „Zdradę” Marie Rutkoski czekałam z ogromną niecierpliwością, gdyż poprzedni tom ogromnie mi się podobał. Z miejsca pokochałam bohaterów, świat oraz pełną politycznych intryg akcję. No i wątek romantyczny jako istna wisienka na torcie. Ach! Ale to był pierwszy tom...
Niestety „Zdrada” podobała mi się mniej, co nie znaczy, że nie podobała mi się w ogóle. Podstawowym...
2016-01-14
Pod wieloma względami „Żar tajemnicy” zachowuje poziom tomu pierwszego. Bohaterów charakteryzuje podobny sposób bycia, dialogi wciąż bawią, a sam kapitan Samuels nieodmiennie mnie intryguje. Gdybym jednak musiała wybrać, to właśnie drugą część jego przygód wskazałabym jako tą odrobinę lepszą.
Międzygwiezdne walki, pościgi i abordaże – na to byłam przygotowana. Tajemnicza materia przez którą mój ulubiony kapitan nie ma chwili spokoju – brzmi niejako znajomo. Technologia pomieszana z religią – nadal jestem pod wielkim wrażeniem tego połączenia.
Pojedynek na szpady w stanie nieważkości i cała historia z tym związana dodała jednak tej książce tak wiele smaczku, że do samego końca czułam ten cudowny, specyficzny dla tego świata klimat.
Science fiction rządzi się swoimi prawami, a połączenie tego z kulturą rodem z XVII-XVII wieku wypada w mojej ocenie fenomenalnie. To tak, jakby przenieść dawną hiszpańską arystokrację daleko w przyszłość, zaszczepić w nich technologię, ale pozostawić im ich starodawną mentalność. Dodanie do tego wszystkiego mocnego, religijnego wątku stworzyło coś wyjątkowego. I właśnie to sprawia, że uniwersum stworzone przez Dębskiego jest tak intrygujące.
Nie można też zapominać o Sebastianie Lermie, choć to kapitan Samuels prawdziwie skradł moje kobiece serce. Gdy Aidan za jego rozkazem bada tajemnicze skupisko energii, Lerma musi sobie radzić z intrygami i walką o własne stanowisko przez co nie ma w tej książce czasu na nudę.
Na koniec kilka słów o stylu autora... Bardzo trudno jest wpleść w tekst przekleństwa w taki sposób, by pomagały budować charakter bohatera, potęgowały jego emocje w danej sytuacji, a przy tym nie odstraszały i nie raziły. Rafałowi Dębskiemu wyszło to znakomicie, uczynił z przekleństw swoich pomocników i wyszło to książce na dobre. Ekipa Samuelsa nie byłaby taka sama bez nich!
Co mogłabym zaliczyć do wad? Brak wątku romantycznego, choć jest z kim, gdzie i jak! Podczas czytania moja wyobraźnia szalała i w myślach pytałam autora dlaczego nie pociągnął danej sceny/myśli Samuelsa nieco dalej... No co ja poradzę na to, że jestem kobietą, romantyczką i gdzie się tylko da dostrzegam "możliwości"? Rozumiem jednak, że to nie ten typ powieści, więc i ta wada tak naprawę jest tylko delikatnym minusem, drobną rysą na całości, której absolutnie nie należy brać pod uwagę chyba, że szuka się romansu.
Podsumowując; czytanie „Żaru tajemnicy” było kolejną fascynującą podróżą do świata, który jednocześnie mnie przeraża i fascynuje. Momentami zabawna, momentami przerażająca. Pełna akcji, politycznych intryg i prywatnych porachunków. I wszystko to w doborowym towarzystwie. Z pewnością przypadnie do gustu fanom gatunku, ale i nie tylko, bo to nie tylko science fiction. W tej historii jest tak wiele innych wątków, poruszanych kwestii i problemów, że każdy może tu znaleźć coś dla siebie.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/03/rubieze-imperium-tom-2-zar-tajemnicy.html
Pod wieloma względami „Żar tajemnicy” zachowuje poziom tomu pierwszego. Bohaterów charakteryzuje podobny sposób bycia, dialogi wciąż bawią, a sam kapitan Samuels nieodmiennie mnie intryguje. Gdybym jednak musiała wybrać, to właśnie drugą część jego przygód wskazałabym jako tą odrobinę lepszą.
Międzygwiezdne walki, pościgi i abordaże – na to byłam przygotowana. Tajemnicza...
2016-02-25
Zacznę od tego, że pierwszy raz miałam do czynienia z taką książką... I nie bardzo wiem, jak ją zrecenzować. "Ja, Ty, My" Lisy Currie, to bowiem wspaniała historia, którą każdy może napisać po swojemu, a jej bohaterowie, to właściwie my sami plus kilka szczególnych dla nas ludzi.
Postanowiłam zabrać tę książkę do pracy, co było ryzykowne z mojej strony, ale cóż, raz się żyje. I cóż, pierwszego dnia zrobiła taką furorę, że nie wiem, kiedy nam zleciało tych 8h. Była 8:00, a zaraz potem 16:00 i zbieraliśmy się do wyjścia. To był jeden z najzabawniejszych dni odkąd zaczęłam tam pracę i to nie tylko dla mnie... Książkę nosiłam ze sobą przez następne dwa tygodnie i zdążyliśmy ją uzupełnić niemal całą. Wliczając w to nawet napisanie krótkiego opowiadania o naszych początkach – jestem dumna z tego tekstu! Wojownicze Dragonki rządzą! ;) Być może plastycznych zdolności nie mamy, ale nie można mieć przecież wszystkiego!
Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że po uzupełnieniu tych kilkudziesięciu stron, to naprawdę Nasza książka. Nasza, bo tyko My prawdziwie zrozumiemy to, co zdecydowaliśmy się w niej ująć. I kiedy za parę lat znajdę ją na półce, otworzę i zobaczę to wszystko – z pewnością się uśmiechnę na wspomnienie tamtych dni, tamtych ludzi i tego, jak doskonale się bawiliśmy zapełniając jej strony nami samymi. Naszymi powiedzeniami, głupim żartami, które śmieszą tylko nas, dziwacznymi przyzwyczajeniami, tym, co w nas dobre i złe.
Wybierając swoich współpracowników na współautorów tej książki wiedziałam, że w takim towarzystwie będziemy się dobrze bawić i podołamy zadaniu. Nie sądziłam jednak, że wymusi to na nas tyle niespodziewanych tematów do rozmowy, że poznamy się dzięki niej jeszcze lepiej i polubimy bardziej. Ale tak się stało.
Podsumowując; książka "Ja, Ty, My" mnie pozytywnie zaskoczyła. Trochę się bałam, że ja i moi współpracownicy możemy być odrobinę za starzy na takie rzeczy, ale bardzo szybko zrozumiałam, że w każdym z nas wciąż się kryje małe dziecko głodne zabawy. A właśnie o zabawę w tym tytule chodzi.
I jako, że Master Team, którego jestem członkinią, bawił się cudownie, "Ja, Ty, My" dostaje od Nas ocenę: 10/10
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/02/ja-ty-my-lisa-currie.html
Zacznę od tego, że pierwszy raz miałam do czynienia z taką książką... I nie bardzo wiem, jak ją zrecenzować. "Ja, Ty, My" Lisy Currie, to bowiem wspaniała historia, którą każdy może napisać po swojemu, a jej bohaterowie, to właściwie my sami plus kilka szczególnych dla nas ludzi.
Postanowiłam zabrać tę książkę do pracy, co było ryzykowne z mojej strony, ale cóż, raz się...
2016-02-13
2016-02-08
Mam słabość do książek opartych na mitologii. Od zawsze intrygowali mnie dawni Bogowie, magiczne rytuały, cała ta pogańska otoczka. Niestety przyzwyczaiłam się już do pewnego schematu w historiach tego typu, dlatego też spotkanie z „Xięgami Nefasa” nie do końca było udane.
Jednym z głównych powodów przez które nie jestem tak zachwycona lekturą jak mogłabym być, jest zwyczajne zaburzenie proporcji. Miał być pogański Bóg i był, owszem, ale niestety został zdominowany przez losy kronikarza, polityczne gierki oraz około romansowe tematy. Nie zrozumcie mnie źle, to wciąż dobra historia, zaledwie dla mnie za mało skupiona na samej fantastyce. Niby ona ciągle jest, bo w końcu od wspomnianego rytuału wszystko się zaczęło, a jednak jest niemal tak, jakby tego jednego wątku w ogóle nie było. To tak naprawdę historia walki o władzę, bratobójczej wojny, miłości pozbawionej szans... Intrygi są tu na porządku dziennym i ciężko kogokolwiek nazwać prawym. I to, samo w sobie, również brzmi świetnie. Niestety nie tego oczekiwałam i nie na to miałam ochotę.
No i jest jeszcze główny bohater. To, że mam problem z pierwszoosobową narracją już nawet mnie nie dziwi, jednak w przypadku tej książki chodziło o coś więcej. Głos Nefasa wydał mi się niekiedy sztucznie podniosły, wręcz nienaturalny. Rozumiem, że autorka chciała wzmocnić autentyczność swojego bohatera, być może Wam to nie będzie przeszkadzać, wręcz odwrotnie, pozwoli się wczuć, ale dla mnie ten zabieg okazał się gwoździem do trumny Nefasa. Nie zdołałam go polubić, momentami mnie irytował, a to jak przedstawiał resztę bohaterów nie pozwoliło mi się zżyć także z nimi. To ten typ książki w której mam pewność, że gdyby została napisana w trzeciej osobie, moje odczucia byłyby zupełnie inne.
No i mam problem. Z jednej strony jest główny bohater, głos, przez który nie czytało mi się tej książki tak dobrze jak bym chciała. Jego rozterki ani trochę nie angażowały mnie emocjonalnie, przez co nie zdołałam do końca poczuć opowiadanej przez niego historii. Z drugiej strony jednak jest Trygław, Bóg, który teraz jeszcze mocniej mnie intryguje. Trójka dzieci, których los połączył... "Trygław splata i Trygław rozplata" - to zdanie jest takie proste, a jednak skrywa w sobie ogromną, ogromną moc. Mam wrażenie, że to, co najlepsze w tej historii jest wciąż przed nami.
I na to liczę!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/02/xiegi-nefasa-magorzata-saramonowicz.html
Mam słabość do książek opartych na mitologii. Od zawsze intrygowali mnie dawni Bogowie, magiczne rytuały, cała ta pogańska otoczka. Niestety przyzwyczaiłam się już do pewnego schematu w historiach tego typu, dlatego też spotkanie z „Xięgami Nefasa” nie do końca było udane.
Jednym z głównych powodów przez które nie jestem tak zachwycona lekturą jak mogłabym być, jest...
2016-01-30
Jestem zdania, że tak naprawdę nie ma złych książek, są tylko źle dobrani odbiorcy. I już na wstępie powiem, że takim źle dobranym odbiorcą jestem ja, kiedy idzie o "Armadę" Ernesta Cline'a. Ale od początku.
Biorąc się za "Armadę" nie miałam pojęcia kim jest autor, zaledwie mętnie kojarzyłam jego poprzednią książkę, a co za tym idzie, nie miałam żadnych oczekiwań. Mam słabość do gier komputerowych, a science fiction nieodmiennie mnie fascynuje. Byłam pewna, że to książka dla mnie. Tymczasem czytanie tej powieści było drogą przez mękę. Zacznijmy od tego, że zanim w fabule cokolwiek ruszyło, o mały włos nie umarłam z nudów, znużona wewnętrznymi monologami głównego bohatera czy opisami tego, jak to w gronie swoich przyjaciół prowadzi kolejną wirtualną rozgrywkę.
Gdy fabuła w końcu przyśpieszyła, na tapetę wyszedł kolejny z monstrualnych problemów tej książki. Przez większość czasu nie miałam pojęcia o czym Zack mówi. Ilość porównań do książek, filmów, gier, konkretnych postaci i sytuacji w jakich byli i co wtedy czuli... Jest zatrważająca. I o ile w tym kontekście znajduje się ktoś taki jak Clark Kent, to jeszcze jako tako potrafiłam sobie coś wyobrazić i zrozumieć do czego pije główny bohater. Bywało jednak, i to nazbyt często, że odpowiedzi na pytanie "o co mu chodziło", czy "co miał na myśli" musiałam poszukiwać w ogromnym mózgu wujka Google. To było wkurzające... I to do tego stopnia, że w końcu odpuściłam. Co gorsze, podobna sytuacja tyczy się również innych bohaterów. Oni wszyscy zdają się być z innej bajki niż ta moja...
Choć bardzo chciałam, nie zdołałam polubić Zacka, ani jego kompanów. Może dlatego, że większość z ich luźnych rozmów była dla mnie bełkotem? Tak czy inaczej, nie zdołałam się z nikim zżyć. Wręcz odwrotnie. Niekiedy doprowadzali mnie do szału.
Myślę, że sama fabuła "Armady" to najmniejszy problem. Historia Zacka, choć momentami przewidywalna, może się podobać, może ekscytować i chwytać za serce. Niestety, jeśli chodzi o mnie – nie w tej formie. Dotarłszy do ostatniej strony czułam ulgę, że to już koniec. Ulgę i żal, bo zapowiadało się tak bardzo, bardzo dobrze, niestety nic z tego nie wyszło.
Podsumowując; "Armada" to zwyczajnie książka nie dla mnie. Nie odnalazłam tu nic dla siebie, choć sądziłam, że będzie wręcz odwrotnie. Jak się okazało, o grach, filmach i ogólnie latach 80' wiem zbyt mało, by móc ją docenić...
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/armada-ernest-cline.html
Jestem zdania, że tak naprawdę nie ma złych książek, są tylko źle dobrani odbiorcy. I już na wstępie powiem, że takim źle dobranym odbiorcą jestem ja, kiedy idzie o "Armadę" Ernesta Cline'a. Ale od początku.
Biorąc się za "Armadę" nie miałam pojęcia kim jest autor, zaledwie mętnie kojarzyłam jego poprzednią książkę, a co za tym idzie, nie miałam żadnych oczekiwań. Mam...
Nie będę ukrywać, że do Mii Sheridan mam ogromny sentyment. Byłam jedną z pierwszych blogerek, którą zachwycił "Archer's Voice" (u nas wydany pod tytułem "Bez słów") jeszcze w 2014 roku. Od tej książki autorka jest dla mnie mistrzynią NA. Mistrzynią kreowania wiarygodnych bohaterów, wiarygodnych sytuacji. Nikt nie potrafi lepiej opisać trudnych emocji w taki sposób, by nie wyszło z tego coś banalnego i zwyczajnie przerysowanego. Na koniec jeszcze coś, co cenię w niej najbardziej... Mia Sheridan nie lubi pośpiechu. Dla niej wszystko musi mieć odpowiedni czas i to właśnie dlatego "Calder. Narodziny odwagi" to zaledwie pierwsza część dwutomowej historii.
Na wstępie muszę zaznaczyć, że "Calder" to zupełnie inna historia od wszystkich poprzednich, które czytałam w wykonaniu Mii Sheridan. Autorka sięgnęła tu po trudny i specyficzny temat. Osadziła swoich bohaterów w niemal hermetycznie zamkniętej społeczności, oduczając ich wszystkiego, co nam jest dobrze znane. W Arkadii nie ma elektroniki. Nikt nie siedzi z głową pochyloną nad telefonem, nie śledzi nowych wpisów na facebooku, czy zdjęć wrzuconych przez rówieśników na instagrama. Młodzi chłopcy nie zaglądają na fora motoryzacyjne w poszukiwaniu informacji o najlepszych częściach do ich nowego samochodu, a dziewczyny nie spędzają całych godzin na oglądaniu makijażowych filmików na youtube. O nie. W tym świecie nie ma wyjść na zakupy, na obiad czy do kina.
Arkadią rządzi strach przed przepowiadaną apokalipsą i jeden charyzmatyczny mężczyzna, który zdołał ich wszystkich przekonać, że jego słowa są prawdą, że Bogowie do niego mówią, że go ostrzegają. Nie umiem sobie nawet wyobrazić życia w takim miejscu. Bez gorących pryszniców, internetu, KSIĄŻEK(!!!). Bez wolności słowa i myśli. Nie potrafię też zrozumieć ludzi, którzy dają wiarę takim wariatom jak Hector, przywódca sekty. Niestety bohaterowie „Caldera” nie są tylko fantastycznym wytworem wyobraźni autorki. Tacy ludzie istnieją naprawdę, bo problem sekt wciąż istnieje, wystarczy tylko trochę przeszukać internet, by odnaleźć szokujące artykuły na ten temat, co osobiście mnie przeraża.
Jedno, to wstąpić do takiej grupy jako dorosły, w pełni odpowiedzialny za siebie człowiek, ale zupełnie co innego się w niej urodzić. A tak właśnie jest z Calderem. On nie ma pojęcia co to życie poza Arkadią. Ma tylko strzępki informacji, które i tak ciężko mu jakoś poskładać w jedną całość, bo nigdy nic prawdziwego nie doświadczył. Wychowany w mocnej wierze o nadchodzącym końcu nie powinien mieć marzeń, pragnień czy planów. A jednak dzieje się inaczej, bo serce tego młodego mężczyzny bije coraz mocniej i mocniej na widok Eden, zakazanego owocu, przyszłej żony nikogo innego, jak samego Hectora.
Uczucie rodzące się pomiędzy Calderem i Eden to kwintesencja tego, co romantyczne i zwyczajnie słodkie. Nie ma tu zbyt skomplikowanych emocji, nie w tym sensie w jaki już nas do tego Mia Sheridan przyzwyczaiła. Problemy tej dwójki są zupełnie inne, a ich miłość, choć nie pozbawiona erotycznych uniesień, wydaje się niewinna, żeby nie powiedzieć czysta. I dla mnie było to coś, co nie do końca przypadło mi do gustu. Stety/niestety o wiele mocniej przywiązuje się do bohaterów, którzy mają swoje za uszami, a tego na próżno szukać w Calderze czy Eden. Oczywiście każdy ma jakieś tam wady, ale brak trudniejszej, skomplikowanej przeszłości daje o sobie znać. Co oczywiście może być ciekawe samo w sobie, bo autorka po raz kolejny wykazała się dokładnością w budowaniu swoich bohaterów i patrząc na to w taki sposób mogę ją tylko i wyłącznie pochwalić za realizm, który tak bardzo sobie upodobała.
Podsumowując; „Calder. Narodziny odwagi” to cudowny początek historii, która jak jestem pewna, jeszcze nie raz mnie zaskoczy, szczególnie po takim, a nie innym zakończeniu pierwszego tomu. Nieodmiennie jestem pełna podziwu dla autorki za to w jaki sposób buduje swoje historie. Zawsze marudzę, że w książkach tego typu wszystko dzieje się za szybko i właśnie ona jest przeciwwagą dla podobnych wniosków. Nie mogę się już doczekać kontynuacji!
Nie będę ukrywać, że do Mii Sheridan mam ogromny sentyment. Byłam jedną z pierwszych blogerek, którą zachwycił "Archer's Voice" (u nas wydany pod tytułem "Bez słów") jeszcze w 2014 roku. Od tej książki autorka jest dla mnie mistrzynią NA. Mistrzynią kreowania wiarygodnych bohaterów, wiarygodnych sytuacji. Nikt nie potrafi lepiej opisać trudnych emocji w taki sposób, by nie...
więcej Pokaż mimo to