-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant12
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać413
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
Biblioteczka
2016-12-28
2015-12-25
2015-12-04
2015-11-17
2015-08-29
Czy dla obietnicy spokoju i życia pozbawionego goniących za Wami demonów, oddalibyście dobrowolnie własne wspomnienia?
W świecie wykreowanym przez Suzanne Young nikt nie pyta nikogo o zdanie. „Plaga samobójców” to historia o czasach, w których na życie nastolatków nieustannie czyha śmierć. Jedna z tych podstępnych i chyba niosących za sobą najwięcej cierpienia. Dotyka bowiem nie tylko osoby, które zabija, ale i ludzi, jacy ich kochali.
Niemal już na całym świecie nastolatki masowo popełniają samobójstwo. Trawieni przez depresje i skrajną rozpacz nie widzą innego wyjścia, jak się zabić. Z pomocą przychodzi im Program, który usuwając „zarażone” wspomnienia daje tym młodym ludziom drugą szansę. Ale czy na pewno wszystko jest tak dobre, jak pięknie brzmi?
Sloane z pewnością natychmiast by temu zaprzeczyła. I nic dziwnego. Świat w jakim żyje zamienił się w niebezpieczną grę, w której nikomu nie wolno już być sobą. Każdy przejaw smutku zostaje natychmiastowo odnotowany, a dana osoba poddana obserwacji. Jeden fałszywy krok i zostanie zabrana do jednej z wielu placówek Programu, a tam zupełnie „wyczyszczona”. Powróci bez pamięci o swoich najlepszych przyjaciołach, miłościach i rzeczach, które niegdyś były dla niej tak ważne. Będzie zdrowa, ale przestanie być sobą. Nic dziwnego, że tak wielu woli zwyczajnie umrzeć...
Jak dotąd Sloane i jej chłopak James jakoś się trzymali. Połączeni wspólnymi traumatycznymi przeżyciami, odnajdywali w swoich ramionach pokłady siły potrzebnej do przetrwania tego piekła. Niestety wątłe mury jakie wokół siebie zbudowali zaczynają się kruszyć, aż upadają zupełnie i nawet ich miłość nie jest wstanie powstrzymać dręczących myśli o śmierci. Ale przecież sobie obiecali! Obiecali sobie i komuś dla nich ważnemu, że będą się sobą opiekować... A teraz wszystko przepadło.
Uwielbiam dystopie. To jeden z tych gatunków, który nie musi być pełnokrwistym horrorem, by wywołać u mnie niepokój. „Plagę samobójców” czytałam najpierw z zaciśniętymi zębami, by powstrzymać powoli wypełniającą i mnie rozpacz, wyciekającą spomiędzy stron. Później ze zmarszczonymi gniewnie brwiami, zupełnie nie rozumiejąc pobudek co poniektórych postaci.
Nie będę Wam dużo pisać o głównych bohaterach, pozwolę, byście odkryli ich sami. By ich uczucia, przeżycia i walka jaką toczą każdego pojedynczego dnia, była dla Was takim samym cudownym, a zarazem przerażającym zaskoczeniem, co dla mnie. By sami Was w sobie zakochali, zmusili do kibicowania i emocjonalnego zaangażowania w opowiadaną przez Sloane historię. Tej książki nie da się bowiem czytać na chłodno.
Choć patrząc na całość ciężko nazwać „Plagę samobójców” specjalnie oryginalną, ma w sobie wiele znanych nam już motywów, to jednak posiada coś, co wielu innym dystopiom brakuje. Tym czymś jest właśnie ogromny ładunek emocjonalny. To niemal tak, jakby te wszystkie odebrane bohaterom wspomnienia zostawały przekazywane nam. I czuje się ich ciężar z każdą kolejną przeczytaną stroną, aż do tego stopnia, że w końcu staje się to nieznośne.
Mimo mojego zachwytu, „Plaga samobójców” nie jest książką pozbawioną wad. Zabrakło mi bowiem samej genezy plagi, autorka skupia się tu głównie na historii Sloane i James'a i choć pod tym względem nie zawiodła, to jak dla mnie brakuje całości tej przysłowiowej kropki nad i. Mam jednak nadzieję, że wszystko wyjaśni się w drugim tomie. To nie jest wada, która specjalnie przeszkadza w odbiorze książki, ale dla tych dociekliwych może stanowić mały problem.
Podsumowując; nie pamiętam, kiedy ostatnio przeczytałam tak dobrą dystopię. Mimo, że to raczej powieść bazująca na emocjach, a nie szalejącej akcji, całkowicie mną zawładnęła. W „Pladze samobójców” znajdziecie przerażającą wizję świata zainfekowanego beznadzieją i szaleńczymi pomysłami, jak ją pokonać. Jest tu wzruszająca historia miłości, która nie chciała zostać zapomniana oraz bohaterów, jacy niejednokrotnie musieli się mierzyć z konsekwencjami decyzji, które ktoś podjął za nich. I nic nie jest jasne i klarowne. Czarne, albo białe, a zaufanie czy prawda są tak samo niepewne i ulotne jak wspomnienia...
Już nie mogę się doczekać drugiego tomu, coś czuję, że tam to dopiero będzie się działo!
Gorąco, gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/08/przedpremierowo-plaga-samobojcow.html
Czy dla obietnicy spokoju i życia pozbawionego goniących za Wami demonów, oddalibyście dobrowolnie własne wspomnienia?
W świecie wykreowanym przez Suzanne Young nikt nie pyta nikogo o zdanie. „Plaga samobójców” to historia o czasach, w których na życie nastolatków nieustannie czyha śmierć. Jedna z tych podstępnych i chyba niosących za sobą najwięcej cierpienia. Dotyka...
2015-08-16
„Nad Savannah nastał świt, niebo nabrało barwy krwi...”
Jakiś czas temu w recenzji „Rodu” J.D. Horna wspomniałam, że mam wrażenie, iż ta książka to prolog do znacznie żywszej i sporo ciekawszej historii, i wiecie co? „Źródło”, niecierpliwie przeze mnie wyczekiwany drugi tom cyklu o wiedźmach z Savannah, potwierdził moje przypuszczenia. Ba! Nawet je przerósł!
Po pierwsze – odpuście sobie czytanie opisów na okładkach (nie ważne, czy pierwszego, czy też drugiego tomu). Te informacje są zbędne, wręcz przeszkadzają, bowiem jedną z wielu magicznych mocy J.D. Horna jest umiejętność zaskakiwania czytelnika. Nie umiem wskazać innego autora, który z taką lekkością wprowadzałby do historii z magią w tle tyle nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Życie Mercy to bowiem mieszanina sekretów, kłamstw i oszust. Zaledwie w najlepszym przypadku półprawd, a i te potrafią nieźle namieszać. Przyjaciele okazują się wrogami, wrogowie przyjaciółmi i tak na zmianę tylko po to, by na sam koniec ledwie pamiętać od czego się zaczęło. Od miłości? Od nienawiści? Prawdy czy kłamstwa? Komu ufać? Można w ogóle komuś zaufać?
„...uderzyła mnie myśl, że dom, w którym dorastałam, jest niczym innym jak sceną. Teatr kłamstw. Może i był zbudowany z drewna i cegieł, lecz wszystko inne w nim było nieprawdziwe.”
Magia granicy, zapory pomiędzy światem ludzi, a demonów, to kolejna z zagadek, które Mercy musi rozwikłać. Problem w tym, że odpowiedź na jedno pytanie automatycznie rodzi następne, a wszystko to w towarzystwie skrzącej się w powietrzu magii, upiornych stworów, morza krwi i zepsutych potworów udających ludzi. Czasem nawet przyjaciół. W Savannah nic nie jest takie, na jakie wygląda i żeby przeżyć, należy o tym pamiętać.
Wybaczcie brak bardziej rozwiniętego zarysu wydarzeń, jednak naprawdę myślę, że to jedna z tych książek, które najlepiej smakują, gdy się je bierze niemalże w ciemno. Będzie, co ma być. Gwarantuje, że i tak nie zdołacie dogonić sprytnych knowań autora, a bez większej ilości informacji ta szalona historia nabierze jeszcze mocniejszych rumieńców.
J.D Horn stworzył bohaterów, którzy nawet w najmniejszym stopniu nie są idealni i już za to należy mu się uznanie. Pomijając już te ich tajemnice (a wierzcie mi, wszyscy je mają), każdy ma wady czy słabości. Mercy chorobliwie pragnie uwagi i gdy ją dostaje nie bardzo wie jak na nią zareagować, by w rezultacie nie stracić tego, co dla niej najcenniejsze. Ellen ma problem z alkoholem, Iris z powrotem do siebie sprzed jej zdradliwego męża, natomiast „wrodzony” czar Olivera nie zawsze dobrze mu służy w kontaktach z jedyną prawdziwą miłością w jego życiu... Och, jest jeszcze Peter o heterohromicznym spojrzeniu i tajemniczym pochodzeniu oraz Emmet – ożywiony golem, który zdaje się odczuwać więcej ludzkich emocji, niż by pewnie chciał. Nie wspominając już nawet o cudownej Matce Jilo – szalonej ciemnoskórej staruszce mówiącej o sobie w trzeciej osobie... Każdy z nich ma w sobie coś, co sprawia, że pragnie się ich poznać bliżej niezależnie od historii jaka właśnie się toczy.
I jako, że staram się zawsze odrobinę pokręcić nosem, co by nikogo nie zasłodzić...
Z magią w teraźniejszości jest ten podstawowy problem, że czasem zbyt łatwo przesadzić z jej genezą i trafić na terytoria gdzie króluje absurd. J.D. Horn jak na razie tam nie dotarł, kroczy gdzieś na linii granicznej, sprytnie umykając mocniejszym podmuchom wiatru, który mógłby go popchnąć w niewłaściwą stronę. Biorąc jednak pod uwagę z jaką łatwością, ale i precyzją, igra z emocjami czytelnika śmiem twierdzić, że nawet ta pozycja na wspomnianej granicy jest w pełni świadoma, a może nawet zamierzona. To jednak nie zmienia faktu, że w kilku momentach lekko się krzywiłam czując zbliżającą się przesadę. Na szczęście tylko się zbliżała i mam nadzieję, że tak pozostanie.
Niepokojąca – tego słowa szukałam przez ostatnich kilka dni, kiedy to próbowałam napisać o „Źródle”. Ta seria jest specyficzna, ale i właśnie niepokojąca. To coś, z czym chyba nigdy się jeszcze nie spotkałam w fantastyce. Wielu bohaterów wywołuje u mnie sprzeczne emocje, od uwielbienia, poprzez niechęć czy irytacje, a jednak nad wszystkim dominuje proste zaintrygowanie. Ech! Wiem tylko, że wyjątkowość tej serii mnie przyciąga, a to chyba najważniejsze.
Podsumowując; „Źródło” to wyśmienita kontynuacja cyklu, który zapowiadał się bardzo dobrze, ale nie dawał pewności, że spełni wszystkie obietnice. Ku mojej radości udało się. Drugi tom powielił klimat pierwszego, jest tak samo duszno i specyficznie (och, jak mocno specyficznie), a przy tym wydarzenia spadają czytelnikowi na głowę w takim tempie, że nie ma czasu się nawet nad nimi głębiej zastanowić. Zanim coś się wymyśli, do czegoś dojdzie, autor wystawia język i odwraca wszystko do góry nogami... Więcej. Ja po prostu chcę więcej, bo cała ta pogmatwana historia to cudowna zagadka, którą pragnę jak najszybciej rozwiązać!
I Wam też polecam spróbować!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/08/zrodo-jd-horn.html#more
„Nad Savannah nastał świt, niebo nabrało barwy krwi...”
Jakiś czas temu w recenzji „Rodu” J.D. Horna wspomniałam, że mam wrażenie, iż ta książka to prolog do znacznie żywszej i sporo ciekawszej historii, i wiecie co? „Źródło”, niecierpliwie przeze mnie wyczekiwany drugi tom cyklu o wiedźmach z Savannah, potwierdził moje przypuszczenia. Ba! Nawet je przerósł!
Po pierwsze...
2015-05-19
Nie umiem nawet określić ile razy „Nieludzie” Kat Falls trafiali do mojego koszyka zakupowego, i ile razy ich stamtąd wyciągałam tylko po to, by za moment po raz kolejny ich tam wrzucić. Moje niezdecydowanie było mieszaniną niechęci do trójkątów oraz, jak się wydaje na pierwszy rzut oka, przerobionego na każdy sposób tematu. Intuicja natomiast podskakiwała radośnie, z zapałem klaszcząc w dłonie, a ja nauczyłam się już jej ufać, więc...
Mur nazywany Tytanem oddziela zachodnie Stany Zjednoczone od zarażonego niebezpiecznym wirusem wschodu kraju. Powstałe dwa, odrębne światy nie mogłyby się od siebie już bardziej różnić. Zachód to kraina czysta, a raczej sterylnie czysta, gdzie dzieci spotykają się ze sobą za sprawą komputera, bardzo rzadko osobiście, a kontakty cielesne niejednokrotnie wzbudzają obrzydzenie czy strach. Wszystko za sprawą Ferae – wirusa, który ze zwyczajnych ludzi uczynił zwierzęta. Ktoś, kiedyś zapragnął zabawić się w Boga i ta zabawa wymknęła się spod kontroli. Zarażeni przechodzili kolejne stadia choroby, od delikatnych mutacji, jak zmiany fizyczne, po całkowite zapomnienie o swojej ludzkiej osobowości. Mówi się, że ludzie to zwierzęta i w tym świecie to powiedzenie zdaje się bardziej, niż właściwe.
Lane spędziła całe swoje życie w bezpiecznym miejscu, chroniona przed skutkami kontaktu z wirusem. Kiedy jej ojciec znika, a ona dowiaduje się prawdy o jego życiu – życiu o jakim nie miała pojęcia – jej ułożony z mocnej stali świat topi się i rozpada. By uratować jego życie, dziewczyna musi wyjść poza mury i go odnaleźć. Skażona strefa to jednak żaden park rozrywki. To miejsce pełne niebezpieczeństw czekających na swoje ofiary na każdym kroku. Sama wśród zdziczałych, zakażonych ludzi nie miałaby najmniejszych szans.
Na pomoc dziewczynie przychodzi dwóch diametralnie od siebie różnych chłopaków. Everson jest strażnikiem przy murze. Zna świat z którego pochodzi Lane, ale również ma jakieś wyobrażenie o tym, do którego wyruszyła. To miły, odważny młody mężczyzna, którego charakteryzuje wyostrzona, wręcz nienaturalna dla strażników empatia. Nie sposób go nie lubić. Rafe z kolei to chłopak wychowany w zakażonej strefie. Wciąż wolny od wirusa wykształcił w sobie szereg obronnych instynktów, które nie od razu nakazują mu pomóc dziewczynie. Arogancki, cwany i niejednokrotnie egoistyczny, bardzo powoli zdobywa sympatię Lane. Można by rzec, mieszanka wybuchowa…
Nawet zdając sobie sprawę z podekscytowania mojej intuicji nie spodziewałam się tego, co dostałam od tego tytułu. To z całą pewnością jedna z tych książek, która najmocniej mnie w tym roku zaskoczyła. Moi drodzy, kiedy ja, ogromna przeciwniczka trójkątów, nie mam nagle obiekcji co do tego wątku, wręcz sama mam wątpliwości kogo bym wybrała… Coś jest na rzeczy.
Zacznę od tego tematu, bo to ta część składowa, która mnie najbardziej zszokowała, właśnie przez moją reakcję. Chyba pierwszy raz w życiu odrobinę zrozumiałam, co może być pociągającego w trójkątach. Choć to słowo nie do końca mi tu pasuje. Ja po prostu uwielbiałam Evana i to, jaki był z Lane. Jego trzeźwy umysł, powagę i wyszukane poczucie humoru. Jego historia, choć pozornie typowa i spokojna, kryje w sobie wielkie, niszczące tajemnice, które czynią z niego bardziej złożonego bohatera niż można by przypuszczać. Ale jest też Rafe. Buntowniczy złośliwiec, który obelgami i ciętym językiem skrywa bardziej delikatną, bo przede wszystkim poranioną część siebie. I jego też uwielbiałam. Jak i to, jak wpływał na Lane, jak obdzierał ją z jej dobrego wychowania, obnażając prawdziwy charakter dziewczyny. I on też ma swoją niewesołą historię... I kogo tu wybrać? No kogo? Kogo? Kogo? Ja nigdy nie miałam jeszcze podobnego problemu. Nigdy! Część mnie ten wątek przeklina, ale jest we mnie również coś takiego, co jest ogromnie ciekawe, jak to się wszystko potoczy dalej. Szczególnie po takim zakończeniu.
„Nieludzie” to jednak przede wszystkim genialnie odmalowany świat. Granica pomiędzy wschodem, a zachodem jest ogromna. Im dalej w dzikie tereny, tym atmosfera staje się dziwniejsza. Ze sterylnego świata rządzonego przez technologie przenosimy się do królestwa pół ludzi pół zwierząt, gdzie główną zasadą jest przetrwanie. Moje adrenalinowe zapotrzebowanie zostało tu zaspokojone w 100%, bo cały czas coś się dzieje. Kat Falls postawiła na coś, co uwielbiam najmocniej – zbudowała świat, relacje pomiędzy bohaterami, ich historie i osobowości podczas pędzącej akcji. Nie ma tu większych przestojów, gdzie mozolnie przechodzimy przez kolejne lata życia danego bohatera, czy próbujemy sobie wyobrazić ten jeden mały zakątek lasu. O nie. Tu wszystko pędzi, a przy okazji świat, po którym się poruszamy ma nie tylko kolory, ale i fakturę.
Podsumowując; „Nieludzie” okazali się cudownym zaskoczeniem. Książką, której prędko nie zapomnę za sprawą jej oryginalności osadzonej na wypróbowanych już schematach. Pędzącej, emocjonującej akcji, połączenia delikatności z okrucieństwem, brzydoty z pięknem, dobra ze złem. Za sprawą pełnokrwistych, zróżnicowanych bohaterów i faktu, że moje własne serce radowało się, ale i kilka razy porządnie krwawiło. Za nienachalny, a jednak obecny humor. Za wielowątkowość tak perfekcyjnie ze sobą powiązaną… Ach! Jasne, to wciąż młodzieżówka, ale jakże udana!
Gorąco, gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/06/nieludzie-kat-falls.html
Nie umiem nawet określić ile razy „Nieludzie” Kat Falls trafiali do mojego koszyka zakupowego, i ile razy ich stamtąd wyciągałam tylko po to, by za moment po raz kolejny ich tam wrzucić. Moje niezdecydowanie było mieszaniną niechęci do trójkątów oraz, jak się wydaje na pierwszy rzut oka, przerobionego na każdy sposób tematu. Intuicja natomiast podskakiwała radośnie, z...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-05-12
Maj stanowczo dla mnie należy do Sary J. Maas. „Szklany tron”, „A Court of Thorns and Roses”, a teraz „Korona w mroku”. Chyba nie muszę więc w jakikolwiek sposób werbalizować mojego oczarowania twórczością tej autorki.
By ominąć spoilery zrezygnuję dzisiaj ze standardowego przybliżenia fabuły książki. Akcja zaczyna się niedługo po wydarzeniach ze „Szklanego tronu” i tak jak podejrzewałam, rusza z przysłowiowego kopyta. Nie ma już dłużej czasu na przesadne poznawanie świata i jego obyczajów. Akcja pędzi i niemalże nie zwalnia ani na moment. A może inaczej… Zwalnia, lecz wszystko owiane jest specyficznym przeświadczeniem, że gdzieś za drzwiami coś się czai i tylko czeka, by zaatakować.
„Korona w mroku” to również tom, w którym Celaena i Chaol tworzą swoiste centrum wokół którego rozgrywa się wszystko inne. Nasz tajemniczy kapitan odkrywa przed nami kilka własnych sekretów, przybliża swoją przeszłość, a także swoją rodzinną historie. To tom napisany po to, by złamać czytelnikowi serce i to nie raz.
Akcja, akcja i jeszcze raz akcja. Uwielbiam, gdy wydarzenia tak pędzą. Uwielbiam, gdy autorzy tworzą klimat w którym spokój to tylko pozory, a ja na każdej stronie oczekuję, że zaraz sufit zawali mi się na głowę. To, co najbardziej cenię u Sary J. Maas to to, że każdy jej bohater, nawet najmniej istotny, ma jakąś przeszłość. Skądś się wziął, ma jakiś cel. I nawet jeśli w tekście nie można znaleźć konkretnych odpowiedzi, to jednak wciąż ma się wrażenie, że to postać, która gdzieś tam, w alternatywnej rzeczywistości, żyje w najlepsze i dokądś zmierza. To sprawia, że czytając o losach Celaeny ma się wrażenie, że cały utkany przez autorkę świat po prostu żyje.
I coś, za co pokochałam autorkę po lekturze „ACOTARu”, czyli historia świata i jego mitologia. „W koronie mroku” odkrywane są kolejne karty, dostajemy parę istotnych informacji, jakie skrzętnie uzupełniają się z tym, co już było wiadome ze „Szklanego tronu”.
Wątek romantyczny w przypadku drugiego tomu szczerze mnie zaskoczył. Nawet nie jego kierunek, ale hmm… intensywność. I byłam zachwycona. Nie do końca rozumiem na jakich zasadach funkcjonuje serce Celaeny (pod względem uczuć), nie od dziś mam problem ze skakaniem bohaterów z kwiatka na kwiatek, ale uwielbiam Zabójczynie i mogę jej wybaczyć wiele. Potrafi mnie rozbawić, potrafi mnie zaskoczyć, przede wszystkim nie zmusza mnie do przewracania oczami na tyle często, by potem mnie bolały ;) Jest uparta, wyszczekana, odważna, a przy tym po kobiecemu krucha i uczuciowa. Nie jest też idealna, nawet nie próbuje taka być.
Boję się tylko, co takiego szykuje dla niej autorka, bo z tego co wiem, do ostatniego tomu serii jeszcze daleko. Nie jestem nawet pewna, czy sama Maas wie ile książek będzie liczyła ta seria. I to mnie, szczerze mówiąc, odrobinę martwi. Bo jakkolwiek bym się na jej książkach doskonale nie bawiła, to jednak wielotomowe historie to ryzyko. Losy Celaeny cały czas się komplikują. Patrząc na pierwszy i drugi tom razem, szczerze się boje, co będzie dalej. Mam nadzieję, że autorka nie zgubi się gdzieś po drodze i nie zniszczy ani świata, który stworzyła, ani swoich bohaterów.
Podsumowując; jakkolwiek by nie było, „Korona mroku” to tom, który prawdziwie mnie zakochał w tej serii. Bo choć „Szklany tron” był świetny, w moich oczach pomiędzy tymi książkami jest nie mała różnica. Przede wszystkim akcja jest o stokroć żywsza, pędzi na złamanie karku tylko po to, by na koniec wstrząsnąć całym światem, połamać kilka serc i pozostawić czytelnika z przeświadczeniem, że przeczytanie trzeciego tomu to już nie pytanie, a zwyczajna konieczność.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/korona-w-mroku-sarah-j-maas.html
Maj stanowczo dla mnie należy do Sary J. Maas. „Szklany tron”, „A Court of Thorns and Roses”, a teraz „Korona w mroku”. Chyba nie muszę więc w jakikolwiek sposób werbalizować mojego oczarowania twórczością tej autorki.
By ominąć spoilery zrezygnuję dzisiaj ze standardowego przybliżenia fabuły książki. Akcja zaczyna się niedługo po wydarzeniach ze „Szklanego tronu” i tak...
2015-05-01
„Szklany tron” Sarah J. Maas kusił mnie od dawna i kiedy w końcu się złamałam okazało się, że nie można go nigdzie kupić! To ostudziło nieco moje zapędy, w końcu to nie tak, że nie mam co czytać, prawda? Moje półki się uginają od nieprzeczytanych powieści, a na czytniku powoli brakuje wolnego miejsca… bla, bla, bla. Zwyczajowe tłumaczenia. Gdy wyszła informacja o dodruku wiedziałam, że tym razem nie ucieknę tak łatwo. Nawet nie próbowałam.
Celaena Serdothien mimo młodego wieku może się poszczycić tytułem najskuteczniejszej morderczyni w Adarlanie. Niestety, w wyniku kilku błędów, zostaje złapana i osadzona w kopalni soli, gdzie ma pracować aż do końca swoich dni. Po roku wydostaje się stamtąd na rozkaz następcy tronu, księcia Doriana. Młody mężczyzna składa jej propozycję jakiej nie da się odrzucić. Jeśli Cealena weźmie udział w turnieju o tytuł królewskiego zabójcy i wygra, po kilku latach odzyska wolność. Ten prosty układ komplikuje się znacznie, gdy uczestnicy turnieju zaczynają ginąć w bardziej, niż tajemniczych okolicznościach. Cealena musi mieć się na baczności i rozprawić się z mordercą zanim sama stanie się jego ofiarą.
Sięgając po książki o jakich jest głośno, zawsze ryzykujemy. Kiedy zewsząd płyną same ochy i achy, mimowolnie nastawiamy się na coś dobrego. Pomijając wszelkie lekcje jakich doświadczyliśmy poprzednio, mimo świadomości, że dany tytuł wcale nie musi nam się spodobać i lepiej zachować dystans, czasem po prostu nie można się powstrzymać. Osobiście wolę absolutnie nic nie wiedzieć o danej książce, niż wiedzieć za dużo. To przeważnie kończy się źle. Choć… Nie zawsze.
Moje oczekiwania co do tej książki były duże. Po turnieju mającym wyłonić królewskiego zabójcę oczekiwałam szalejącej akcji. Tymczasem przywitała mnie raczej spokojnie rozwijająca się historia dziewczyny, która oprócz splamionych krwią dłoni, jest zwyczajną młodą kobietą. Uwielbia się stroić, jej serce poszukuje niedoścignionego uczucia, a ambicja wciąż próbuje sprowadzić ją na ziemię. Gdyby nie wręcz natychmiastowa sympatia jaką zapałałam do Cealeny, byłabym poważnie zawiedziona.
Początek historii uratował więc humor i sami bohaterowie. Potem, gdy w końcu coś konkretnego zaczęło się dziać, nawet przez myśl mi nie przeszło, by marudzić. Nie miałam ochoty odrywać się od czytania, co poskutkowało tym, że skończyłam ją w jeden weekend, na koniec zadając sobie pytanie: dlaczego do *piiiip* nie kupiłam od razu drugiego tomu?!
Być może „Szklany tron” nie może się pochwalić trzymającą w napięciu akcją, a jednak ma coś w sobie. Coś, co czyni go wyjątkowym. Być może dzięki bohaterom, prostym i złożonym jednocześnie, a może dzięki humorowi, jaki nie jest nachalny i znika, kiedy trzeba? Minęło kilka dni, a ja wciąż nie bardzo potrafię się wysłowić.
Trzecioosobowa narracja należy do moich ulubionych. Ogromnie się więc cieszę, że Sarah J. Maas postawiła właśnie na nią. Bez tych scen pisanych od strony księcia Doriana, czy kapitana Chaola, to nie byłaby ta sama książka. Jasne, w pierwszej osobie również można pisać z różnych perspektyw, niestety najczęściej to kończy się niewypałem. (Skoro pierwsza osoba, to każdy bohater powinien mówić inaczej. Mieć inną manierę, inny zasób słownictwa itd., żeby nie było od razu czuć, że pisała to ta sama osoba. Taka maruda ze mnie… ;))
W żadnym razie to nie jest powieść pozbawiona wad. Nawet nie będę zaczynać wywodu na temat mojego niesłabnącego zdumienia tym, że tak często autorzy decydują się na trójkąty miłosne. Ten w „Szklanym tronie” wprawdzie nie można nazwać oczywistym, przynajmniej teoretycznie, a jednak działał mi na nerwy. Cóż, moje nastawienie względem takich pomysłów nigdy się nie zmieni. Na całe szczęście wątek romantyczny nie stoi tu na pierwszym planie, można więc przymknąć na niego oko. Poza tym jestem po uszy zakochana w Chaolu, więc przyjmę wszystko, co Maas o nim napisze.
Podsumowując; „Szklany tron” to świetne rozpoczęcie serii. Być może jak na moje gusta książka jest odrobinę za spokojna (poważnie, ja chyba powinnam iść na adrenalinowy odwyk, bo ciągle mi mało…), ale za to ogromnie wciągająca. Z bohaterami, którzy z łatwością tuszują wszelkie mankamenty powieści. Z malowniczym, skomplikowanym światem, który poznaje się powoli, składając go w całość niczym rozsypane na podłodze puzzle. Są trupy, jest magia, są potwory, miłość, przyjaźń… I z tego co zdążyłam zauważyć (tak, tak od razu kupiłam „Koronę w mroku” i zaczęłam czytać) drugi tom serii jest jeszcze lepszy! Ach! Tak bardzo mi brakowało serii, którą mogłabym się ekscytować i proszę, znalazłam.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/szklany-tron-sarah-j-maas.html
„Szklany tron” Sarah J. Maas kusił mnie od dawna i kiedy w końcu się złamałam okazało się, że nie można go nigdzie kupić! To ostudziło nieco moje zapędy, w końcu to nie tak, że nie mam co czytać, prawda? Moje półki się uginają od nieprzeczytanych powieści, a na czytniku powoli brakuje wolnego miejsca… bla, bla, bla. Zwyczajowe tłumaczenia. Gdy wyszła informacja o dodruku...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-04-14
Nelson DeMille gościł na moim blogu kilka miesięcy temu, gdy zachwycałam się jego „Szkołą wdzięku”. W tamtej recenzji wspomniałam o służbie autora w wojsku, o tym, jak bardzo jego doświadczenia wpłynęły na realizm powieści opowiadającej o zimnej wojnie. I wciąż tak myślę. Niemniej jednak to, co autor był wstanie zrobić z historią dziejącą się w wojnie w której sam brał udział (Wietnam, ofensywa Tet w 1968 roku), jest nie do opisania. „Słowo honoru” nie bez powodu jest lekturą obowiązkową w wielu college’ach w stanach, choć to, jak twierdzi autor, oprócz kilku ogólnych faktów - powieść całkowicie fikcyjna.
Ben Tyson to weteran wojenny wojny w Wietnamie. Zasłużony, odznaczony, ranny podczas akcji. Dobry mąż, ojciec, biznesmen. Wiedzie mu się dobrze, jest szczęśliwy, niezmiennie zakochany w swojej żonie. Wszystko w jego życiu układa się perfekcyjnie. Niestety tylko na pozór. Jak wielu żołnierzy Ben ma swoje tajemnice. Koszmarne tajemnice, których przysiągł nigdy nie wyjawić. I miał zamiar dotrzymać słowa. Problem w tym, że pisarz Andrew Picard wydaje książkę – „Hue. Zagłada miasta” w której znajduje się obszerny opis tego, jak żołnierze dowodzeni przez porucznika Benjamina Tysona wymordowali w wietnamskim szpitalu ponad setkę mężczyzn, kobiet i dzieci – pacjentów, żołnierzy, pielęgniarki, lekarzy… Ktoś złamał przysięgę milczenia, to jest jasne. Bardziej mglista jest natomiast przyszłość Bena. Jako porucznik, wedle wojskowego prawa, odpowiada za swoich ludzi, a zarzut morderstwa nie podlega przedawnieniu. Co gorsze, karą za podobną zbrodnie może być nawet rozstrzelanie. Opinia publiczna jest podzielona, tak samo jak środowisko wojskowe. Zbrodnia, która miała miejsce prawie dwie dekady temu dla wielu zdaje się zwyczajnie abstrakcyjna. Ben odmawia wyjaśnień, natomiast władze międzynarodowe domagają się sprawiedliwości. Proces jest nieunikniony, tak samo jak rozliczenie się z przeszłością.
Nic nie jest jednak tak oczywiste, jak można przypuszczać, skoro nie ma absolutnie żadnych fizycznych dowodów na to, że cokolwiek w tamtym szpitalu się wydarzyło. Słowo przeciwko słowu, a raczej domniemanie przeciwko milczeniu, bo Ben oficjalnie nie mówi nic. Zaledwie prywatnie daje kilka odpowiedzi, czym wprawia czytelnika w konsternacje. Z jednej strony mamy tu sympatycznego człowieka, typowego, szorstkiego wojaka o czułym sercu, z drugiej mężczyznę, który ewidentnie coś ukrywa i do samego końca nie bardzo wiadomo, jak go ocenić. Co stało się w tamtym szpitalu? Dlaczego istnieje więcej niż jedna wersja tamtego jednego dnia? Kto kłamie, a kto mówi prawdę? Kto jest tym dobrym, a kto złym, a może nie ma tu ani jednych, ani drugich…?
Szczerze mówiąc nie bardzo wiem jak powinnam się odnieść do „Słowa honoru”. Jak o tej książce napisać, by zachować dystans i obiektywizm, skoro wciąż szarpią mną sprzeczne emocje. Oceniać ją jako powieść, gdzie styl, bohaterowie i akcja mają znaczenie, czy może skupić się na aspektach psychologicznych i moralnych, które z pewnością ta książka posiada? Czy mam prawo oceniać głównego bohatera i wszystkich pozostałych, niby to fikcja, pamiętam, ale czy podobne rzeczy nie mogły, albo nawet nie wydarzyły się gdzieś indziej? Może nawet dzisiaj, gdzieś tam na świecie podobny koszmar właśnie się wydarza. To przerażające.
Myślę, że oceną tej historii pod względem moralnym mógłby się podjąć tylko i wyłącznie inny żołnierz, weteran wojenny, ktoś, kto poznał co to wojna na własnej skórze. Bo można sobie czytać książki, oglądać filmy, słuchać niezliczonych wojennych wspomnień, a i tak pewne kwestie na zawsze pozostaną gdzieś poza naszym zrozumieniem. I może skończę ten wątek słowami mojego nowego ulubionego adwokata (o nim później), tym bardziej, że sam autor również je przytacza w przedmowie:
„Coś panu powiem i będzie to największa prawda na temat wojny, panie Tyson. Ostatecznie wszystkie historie wojenne to gówno. Niezależnie czy opowiadają je generałowie, czy szeregowcy: to wszystko gówno. Od Iliady do Grenady: gówno. Nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć prawdziwej historii wojennej i nigdy takiej nie opowiedziałem, pan też nie.”
Co do kwestii technicznych… Nelson DeMille po raz kolejny spisał się świetnie. Uwielbiam jego styl. Bywa konkretny w chwilach, gdy liczy się pośpiech, zamieniając się w gawędziarza opowiadającego o smakach, zapachach i kolorach, gdy potrzebne to jest do wczucia się w miejsce, do którego nas zabiera. Autor stworzył niebywale wielowarstwowego głównego bohatera, przedstawiając go tak, by każdy z czytelników mógł go osobiście ocenić. Nie odnosi się do niczego, zadaje jedynie pytania, na które odpowiedzi znamy tylko my sami. Uwielbiam, gdy tak ciężkie tematycznie książki pozostawiają mi możliwość wyboru i niczego nie narzucają. Są przez to jeszcze bardziej naładowane emocjami, ale to tylko świadczy o nich dobrze.
Otaczający Bena ludzie, jego żona, syn, towarzysze broni, ludzie odpowiedzialni za przeprowadzenie śledztwa, obrońcy i oskarżyciele, przyjaciele i wrogowie – absolutnie wszyscy w tej książce to odrębne jednostki, które przeżywają wszystko na swój własny sposób. Jedni rozumieją z tego więcej, inni mniej, dla jeszcze innych to z kolei zaledwie kolejna mało chwalebna historia amerykańskiej armii.
Ale żeby nie było tak ciężko, poważnie i smutno, DeMille postanowił w tym całym koszmarze dorzucić mały promyk słońca w postaci adwokata Tysona – Vincenta Corvy. Dawno już się tak nie uśmiałam, co w obliczu całości bywało po prostu surrealistyczne. Nigdy nie zapomnę czytania pierwszej rozprawy. Pan Corva doprowadził mnie do głośnego śmiechu, a potem spoważniał i dostałam kolanem w brzuch. Taki właśnie jest Corva, zabawny do chwili, kiedy nie zapragnie dać ci w zęby.
Co do wad, to tak samo jak w przypadku „Szkoły wdzięku”, kwestie uczuciowe, stricte romansowe niekoniecznie są mocną stroną autora. Nie rozumiem po co je na siłę wciska, ale trudno, jestem wstanie mu to wybaczyć, choć akurat w tym przypadku jeszcze mocniej ten wątek namieszał w ocenie głównego bohatera. Być może taki był cel, a jednak miałam często poczucie niedosytu. Reakcje, emocje, uczucia – niby były, ale jakby pojawiały się znikąd. A może to po prostu typowe męskie podejście?
Podsumowując; „Słowo honoru” to przerażająca historia człowieka, który wcale się nie prosił o nic, co go spotkało, a jednak nie można go tak po prostu nazwać niewinnym. To historia o żołnierzach i wojnie jaka zebrała swoje żniwo w więcej, niż jednym znaczeniu tego słowa. Historia o miłości żony do męża, syna do ojca, patrioty do swojego kraju. Opowieść o honorze, dobru, złu – ponownie, w wielu jego odsłonach. Ta książka rozdzierała mi serce wiele razy. Choć toczy się dość niespiesznie, ciężko się oderwać, a ostatnie 200 stron (całość liczy ponad 600), zwyczajnie się połyka na raz. Czy muszę mówić, że poluję już na kolejne książki autora? ;)
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/sowo-honoru-nelson-demille.html
Nelson DeMille gościł na moim blogu kilka miesięcy temu, gdy zachwycałam się jego „Szkołą wdzięku”. W tamtej recenzji wspomniałam o służbie autora w wojsku, o tym, jak bardzo jego doświadczenia wpłynęły na realizm powieści opowiadającej o zimnej wojnie. I wciąż tak myślę. Niemniej jednak to, co autor był wstanie zrobić z historią dziejącą się w wojnie w której sam brał...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-03-28
„Torture to Her Soul” to coś zupełnie innego niż "Monster in His Eyes".
Po pierwsze, forma narracji uległa zmianie. Tym razem narratorem jest Naz i nie umiem nawet wyrazić jak bardzo to zmienia cały wydźwięk powieści. Nagle zrobiło się doroślej. Nagle zrobiło się bardziej klimatycznie. Nagle jest bardziej erotycznie, kiedy trzeba, brutalnie, kiedy trzeba, niebezpiecznie, kiedy trzeba. Karrisa przestała być aż tak głupia i naiwna, zyskała trochę pazura, co sprawiło, że wreszcie mogłam ją polubić. Wciąż wszystko kręci się tu wokół związku Ignazia z Karissą, mafią i tą jedną sprawą o jakiej nie mogę napisać, by nie zaspoilerować, a jednak od pierwszej strony czuć wiszące w powietrzu niebezpieczeństwo. Jest jasne, że coś się stanie. Wszystkie znaki, na niebie i ziemi podpowiadają, że to po prostu nie może skończyć się dobrze. Nie to, że wydarzenia są tak bardzo sugestywne, nie. Wszystko jest względnie subtelne, a jednak niezwykle wymowne.
“We're a disaster, a certifiable catastrophe, and there's nothing beautiful about the way we're going. She's trying to be unbreakable but I'm unshakeable. She's going crazy, and I'm already goddamn insane. I clipped my jailbird's wings so she couldn't fly away from me, and then I wonder why the fuck I can't make her soar.”
― J.M. Darhower, Torture to Her Soul
Drugi tom oceniam na 8.5/10 (pierwszy dostał tylko 7/10), widzicie więc jak wielki jest rozdźwięk pomiędzy tymi książkami. Odniosłam wrażenie, że autorka zaczynając pisać tę historię nie planowała pociągnąć ją dokładnie w taki sposób, jak to w istocie zrobiła. To tak, jakby całość ewoluowała, kształtowała się dopiero w trakcie jej powstawania, co stworzyło pewną nierówność, jednak zupełnie do wybaczenia.
----
Całość recenzji:
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/monster-in-his-eyes-i-torture-to-her.html
„Torture to Her Soul” to coś zupełnie innego niż "Monster in His Eyes".
Po pierwsze, forma narracji uległa zmianie. Tym razem narratorem jest Naz i nie umiem nawet wyrazić jak bardzo to zmienia cały wydźwięk powieści. Nagle zrobiło się doroślej. Nagle zrobiło się bardziej klimatycznie. Nagle jest bardziej erotycznie, kiedy trzeba, brutalnie, kiedy trzeba, niebezpiecznie,...
2015-03-25
Na „Monster in His Eyes” J.M. Darhower, pierwszą część dwutomowego cyklu, trafiłam przypadkiem. Prawdę mówiąc kupiłam ją przez okładkę i intrygujący opis. Zapowiadał romans z „potworem”, a ja miałam na coś podobnego ochotę. Nie oczekiwałam zbyt wiele. Prawdę mówiąc po jakiejś godzinie czytania nie oczekiwałam już niczego. Ot proste romansidło w wyświechtanym stylu, zaledwie z domieszką oryginalności w postaci jednego, jedynego faktu – różnica wieku pomiędzy Karissą, a Ignaziem jest spora. Na tyle spora, że mógłby być jej ojcem. Wprawdzie młodym, ale to dałoby się zrobić. Poza tym jednym aspektem całej historii nie było wiele oryginalności - początkowo.
Karissa studiuje, ma szaloną współlokatorkę/najlepszą przyjaciółkę, sama będąc raczej cichą i spokojną dziewczyną – jakże dobrze znamy ten typ. Trochę głupiutka, trochę naiwna, skromna i zakompleksiona. Och, no i trzymana pod kloszem. Jej matka, kobieta ewidentnie cierpiąca na jakąś paranoiczną chorobę, wychowała ją w atmosferze ciągłego, lecz niespecjalnie określonego zagrożenia czyhającego tuż za rogiem. Karissa zapomina telefonu z sali wykładowej (tak wiem, ja też przewracałam oczami), musi się wrócić i tak poznaje Ignazia ‘Naza’ Vitale, starszego od niej mężczyznę, który chwilę temu rozmawiał z jej znienawidzonym wykładowcą i nie była to nazbyt miła rozmowa. Mężczyznę o chłodnych oczach i tajemniczym sposobie bycia. Mężczyznę, który nie potrzebuje zbyt wiele czasu, by „wciągnąć ją w swoją sieć”, by „swoim urokiem zaciągnąć ją do łóżka”, „uwięzić w jego życiu, życiu o którym nie miała bladego pojęcia, aż było za późno, by odejść”. Mężczyznę, którego nazwisko otwiera drzwi, sprawia, że w zatłoczonej restauracji znajduje się jednak wolny stolik. Mężczyznę, który nie zje i nie wypije niczego, co ma niewiadome pochodzenie, zamawiając pizzę zawsze z innego lokalu, by uniknąć przewidywalności. Dlaczego? Tego nie domyśla się bardzo długo chyba tylko Karissa.
„His full name is Ignazio Vitale, although once, not so long ago, he urged me to call him Naz. And it was Naz who charmed me, who won me over and made me melt. It wasn't until later that I got to know the true Ignazio, and by the time I met Vitale, it was far too late to just walk away.”
― J.M. Darhower, Monster in His Eyes
Mało imponujący opis, zdaję sobie z tego sprawę. Już teraz powiem, że największą wadą tej historii jest ogromna nierówność tych dwóch książek. „Monster in His Eyes” to przez dobre 70-75% książki zwykłe romansidło okraszone ostrym seksem, niebezpiecznym i tajemniczym mężczyzną oraz naiwną, zupełnie niedoświadczoną dziewczyną, która zostaje omamiona jego niesłabnącą uwagą. Nie polubiłam Karissy. Wydawała mi się zwyczajnie za głupia. Za bardzo naiwna. I gdyby nie przyjemne pióro J.M. Darhower i te małe, malusieńkie bomby spuszczane od czasu do czasu na raczej średnio ekscytujący tekst, nie wiem, czy po pierwszym zachwycie, wciąż bym czytała.
Jednak Ignazio Vitale kupił mnie niemal od pierwszego spotkania. Cóż poradzę na to, że uwielbiam drani? A jeśli sądzicie, że widziałyście/widzieliście już każdą możliwą kombinacje „bad boya” mogę Was zapewnić, że Naz to zupełnie inna liga. Na myśl o tym jak bardzo ten facet na mnie podziałał dochodzę do wniosku, że poważnie coś ze mną jest nie tak. Ale tak naprawdę poważnie. Tak czy inaczej - od razu było dla mnie jasne, że to drań o jakim jeszcze nie czytałam. Pytanie brzmiało tylko czy autorka mi go zepsuje nadając mu nagle bardziej „pozytywnych” cech, co przecież zdarza się notorycznie. I tu tkwi sedno mojego zachwytu. Ignazio Vitale nie jest mężczyzną zdolnym do przesadnej zmiany. Bo czy można zmienić człowieka, który jest związany z organizacją, z której można się wydostać tylko i wyłącznie w worku na zwłoki? Można? Nie bardzo.
Mafia nigdy specjalnie mnie nie ciekawiła, ale połączenie tego tematu z romansem wydawało się ciekawe, nawet bardzo, mimo wszystko wróżyłam klęskę. No bo jak? Bliski członek potężnej mafijnej rodziny i młodziutka dziewczyna. To mogło skończyć się tylko i wyłącznie na dwa sposoby. Ten trywialny wliczający kastracje głównego bohatera z wszystkich negatywnych cech, albo tragiczny, czyli kolejne krwawe wesele w iście mafijnym stylu <- modliłam się o to drugie, przynajmniej czytałabym o tym po raz pierwszy…
“I’m not a good man, Karissa, and I never will be. So dont think you can fix me, or that I’ll ever change, because I won’t. I can’t.”
― J.M. Darhower, Monster in His Eyes
Tak, cóż, jak się okazało nie jestem aż tak dobra w przewidywaniu wydarzeń jak sądziłam. Ostatnie 30% książki zmiotło mnie z powierzchni ziemi. Nie spodziewałam się takiego toku wydarzeń. Byłam chyba równie zaskoczona jak sama Karissa i to od tego momentu „Monster in His Eyes” przestał być tylko romansem, a zaczął być również thrillerem. Myślę, że jego zalążki można było odnaleźć o wiele wcześniej, jednak zostałam uśpiona przez przewidywalność i zupełnie straciłam swoją czujność. I dobrze. Uwielbiam, kiedy książki mnie zaskakują. Uważam wprawdzie, że ta zrobiła to zbyt późno, co w gruncie rzeczy daje jej w moich oczach zaledwie ocenę 7/10 i to tylko dlatego, że końcówka mnie zachwyciła. Nie zrozumcie mnie źle, to wciąż romans, jednak jest w tym też coś więcej.
----
Całość recenzji:
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/monster-in-his-eyes-i-torture-to-her.html
Na „Monster in His Eyes” J.M. Darhower, pierwszą część dwutomowego cyklu, trafiłam przypadkiem. Prawdę mówiąc kupiłam ją przez okładkę i intrygujący opis. Zapowiadał romans z „potworem”, a ja miałam na coś podobnego ochotę. Nie oczekiwałam zbyt wiele. Prawdę mówiąc po jakiejś godzinie czytania nie oczekiwałam już niczego. Ot proste romansidło w wyświechtanym stylu, zaledwie...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-03-24
Szaleństwo to dość specyficzny stan umysłu. W dzisiejszych czasach do zdiagnozowania szaleństwa mamy wiele narzędzi, ale pięćset lat temu nie przywiązywano większej wagi do motywów czyjegoś zachowania. Nie analizowano go tak, jak przeanalizowano by go dzisiaj. Czy więc główna bohaterka „Ostatniej królowej” Christophera W. Gortnera – Joanna Szalona – naprawdę była szalona raczej się nie dowiemy. Autor tej książki przedstawia nam jednak zupełnie inne spojrzenie na historyczną postać, która na łamach niejednej książki została uznana za niepoczytalną. Ale czy na pewno? Czy na pewno wszystko, co robiła było wynikiem rozwijającej się choroby? Czy na pewno zasłużyła na całe dziesięciolecia izolacji?
Mając szesnaście lat Joanna I Kastylijska nie była jeszcze uznana za szaloną. Gdy pojawiła się u boku Filipa II Pięknego, spadkobiercy rodu Habsburgów, ten stracił dla niej głowę, niestety niedosłownie. Piękna, dobrze ułożona, pasowała do niego idealnie. Ich małżeństwo zostało zawarte niemal natychmiast i początkowo było pełne pasji, miłości i szacunku. Jednak w świecie w jakim przyszło żyć Joannie nie było za wiele miejsca na prawdziwe, niczym niesplamione szczęście. Jej świat był światem intryg, układów i zdrad. Skorumpowany przez pieniądze, zniszczony przez nigdy niezaspokojoną potrzebę władzy, wypalił na szczęściu Joanny niebywale bolesne znamię. Ale problemy z mężem, który mimo wszystko, po swojemu, a jednak ją kochał, to było jeszcze nic. Prawdziwe problemy miały dopiero nadejść. Jej rodzeństwo, prawowici następcy tronu Hiszpanii umierają i nagle, zupełnie nieoczekiwanie, to Joanna staje się dziedziczką tronu. Tronu państwa, który dopuszcza na nim kobiecą władzę. Filip w ojczyźnie żony byłby tylko nic nie znaczącym mężem królowej. Liczne podszepty, szereg konspiracyjnych teorii, męskie, niebywale delikatne i latami rozpieszczane ego nie było wstanie znieść choćby myśli o takiej hańbie dla własnego imienia. Czego może dopuścić się człowiek zaślepiony chęcią posiadania? Co może zrobić mężczyzna, który niegdyś mocno kochał kobietę, jaka stoi na drodze jego ambicji? Cóż… Jeśli tym mężczyzną jest Filip II Piękny, może zrobić wszystko. Dosłownie wszystko. I tak też czyni…
Powieści tego typu, na pograniczu historycznych faktów i wyobraźni autora, od czasu do czasu cieszą się moją uwagą. Historia zawsze mnie ciekawiła, niestety od czasów podstawówki i wyjątkowego nauczyciela, który w poprzednim życiu musiał być celtyckim bardem, gdyż potrafił ożywić swoimi opowieściami nawet najnudniejsze historyczne wydarzenia, podchodziłam do niej z dystansem. Myślę, że Christopher W. Gortner, zupełnie jak mój dawny nauczyciel, już wcześniej zarabiał na życie słowem. Po przeczytaniu fenomenalnych „Wyznań Katarzyny Medycejskiej”, które również wyszły spod jego pióra, szczerze wątpiłam, że „Ostatnia królowa” może okazać się lepsza. A jednak się myliłam.
Tę książkę czytałam „na raty”. Kiedy zaczęłam ją pierwszy raz, moja fascynacja powieściami historycznymi słabła. Z premedytacją odstawiłam ją wtedy na półkę czując, że przeczytanie jej w tamtym czasie byłoby błędem. Nie poczułabym jej tak, jak powinnam. I chyba miałam rację, bo teraz brnięcie przez karty tej powieści było wstrząsające, poruszające i nie rzadko na tyle trudne, by zmusić mnie do dozowania sobie tych wszystkich koszmarnych wydarzeń.
Nie do końca wiem dlaczego akurat ta książka wywarła na mnie tak silne wrażenie. Autor doskonale potrafi oddawać kobiece emocje, wiedziałam o tym, a jednak w przypadku historii Joanny Szalonej te emocje przenikały przez strony i dźgały mnie w serce. Liryczność z jaką została opowiedziana ta makabryczna historia dopełniła tylko całości, czyniąc z tej książki coś więcej niż tylko opowieść o kobiecie, która mogła, ale wcale nie musiała być szalona. Która nawet jeśli zwariowała, to miała do tego pełne prawo, a nawet, powiem szczerze, zdziwiłabym się, gdyby okazało się kiedyś, że pozostała po tym wszystkim całkiem zdrowa. Nie wiem, czy ja przetrwałabym choć ułamek tego, co ona.
Zdaje sobie sprawę, że im dłużej piszę o tej książce, tym mniej ten tekst można nazwać recenzją. Powinnam wspomnieć o tym i o tamtym, odnieść się do wad i zalet, stylu, narracji. Ocenić niebagatelne opisy miejsc i strojów. Poziom kreacji bohaterów… Przytoczyć kilka przykładów "szaleństwa" Joanny, może nawet spróbować scharakteryzować grę w którą została wplątana. Zajęłoby mi to całe strony i potrwało kolejnych kilka tygodni – bo tyle czasu potrzebowałam by cokolwiek napisać o "Ostatniej królowej". Są bowiem książki, o jakich można mówić i mówić w nieskończoność – chwalić, bądź rozprawiać nad ich beznadziejnością. Są jednak też i takie pozycje, które odbierają większość słów, pozostawiając nas jedynie z całą masą emocji, z jaką niekoniecznie wiadomo, co zrobić. Wybaczcie mi więc, że na nich zakończę.
Podsumowując; „Ostatnia królowa” to historia pełna politycznych intryg, osobistych tragedii, skomplikowanych uczuć i źle ulokowanego zaufania. Autor w charakterystyczny dla siebie sposób spojrzał na historyczne fakty, prezentując nam nieco odmienny pogląd na życie i motywy Joanny Szalonej. Jak wspomniałam na początku, nigdy się nie dowiemy jak było naprawdę jednak to, w jaki sposób życie tej kobiety zostało przedstawione na łamach tej książki, jest bezsprzecznie warte poznania. Niezależnie od tego, czy interesuje Was historia, czy też nie, bo pomijając wszystko inne, „Ostatnia królowa” to przede wszystkim tragedia kobiety, która tak naprawdę chciała tylko kochać. Kochać swoją rodzinę, kochać swoją ojczyznę – kochać swojego męża…
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/ostatnia-krolowa-christopher-w-gortner.html
Szaleństwo to dość specyficzny stan umysłu. W dzisiejszych czasach do zdiagnozowania szaleństwa mamy wiele narzędzi, ale pięćset lat temu nie przywiązywano większej wagi do motywów czyjegoś zachowania. Nie analizowano go tak, jak przeanalizowano by go dzisiaj. Czy więc główna bohaterka „Ostatniej królowej” Christophera W. Gortnera – Joanna Szalona – naprawdę była szalona...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-03-18
Wydawać by się mogło, że romans jako gatunek literacki jest jednym z tych prostszych do napisania. Pozornie nie wymaga większej filozofii, zwykle opierając się na jednym z kilku schematów. Świetnie jeśli można trochę popłakać albo się pośmiać. No i, oczywiście, w ostatnim czasie pikantne sceny erotyczne to podstawa. Tak czy inaczej, raczej łatwiej napisać taką powieść, niż wielowątkową sensację czy historię rozgrywającą się w alternatywnym świecie. Niestety, nic bardziej mylnego. Tematyka miłości została już wyeksploatowana w stopniu całkowitym i to wielokrotnie, a ilość autorów skupiających się na wzdychających do siebie bohaterach stale rośnie. Na szczęście są jeszcze tacy pisarze, którzy potrafią uczynić ze schematu coś oryginalnego.
„Tangled/Zaplątani” Emmy Chase to romans jakich wiele. Historia tak prosta, przewidywalna i wałkowana tyle razy, że ciężko uwierzyć na słowo, że jest to coś wyjątkowego, gdy słucha się o fabule. Nic dziwnego skoro - spotykają się w klubie, potem razem pracują, jedno na drugie wywiera jakiś wpływ, gdzieś z boku czekają przeciwności losu… Mamy tu aroganckiego, zakochanego w sobie mężczyznę, który jest bogiem własnego świata. Świetnie wygląda, doskonale zarabia, ma cudowną rodzinę i wprost nieocenionych przyjaciół. Żyje chwilą, nie traci czasu na rozterki moralne czy planowanie przyszłości w innym niż zawodowym czy imprezowym sensie. Pracuje od poniedziałku do piątku, grając profesjonalistę i imprezuje w weekend, odreagowując stres całego tygodnia. Drew Evans to Pan idealny. Zły chłopiec, który nie chce się zmieniać, ale którego wiele kobiet pragnęłoby zmienić. Wiecie, rozkochać w sobie i „naprawić”. Brzmi znajomo, prawda? Małą niespodzianką jest w tej historii główna bohaterka. Nie jest niewinną, zahukaną, cierpiącą na …. (w puste pole można wpisać dowolną chorobę/traumatyczne przeżycie etc.) Nie jest też chamskim zapatrzonym w siebie babochłopem, który uwodzi mężczyzn w przebraniu damy lub teoretycznie niedoświadczonej kokietki, nie daj boże udającą niedostępną. Katherine Brooks jest silną kobietą, która wie czego chce. Wie też jak to osiągnąć i nie potrzebuje do tego opiekuńczych, męskich ramion, które w razie czego mogłyby ją złapać. Co nie znaczy, że by nimi pogardziła, gdyby była w potrzebie. To idealne połączenie dwóch typów bohaterek spotykanych w książkach, co wyszło całości na dobre.
Całą historię poznajemy z punktu widzenia Drew. I muszę Wam powiedzieć, dzięki jego głosowi ta banalna historia nabiera rumieńców. Nie jest zbyt wylewny. To raczej prosty facet używający prostych, dosadnych słów, ale sposób w jaki opowiada jest czymś obok czego nie można przejść obojętnie. Czytając ma się wrażenie, że siedzi przed Wami i opowiada, co jakiś czas włączając Was do całej historii. Pyta Was o zdanie, edukuje, być może nawet obala pewne stereotypy. Jest tak perfidnie pewny siebie, wręcz zarozumiały, że ma się ochotę z nim kłócić, na czym sama się złapałam. Choćby w wtedy, gdy stwierdził, że gdyby kobiety myślały prościej (czytaj: jak mężczyźni) bylibyśmy o krok bliżej do pokoju na świecie.
„Men? We don’t leave a lot of room for doubt: You’re a dick. You fucked my girlfriend. You killed my dog. I hate you. Direct. Clear. Unambiguous. You girls should try it sometime. It would bring us all one step closer to world peace.”*
Wiecie, co było moją pierwszą myślą? „Poje**ło cię?! Od zawsze światem żądzą mężczyźni i ile było przez to wojen?! Stalin?! Hitler?! PUTIN?! Piepr**lony Kuba Rozpruwacz?!”. Czy teraz wiecie, o co mi chodzi? Nie da się czytać tej książki i po prostu się wyłączyć. Czytelnik zostaje wciągnięty do życia Drew i czy tego chce, czy nie, polemizuje z nim na poziomie, którego osobiście jeszcze nigdy nie zaznałam w przypadku romansu.
No i humor. Niektórzy z Was już pewnie się przekonali, że moje poczucie humoru, o ile w ogóle można je tak nazwać, jest co najmniej specyficzne. Ciężko mnie rozbawić. Nie jestem też wstanie określić jednoznacznie co mnie bawi. Po prostu albo coś jest śmieszne, albo nie. „Zaplątanych” czytałam z uśmiechem na ustach od pierwszej do ostatniej strony. Nie rzadko też wybuchałam śmiechem, co już w ogóle powinnam gdzieś zapisać, oznaczając jako święto. Siostrzenica Drew stała się moją idolką!
A wady? Pewnie jest ich trochę. Przewidywalność, schematyczność, prosty język. Są to jednak wady, które wymienia się, by powiedzieć cokolwiek. „Zaplątani” bronią się klimatem. Przez to zaangażowanie czytelnika w opowiadaną przez Drew historie o złym chłopcu, który pierwszy raz w życiu się zakochuje i zupełnie nie wie jak sobie z tym poradzić, czytelnik zwyczajnie nie zwraca uwagi na nic poza opowieścią. Inne wady – cena książki, co jest chyba charakterystyczne dla wydawnictwa Filia, ale to temat na inną okazję. Powiem tylko, że zakupy na Amazonie wyszły mnie taniej, niż kupienie tej książki w empiku, bo akurat wtedy tylko tam była, i płacenie za jej przesyłkę. Cóż…
Podsumowując; „Tangled/Zaplątani" Emmy Chase to świetny romans. Głównego bohatera nie da się nie lubić, bo od początku wiadomo, że jest to postać w wykwintny sposób przerysowana, by przez to była łatwiejsza w odbiorze. W ostatnim czasie bardzo mało takich czystych romansów naprawdę mi się podobało. Od czasu „Nie dajesz mi spać” Alice Clayton nie trafiłam na nic naprawdę ciekawego, więc tym bardziej się cieszę, że dałam się skusić. Śmiało mogę ustawić te dwie książki obok siebie, przy czym muszę przyznać, że Drew i jego wciąganie mnie do dyskusji zasługuje na chociaż pół gwiazdki więcej, jeśli chodzi o ocenę.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/03/tangledzaplatani-emma-chase.html
Wydawać by się mogło, że romans jako gatunek literacki jest jednym z tych prostszych do napisania. Pozornie nie wymaga większej filozofii, zwykle opierając się na jednym z kilku schematów. Świetnie jeśli można trochę popłakać albo się pośmiać. No i, oczywiście, w ostatnim czasie pikantne sceny erotyczne to podstawa. Tak czy inaczej, raczej łatwiej napisać taką powieść, niż...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-03-16
„Mróz” Marcina Ciszewskiego kusił mnie od kilku dobrych miesięcy. Jako zagorzała antyfanka rodzimej literatury (wtedy) z uporem maniaka ignorowałam intuicję, która wręcz krzyczała, że to z całą pewnością coś dla mnie. Potem przyszedł inny Mróz (Remigiusz Mróz i jego „Parabellum”) i całe moje spojrzenie na polską literaturę uległo zmianie. Sięgnięcie po jakąś książkę Ciszewskiego było więc tylko kwestią czasu.
Ci z Was, którzy obserwują mnie na instagramie już teraz wiedzą, jak bardzo „Mróz” mnie pochłonął. Mimo zjazdu, mimo braku czasu i zmęczenia, czytałam wszędzie. Żadnej innej książce też nie zrobiłam tylu zdjęć. Ale od początku!
FAKTY: Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz. Zwykły glina z Komendy Stołecznej. Rutynowe śledztwo...
SCENERIA: Nowa epoka lodowcowa, temperatura -60 stopni Celsjusza, kilkumetrowa warstwa śniegu, zerwane przez wiatr linie energetyczne...
AKCJA: Trzęsienie na najwyższych szczeblach władzy w państwie...
REZULTAT: Na żądanie premiera Tyszkiewicz ląduje w samym centrum kataklizmu...*
Zazwyczaj staram się sama przybliżać Wam akcję, jednak ten opis jest jak dla mnie idealny. Nie zdradza zbyt wiele, intryguje, przy okazji sugeruje też klimat powieści. I nie mówię tu tylko o pogodzie. „Mróz” to historia wielu ludzi. Mamy tu dobre i złe gliny. Patriotów gotowych oddać wszystko dla kraju. Zdrajców, którym zależy tylko na kasie. No i plan. Skomplikowany, ale jakże realistyczny plan u fundamentów którego leżą same trupy i… wolność. Nie wszystko jest jednak czarnobiałe. Nie wszystko jest od razu oczywiste.
Dopiero po zakupie tej powieści dowiedziałam się, że chronologicznie, to nie jest pierwsza książka z Jakubem Tyszkiewiczem w roli głównej, co mnie nieco do niej zniechęciło. Bałam się, że to uniemożliwi mi wczucie się w głównego bohatera. Zwyczajnie będę wiedzieć o nim zbyt mało. Na szczęście jednak nic podobnego nie miało miejsca. Ciszewski buduje swoje postacie z cudowną lekkością, co najmniej, jakby pewne szczegóły o jakich wspomina, były oczywiste również dla czytelnika. Nie każdemu pisarzowi udaje się ten zabieg, ale jemu wyszło to perfekcyjnie. Wiem, że się powtarzam, ale co zrobić? Bohaterowie, to dla mnie najważniejsza część składowa każdej powieści. Jeśli oni nie są przynajmniej dobrze nakreśleni, nawet najlepsza fabularnie historia nie ma szans się przebić.
Bohaterowie tej książki są przedstawicielami tych z wyższej półki. O każdym z nich można coś powiedzieć, każdy czymś się wyróżnia. Potrafią być intrygujący, jak Zuzanna, godni podziwu, jak Jakub, przerażający jak sam strzelec, czy irytujący jak Helena. Bywają też zabawni – komisarz Stanisław Krzeptowski „syckich” potrafi rozbawić – nie wiem, może odezwała się we mnie góralska krew i dlatego akurat ten bohater stał się dla mnie numerem 1? To jednak mało istotne. Najważniejsze to to, że bohaterowie książki zwracają na siebie uwagę, zapadają w pamięć i wywołują emocje. Czytając mimowolnie się im kibicuje, potępia, współczuje i życzy jak najlepiej/najgorzej – w zależności od sytuacji. Z jednej strony sprawiają wrażenie „swojskich”, z drugiej widać w nich głęboko ukryte, schowane przed oczami całego świata cechy. Cechy, które czynią z nich bohaterów wyjątkowych zarówno dla samej historii, jak i czytelnika.
Macie już dość słodzenia? Cóż, wybaczcie, jeszcze trochę Was czeka.
Akcja powieści to kwintesencja tego, co kocham w thrillerach i powieściach sensacyjnych. To coś pół na pół. Z jednej strony gnamy do przodu w akompaniamencie strzałów, trupów i zwrotów akcji, z drugiej kluczymy powoli, w napięciu, czekając na to, co będzie dalej. Do tego dochodzi sceneria, bez której „Mróz” nie byłby taki sam. Wszystko razem sprawia, że przestaje się myśleć, doszukiwać nieścisłości, wad czy po prostu rozwiązań, które nie bardzo nam się podobają – przynajmniej ja tak miałam. Może właśnie dlatego zakończenie tej książki było dla mnie całkowitym zaskoczeniem? Chyba spodziewałam się wszystkiego, ale nie akuratnie tego.
Czy są tu w takim razie w ogóle jakieś wady? Pewnie! Po prostu części nie udało mi się zauważyć, byłam zbyt pochłonięta czytaniem, a cała reszta, na odmianę zauważona, traciła bardzo szybko na znaczeniu. Bo nie chodzi o to, by absolutnie wszystko było logiczne. Sztuka polega na tym, by przekazać brak logiki czy nieścisłość w taki sposób, by stała się nagle całkowicie prawdopodobna. I tak, choć na logikę (przynajmniej moją) chociażby prąd czy linie telefoniczne powinny paść wcześniej, nie miało to znaczenia.
Podsumowując; „Mróz” to kolejna wyśmienita polska książka, której z pewnością nie zapomnę. Pełna akcji, świetnie wykreowanych bohaterów i genialnego wprost klimatu. Jest też powieścią dla wszystkich. Zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Mamy takie smaczki jak wojskowy żargon, bronie, sprzęty i techniczne nazewnictwo, ale mamy też coś dla romantycznych duszyczek. Jako, że uwielbiam zarówno te militarne wtrącenia jak i romantyczne wątki, pozostaje mi tylko skłonić głowę w uznaniu dla autora. No i, oczywiście, sięgnąć po resztę książek Ciszewskiego.
Gorąco polecam!
Moja ocena: 8/10
*Tekst z okładki książki.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/03/mroz-marcin-ciszewski.html
„Mróz” Marcina Ciszewskiego kusił mnie od kilku dobrych miesięcy. Jako zagorzała antyfanka rodzimej literatury (wtedy) z uporem maniaka ignorowałam intuicję, która wręcz krzyczała, że to z całą pewnością coś dla mnie. Potem przyszedł inny Mróz (Remigiusz Mróz i jego „Parabellum”) i całe moje spojrzenie na polską literaturę uległo zmianie. Sięgnięcie po jakąś książkę...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02-19
Do erotyków podchodzę raczej sceptycznie. I nie chodzi o to, że jestem pruderyjna, tylko o prosty fakt, iż wiele z tych książek opowiada tę samą historię, a ja potrzebuję czegoś więcej. Potrzebuję zaskoczenia, emocji i prawdziwego żaru, którego nie wywoła u mnie kilka klapsów w tyłek – wybaczcie aluzje, nie umiałam się powstrzymać. Nietypowy erotyk przemawia do mnie o wiele mocniej, niż „pełnokrwisty” erotyk. Cóż na to poradzę? „Kusiciel” A.J. Gabryel'a zwrócił moją uwagę bodajże już podczas pierwszej czytanej recenzji. Coś w tym bliżej nieokreślonym bohaterze mnie urzekło.
Bezimienny On i bezimienna Ona poznają się w klubie. Dla obojga to pozornie wieczór jakich wiele, a jednak coś wydaje się inne. Jeszcze o tym nie wiedzą, mogą tylko coś nieśmiało podejrzewać, ale ich życie właśnie uległo mniej lub bardziej trwałym zmianom. On z mężczyzny spędzającego każdą noc w innym łóżku, zamienia się w psa wiernie oczekującego na swoją panią, a Ona z wolna traci tak ciężko wypracowaną kontrolę nad swoim ciałem. To, co ich łączy jest niebezpieczne, ale również nie do zatrzymania. W końcu są tacy sami. Rozumieją swoje potrzeby lepiej, niż ktokolwiek inny…
Były już historie o kopciuszkach znajdujących swoich królewiczów, dziewicach uwodzonych przez hultajów, o „panach” i „sługach”. „Kusiciel” nie wpisuje się w żadną z tych kategorii. To coś nowego, bo nie mówi tylko o seksie, choć jest on tutaj postacią niemalże pierwszoplanową. Nazwanie erotyka mądrą książką byłoby może przesadą, jednak z pewnością traktuje o czymś ważnym. O czymś wykraczającym poza ramy prostej przyjemności, oddania, czy nawet miłości. O czymś, o czym niestety rzadko się wspomina. Nie będę tego konkretyzować, zaskoczenie w przypadku tej powieści wydaje mi się jak najbardziej konieczne.
Autor to niemalże tak samo intrygująca i tajemnicza postać jak sam Kusiciel. Nie wiele o nim wiadomo. Polak mieszkający w Australii, prowadzi bloga (grzesznikadam.blog.onet.pl), którego odwiedziło ponad 6.5 miliona ludzi, nieśmiały. Nic dziwnego, że powstało wiele spekulacji co do tego, czy „Kusiciel” jest historią autobiograficzną. Jego milczenie to samoistnie nakręcająca się marketingowa machina. A prawda? Prawda może być różna i raczej nigdy jej nie poznamy.
Autobiograficzna czy też nie, bez wątpienia wypełniona po brzegi emocjami. Od najprostszych, tych stricte pierwotnych, po najbardziej skomplikowane, wręcz ze sobą sprzeczne. Nie do końca jestem przekonana, że ten „męski” umysł bohatera można uogólniać do kogokolwiek, poza nim samym. Nie jestem też pewna, że jego głos, to od razu ogólnie „męski głos”. Zarówno historia, jak i jej bohaterowie zostali siłą rzeczy odrobinę przerysowani. Nie mają imion, nie wiemy czym zajmują się na co dzień, ledwo jesteśmy wstanie wyobrazić sobie ich wygląd. To, co ich buduje, to uczucia, pragnienia i obsesje. Ludzi określa o wiele więcej czynników niż te, tak więc jak dla mnie nie można ich nazwać „prawdziwymi”. Stanowią raczej karykaturę tego, co źle ulokowane uczucia i zaufanie mogą z nami zrobić. I tak jest dobrze. Nie chciałabym, by było inaczej.
A.J. Gabryel pisze lirycznie. Dawno nie czytałam kogoś, kto tak poetycko potrafiłby przeklinać oraz pisać jednocześnie o emocjach i o „rżnięciu”. Z cyklu czytelnicze dziwactwa: być może nie będzie to dla Was zrozumiałe, ale niektóre, nieliczne powieści, mają dla mnie swoją własną melodię. Nie chodzi o melodie w pojęciu muzyki jako takiej, choć jest tu jej dość sporo (Kusiciel ma dobry gust muzyczny). Chodzi o pewną łatwość przechodzenia z jednego zdania do drugiego, jednej strony na drugą, trzecią, czwartą, aż nawet nie wiadomo kiedy, jest się na finiszu. Nie ważne, jak duszno byłoby w tekście, brnie się dalej co najmniej, jakby popychał nas wiatr wiejący nam na odmianę w plecy, a nie w twarz. „Kusiciel” pod tym względem jest wyjątkowy. Przeczytałam go w jedno popołudnie, choć prawdę mówiąc wcale tego nie planowałam.
Jedyne, co tak naprawdę mogę zarzucić tej powieści, to to, że choć mamy przyjemność poznać całą historie również z Jej punktu widzenia, to jednak Jej głos brzmi tak samo, jak głos Kusiciela. Nie ma żadnej różnicy pomiędzy nimi, co trochę mi wadziło i przyczyniało się do odrealnienia całej historii. Dwie podobne, a jednak w końcu różne osoby, używają tych samych określeń, są tak samo liryczni i „uduchowieni”… Gdyby nie różnica płci, można by uznać, że całość tekstu należy do Kusiciela, a chyba nie taki był cel dodania do całości Jej punktu widzenia.
Podsumowując; „Kusiciel” A.J. Gabryel’a to z całą pewnością pozycja godna uwagi. To historia kontrowersyjna, momentami szokująca, dla wielu może być zwyczajnie perwersyjna, ale i życiowa w więcej niż jednym aspekcie. Poza tym jednak to również historia o niebezpiecznej obsesji, która zrujnowała na odmianę męskie serce. Jak dotąd tylko jeden erotyk zdołał mnie równocześnie odrobinę zniesmaczyć, zszokować, rozpalić ale i totalnie zachwycić swoim drugim dnem, mówię tu o „Kobiecie Gabriela” Robin Schone. „Kusiciel” dokonał tego wszystkiego, spisując się nawet odrobinę lepiej. Brawo!
Gorąco polecam wszystkim pełnoletnim czytelnikom!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Do erotyków podchodzę raczej sceptycznie. I nie chodzi o to, że jestem pruderyjna, tylko o prosty fakt, iż wiele z tych książek opowiada tę samą historię, a ja potrzebuję czegoś więcej. Potrzebuję zaskoczenia, emocji i prawdziwego żaru, którego nie wywoła u mnie kilka klapsów w tyłek – wybaczcie aluzje, nie umiałam się powstrzymać. Nietypowy erotyk przemawia do mnie o wiele...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-20
Zastanawialiście się jak będzie wyglądał świat za 700 lat? Co się stanie z ziemią i ludźmi? Władzę przejmą dyktatorzy? A może w ogóle przestaniemy istnieć? Pozabijamy się nawzajem, albo zwyczajnie pożre nas słońce?
Pierce Brown - autor „Red Rising: Złota krew” - w swojej książce przedstawia nam słodko gorzką wizje przyszłości. Ludzkość skolonizowała układ słoneczny, płacąc za to jednak sporą cenę. Równość zniknęła. Społeczeństwo zostało podzielone na kasty, kolory, doprowadzając rolę ludzi do sług i panów. Nie wszystkim ten układ się podoba. Nie każdy jest zadowolony z faktu, iż wyższe kolory wykorzystują niższe… W dziejach ludzkości dyktatura nigdy nie trwała nazbyt długo, zawsze przychodził jej kres. Przeważnie był krwawy, okupiony wieloma ofiarami, a sposoby przechytrzenia niechcianego systemu nie zmieniły się za bardzo od czasów pierwszych ludzi.
Głównym bohaterem jest młody chłopak - Darrow - jest jednym z czerwonych, najniższym kolorem wśród wszystkich ludzi. Mieszka na Marsie, pracuje w kopalni i jest jednym z najlepszych w swoim fachu. Jego życie jest proste, momentami ciężkie, gdyż rzeczywistość czerwonej planety nie bywa przyjazna. Ma jednak rodzinę będącą centrum jego świata i szczerze mówiąc nie pragnie niczego więcej. Nie raz i nie dwa odczuwa wściekłość na niesprawiedliwość jaka dotyka jego i jego bliskich, jednak na złości się kończy. Wie, że nie może niczego zmienić. Wie też, czym grozi jakikolwiek bunt.
Los jednak zdaje się nie dbać o jego zdanie czy życzenia. Tragedia, która rozdziera serce Darrowa, w krótkim czasie zmienia jego poglądy niemalże całkowicie. Kieruje nim wola zemsty, ale przede wszystkim marzenia. Marzenia należące nie do niego, a kogoś, kogo kochał i stracił w brutalny sposób. By zwalczyć tyranie musi przeniknąć w szeregi złotych. Stać się jednym z nich i rozbić ich od środka. Zanim to jednak nastąpi, Darrow musi wygrać w wielu pojedynkach. Zdać całą listę testów. Przelać więcej krwi, niż zdołałby sobie kiedykolwiek wyobrazić. Godząc się na to nawet się nie spodziewa, jak ciężkie zadanie jest przed nim.
„[…] Osobiście wcale nie chcę robić z ciebie człowieka. Ludzie są tacy delikatni. Tak łatwo ich złamać. Ludzie umierają. Nie, ja zawsze chciałem stworzyć Boga. - Uśmiecha się psotnie, rysując jakieś szkice na cyfrowej podkładce. Obraca ją i pokazuje mordercę, jakim się stanę. - Dlaczego więc nie zrobić z ciebie boga wojny?”
Nie umiałabym zliczyć jak wiele razy ta książka mnie zaskoczyła. Kiedy sądziłam już, że wiem w jakim kierunku zmierza, autor zmieniał kurs, a ja rozbijałam się o ścianę. Aż się wierzyć nie chce, że to debiut. Z jednej strony autor sięgnął po wypróbowane schematy, jak kastowy podział społeczeństwa, bohatera wywodzącego się z najniższej grupy, czy nawet motyw sprawdzianów i testów, które mają doprowadzić Darrowa do szczytu. To wszystko już znamy z wielu głośnych tytułów. A jednak „Red Rising: Złota krew” to absolutnie coś nowego.
Muszę jednak przyznać, że po pierwszym zachwycie dopadło mnie zniecierpliwienie. Budowanie tego skomplikowanego świata trochę trwa i bywa momentami nużące. Jest natomiast konieczne dla zrozumienia zależności jakimi rządzi się starszy o 700 lat świat. Mogę jednak ręczyć, że po przebrnięciu przez ten wolniejszy kawałek fabuły, czeka was naprawdę wartka akcja od której ciężko się oderwać. Powiedzenie „Jeszcze jeden rozdział i idę spać” stało się dla mnie rzeczywiste w przypadku tej powieści. Odnalezienie momentu, w którym mogłam przemówić samej sobie do rozumu i zmusić do odłożenia książki na półkę bywało trudne.
Bohaterowie… Nie jestem wstanie opisać ich wszystkich. Nie chcę też wybierać zaledwie kilku, bo myślę, że pisząc o nich zdradziłabym co nieco odnośnie fabuły, a zaskoczenie jest tu naprawdę sporym plusem i nie chciałabym go Wam odbierać. Powiem tylko, że dawno tak mocno się nie zżyłam z nastoletnimi bohaterami. Czy to tym głównym, Darrowem, czy też pobocznymi. Być może dlatego, że świat w jakim żyją nie pozwala im na dzieciństwo, jakie my znamy. W wieku nastu lat są jak dorośli. Ich prawdziwy wiek zaledwie tworzy jakieś tło, które bardzo rzadko staje na pierwszym planie. Tak czy inaczej, płakałam razem z nimi, śmiałam się, złościłam i cierpiałam. I nie mogę się już doczekać, by powrócić do ich świata i dowiedzieć się, jak dalej potoczy się ich historia.
Styl autora… Jak nie lubię pierwszej osoby, tak tutaj mi ona nie przeszkadzała. Nawet czas teraźniejszy, który zazwyczaj jest gwoździem do trumny, tym razem mi nie wadził. Przeciwnie, byłam wstanie zakreślić od groma cytatów. Niekiedy mam problem z wyobrażeniem sobie walk, opisanie takich scen bywa trudne i nie każdy sobie z tym radzi. Pierce Brawn nie miał z tym raczej większego problemu, bo dzięki jego opisom absolutnie wszystko malowało się w mojej głowie niczym genialny film.
„Oglądam hologram z bitwy Złotych, a serce zamiera mi w piersi. Walczą jak letnia nawałnica. Nie jak ryczący, monstrualni Obsydiani, lecz jak ptaki prujące w powietrzu. Walczą w parach, gwałtownie skręcając, tańcząc, zabijając, przedzierając się przez zaporę z Obsydianów i Szarych, jakby bawili się mieczami, a wszystkie ciała upadające na ziemie były kłosami rozsiewającymi krew zamiast ziaren. Ich złociste zbroje lśnią. Ich miecze błyskają. To bogowie, nie ludzie.
I ja mam ich zniszczyć?”
Podsumowując: „Red Rising: Złota krew” to powieść, która mnie zachwyciła, udowadniając mi ponownie, że romans i akcja wcale nie muszą się wykluczać. Śmiało mogę też zaliczyć tę książkę do grona ulubionych powieści młodzieżowych, choć jestem też zdania, że równie mocno ten tytuł może przypaść do gustu dorosłym. Wspomniany romans nie jest ckliwy, wręcz przeciwnie, a ilość akcji powinna zadowolić najbardziej wymagającego czytelnika. Oby więcej na rynku było właśnie takich książek.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Zastanawialiście się jak będzie wyglądał świat za 700 lat? Co się stanie z ziemią i ludźmi? Władzę przejmą dyktatorzy? A może w ogóle przestaniemy istnieć? Pozabijamy się nawzajem, albo zwyczajnie pożre nas słońce?
Pierce Brown - autor „Red Rising: Złota krew” - w swojej książce przedstawia nam słodko gorzką wizje przyszłości. Ludzkość skolonizowała układ słoneczny,...
2014-10-04
W ostatnim czasie nie możemy narzekać na brak ciekawych premier, ale jeśli mam być szczera, dla mnie liczyła się tylko jedna książka, a mianowicie „Bezkresne morze” Ricka Yancey, czyli kontynuacja fenomenalnej „Piątej fali”. Nie mogłam się już doczekać, kiedy dowiem się jak potoczyły się losy bohaterów, co z obcymi i światem, który się zwyczajnie rozsypuje.
Ostrzegam, że w recenzji mogą pojawić się spoilery pierwszego tomu!
Myślałam, że po tylu wstrząsach, zwrotach i zawirowaniach pierwszego tomu, Rick Yancey nie ma już zbyt wielu asów w rękawie. Przygotowałam się mentalnie, że jak to często bywa, drugie tomy serii bywają najsłabsze. Tymczasem zostałam zaskoczona już na wstępie, kiedy to zamiast głosu Cassie, Bena, Sama czy nawet Evana, którego życie stało pod wielkim znakiem zapytania, przywitał mnie głos Ringer. Tak, tak, tej szalonej Ringer. Zazwyczaj nie bardzo mi się podoba dokładanie kolejnych bohaterów, bo przecież to za innymi tęsknie, inni mnie ciekawią. Niemniej Ringer była postacią, która zaintrygowała mnie już wcześniej, przez co w tym przypadku przywitałam ją z większą ekscytacją, niż sama mogłabym się po sobie spodziewać.
Po wydarzeniach z obozu, Ringer, Filiżanka, Cassie, Sam, Ben, Pączek i Dumbo ukrywają się w hotelu. Czekają na nikogo innego jak Evana, który w końcu obiecał Cassie, że ją odnajdzie. Tylko, że czas mija, a oni nie odeszli na bezpieczną odległość od miejsca, z którego się wydostali. W dodatku idzie zima, a hotel opanowany przez szczury nie jest najbezpieczniejszym miejscem. Ringer, wbrew zdaniu Bena, opuszcza kryjówkę w poszukiwaniu miejsca, w jakim mogliby się skryć i to właśnie wtedy historia bohaterów dzieli się na dwoje. Ringer, śledzona przez Filiżankę zostaje ujęta przez Voscha, który ma dla niej specyficzne, zupełnie niespodziewane plany, natomiast reszta musi się zmagać z innymi, równie szalonymi i niebezpiecznymi „rzeczami” o imieniu Grace. Grace, która „jest jak Evan” i dla której tylko on się liczy...
Powiedzieć, że po raz kolejny zostałam wpuszczona w maliny przez autora to za mało. „Piąta fala” miała swój specyficzny klimat, pełen niepewności i najczystszych niewiadomych, ale „Bezkresne morze” to istna paranoja. Choć Cassie, Evan, Ben, Dumbo i Pączek przeżywają swój własny, niemały koszmar, ocierają się o śmierć tak wiele razy, że aż ciężko to zliczyć, to jednak drugi tom stanowczo należy do Ringer i Vosha. To oni wywołują ten stan nieustannego niezrozumienia i kwestionowania własnej umiejętności nie tyle nawet logicznego myślenia, co czytania. Ich rozmowy są czasem tak absurdalne w swym pięknie, że zastanawiałam się kilkakrotnie, czy aby na pewno dostałam końcowe tłumaczenie, czy może to jakiś pierwszy, niedokładny szkic. Dopiero na końcu coś się wyjaśnia, ale też nie na tyle, by czytelnika uspokoić. Ba! O uspokojeniu jakimkolwiek nie ma mowy. Jedyną ulgą może być to, że uzyskujemy odpowiedzi na część pytań. Inna sprawa, że te odpowiedzi wbijają w fotel i odbierają oddech.
Niemniej jednak „Bezkresne morze” to nie tylko zalety, książka ma też wady. Po pierwsze jest krótka, to wprawdzie 407 stron, ale tylko przez zmyślne rozłożenie rozdziałów. Czyta się błyskawicznie, co może samo w sobie nie jest złe, ale zwyczajnie pragnęłabym pozostać w tym świecie odrobinę dłużej.
Bohaterowie. Wprawdzie trzymają poziom, ale ta wszechobecna paranoja wprowadza zamieszanie. I jakkolwiek dobrze czytało mi się części z punktu widzenia Ringer, czy Pączka, którego szokującą przeszłość poznajemy w „Bezkresnym morzu”, to nie podobało mi się bardzo odebranie głosu Samowi i Benowi. Rozumiem, że ten tom należał głównie do innych postaci, ale zwyczajnie mi ich brakowało. Niby są, nigdzie nie znikają, a jednak czytanie o nich, ale nie z ich punktu widzenia, przyprawiło mnie o leki niedosyt.
Sam koniec również stoi dla mnie pod wielkim znakiem zapytania. Owszem, zaskoczenie jest ogromne. Wszystkiego się spodziewałam, ale nie akurat tego i to, samo w sobie, jest jak najbardziej na plus. Tylko co z uzyskanymi odpowiedziami i ich znaczeniem? Przyznam, że jest we mnie jeszcze więcej pytań, niż było przed końcową sceną z Ringer i Voschem w rolach głównych. Nie mam pojęcia jak autor ma zamiar zamknąć te wszystkie wątki w tylko jednej książce. Nie mam pojęcia nawet czy kierunek w jaki idzie mi się podoba. Ale czy on naprawdę idzie w tym kierunku? Szaleństwo! Jestem totalnie, absolutnie skołowana.
Podsumowując tę jakże długaśną recenzję; „Bezkresne morze” to bardzo dobra kontynuacja „Piątej fali”. Nie możemy narzekać na akcje. Nic nie staje się stabilne, jak to czasem bywa, kiedy wracamy do znanych nam postaci. Na każdym kroku czekają na czytelnika niespodzianki i dosłownie nie można oderwać oczu od tekstu. Niemniej nie czuję, bym mogła drugi tom ocenić podobnie jak pierwszy. Choć jestem zachwycona, nie dodam te książki do najlepszych z najlepszych. Być może to ulegnie zmianie po trzecim tomie, ale jak na teraz jest we mnie zbyt wiele sprzecznych ze sobą uczuć. Bo z jednej strony jestem zachwycona, z drugiej nie czuję się w pełni usatysfakcjonowana.
Oficjalna premiera: 08.10.2014
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
W ostatnim czasie nie możemy narzekać na brak ciekawych premier, ale jeśli mam być szczera, dla mnie liczyła się tylko jedna książka, a mianowicie „Bezkresne morze” Ricka Yancey, czyli kontynuacja fenomenalnej „Piątej fali”. Nie mogłam się już doczekać, kiedy dowiem się jak potoczyły się losy bohaterów, co z obcymi i światem, który się zwyczajnie rozsypuje.
Ostrzegam, że...
2014-12-16
Najbliżej gatunku science fiction byłam chyba za sprawą „Grillbaru Galaktyki” M.L. Kossakowskiej i jakkolwiek bym autorki nie ubóstwiała, to akuratnie tą książką mnie wtedy na kolana nie powaliła. I choć w niebo patrzę śmiało, mój pseudonim nie jest bowiem wynikiem przypadku, to mimo wszystko statki kosmiczne i naprawdę daleka przyszłość - to raczej nie moja bajka. Przynajmniej tak myślałam. Przyznam się, że sięgając po „Chór zapomnianych głosów” Remigiusza Mroza liczyłam na rozstrzygnięcie kilku kwestii, jak np. sensu zagłębiania się w gatunek, który nigdy wcześniej specjalnie mnie nie interesował. Miałam też nieśmiałą nadzieję, że tak samo jak wspomniana wyżej M.L. Kossakowska zakochała mnie dożywotnio w fantastyce, Mróz będzie tym autorem, który przekona mnie do science fiction. Czy mu się udało? Zobaczmy...
Astrochemik Håkon Lindberg budzi się z kriogenicznego snu i odkrywa, że oprócz niego na okręcie badawczym „Accipiter” pozostał tylko jeden żywy człowiek. Reszta załogi została skutecznie pozbawiona pulsu, a ich wnętrzności i posoka wyścielają teraz korytarze oraz wszystkie pomieszczenia. Wydaje się, że wraz z muzułmaninem są na pokładzie całkiem sami, ale w takim razie kto zabił tych wszystkich ludzi? Podejrzenia Håkona natychmiast wędrują do nawigatora, w końcu to właśnie Dija Udin Alhassan zbudził się wcześniej od niego. Te podejrzenia bledną jednak w świetle wszystkiego, co dzieje się później, gdy staje się jasne, że tak do końca sami tam nie są. Na szczęście (albo i nie?) sygnał SOS dociera na ziemię. Tylko co z tego, skoro od najbliższego statku pozostałą przy życiu załogę Acciptera dzieli pół wieku kriogenicznego snu?
Z zasady nie dowierzam opisom umieszczonym na okładkach książek, zbyt często mijają się z prawdą, przedstawiając czcze życzenia wydawców. Dlatego też, gdy przeczytałam, że... "Chór zapomnianych głosów" to SF z tempem właściwym powieściom sensacyjnym, intrygą iście kryminalną i klimatem rodem z horrorów, a zakończenie powinno zaskoczyć nawet najbardziej przewidującego czytelnika, w ogóle nie zabrałam sobie tego do głowy. Wprawdzie intuicja podpowiadała mi od początku, że książka okaże się czymś wyjątkowym, dodatkowo poprzez swoje „Parabellum” autor zyskał moje zaufanie, to jednak nie na tyle, by ślepo wierzyć w tych kilka zdań. Tymczasem, gdy już zaczęłam czytać, przez blisko sto pierwszych stron miałam wrażenie przeniesienia się do gry „Dead Space”, której zresztą nie byłam wstanie przejść - „bo to nie na moje nerwy”. Nie potrzebowałam wylatujących z szybów człekokształtnych potworów, by czuć serce w gardle. Wystarczyła sama groźba, że właśnie tak może się to wszystko skończyć. Tak, cóż, horrory również nie należą do moich ulubionych gatunków. A jednak z jakiegoś powodu nie byłam wstanie odłożyć tej książki na półkę. Przeciwnie. Czytałam i czytałam, aż się nie okazało, że za cztery godziny muszę wstać i jechać na uczelnie. I nawet gdy już się położyłam, nie bardzo byłam wstanie się uspokoić i tak zwyczajnie usnąć. Moja głowa nie potrafiła się pozbyć obrazów masakry dokonanej na Accipterze i jeszcze czegoś. Jednego słowa, które jak nic innego karmiło mój niepokój. Ci, co czytali już „Chór zapomnianych głosów” powinni się domyślić, o jakim słowie mówię...
Remigiusz Mróz ma prawdziwy talent do wielu rzeczy jeśli idzie o pisanie książek, jednak dla mnie to w jaki sposób manewruje emocjami czytelnika stoi bezsprzecznie na pierwszym miejscu. Nie dość, że wyłączył moje myślenie, to jeszcze uśpił intuicje, przez co na koniec zostałam z brodą przy podłodze i jedną jedyną myślą, którą najprościej będzie mi przedstawić obcobrzmiącym skrótem: WTF?! Zdaję sobie sprawę, że mówię zagadkami, lecz to tego typu historia, którą lepiej jest poznawać z minimalną ilością informacji na jej temat. Pełna fikcji łączącej się z nauką, dodatkowo doprawioną cudownymi kreacjami bohaterów oraz humorem, który osobiście ubóstwiam, a jak niektórzy z Was już wiedzą, ciężko mnie rozśmieszyć. W „Chórze zapomnianych głosów” absolutnie nic nie jest pewne, stałe czy do przewidzenia i dokładnie to czyni z tej książki coś wyjątkowego.
I doszłam do momentu, kiedy przychodzi czas na wytykanie wad recenzowanej powieści. Problem w tym, że nie potrafię tym razem jednoznacznie ich wskazać i też nie zamierzam na siłę tego robić. Nie dlatego, że to powieść idealna, a przez fakt, iż żadna z tych wad nie ma najmniejszego znaczenia w pojęciu całości.
Tak więc czy sięgnę jeszcze po science fiction? Z pewnością! Mało tego, choć zazwyczaj wykazuje się niebywałą ostrożnością pod tym względem, gdyż mam spory problem z naszą rodzimą literaturą, tak „Chórem zapomnianych głosów” Remigiusz Mróz przekonał mnie, że zasługuje na swoje miejsce na mojej osobistej liście „zaufanych” pisarzy. Pisarzy których książki mogę brać „w ciemno”, bo w najgorszym przypadku będą dobre, ale raczej nie zdarzy się, by jakkolwiek mnie zawiodły. Dlaczego jestem tego taka pewna? Bo „Chór..” to niemal wszystko to, za czym raczej nie przepadam. SF, kryminał, do tego jeszcze horror... A jednak jestem zachwycona, co chyba tłumaczy wszystko.
Podsumowując: „Chór zapomnianych głosów” Remigiusza Mroza pozostawił mnie z rozbudzonym apetytem na więcej. Wprawdzie nic mi na ten temat nie wiadomo, ale ta historia wręcz krzyczy prosząc o kontynuację i ja chętnie jej wtóruje. Z resztą jestem pewna, że nie ja jedna. Mamy tu absolutnie wszystko, co zostało obiecane, ale też wiele, wiele więcej.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Najbliżej gatunku science fiction byłam chyba za sprawą „Grillbaru Galaktyki” M.L. Kossakowskiej i jakkolwiek bym autorki nie ubóstwiała, to akuratnie tą książką mnie wtedy na kolana nie powaliła. I choć w niebo patrzę śmiało, mój pseudonim nie jest bowiem wynikiem przypadku, to mimo wszystko statki kosmiczne i naprawdę daleka przyszłość - to raczej nie moja bajka....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-28
„Bohaterowie umierają” Matthew Woodring Stovera, to jedna z tych książek, o których na koniec nie bardzo wiadomo, co myśleć. Z jednej strony jestem pełna zachwytu i podziwu dla autora, z drugiej męczyłam tę historię tak długo, że dzisiaj nawet nie potrafię powiedzieć ile dokładnie.
Hari Michaelson żyje w świecie podzielonym na kasty. On sam jest „pracownikiem” i trudni się aktorstwem. Lecz nie takim aktorstwem jakie jest nam znane. W jego świecie granice zniknęły, a widzowie dłużej nie muszą się zaledwie biernie przyglądać przygodom swoich ulubionych aktorów. W czasach Hari'ego, za sprawą wysoko rozwiniętej technologii, można czuć to samo, co odczuwa aktor. Strach, ból, rozkosz - wszystko jest kwestią wybrania odpowiedniej przygody. I to jeszcze jakiej przygody?! Nie chodzi o pościgi, no, przynajmniej nie te samochodowe, czy na odmianę udane podrywy. Miejsce, w którym aktorzy grają, dosłownie na śmierć i życie, nazywany jest Nadświatem. Rządzą nim zasady znane nam ze średniowiecza i też podobnie ów świat wygląda. Nie ma technologi, za to niepodzielnie rządzi nim magja (nie, nie zrobiłam błędu w pisowni).
Tak się składa, że Hari jest najsławniejszym aktorem na świecie, a jego postać - Caine, obrosła już legendą. I nic dziwnego. Caine, cytując okładkę książki: „zabija królów i plebejuszy, bohaterów i złoczyńców.” To jeden z tych czarnych charakterów, którzy naprawdę nie wiele czują i o niewiele dbają. Jest zimny, wyrachowany i zdolny do wszystkiego. Przynajmniej do czasu. Gdy żonie Hari'ego - Shannie Leighton aka Pallas Ril w uniwersum Nadświata - zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo, sprawy się komplikują. Choć małżeństwo się rozpada, a małżonkowie przeżywają kryzys, Hari, a raczej Caine, rusza jej na pomoc. Teoretycznie zadanie jest proste, musi ją tylko odnaleźć i sprowadzić na ziemię. Niestety nic nie jest proste jeśli Studio i Administratorzy chcą zarobić. Caine ratujący życie swojej niewiernej żonie? To będzie hit! A jeśli przy okazji przy tym zginą? Trudno, będą następni... W końcu to tylko pracownicy.
Nie da się zwięźle opowiedzieć o fabule. Nie da się, bo tych wszystkich szczegółów, bohaterów i zależności jest tak wiele, że ta recenzja musiałaby liczyć naście stron. To, co mnie najbardziej zachwyciło, to wręcz genialna kreacja głównego bohatera. Hari i Cane, Caine i Hari... Ciężko o nich myśleć jak o dwóch różnych mężczyznach, ale też nie sposób połączyć ich w jedno.
„Caine był jak siła natury, jak wichura albo burza, która przybywa znikąd, bezlitośnie smaga ziemię, a potem znika równie szybko jak się pojawiła. Nikt nie wiedział, skąd Caine pochodzi, nikt nie wiedział, dokąd zmierza. Zostawiał po sobie tylko trwałe blizny w życiu tych, których spotkał. A zarazem musiał być czymś więcej niż zwykły żywioł [...] Caine przypominał gryfa albo smoka, niezwykle niebezpieczne zwierzę, z którym można się zaprzyjaźnić, ale nie sposób je oswoić. Cieniutka pozłota jego człowieczeństwa mogła się w każdej chwili rozpęknąć, uwalniając chaos i zniszczenie.”
Hari kocha swoją żonę miłością skomplikowaną, a jednak szczerą. Caine czuje podobnie, choć w jego zachowaniu przebija niekiedy zwykła chęć posiadania. Jest egoistyczny, egocentryczny, nierzadko niesprawiedliwy. Obserwowanie jak te dwie postacie, jednocześnie podobne jak i różne, walczą ze sobą o dominacje, było przygodą samą w sobie. Jednak „Bohaterowie umierają” to nie tylko perfekcyjne psychologiczne podejście do dualizmu głównego bohatera.
Nadświat i jego historia może zachwycić największych fanów fantastyki. Mamy spiski i zdradę. Szemrane interesy i wątpliwe sojusze. Prawowitych władców, bogów i tych, którzy udają zarówno jednych jak i drugich. Trolle i elfy - to zaledwie ułamek tego, co buduje tamten świat. Nie brakuje akcji, napięcia. Jest brutalnie, krwawo i mało grzecznie. Przekleństwa i wyzwiska stoją na pierwszych miejscach w słownikach większości bohaterów, jednak nie ma tu mowy o przesadzie czy sztuczności. Wszystko pasuje do siebie idealnie.
Nie sposób nie wspomnieć o stylu autora. Pisze zarówno w trzeciej osobie w czasie przeszłym, jak i pierwszej w czasie teraźniejszym, przez co lepiej można poczuć „grę Cane'a”. Stover jest jednocześnie liryczny, delikatny, nie bojąc się przy tym wywoływać obrzydzenia, nie przebiera w słowach czy dosadnych opisach, co zapewne nie dla wszystkich będzie plusem. Ja absolutnie nie mam się do czego przyczepić w tym względzie.
„Istnieje czystość w przemocy, w desperackiej walce o ocalenie życia od śmierci [...] A i życie, i śmierć mało teraz dla mnie znaczą. To tylko wynik, konsekwencje, mgliste peryferie. Przemoc sama w sobie pochłania mnie, nawet jeśli dopiero jej wyczekuję. Kiedy wychodzę z ukrycia, rzucając na szalę życie własne i przyjaciół, stawiając wszystko na swoją umiejętność mordowania, żrąca fala chaosu obmywa mnie łaską – jestem jak święty dotknięty przez swego boga.”
Oprócz Hari'ego/Caine'a mamy do czynienia z wieloma innymi, ciekawymi bohaterami. Począwszy od Berne'a - istnego socjopaty na dworze tajemniczego króla Ma'elKotha - przez Lamoraka, dwulicowego kochanka Pallas Ril, po Administratora Kollberga, który zasnuty mgiełką amfetaminy uknuł coś, czego się Studiu nawet nie śniło... Podobnie ciekawych postaci jest tu o wiele, wiele więcej.
Więc dlaczego przeczytanie tej książki tyle trwało?
Pierwsze 250 stron zjadłam na raz. Usiadłam z książką rano i odłożyłam ją późną nocą, całkowicie zauroczona głównym bohaterem. To tak, jakby czytać o seryjnym mordercy, z wszystkimi jego najciekawszymi cechami, jednocześnie wiedząc, że jest w nim taki specjalny punkt, którego naciśnięcie uruchamia bardziej ludzkie emocje czy instynkty. Nie da się koło takiej możliwości przejść obojętnie. Tylko, że autor stawiając na akcje i dynamizm, musiał wprowadzić tak wiele innych wątków, że czytanie bywało męczące. Ilość informacji, które należało przyswoić była zatrważająca, a najgorsze było to, że i tak nie do końca można było zyskać przez to pełen obraz świata. Z pewnością nie obraz Ziemi, której zarys jest dokładnie tym - zarysem. To struktura Nadświata jest bardziej jasna, choć też nie na tyle, bym czuła się usatysfakcjonowana. Autor przekazuje w tekście od groma informacji, ale jakimś niepojętym dla mnie cudem, wcale nie budują one przejrzystej całości. Każdy z bohaterów, a jest ich trochę, zyskał uwagę Stovera, przez co, jak mniemam, ucierpiało przedstawienie konstrukcji światów. Zwyczajnie nie było już na to odpowiednio dużo miejsca. Mam nadzieję jednak, że w kolejnych tomach będzie pod tym względem już lepiej.
Czuję się potwornie rozdarta. Z jednej strony uwielbiam tak szeroko rozwinięte uniwersa oraz swoistą powolność w poznawaniu ich tajemnic. Z drugiej natomiast wolałabym, by autor dał w swojej historii chwilę na oddech, a w tym czasie skupił się na malowaniu stworzonych przez siebie światów, zamiast planowania kolejnych intryg, układów i układzików. Jednocześnie nie mogę powiedzieć, że czytanie o tym wszystkim nie było fascynujące.
Podsumowując; Matthew Woodring Staver uczynił z mojego mózgu wodę. Nie wiem co mam myśleć o tej książce. Nie wiem czy powinnam pamiętać o wadach, które do końca wadami nazwać nie potrafię, czy po prostu skupić się na zaletach. Jedyne, czego jestem na tę chwilę pewna to to, że z całą pewnością sięgnę po kolejne części. Autor nadaje zupełnie nowy wydźwięk określeniu wielowątkowości, a ja nie umiem temu odmówić. Może mój problem z tą książką wynika z tego, że w klimatach sci-fi dopiero raczkuje? Nie da się bowiem ukryć, że „Bohaterowie umierają” jest połączeniem tego gatunku z pełnokrwistą fantastyką... Cóż, zobaczymy jak odbiorę drugi tom, czyli „Ostrze Tyshalle'a”.
„Bohaterowie umierają” Matthew Woodring Stovera, to jedna z tych książek, o których na koniec nie bardzo wiadomo, co myśleć. Z jednej strony jestem pełna zachwytu i podziwu dla autora, z drugiej męczyłam tę historię tak długo, że dzisiaj nawet nie potrafię powiedzieć ile dokładnie.
Hari Michaelson żyje w świecie podzielonym na kasty. On sam jest „pracownikiem” i trudni...
„Red Rising: Złoty syn” autorstwa Pierce'a Brown'a to książka, na którą czekałam z niecierpliwością. I teraz, kiedy jestem już po lekturze i przyszła pora napisać recenzję – zwyczajnie brakuje mi słów. Łatwiej bowiem jest pisać o książkach zwyczajnie dobrych, czy nawet słabych, niż tych dla nas wyjątkowych. A tak się składa, że ta seria ma swoje specjalne miejsce w moim sercu.
Dystopia, to gatunek w którym królują powieści dla młodzieży. To młodzi ludzie zmieniają świat, a wokół nich leje się krew i latają rozczłonkowane, mniej lub bardziej, ciała. Norma, prawda? Taki urok dystopii. Zawsze mamy jednego wyjątkowego bohatera otaczającego się jedynie odrobinę mniej wyjątkowymi ludźmi. Bohatera, który walczy, zakochuje się, coś zyskuje i coś traci. Wszystko pod tym względem jest jasne... a jednak Red Rising, zarówno „Złota krew”, jak i „Złoty syn”, reprezentują zupełnie inny poziom dystopii. To jakby półka wyżej.
„Wojna to chaos. Zawsze taka była. Jednak technologia czyni ją jeszcze gorszą. Zmienia strach. W instytucie bałem się ludzi. [….] Widziałem nadchodzącą śmierć i przynajmniej mogłem się szarpać w nadziei, że się wyrwę. Tutaj nie ma takiego luksusu. Nowoczesna wojna wzbudza strach przed powietrzem, przed cieniem, przed ciszą. Śmierć przychodzi i nawet jej nie widać.”
Mam wrażenie, jakby Pierce Brown napisał te książki specjalnie dla mnie. Jakby dokładnie wiedział, co uwielbiam, a czego nienawidzę. Jakby był świadomy, że ubóstwiam szalejącą akcję, nietuzinkowych bohaterów, szczyptę nienachalnego i niebanalnego romansu, a wszystko to przyprószone cudownym, lirycznym językiem oraz ogromną dawką emocji. Stworzył bohatera, którego rozumiem, choć zupełnie nie pojmuję jak to możliwe. I świat różniący się od naszego niemal we wszystkim, a jednak jakimś cudem pomiędzy tymi wszystkimi słowami można dostrzec rzeczywistość w jakiej coraz mocniej żyjemy. A może tylko coś sama sobie dopisałam?
Tak czy inaczej, „Złoty syn” sprostał wszystkim moim oczekiwaniom. Wystarczyło pierwsze zdanie rozpoczynające książkę, bym momentalnie wsiąknęła do świata Darrowa. I gdybym tylko mogła sobie na to pozwolić, zjadłabym ją na raz. Po pierwszym tomie stosunkowo nieśmiało wypowiadałam opinie, jakoby to była moja ulubiona dystopijna seria. Dzisiaj, po lekturze drugiego tomu, nie mam co do tego żadnych, absolutnie żadnych wątpliwości. Wszystkie najgłośniejsze tytuły w tym gatunku mogą się schować przy Red Rising!
„Po raz pierwszy wydaje mi się mały i stary. I nie chodzi o jego zmarszczki, lecz o słowa. Jest reliktem. Należy do epoki, którą próbuję zniszczyć. […] nic nie może poradzić na to, w co wierzy. Nie widział tego, co ja. Nie pochodzi stąd, skąd ja. Nie miał Eo, która popchnęłaby go do działania, ani Tancerza, który by go poprowadził, ani Mustang, żeby dawała mu nadzieję. Dorósł w Elicie, gdzie miłość i zaufanie są tak rzadkie jak trawa na pustyniach Helionu. Ale zawsze pragnął właśnie miłości i zaufania. Jest jak człowiek, który zakopuje w ziemi nasienie, patrzy, jak wyrasta drzewo, które później ścinają sąsiedzi. [...]”
Podsumowując; nie jestem zadowolona z tej recenzji, bo nie umiem ująć w słowa jak bardzo ubóstwiam tę serię. Jak mocno „Złoty syn” mnie zachwycił, rozbawił, rozszarpał mi serce, od czasu do czasu poczynając nieśmiałe próby jego poskładania. Jak bardzo mnie przeraził, ale i wzruszył. Jak idealnie wpasował się we wszystko, co kocham w książkach i książkowych bohaterach. Pierce Brown to mistrz słowa. Maluje światy, charaktery i emocje z taką dokładnością, że wszystkiego można dotknąć, poczuć, a nawet posmakować... I jak tu go nie kochać?
Gorąco, gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/11/red-rising-zoty-syn-pierce-brown-konkurs.html
KONKURS-> http://vegaczyta.blogspot.com/p/konkurs-red-rising-zota-krew-i-zoty-syn.html
„Red Rising: Złoty syn” autorstwa Pierce'a Brown'a to książka, na którą czekałam z niecierpliwością. I teraz, kiedy jestem już po lekturze i przyszła pora napisać recenzję – zwyczajnie brakuje mi słów. Łatwiej bowiem jest pisać o książkach zwyczajnie dobrych, czy nawet słabych, niż tych dla nas wyjątkowych. A tak się składa, że ta seria ma swoje specjalne miejsce w moim...
więcej Pokaż mimo to