-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant15
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać419
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Biblioteczka
2014
2014-06-10
2014-06-03
2014-12-31
2014-07-04
Po pierwsze nastoletni bohaterowie, po drugie kosmici, po trzecie pierwsza osoba narracji - jednym słowem wszystko, czego zwyczajowo unikam. Tak naprawdę jedynymi powodami przez które zwróciłam uwagę na tę książkę, to apokalipsa i krótki tekst na przodzie okładki, który nie dawał mi o sobie zapomnieć.
Moje wątpliwości zniknęły już na 26 stronie, gdzie zakreśliłam pierwszy cytat. Dalej było tylko lepiej. Choć „lepiej” wydaje się niedopowiedzeniem.
Historia przedstawiona w „Piątej fali” jest teoretycznie prosta. Mamy ziemię, obcą cywilizacje przerastającą ludzkość pod każdym istotnym względem, i kilku pozornie zwyczajnych bohaterów próbujących jakoś poradzić sobie z nastała rzeczywistością. Fenomen tej książki polega na tym, że z tej prostej historii Rick Yancey uczynił coś o wiele bardziej skomplikowanego. Autor bardzo szybko zaczyna nas wodzić za nos i to tak umiejętnie, że ledwo zdajemy sobie z tego sprawę.
„Pierwsza fala przyniosła ciemność. Druga odcięła drogę ucieczki. Trzecia zabiła nadzieję. Po czwartej wiedz jedno: NIE UFAJ NIKOMU” – dzięki autorowi nie ufałam nawet własnej intuicji czy inteligencji i absolutnie nic więcej nie było mi potrzeba do szczęścia. A jednak dostałam to więcej.
Wątek romantyczny był wisienką na torcie. Niektórym może on przeszkadzać, ale dla mnie okazał się dopełnieniem całości. Wszystkie najlepsze historie mają swoich romantycznych bohaterów i tak też jest tutaj. Przy czym nic nie jest ani przesadzone, ani przesłodzone. Jest wręcz tak samo skomplikowane jak cała reszta.
„Piąta fala” to jednym słowem opowieść w której mamy absolutnie wszystko. Skomplikowane relacje, jeszcze bardziej skomplikowane uczucia, wartką, zaskakującą akcje i bohaterów, którzy nie mogliby być już bardziej pełnokrwiści czy złożeni.
Polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Po pierwsze nastoletni bohaterowie, po drugie kosmici, po trzecie pierwsza osoba narracji - jednym słowem wszystko, czego zwyczajowo unikam. Tak naprawdę jedynymi powodami przez które zwróciłam uwagę na tę książkę, to apokalipsa i krótki tekst na przodzie okładki, który nie dawał mi o sobie zapomnieć.
Moje wątpliwości zniknęły już na 26 stronie, gdzie zakreśliłam...
2014-07-14
Czuje się nieco zawiedziona. „Partials. Częściowcy” to pozycja ciekawa. Przedstawiona w książce historia ma swoje lepsze i gorsze momenty, lecz nie to stanowi problem.
Problemem są bohaterowie. Kira ma w sobie wszystkie cechy prawdziwej bohaterki - w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jest odważna i wyszczekana, i to momentami tak bardzo, że potrafi irytować. Z pewnością irytowała mnie. To trochę taka postać, która łączy z sobą cechy naiwnego nastolatka, który sądzi, że wie wszystko, z poważnym dorosłym, którego stać na poświęcenia dla wyższego dobra. I okay, ja rozumiem, świat się kończy, a ludzie dorastają znacznie szybciej… Niemniej jednak jej sposób bycia irytował mnie przez większość czasu.
Kolejna rzecz, to poważne braki w szkicu bohaterów. Autor skupił się na aspekcie uczuć, poglądów i wiary jeśli tyczyła się ona głównej akcji, lecz te dotyczące bohaterów pobocznych, z którymi Kira ma kontakt, zaledwie zakreślił, przez co wyszło coś dziwnego. Potrafię uwierzyć w altruizm Kiry, ale nie w jej związki z innymi ludźmi. Chociażby ten z jej „chłopakiem” Markusem jest tak… sztuczny i powierzchowny, że wolałabym wręcz, by go w ogóle nie było, bo tylko te krótkie sceny między nimi powodują silniejszą frustracje. Tak naprawdę jedynym bohaterem, który prawdzie zwrócił moją uwagę i wzbudził na odmianę pozytywne emocje, to Samm, częściowiec, którego poznajemy mniej więcej w połowie książki.
Cała fabuła wydaje mi się też lekko przekombinowana i momentami naiwna. To, że dopiero Kira wpadła na coś tak logicznego jak przebadanie częściowców w celu poznania istoty wirusa, jest po prostu niepojęte. Podobnych zabiegów mających z niej uczynić niemalże boginię jest niestety więcej. Odniosłam wrażenie, jakby autor momentami sam się gubił w tym co pisał.
Podsumowując – czytało się nieźle. Nie miałam ochoty zarwać nocy, by tylko przeczytać kilka rozdziałów więcej, ale też nie miałam problemów z przebrnięciem przez tą książkę. Z pewnością też sięgnę po drugą część w nadziei, że może tam odnajdę to, czego zabrakło mi w pierwszym tomie.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Czuje się nieco zawiedziona. „Partials. Częściowcy” to pozycja ciekawa. Przedstawiona w książce historia ma swoje lepsze i gorsze momenty, lecz nie to stanowi problem.
Problemem są bohaterowie. Kira ma w sobie wszystkie cechy prawdziwej bohaterki - w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jest odważna i wyszczekana, i to momentami tak bardzo, że potrafi irytować. Z pewnością...
2014-10-04
W ostatnim czasie nie możemy narzekać na brak ciekawych premier, ale jeśli mam być szczera, dla mnie liczyła się tylko jedna książka, a mianowicie „Bezkresne morze” Ricka Yancey, czyli kontynuacja fenomenalnej „Piątej fali”. Nie mogłam się już doczekać, kiedy dowiem się jak potoczyły się losy bohaterów, co z obcymi i światem, który się zwyczajnie rozsypuje.
Ostrzegam, że w recenzji mogą pojawić się spoilery pierwszego tomu!
Myślałam, że po tylu wstrząsach, zwrotach i zawirowaniach pierwszego tomu, Rick Yancey nie ma już zbyt wielu asów w rękawie. Przygotowałam się mentalnie, że jak to często bywa, drugie tomy serii bywają najsłabsze. Tymczasem zostałam zaskoczona już na wstępie, kiedy to zamiast głosu Cassie, Bena, Sama czy nawet Evana, którego życie stało pod wielkim znakiem zapytania, przywitał mnie głos Ringer. Tak, tak, tej szalonej Ringer. Zazwyczaj nie bardzo mi się podoba dokładanie kolejnych bohaterów, bo przecież to za innymi tęsknie, inni mnie ciekawią. Niemniej Ringer była postacią, która zaintrygowała mnie już wcześniej, przez co w tym przypadku przywitałam ją z większą ekscytacją, niż sama mogłabym się po sobie spodziewać.
Po wydarzeniach z obozu, Ringer, Filiżanka, Cassie, Sam, Ben, Pączek i Dumbo ukrywają się w hotelu. Czekają na nikogo innego jak Evana, który w końcu obiecał Cassie, że ją odnajdzie. Tylko, że czas mija, a oni nie odeszli na bezpieczną odległość od miejsca, z którego się wydostali. W dodatku idzie zima, a hotel opanowany przez szczury nie jest najbezpieczniejszym miejscem. Ringer, wbrew zdaniu Bena, opuszcza kryjówkę w poszukiwaniu miejsca, w jakim mogliby się skryć i to właśnie wtedy historia bohaterów dzieli się na dwoje. Ringer, śledzona przez Filiżankę zostaje ujęta przez Voscha, który ma dla niej specyficzne, zupełnie niespodziewane plany, natomiast reszta musi się zmagać z innymi, równie szalonymi i niebezpiecznymi „rzeczami” o imieniu Grace. Grace, która „jest jak Evan” i dla której tylko on się liczy...
Powiedzieć, że po raz kolejny zostałam wpuszczona w maliny przez autora to za mało. „Piąta fala” miała swój specyficzny klimat, pełen niepewności i najczystszych niewiadomych, ale „Bezkresne morze” to istna paranoja. Choć Cassie, Evan, Ben, Dumbo i Pączek przeżywają swój własny, niemały koszmar, ocierają się o śmierć tak wiele razy, że aż ciężko to zliczyć, to jednak drugi tom stanowczo należy do Ringer i Vosha. To oni wywołują ten stan nieustannego niezrozumienia i kwestionowania własnej umiejętności nie tyle nawet logicznego myślenia, co czytania. Ich rozmowy są czasem tak absurdalne w swym pięknie, że zastanawiałam się kilkakrotnie, czy aby na pewno dostałam końcowe tłumaczenie, czy może to jakiś pierwszy, niedokładny szkic. Dopiero na końcu coś się wyjaśnia, ale też nie na tyle, by czytelnika uspokoić. Ba! O uspokojeniu jakimkolwiek nie ma mowy. Jedyną ulgą może być to, że uzyskujemy odpowiedzi na część pytań. Inna sprawa, że te odpowiedzi wbijają w fotel i odbierają oddech.
Niemniej jednak „Bezkresne morze” to nie tylko zalety, książka ma też wady. Po pierwsze jest krótka, to wprawdzie 407 stron, ale tylko przez zmyślne rozłożenie rozdziałów. Czyta się błyskawicznie, co może samo w sobie nie jest złe, ale zwyczajnie pragnęłabym pozostać w tym świecie odrobinę dłużej.
Bohaterowie. Wprawdzie trzymają poziom, ale ta wszechobecna paranoja wprowadza zamieszanie. I jakkolwiek dobrze czytało mi się części z punktu widzenia Ringer, czy Pączka, którego szokującą przeszłość poznajemy w „Bezkresnym morzu”, to nie podobało mi się bardzo odebranie głosu Samowi i Benowi. Rozumiem, że ten tom należał głównie do innych postaci, ale zwyczajnie mi ich brakowało. Niby są, nigdzie nie znikają, a jednak czytanie o nich, ale nie z ich punktu widzenia, przyprawiło mnie o leki niedosyt.
Sam koniec również stoi dla mnie pod wielkim znakiem zapytania. Owszem, zaskoczenie jest ogromne. Wszystkiego się spodziewałam, ale nie akurat tego i to, samo w sobie, jest jak najbardziej na plus. Tylko co z uzyskanymi odpowiedziami i ich znaczeniem? Przyznam, że jest we mnie jeszcze więcej pytań, niż było przed końcową sceną z Ringer i Voschem w rolach głównych. Nie mam pojęcia jak autor ma zamiar zamknąć te wszystkie wątki w tylko jednej książce. Nie mam pojęcia nawet czy kierunek w jaki idzie mi się podoba. Ale czy on naprawdę idzie w tym kierunku? Szaleństwo! Jestem totalnie, absolutnie skołowana.
Podsumowując tę jakże długaśną recenzję; „Bezkresne morze” to bardzo dobra kontynuacja „Piątej fali”. Nie możemy narzekać na akcje. Nic nie staje się stabilne, jak to czasem bywa, kiedy wracamy do znanych nam postaci. Na każdym kroku czekają na czytelnika niespodzianki i dosłownie nie można oderwać oczu od tekstu. Niemniej nie czuję, bym mogła drugi tom ocenić podobnie jak pierwszy. Choć jestem zachwycona, nie dodam te książki do najlepszych z najlepszych. Być może to ulegnie zmianie po trzecim tomie, ale jak na teraz jest we mnie zbyt wiele sprzecznych ze sobą uczuć. Bo z jednej strony jestem zachwycona, z drugiej nie czuję się w pełni usatysfakcjonowana.
Oficjalna premiera: 08.10.2014
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
W ostatnim czasie nie możemy narzekać na brak ciekawych premier, ale jeśli mam być szczera, dla mnie liczyła się tylko jedna książka, a mianowicie „Bezkresne morze” Ricka Yancey, czyli kontynuacja fenomenalnej „Piątej fali”. Nie mogłam się już doczekać, kiedy dowiem się jak potoczyły się losy bohaterów, co z obcymi i światem, który się zwyczajnie rozsypuje.
Ostrzegam, że...
2014-10-28
2014-12-16
Najbliżej gatunku science fiction byłam chyba za sprawą „Grillbaru Galaktyki” M.L. Kossakowskiej i jakkolwiek bym autorki nie ubóstwiała, to akuratnie tą książką mnie wtedy na kolana nie powaliła. I choć w niebo patrzę śmiało, mój pseudonim nie jest bowiem wynikiem przypadku, to mimo wszystko statki kosmiczne i naprawdę daleka przyszłość - to raczej nie moja bajka. Przynajmniej tak myślałam. Przyznam się, że sięgając po „Chór zapomnianych głosów” Remigiusza Mroza liczyłam na rozstrzygnięcie kilku kwestii, jak np. sensu zagłębiania się w gatunek, który nigdy wcześniej specjalnie mnie nie interesował. Miałam też nieśmiałą nadzieję, że tak samo jak wspomniana wyżej M.L. Kossakowska zakochała mnie dożywotnio w fantastyce, Mróz będzie tym autorem, który przekona mnie do science fiction. Czy mu się udało? Zobaczmy...
Astrochemik Håkon Lindberg budzi się z kriogenicznego snu i odkrywa, że oprócz niego na okręcie badawczym „Accipiter” pozostał tylko jeden żywy człowiek. Reszta załogi została skutecznie pozbawiona pulsu, a ich wnętrzności i posoka wyścielają teraz korytarze oraz wszystkie pomieszczenia. Wydaje się, że wraz z muzułmaninem są na pokładzie całkiem sami, ale w takim razie kto zabił tych wszystkich ludzi? Podejrzenia Håkona natychmiast wędrują do nawigatora, w końcu to właśnie Dija Udin Alhassan zbudził się wcześniej od niego. Te podejrzenia bledną jednak w świetle wszystkiego, co dzieje się później, gdy staje się jasne, że tak do końca sami tam nie są. Na szczęście (albo i nie?) sygnał SOS dociera na ziemię. Tylko co z tego, skoro od najbliższego statku pozostałą przy życiu załogę Acciptera dzieli pół wieku kriogenicznego snu?
Z zasady nie dowierzam opisom umieszczonym na okładkach książek, zbyt często mijają się z prawdą, przedstawiając czcze życzenia wydawców. Dlatego też, gdy przeczytałam, że... "Chór zapomnianych głosów" to SF z tempem właściwym powieściom sensacyjnym, intrygą iście kryminalną i klimatem rodem z horrorów, a zakończenie powinno zaskoczyć nawet najbardziej przewidującego czytelnika, w ogóle nie zabrałam sobie tego do głowy. Wprawdzie intuicja podpowiadała mi od początku, że książka okaże się czymś wyjątkowym, dodatkowo poprzez swoje „Parabellum” autor zyskał moje zaufanie, to jednak nie na tyle, by ślepo wierzyć w tych kilka zdań. Tymczasem, gdy już zaczęłam czytać, przez blisko sto pierwszych stron miałam wrażenie przeniesienia się do gry „Dead Space”, której zresztą nie byłam wstanie przejść - „bo to nie na moje nerwy”. Nie potrzebowałam wylatujących z szybów człekokształtnych potworów, by czuć serce w gardle. Wystarczyła sama groźba, że właśnie tak może się to wszystko skończyć. Tak, cóż, horrory również nie należą do moich ulubionych gatunków. A jednak z jakiegoś powodu nie byłam wstanie odłożyć tej książki na półkę. Przeciwnie. Czytałam i czytałam, aż się nie okazało, że za cztery godziny muszę wstać i jechać na uczelnie. I nawet gdy już się położyłam, nie bardzo byłam wstanie się uspokoić i tak zwyczajnie usnąć. Moja głowa nie potrafiła się pozbyć obrazów masakry dokonanej na Accipterze i jeszcze czegoś. Jednego słowa, które jak nic innego karmiło mój niepokój. Ci, co czytali już „Chór zapomnianych głosów” powinni się domyślić, o jakim słowie mówię...
Remigiusz Mróz ma prawdziwy talent do wielu rzeczy jeśli idzie o pisanie książek, jednak dla mnie to w jaki sposób manewruje emocjami czytelnika stoi bezsprzecznie na pierwszym miejscu. Nie dość, że wyłączył moje myślenie, to jeszcze uśpił intuicje, przez co na koniec zostałam z brodą przy podłodze i jedną jedyną myślą, którą najprościej będzie mi przedstawić obcobrzmiącym skrótem: WTF?! Zdaję sobie sprawę, że mówię zagadkami, lecz to tego typu historia, którą lepiej jest poznawać z minimalną ilością informacji na jej temat. Pełna fikcji łączącej się z nauką, dodatkowo doprawioną cudownymi kreacjami bohaterów oraz humorem, który osobiście ubóstwiam, a jak niektórzy z Was już wiedzą, ciężko mnie rozśmieszyć. W „Chórze zapomnianych głosów” absolutnie nic nie jest pewne, stałe czy do przewidzenia i dokładnie to czyni z tej książki coś wyjątkowego.
I doszłam do momentu, kiedy przychodzi czas na wytykanie wad recenzowanej powieści. Problem w tym, że nie potrafię tym razem jednoznacznie ich wskazać i też nie zamierzam na siłę tego robić. Nie dlatego, że to powieść idealna, a przez fakt, iż żadna z tych wad nie ma najmniejszego znaczenia w pojęciu całości.
Tak więc czy sięgnę jeszcze po science fiction? Z pewnością! Mało tego, choć zazwyczaj wykazuje się niebywałą ostrożnością pod tym względem, gdyż mam spory problem z naszą rodzimą literaturą, tak „Chórem zapomnianych głosów” Remigiusz Mróz przekonał mnie, że zasługuje na swoje miejsce na mojej osobistej liście „zaufanych” pisarzy. Pisarzy których książki mogę brać „w ciemno”, bo w najgorszym przypadku będą dobre, ale raczej nie zdarzy się, by jakkolwiek mnie zawiodły. Dlaczego jestem tego taka pewna? Bo „Chór..” to niemal wszystko to, za czym raczej nie przepadam. SF, kryminał, do tego jeszcze horror... A jednak jestem zachwycona, co chyba tłumaczy wszystko.
Podsumowując: „Chór zapomnianych głosów” Remigiusza Mroza pozostawił mnie z rozbudzonym apetytem na więcej. Wprawdzie nic mi na ten temat nie wiadomo, ale ta historia wręcz krzyczy prosząc o kontynuację i ja chętnie jej wtóruje. Z resztą jestem pewna, że nie ja jedna. Mamy tu absolutnie wszystko, co zostało obiecane, ale też wiele, wiele więcej.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Najbliżej gatunku science fiction byłam chyba za sprawą „Grillbaru Galaktyki” M.L. Kossakowskiej i jakkolwiek bym autorki nie ubóstwiała, to akuratnie tą książką mnie wtedy na kolana nie powaliła. I choć w niebo patrzę śmiało, mój pseudonim nie jest bowiem wynikiem przypadku, to mimo wszystko statki kosmiczne i naprawdę daleka przyszłość - to raczej nie moja bajka....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-28
„Bohaterowie umierają” Matthew Woodring Stovera, to jedna z tych książek, o których na koniec nie bardzo wiadomo, co myśleć. Z jednej strony jestem pełna zachwytu i podziwu dla autora, z drugiej męczyłam tę historię tak długo, że dzisiaj nawet nie potrafię powiedzieć ile dokładnie.
Hari Michaelson żyje w świecie podzielonym na kasty. On sam jest „pracownikiem” i trudni się aktorstwem. Lecz nie takim aktorstwem jakie jest nam znane. W jego świecie granice zniknęły, a widzowie dłużej nie muszą się zaledwie biernie przyglądać przygodom swoich ulubionych aktorów. W czasach Hari'ego, za sprawą wysoko rozwiniętej technologii, można czuć to samo, co odczuwa aktor. Strach, ból, rozkosz - wszystko jest kwestią wybrania odpowiedniej przygody. I to jeszcze jakiej przygody?! Nie chodzi o pościgi, no, przynajmniej nie te samochodowe, czy na odmianę udane podrywy. Miejsce, w którym aktorzy grają, dosłownie na śmierć i życie, nazywany jest Nadświatem. Rządzą nim zasady znane nam ze średniowiecza i też podobnie ów świat wygląda. Nie ma technologi, za to niepodzielnie rządzi nim magja (nie, nie zrobiłam błędu w pisowni).
Tak się składa, że Hari jest najsławniejszym aktorem na świecie, a jego postać - Caine, obrosła już legendą. I nic dziwnego. Caine, cytując okładkę książki: „zabija królów i plebejuszy, bohaterów i złoczyńców.” To jeden z tych czarnych charakterów, którzy naprawdę nie wiele czują i o niewiele dbają. Jest zimny, wyrachowany i zdolny do wszystkiego. Przynajmniej do czasu. Gdy żonie Hari'ego - Shannie Leighton aka Pallas Ril w uniwersum Nadświata - zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo, sprawy się komplikują. Choć małżeństwo się rozpada, a małżonkowie przeżywają kryzys, Hari, a raczej Caine, rusza jej na pomoc. Teoretycznie zadanie jest proste, musi ją tylko odnaleźć i sprowadzić na ziemię. Niestety nic nie jest proste jeśli Studio i Administratorzy chcą zarobić. Caine ratujący życie swojej niewiernej żonie? To będzie hit! A jeśli przy okazji przy tym zginą? Trudno, będą następni... W końcu to tylko pracownicy.
Nie da się zwięźle opowiedzieć o fabule. Nie da się, bo tych wszystkich szczegółów, bohaterów i zależności jest tak wiele, że ta recenzja musiałaby liczyć naście stron. To, co mnie najbardziej zachwyciło, to wręcz genialna kreacja głównego bohatera. Hari i Cane, Caine i Hari... Ciężko o nich myśleć jak o dwóch różnych mężczyznach, ale też nie sposób połączyć ich w jedno.
„Caine był jak siła natury, jak wichura albo burza, która przybywa znikąd, bezlitośnie smaga ziemię, a potem znika równie szybko jak się pojawiła. Nikt nie wiedział, skąd Caine pochodzi, nikt nie wiedział, dokąd zmierza. Zostawiał po sobie tylko trwałe blizny w życiu tych, których spotkał. A zarazem musiał być czymś więcej niż zwykły żywioł [...] Caine przypominał gryfa albo smoka, niezwykle niebezpieczne zwierzę, z którym można się zaprzyjaźnić, ale nie sposób je oswoić. Cieniutka pozłota jego człowieczeństwa mogła się w każdej chwili rozpęknąć, uwalniając chaos i zniszczenie.”
Hari kocha swoją żonę miłością skomplikowaną, a jednak szczerą. Caine czuje podobnie, choć w jego zachowaniu przebija niekiedy zwykła chęć posiadania. Jest egoistyczny, egocentryczny, nierzadko niesprawiedliwy. Obserwowanie jak te dwie postacie, jednocześnie podobne jak i różne, walczą ze sobą o dominacje, było przygodą samą w sobie. Jednak „Bohaterowie umierają” to nie tylko perfekcyjne psychologiczne podejście do dualizmu głównego bohatera.
Nadświat i jego historia może zachwycić największych fanów fantastyki. Mamy spiski i zdradę. Szemrane interesy i wątpliwe sojusze. Prawowitych władców, bogów i tych, którzy udają zarówno jednych jak i drugich. Trolle i elfy - to zaledwie ułamek tego, co buduje tamten świat. Nie brakuje akcji, napięcia. Jest brutalnie, krwawo i mało grzecznie. Przekleństwa i wyzwiska stoją na pierwszych miejscach w słownikach większości bohaterów, jednak nie ma tu mowy o przesadzie czy sztuczności. Wszystko pasuje do siebie idealnie.
Nie sposób nie wspomnieć o stylu autora. Pisze zarówno w trzeciej osobie w czasie przeszłym, jak i pierwszej w czasie teraźniejszym, przez co lepiej można poczuć „grę Cane'a”. Stover jest jednocześnie liryczny, delikatny, nie bojąc się przy tym wywoływać obrzydzenia, nie przebiera w słowach czy dosadnych opisach, co zapewne nie dla wszystkich będzie plusem. Ja absolutnie nie mam się do czego przyczepić w tym względzie.
„Istnieje czystość w przemocy, w desperackiej walce o ocalenie życia od śmierci [...] A i życie, i śmierć mało teraz dla mnie znaczą. To tylko wynik, konsekwencje, mgliste peryferie. Przemoc sama w sobie pochłania mnie, nawet jeśli dopiero jej wyczekuję. Kiedy wychodzę z ukrycia, rzucając na szalę życie własne i przyjaciół, stawiając wszystko na swoją umiejętność mordowania, żrąca fala chaosu obmywa mnie łaską – jestem jak święty dotknięty przez swego boga.”
Oprócz Hari'ego/Caine'a mamy do czynienia z wieloma innymi, ciekawymi bohaterami. Począwszy od Berne'a - istnego socjopaty na dworze tajemniczego króla Ma'elKotha - przez Lamoraka, dwulicowego kochanka Pallas Ril, po Administratora Kollberga, który zasnuty mgiełką amfetaminy uknuł coś, czego się Studiu nawet nie śniło... Podobnie ciekawych postaci jest tu o wiele, wiele więcej.
Więc dlaczego przeczytanie tej książki tyle trwało?
Pierwsze 250 stron zjadłam na raz. Usiadłam z książką rano i odłożyłam ją późną nocą, całkowicie zauroczona głównym bohaterem. To tak, jakby czytać o seryjnym mordercy, z wszystkimi jego najciekawszymi cechami, jednocześnie wiedząc, że jest w nim taki specjalny punkt, którego naciśnięcie uruchamia bardziej ludzkie emocje czy instynkty. Nie da się koło takiej możliwości przejść obojętnie. Tylko, że autor stawiając na akcje i dynamizm, musiał wprowadzić tak wiele innych wątków, że czytanie bywało męczące. Ilość informacji, które należało przyswoić była zatrważająca, a najgorsze było to, że i tak nie do końca można było zyskać przez to pełen obraz świata. Z pewnością nie obraz Ziemi, której zarys jest dokładnie tym - zarysem. To struktura Nadświata jest bardziej jasna, choć też nie na tyle, bym czuła się usatysfakcjonowana. Autor przekazuje w tekście od groma informacji, ale jakimś niepojętym dla mnie cudem, wcale nie budują one przejrzystej całości. Każdy z bohaterów, a jest ich trochę, zyskał uwagę Stovera, przez co, jak mniemam, ucierpiało przedstawienie konstrukcji światów. Zwyczajnie nie było już na to odpowiednio dużo miejsca. Mam nadzieję jednak, że w kolejnych tomach będzie pod tym względem już lepiej.
Czuję się potwornie rozdarta. Z jednej strony uwielbiam tak szeroko rozwinięte uniwersa oraz swoistą powolność w poznawaniu ich tajemnic. Z drugiej natomiast wolałabym, by autor dał w swojej historii chwilę na oddech, a w tym czasie skupił się na malowaniu stworzonych przez siebie światów, zamiast planowania kolejnych intryg, układów i układzików. Jednocześnie nie mogę powiedzieć, że czytanie o tym wszystkim nie było fascynujące.
Podsumowując; Matthew Woodring Staver uczynił z mojego mózgu wodę. Nie wiem co mam myśleć o tej książce. Nie wiem czy powinnam pamiętać o wadach, które do końca wadami nazwać nie potrafię, czy po prostu skupić się na zaletach. Jedyne, czego jestem na tę chwilę pewna to to, że z całą pewnością sięgnę po kolejne części. Autor nadaje zupełnie nowy wydźwięk określeniu wielowątkowości, a ja nie umiem temu odmówić. Może mój problem z tą książką wynika z tego, że w klimatach sci-fi dopiero raczkuje? Nie da się bowiem ukryć, że „Bohaterowie umierają” jest połączeniem tego gatunku z pełnokrwistą fantastyką... Cóż, zobaczymy jak odbiorę drugi tom, czyli „Ostrze Tyshalle'a”.
„Bohaterowie umierają” Matthew Woodring Stovera, to jedna z tych książek, o których na koniec nie bardzo wiadomo, co myśleć. Z jednej strony jestem pełna zachwytu i podziwu dla autora, z drugiej męczyłam tę historię tak długo, że dzisiaj nawet nie potrafię powiedzieć ile dokładnie.
Hari Michaelson żyje w świecie podzielonym na kasty. On sam jest „pracownikiem” i trudni...
2014-06-29
2014-12-21
Sięgając po „Odnalezioną odwagę” Dragony Rock byłam świadoma ryzyka jakie podejmuję. Romans paranormalny to taki gatunek, gdzie jeśli się nie uważa, bardzo łatwo można strzelić sobie w stopę. Nigdy nie ukrywałam jak bardzo uwielbiam książki tego typu, ale też nie zaprzeczałam stwierdzeniom takim jak to: że więcej w nim, niestety, słabych pozycji, niż tych naprawdę godnych polecenia. Zaczynając czytać byłam więc odpowiednio przygotowana i przezornie nie oczekiwałam niczego konkretnego.
Lina, dwudziestosześcioletnia kobieta, po śmierci ukochanego psa załamuję się i trafia do szpitala psychiatrycznego. Dla normalnych ludzi ten powód może wydać się abstrakcyjny, ale nie dla Liny. Dziewczyna nie jest taka, jak inni, a zdiagnozowana schizofrenia to tylko początek długiej listy rzeczy, którymi różni się od rówieśników. W szpitalu poznaje Sabaru – psychologa kryminalnego. To jedno spotkanie zmienia całe dotychczasowe życie kobiety. Niegdyś wytykana palcami, nagle staje się obiektem adoracji. I wszystko byłoby jak w bajce, gdyby nie praca Sabaru, która właśnie teraz postanowiła go ścigać. Ktoś dybie na jego życie, a skoro Lina stała się tak ważną jego częścią, i ona jest w niebezpieczeństwie. Para wyjeżdża z miasta, by pod ochroną przyjaciół mężczyzny przeczekać najgorsze. Ale najgorsze jeszcze przed nimi, bo ani Sabaru, ani jego przyjaciele nie są zwykłymi ludźmi...
Uwielbiam romantyczne historie w których bohaterowie nie są w oczywisty sposób idealni, mają swoją przeszłość, noszą na barkach określony ciężar własnych przeżyć i emocjonalnego bagażu. Nie trudno się więc domyślić, że to właśnie choroba głównej bohaterki najmocniej zwróciła moją uwagę. Byłam ciekawa w jaki sposób autorka połączy motyw choroby psychicznej z miłością i paranormalnym światem. I muszę powiedzieć, że połączenie to samo w sobie nie było złe. Problem tej książki leży zupełnie gdzie indziej.
Debiuty często charakteryzuje niedopracowanie oraz wyczuwalna w tekście niecierpliwość autora, który pragnie jak najszybciej opowiedzieć całą historię. W przypadku „Odnalezionej odwagi” nie było inaczej. O ile kwestiom uczucia pomiędzy bohaterami autorka daje te przysłowiowe „pięć minut”, tak wszystkie pozostałe wątki traktuje zwyczajnie po macoszemu, szczególnie te dotyczące ataku na Subaru. Równie dobrze bohaterowie mogliby wyjechać z miasta z czystego kaprysu, nie zrobiłoby to większej różnicy dla fabuły.
Apropo miasta. Zupełnie nie wiadomo gdzie konkretnie dzieje się cała akcja. Imiona i nazwiska bohaterów, jak Subaru Soldat czy Usako, sugerują wprawdzie jakieś japońskie terytoria, ale mamy do tego Linę i jej matkę Lilianę czy siostrę Will. Pomieszanie z poplątaniem. Lina mieszka w bloku, je na obiad kluski śląskie, ale jej ojciec ma na imię Kris. No więc gdzie to wszystko się dzieje? W alternatywnej rzeczywistości? Nie mam pojęcia, ale bardzo mi to przeszkadzało podczas czytania.
Kreacja samych bohaterów również niespecjalnie się udała. Wydają się płascy i niedopracowani, wręcz niekiedy niemalże odbici od kalki. O ile jeszcze Lina i jej choroba, stosunki z rodzicami i otoczeniem są czytelnikowi choć trochę przybliżone, tak o reszcie bohaterów nie można powiedzieć tego samego. W rezultacie wszyscy wyszli na swoiste karykatury. Subaru, choć z początku tajemniczy, względnie szybko staje się zwyczajnie ciapowaty i dziecinny. O męskości nie ma tu większej mowy. Z jednej strony jest agresywny i zaborczy, z drugiej stanowi przesłodzony ideał, powtarzając linie co pięć minut jaka to jest piękna, silna, mądra, inteligentna i odważna. No i seksowna, oczywiście.
Pozostał mi jeszcze styl, nad którym powinnam się pobestwić. Zacznę od tego, że czytałam już gorsze teksty, co nie znaczy, że w przypadku „Odnalezionej odwagi” jest chociażby dobrze. Opisy nie porywają i są raczej proste, pozbawione ozdobników, a jeżeli już, to raczej nietrafionych. Dodatkowo takie zwroty jak: „Co mu bije?” osobiście mnie rażą. Tak samo jak nagminne zdrobnienia: „Linuś”, aż chce się dosłownie przewrócić oczami... Następnie w kolejce są dialogi. Oprócz kilku wyjątków, w większości są sztuczne i nacechowane przesadnym dramatyzmem.
Ach, zapomniałabym o obecnych w książce wątkach erotycznych. Mogłabym przytoczyć tu te same zarzuty co w przypadku wielu innych spraw. Te sceny są sztuczne, mdłe i kompletnie pozbawione tego, co sceny erotyczne mieć powinny. Gorąco mi się robiło chyba tylko od nagminnego przewracania oczami.
Podsumowując; „Odnaleziona odwaga” Dragony Rock, to historia, której potencjał został niestety zaprzepaszczony. Autorka wybrała dla siebie dość ciężki temat i choć poległa pod względem technicznym, to jednak należy jej się uznanie za odwagę. Osoby na co dzień walczące z chorobami, nie tylko psychicznymi, bardzo często wychodzą z założenia, że normalne życie, miłość, świetlana przyszłość – to wszystko nie dla nich. I ciężko ich przekonać, że jest inaczej, kiedy z każdej strony świat krzyczy o znaczeniu idealności, piękna itp. Czytając tę książkę odniosłam wrażenie, że autorka próbowała się tą historią temu przeciwstawić. Na swój własny sposób pokazać, że absolutnie każdy jest wart szalonej, romantycznej miłości. Myślę jednak, że zbyt szybko wzięła na siebie zbyt wiele, ale jeśli się nie zrazi i będzie pracować nad swoim warsztatem, następna jej książka może być już o wiele, wiele lepsza.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Sięgając po „Odnalezioną odwagę” Dragony Rock byłam świadoma ryzyka jakie podejmuję. Romans paranormalny to taki gatunek, gdzie jeśli się nie uważa, bardzo łatwo można strzelić sobie w stopę. Nigdy nie ukrywałam jak bardzo uwielbiam książki tego typu, ale też nie zaprzeczałam stwierdzeniom takim jak to: że więcej w nim, niestety, słabych pozycji, niż tych naprawdę godnych...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-08
Kryminały to nie moja broszka. Wprawdzie zauważam w ostatnim czasie małe zmiany na tym polu, aczkolwiek są jeszcze na tyle delikatne, bym nie chciała zapeszać i dalej twierdziła, że gatunek ten niczym specjalnym mnie do siebie nie przyciąga. Jednakże istnieje wyjątek, bo kiedy kryminał opowiada o seryjnym mordercy, o wiele prościej jest mnie zadowolić.
W imię takiego właśnie przekonania kupiłam „Złodzieja dłoni” J.T. Ellison. Było to... kilka lat temu, co powinno chyba powiedzieć wystarczająco dużo o tym, jak skończyło się pierwsze spotkanie z tą historią... Kiedy teraz do niej wróciłam, było już znacznie lepiej. Przynajmniej przez jakiś czas.
„Była upojnym przywidzeniem,
Gdy oczy pierwszy raz promieniem
Wdzięku olśniła; zjawą czaru,
Dla upiększenia minut paru
Zmaterializowaną, z okiem
Jak gwiazda, z włosów wokół zmrokiem...”*
Dusiciel z południa, to seryjny morderca, który pozostawia po sobie tylko martwe ciała i odcięte dłonie. Nad jego sprawą pracuje porucznik wydziału zabójstw Taylor Jackson i jej partner w życiu prywatnym – doktor John Baldwin, analityk FBI. Jakby tego było mało, w okolicy gracuje również seryjny gwałciciel, którego szumnie nazwano „Słotnikiem”. Co ciekawe, gwałci tylko w deszczowe czwartki. Trzecim członem historii jest ambitna dziennikarka Whitney Connolly, posiadająca niebywale ważne informacje, które mogły bywreszcie ruszyć śledztwo policji do przodu. Gdyby, oczywiście, ów informacjami się podzieliła...
Przy pierwszej próbie czytania tej książki czułam się zwyczajnie znudzona, co absolutnie się nie powtórzyło przy próbie numer dwa. Pomimo początkowego chaosu, zdołałam się tym razem wkręcić w całą historię, a strony niemal przewracały się same. Nie jestem może największą fanką poezji, ale autorka akurat do tej książki użyła wierszy, które znam i bardzo lubię. Co to o mnie świadczy skoro w tej historii morderca znajduje dla nich specjalny użytek? Wolę się nad tym nie zastanawiać... Tak czy inaczej, obecność tych wierszy pomogła mi się poniekąd zahaczyć, ale chyba tylko po to, by później powoli tonąć w monotonni.
Nie zrozumcie mnie źle, w książce wiele się dzieje. Dzieje się tyle, że ciężko złapać niekiedy oddech, a jednak czegoś mi zabrakło. Szczególnie, że tożsamości mordercy wcale nie ciężko się było domyślić. I tu chyba tkwi sedno problemu. Od pewnego momentu, kiedy już domyśliłam się wszystkiego, bohaterowie zaczęli działać mi na nerwy, te wszystkie wydarzenia tworzyły na powrót niczemu nie służący chaos i wszystko było nijakie. Choć to ostatnie odczuwałam akuratnie od samego początku.
„[...] Dziś umiem w mym podwójnym cudzie
Czuć jedno tętno; jest jak ludzie,
Składa się z myśli i oddechu;
Jak inni, dąży bez pośpiechu
Przez życie w śmierć; rozumna, stała,
Przezorna, wierna — doskonała...”*
Jestem też przyzwyczajona do jakiegoś szerszego obrazu ofiar seryjnego mordercy, które przecież najlepiej definiują jego samego. W „Złodzieju dłoni” zostaliśmy tego pozbawieni, co osobiście dotkliwie odczułam. Za mało w tym wszystkim było emocji, serca w gardle, niepokoju i wyczekiwania. Jedyne, co naprawdę wyszło fajnie to , o zgrozo, wątek romantyczny. Mamy do czynienia z dwojgiem ludzi, którzy już na początku książki są w związku, a ich relacje bardzo przyjemnie się obserwuje. Wprawdzie nieco zmieniłabym końcową scenę, jakoś zaburzyła mi jeszcze mocniej cały wydźwięk książki, ale dobrze, mogę im to wybaczyć.
Podsumowując; „Złodziej dłoni” J.T. Ellison, to w ogólnym rozrachunku powieść zwyczajnie poprawna. Pomysł na całą historię uważam za świetny, konstrukcja bohaterów wyszła autorce może bez większych ochów czy achów, ale też nie mam na co narzekać. No może oprócz braku przybliżenia czytelnikowi ofiar mordercy. Styl autorki również ani się niczym nie wyróżnia, ani nie ma się do czego doczepić. Jedyne, co mnie urozmaicało lekturę, to wplecione wiersze i wątek romantyczny, choć nawet to było super ciekawe tylko przez chwilę. Szkoda, bo historia miała potencjał, niestety coś po drodze nie wyszło.
„Kobieta; z rąk jej ludzkich biorę
Pociechę, pomoc i podporę;
A jednak — wciąż Duch, jak przed laty,
Wciąż anioł jasny i skrzydlaty!”*
*”Była upojnym przywidzeniem” William Wordsworth
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Kryminały to nie moja broszka. Wprawdzie zauważam w ostatnim czasie małe zmiany na tym polu, aczkolwiek są jeszcze na tyle delikatne, bym nie chciała zapeszać i dalej twierdziła, że gatunek ten niczym specjalnym mnie do siebie nie przyciąga. Jednakże istnieje wyjątek, bo kiedy kryminał opowiada o seryjnym mordercy, o wiele prościej jest mnie zadowolić.
W imię takiego...
2014-12-07
Czy i Wy tak macie, że napotykając jakiś tytuł, po prostu wiecie, że to coś idealnego dla Was? I nie chodzi tylko i wyłącznie o tematykę, autora czy zaufane wydawnictwo. Mówię o czymś więcej, czymś nie do końca sprecyzowanym, a jednak gdy już się w nas pojawia, doskonale wiemy, że mamy do czynienia z książką, która w najgorszym wypadku będzie dobra. Być może zabrzmiałam teraz jak stała bywalczyni domu wariatów, niemniej jednak dokładnie to przydarzyło mi się gdy po raz pierwszy usłyszałam o książce „Chłopak nikt” autorstwa Allena Zadoffa.
„Benjamin”, którego prawdziwe imię dość długo pozostaje tajemnicą, jako dwunastoletni chłopiec został odizolowany od rodziców i zmuszony do udziału w programie mającym na celu wyszkolenie go na broń idealną. O jego przeszłości dowiadujemy się z jego wspomnień, podczas gdy on sam wykonuje jedno zadanie po drugim, pozostawiając po sobie adekwatnie dużo trupów. Najczęściej powielanym scenariuszem jego zadań jest zbliżenie się do „celu pośredniego”, który zazwyczaj otwiera mu dostęp do „celu właściwego”, wykonanie zadania, jak najciszej i jak najprecyzyjniej, by żadne podejrzenie nie padło na jego osobę, następnie wycofanie się i zniknięcie.
Na wykonanie jednego zadania ma zazwyczaj kilka miesięcy, więc kiedy jego „rodzice”, bo tak nazywa swoich przełożonych/zleceniodawców, dają mu zlecenie, które musi wykonać w przeciągu zaledwie pięciu dni, od razu jest jasne, że coś jest poważnie nie tak. Jednak Benjamin jest bronią idealną, przynajmniej w dziewięćdziesięciu procentach, pozostawiając pozostałe dziesięć na dręczące go odwiecznie pytania o własnego ojca, czy słuszność tego, co robi. Dziesięć procent to jednak za mało, by jakkolwiek go zatrzymać, przynajmniej do czasu, gdy dociera na miejsce kolejnego spotkania i poznaje swój cel pośredni. Piękną, wygadaną i szalenie intrygującą dziewczynę, a przy tym jedyną osobę mogącą mu pomóc w zbliżeniu się do jej ojca, uwielbianego przez wszystkich burmistrza. Problem polega na tym, że cel Bena wydaje się dobrym, ciepłym mężczyzną. Dlaczego więc postanowiono go wyeliminować, a tym samym uczynić z Samary sierotę?
No tak, Samara... Samara to kolejna, szalenie znacząca komplikacja.
Dawno już nie trafiła mi się książka, która wciągnęłaby mnie tak szybko. Zazwyczaj potrzebuje przynajmniej kilku rozdziałów, by chociażby ocenić jej potencjał. Tymczasem w przypadku „Chłopaka nikt” usiadłam i przepadłam. Wreszcie natrafiłam na pierwszoosobową narrację pozwalającą mi „poczuć” bohatera. Choć Ben jest w swoich myślach raczej wycofany, zwięzły i chorobliwie rzeczowy, to jednak przekazuje wystarczająco dużo, by odmalować w głowie czytelnika swój obraz - chłopaka z wypranym mózgiem. Na szczęście nie do końca wypranym, bo część człowieka na jakiego miał wyrosnąć zanim jego życie tak potwornie źle się potoczyło, gdzieś tam się jeszcze w nim tli, i na tym właśnie bazuje cała ta historia.
„Chłopak nikt” to książka, przez strony której zwyczajnie się płynie. Jak wspomniałam, Ben nie należy do gawędziarzy i ma typowo wojskową manierę trzymania się konkretów, ignorując jak tylko się da wszelkie egzystencjalne wywody czy emocjonalne karuzele. Ale niech Was to nie zwiedzie, bywa przy tym liryczny i nie rzadko w kilku zwięzłych zdaniach potrafi przekazać coś, co komuś innemu zajęłoby pół strony.
„Myślę o obietnicach, które mi składano. O kłamstwach, których słuchałem.
Nie, poprawiam się w myślach. To nie były kłamstwa.
To były obietnice, które źle zrozumiałem.”
Allen Zadoff przez większą część książki zrzuca emocjonalne bomby pozwalając, by efekty ich wybuchu określiły się same, w zależności od czytelnika o jakiego się rozbiły. Pewnie nie dla wszystkich będzie to porównanie zrozumiałe, ale dla mnie styl tego pana jest bardzo podobny do stylu Davida Baldacciego, przynajmniej z książek, które znam ("Dzień zero" i "Niewinny"), tyle, że dodatkowo wzbogacone cudowną lirycznością. Jestem absolutną fanką takiego pisania i choć mogłabym wytknąć autorowi kilka błędów, do czego zaraz przejdę, to mimo wszystko to była najlepsza pierwszoosobowa narracja z jaką miałam w ostatnim czasie do czynienia.
Pojawia się wiele porównań tej historii z osławionym Bourne'em autorstwa Ludluma i muszę się z tym zgodzić, jednak absolutnie nie traktuję tego jako wadę. Gdyby się uprzeć, można by odnaleźć tak wiele powiązań przy tak wielu książkach, że gdyby naprawdę zwracać na to uwagę, nie mielibyśmy za bardzo co czytać. To, co opowiada się najmocniej, w moim przekonaniu, za historią Benjamina, jest niezepsucie go jako bohatera. Co mam na myśli? A no to, że tak wielu autorów na początku książki określa przodującą postać specyficznymi, często złymi/kontrowersyjnymi cechami, a pod koniec, stosunkowo szybko, pozbawia ich wszystkiego, dokonując niejednokrotnie najbrutalniejszej kastracji z możliwych. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy w grę wchodzi „miłość” niejednokrotnie ta „do grobowej deski” i oczywiście „od pierwszego wejrzenia”. W przypadku tej książki nic podobnego się nie dzieje. Koniec pierwszego tomu jest tak samo brutalny jak początek i jedyna zmiana jaka zachodzi w bohaterze, to odrobinę „jaśniejsze” myślenie i szereg nowych pytań, intrygujących zarówno jego, jak i czytelnika.
Jakkolwiek uwielbiam styl autora, to jednak bywały i takie chwilę, gdy pragnęłam, by odrobinę zwolnił i pozwolił Benjaminowi pomyśleć. By rozwinął jakiś wątek, by wspomniał jeszcze o czymś, co wyjaśni kilka rzeczy. Podejrzewam, że pan Zadoff całkiem świadomie pozostawił kilka kwestii niezamkniętych bądź niewyjaśnionych, by ich tajemnica przyciągnęła czytelnika do kolejnego tomu. Osobiście jednak nie lubię tego zabiegu, bo pozostawia mnie z niedosytem, którego nie można od tak zaspokoić, szczególnie, gdy myśli się o ocenie książki. Bo w końcu oceniamy książkę jako jedną, zamkniętą całość, a nie niejasną obietnicę na przyszłość.
Podsumowując; ja już wiem, że z niecierpliwością będę wyczekiwać drugiego tomu, bo choć to powieść młodzieżowa, nie charakteryzuje jej naiwność, a przynajmniej nie na tyle duża, by jakkolwiek ją można było bardziej zauważyć. „Chłopak nikt” to świetny thriller, który się połyka niemalże jednym tchem. Ciężko się od niego oderwać i ciężko o nim zapomnieć, gdy już się jest do tego zmuszonym. U mnie skończyło się na tym, że choć odłożyłam książkę i poszłam spać, to i tak nie mogłam usnąć, bo moje myśli wciąż krążyły wokół Benjamina. Już nie mogę się doczekać drugiego tomu, a z tego co czytałam w recenzjach na Goodreads, „I Am the Mission” zapowiada się fenomenalnie!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Czy i Wy tak macie, że napotykając jakiś tytuł, po prostu wiecie, że to coś idealnego dla Was? I nie chodzi tylko i wyłącznie o tematykę, autora czy zaufane wydawnictwo. Mówię o czymś więcej, czymś nie do końca sprecyzowanym, a jednak gdy już się w nas pojawia, doskonale wiemy, że mamy do czynienia z książką, która w najgorszym wypadku będzie dobra. Być może zabrzmiałam...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-03
Nie wiem jak u Was, ale u mnie, względnie blisko gór, z wolna robi się coraz mroźniej. Wczucie się więc w klimat „Black Ice” było dla mnie banalnie proste.
Becce Fitzpatrick znam z osławionej sagi „Szeptem”. Wprawdzie jej nie skończyłam, ale biorąc pod uwagę fakt, że pierwsze dwa tomy czytałam w momencie, gdy jeszcze byłam głęboko obrażona na literaturę młodzieżową i uważałam, że jestem na nią za stara, o czymś powinien świadczyć. Dlatego też na wieść o „Black Ice” czułam się naprawdę zaintrygowana. Thriller, góry, wątek romantyczny, coś o morderstwach... Czego chcieć więcej? Teoretycznie niczego, jednak nie wszystko okazało się tak idealne.
Britt wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką Korbie, a przy tym siostrą swojego byłego chłopaka Calvina, wyrusza w góry, by po długim czasie przygotowań, spędzić trochę czasu w leśnej głuszy. Problemy z wyjazdem pojawiają się już na wstępie. Rodzice Korbie stawiają warunek, albo Calvin jedzie z nimi jako ich opiekun, albo nie jadą wcale. Dla Britt jest to niezaprzeczalna okazja do udowodnienia chłopakowi, jak wiele stracił zrywając z nią. Zanim jednak udaje im się dotrzeć do górskiego domku należącego do rodziny rodzeństwa, Britt i Korbie zostają zatrzymane przez burzę śnieżną, zmuszone do opuszczenia samochodu i poszukania schronienia na noc. Pech prowadzi ich ku dwóm tajemniczym mężczyznom, którzy względnie szybko biorą je jako swoje zakładniczki. Dlaczego? Po co? Czy ma to coś wspólnego ze zwłokami dziewczyny znalezionymi przez Britt w opuszczonej chacie, do której trafiły? Jedynym towarem, który może utrzymać je obie przy życiu jest skradziona Calvinowi mapa, dzięki której Britt może sprowadzić dwoje zbiegów z gór. Tylko, czy nie zabiją jej, kiedy dotrą do autostrady? Dziewczyna musi myśleć i działaś niebywale szybko...
Do samej fabuły nie mam się zbytnio czego czepiać. Pomijając kilka wręcz idiotycznych decyzji głównej bohaterki/autorki, akcja książki sama w sobie nie była zła. Mamy niemałą tajemnice i niebanalny „chłodny” klimat. Wszystko razem może nie jest bez skaz, jakby nie było nie miałam większego problemu z odkryciem głównej zagadki, ale też sama powieść jest kierowana do mniej wymagającego czytelnika. Niemniej jednak co do fabuły jestem jak najbardziej na tak i chętnie przeczytałabym więcej tego typu powieści.
Problemem „Black Ice” są bohaterowie. Mamy tu do czynienia z szablonowymi typami bohaterów, którzy notorycznie, całymi latami, odstraszali mnie od literatury młodzieżowej. Britt i jej ciągłe wałkowanie związku z Calvinem i samego Calvina... Do tego jej relacja z Korbie. Mało tego, sama Korbie. Żeby wyrazić moją niechęć, zawód i prostą irytację, musiałabym zaspoilerować, a niestety tego mi zrobić nie wypada. Powiem tylko, że nie ma w tej powieści takiego bohatera, któremu zabrakłoby banału, głupoty oraz „inteligencji” i „dojrzałości”, która była inteligentna i dojrzała chyba tylko dla nich samych. Wszyscy mentalnie są na poziomie trzynasto-czternastolatków, choć teoretycznie mają osiemnaście-dwadzieścia kilka lat. Dramat. Po prostu dramat. Nic bardziej mnie nie irytuje jak ta pseudo-dorosłość.
Do samego stylu pani Fitzpatrick nic nie mam. Mogłabym co najwyżej powtórzyć, że nie pojmuję tego zamiłowania do pierwszej osoby u autorów, którzy nie piszą na tyle dobrze, by im ona jakoś specjalnie służyła. Jest znośnie. Wszystko psują durni bohaterowie, ale tekst sam w sobie jest zwyczajnie dobry. Nie powala, nie przeraża, ale da się czytać, a to chyba najważniejsze.
O wątku romantycznym i samym, całkowicie spalonym, zakończeniu nawet nie będę próbowała się wypowiadać. Ja rozumiem, że należało się może tej książce odrobinę radości na sam koniec, ale to, co zostało zrobione zmusza mnie do czegoś, do czego zostałam sprowokowana zaledwie kilka razy, a mianowicie udawania, że to absolutnie nie miało miejsca...
Podsumowując; mimo całego tego mojego marudzenia, tak naprawdę tylko do samych bohaterów mam na tyle duże „ale”, by w ogólnym rozrachunku miało to jakiś wpływ na odbiór książki. Uważam, że ten chłodny klimat powieści wyszedł autorce całkiem dobrze. Niektórzy narzekają na zbyt długie przedzieranie się przez góry, a dla mnie to były całkiem fajne momenty. Jak widać co czytelnik, to inna opinia. Nie mogę też powiedzieć, bym specjalnie męczyła się podczas czytania. Skazy na bohaterach zostały mi wynagrodzone klimatem oraz samą fabułą.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Nie wiem jak u Was, ale u mnie, względnie blisko gór, z wolna robi się coraz mroźniej. Wczucie się więc w klimat „Black Ice” było dla mnie banalnie proste.
Becce Fitzpatrick znam z osławionej sagi „Szeptem”. Wprawdzie jej nie skończyłam, ale biorąc pod uwagę fakt, że pierwsze dwa tomy czytałam w momencie, gdy jeszcze byłam głęboko obrażona na literaturę młodzieżową i...
2014-10-26
Ludzie bywają różni. Każdy z nas w swoim otoczeniu ma zarówno tych bardziej, jak i mniej nam życzliwych. Jednych zżera zazdrość, bo to my, a nie oni coś posiadamy, do czegoś doszliśmy, jeszcze inni zwyczajnie są zgorzkniali. Ale czy to czyni z nich złych ludzi? Może po prostu są zagubieni? Może nie umieją inaczej, albo w zawiści odnajdują ucieczkę przed wzięciem odpowiedzialności za swoje życie? Odpowiedzi może być wiele. Ale co w przypadku, kiedy życząca nam jak najgorzej osoba ma nam za złe nasz... uśmiech?
Nowojorski apartament zdaje się dla Ciliana idealnym miejscem pracy. Codziennie może oddawać się swoim ulubionym zajęciom, dostając za to pieniądze. Czym więc się zajmuję? Oficjalnie jest konsjerżem. Nieco mniej oficjalnie... trudni się w przysparzaniu innym jak największej ilości cierpień. To, co najbardziej szokuje, to te wszystkie sposoby, którymi osiąga swoje cele. Ile to razy ktoś, kto próbował nas pocieszyć, tak naprawdę wszystko pogorszył? Najpewniej nieumyślnie, ale czy na pewno? Zachowanie Ciliana jest niekiedy tak niepozorne, że gdyby nie jasny przekaz narratora, można by pomyśleć, że mężczyzna zwyczajnie nie ma taktu. Mówi za nim pomyśli i niekiedy zbyt mocno pragnie się wczuć w ból tej drugiej osoby, a co za tym idzie, zamiast go dla niej nieco stłumić, tylko go podjudza.
Clara jest całkowitym przeciwieństwem Ciliana. Wiecznie uśmiechnięta, optymistycznie nastawiona do życia, w najgorszych momentach potrafi wskazać jakiś plus sytuacji. Jej usposobienie do życia działa na Ciliana jak płachta na byka. Dzięki niej odnajduje sens życia, musi bowiem sprawić, by ten przeklęty uśmiech w końcu zgasł. Zakrada się do jej domu, czeka na jej powrót pod łóżkiem w sypialni dziewczyny, a kiedy ta usypia, wychodzi, przykłada jej do nosa chloroform dla pewności, że się nie obudzi, a później... Powiedzmy, że dobrze się bawi. Problem w tym, że nie ważne jak mocno Cilian się stara, Clara wciąż się uśmiecha. Pytanie brzmi; do czego może posunąć się człowiek, któremu nie zależy na własnym życiu, a radość odczuwa tylko wtedy, gdy przysporzy bólu innym?
Na „Kiedy śpisz” Alberto Marini trafiłam przypadkiem. Przyciągnęła mnie okładka, a później ciekawy opis. Mam słabość do skrzywionych, psychopatycznych umysłów, a informacja o narracji prowadzonej z punktu widzenia agresora, tylko spotęgowała moją ciekawość. O psychopatach czytałam/oglądałam wiele. Ciężko mnie już zadziwić, choć nieodmiennie nie mogę pojąć jakim cudem tak zwyrodniali ludzie kiedykolwiek mogli pojawić się na świecie. Czasem ciężko uwierzyć, że kiedyś byli dziećmi, niewinnymi, bezbronnymi, całkowicie zależnymi od dorosłych. Co więc takiego się stało, że zatracili podstawowe ludzkie emocje? Po raz kolejny, odpowiedź na to pytanie nie jest ani prosta, ani jednoznaczna, zresztą nie wspomniałam o tym po to, by się nad tym rozdrabniać. Zostawię sobie ten temat na inną, całkiem bliską okazję. Cilian jako psychopata dokonał, jak mi się już zdawało, niemożliwego. Przeraził mnie, choć to nie brutalność czy fizyczna przemoc czyni go przerażającym. Cilian igra z życiem Clary tak subtelnie, tak... niepozornie, że zmusza czytelnika do rozważenia, czy z tym i z tym znajomym, który ostatnio teoretycznie przypadkiem sprawił nam przykrość, na pewno wszystko jest w porządku. Jakkolwiek irracjonalnie to zabrzmi, ten jeden aspekt powieści jest najmocniejszym punktem książki.
Niestety „Kiedy śpisz” jako całość nie zachwyciła mnie tak, jak na to liczyłam. Trzeba zaznaczyć, że książka została zainspirowana scenariuszem filmowym oraz napisana przez scenarzystę filmowego, co doskonale czuć w tekście. Dbałość o szczegóły w opisach niekiedy mnie przytłaczała. Rozwlekanie poczynań głównego bohatera również. Mam tu na myśli nazbyt szczegółowe opisy tego, co Cilian robi, czego dotyka, obok czego przechodzi itp. Gdyby to była inna książka, inna historia, pewnie uznałabym to za wielki plus, jednak w przypadku thrillerów podobne zabiegi zwalniają w moich oczach akcje. Dla jednych zapewne będzie to „budowaniem napięcia”, ale dla mnie jest „zabijaniem napięcia”. I pod tym względem o wiele lepiej wypadła w moich oczach ekranizacja („Słodkich snów”). To tam, ku mojemu zaskoczeniu, czułam się bardziej przejęta niż podczas czytania. No, z wyjątkiem jednej sceny... Bleh! Do teraz na samą myśl się wzdrygam.
Kreacja głównego bohatera jest poprowadzona całkiem sprawnie, choć zabrakło mi w tym wszystkim większej ilości odniesień do jego przeszłości. Z jednej strony potrafię dość sporo o nim powiedzieć, z drugiej czuje, że jego obraz w mojej głowie tylko pozornie jest pełny.
Podsumowując; „Kiedy śpisz” do dobra książka, ale jak dla mnie, jej ocena, choćby na LC, jest z lekka przesadzona. Pomysł na historię był fenomenalny. Zwykły facet, odludek jakich wiele, z pozoru niegroźny, w rzeczywistości śmiertelnie niebezpieczny. Cudowne jest to, że narrator śledzi jego myśli, uczucia i pragnienia, więc absolutnie wszystko widzimy jego oczami. Czujemy niechęć i niedowierzanie, gdy on opisuje nieszczęście czy ból innych z takim zachwytem i radością, z jaką my opisywalibyśmy czyjeś szczęście. Jedyne, co tak naprawdę mi przeszkadzało, bo wszystko inne jestem wstanie zignorować, to notoryczne zabijanie napięcia niepotrzebnymi, jak dla mnie, wtrąceniami narratora. Nijak niezwiązanymi z bohaterami czy akcją.
Moja ocena: 6.5/10 Mimo wszystko to miał być thriller, a thriller powinien przyśpieszać mi puls, prawda? Tak, cóż, ten może i przyśpieszał, ale z irytacji, więc raczej się nie liczy... Mimo wszystko warto sięgnąć po tę pozycję, bo całkiem możliwe, że ten jeden aspekt, który mnie popsuł lekturę, Wam wcale nie będzie wadził!
Ach! Co do ekranizacji... Polecam najpierw książkę, potem film. Pod względem napięcia film dla mnie okazał się lepszy, ale fabularnie mnie zawiódł. Wiele wątków zostało zmienionych lub uciętych, co jest może zrozumiałe, ale i tak wychodzi ekranizacji na minus. Niemniej jednak film bez wątpienia będzie spoilerem, który doszczętnie zniszczy jakiekolwiek „napięcie” w książce.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Ludzie bywają różni. Każdy z nas w swoim otoczeniu ma zarówno tych bardziej, jak i mniej nam życzliwych. Jednych zżera zazdrość, bo to my, a nie oni coś posiadamy, do czegoś doszliśmy, jeszcze inni zwyczajnie są zgorzkniali. Ale czy to czyni z nich złych ludzi? Może po prostu są zagubieni? Może nie umieją inaczej, albo w zawiści odnajdują ucieczkę przed wzięciem...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-21
„Lawendowy pokój” Niny George to powieść... dziwna. Czuje się rozdarta pomiędzy zupełnie zaprzeczającymi sobie nawzajem stwierdzeniami i nie bardzo wiem, które byłoby lepsze. Pozostanę więc przy słowie „dziwna”, wydaje mi się bowiem odpowiednio neutralne.
Wyobraźcie sobie barkę osiadłą na wodzie, a w niej księgarnie – czyż to nie porywający obraz? Sam ten motyw wydaje mi się kultowy. W dodatku księgarz potrafiący odgadnąć czego potrzeba klientom, jaka książka byłaby dla nich idealna, by poczuli się lepiej. Dodajmy jeszcze odrobinę tragizmu, ckliwość, romantyzm (kwestia sporna) oraz worek pełen złotych myśli i sukces murowany.
Zabierałam się za tę książkę bez większych oczekiwań. Nauczyłam się już bowiem, że medialne ochy i achy niekoniecznie mają przełożenie na mój osobisty gust. Niemniej przez pierwsze strony sądziłam, że w tym jednym wypadku się pomyliłam. Dostałam pełnokrwistych bohaterów, melancholijnych, lecz chwilami też zabawnych. Dostałam książkę o książkach i nawet kilka ładnych cytatów z kobietami i końmi w tle, co u każdej koniary takiej jak ja, wywołałoby na twarzy uśmiech.
A potem nadeszły dialogi. Coraz więcej dialogów oderwanych od ziemi, wyciągniętych ze wspomnianego worka z cytatami, sztucznych i tak przerysowanych, że mogłam już tylko wzdychać. Uwielbiam książki, które muszę czytać z ołówkiem w ręce czekając na kolejny cytat do podkreślenia (tak, jestem z tych co podkreślają zdania w książkach). Kocham słowa, kocham liryczne opisy, kocham złote myśli – jeśli są podawane z umiarem, najlepiej tak, by wplecione w dialog, zdawały się n a t u r a l n e.
W przypadku „Lawendowego pokoju” te wszystkie złote myśli pozbawiły książkę dynamizmu. Czytając miałam wrażenie, że poznawane postacie czy opisywane wydarzenia zostały stworzone po to, by autorka mogła wpleść w tekst swoje, jakże odkrywcze, przemyślenia i pokazać, jaka to z niej łebska kobitka. Jak dla mnie powinno być na odwrót. Może wtedy nie miałabym wrażenia, że większa część zdarzeń, pobocznych wątków czy bohaterów, jest w tej historii całkowicie zbędna.
Sądziłam, że zjem tę książkę w przeciągu dwóch dni, tymczasem czytałam ją wieczorami, przed snem, bo idealnie mnie usypiała. Za każdym razem miałam ochotę odstawić ją na półkę i sobie odpuścić wiedząc, że jutro znowu będę musiała się zmusić do czytania.
Gdzie tu te moje sprzeczności? A no nie można zaprzeczyć, że pani George potrafi pisać. Potrafi budować swoich bohaterów od deski do deski, niekiedy może nawet nazbyt dokładnie, nie pozostawiając wiele dla wyobraźni. A jednak potrafię to docenić i podziwiać. Mam tylko wrażenie, że ma problem z umiarem.
No i jest jeszcze historia, która niby sama w sobie miała potencjał i może gdyby została mi inaczej podana, potrafiłabym ją chociażby zrozumieć. Ale denerwuje mnie niezmiernie, że autorka nagminnie stara się czytelnikowi narzucić własny światopogląd. Te wszystkie stwierdzenia bohaterów względem wolności, wierności, miłości, otwartego małżeństwa... To wbrew moim przekonaniom i o ile nie mam nic do tego, że ktoś myśli inaczej, tak nie mogę znieść, kiedy próbuje się mi wmówić błędność moich własnych przekonań. To nie pozwoliło mi wczuć się w tę „tragiczną” historię miłosną. Nie pozwoliło mi polubić bohaterów. Nie pozwoliło mi chociażby akceptować ich wyborów, bo autorka wzbudziła we mnie zaledwie niesmak. Nazwijcie mnie staromodną, konwencjonalną, nazwijcie mnie nawet ignorantką, to nie zmieni moich odczuć.
Lubię kontrowersyjne książki, ale tylko wtedy, gdy autor nie próbuje postawić swojego zdania na dany temat na piedestale, nie dając czytelnikowi odrobiny miejsca na jego własne przemyślenia, a „Lawendowy pokój” i Nina George, właśnie to czynią. Może gdybym została porwana przez ogół, nie miałoby to dla mnie znaczenia, ale kiedy historia nie ma w moich oczach zbyt wiele polotu, zaczynam drążyć, co innego można robić przez te wszystkie strony?
Podsumowując, jeśli ktoś jest fanem Coelho, pewnie polubi tę książkę (nie to, żebym sama miała coś do Coelho, po prostu wyrosłam odrobinę z tego typu... liryczności, w której można poszukać siebie, jeśli się jeszcze do końca siebie nie znalazło, przynajmniej ja tak odbierałam niegdyś tego autora i jego twórczość). Nie można odmówić „Lawendowemu pokojowi” odrobiny specyficznej magi jaką jest osnuta. Niby wszystko dzieje się w obecnych czasach, a jednak czuje się powiew starości. Jakby pierwotna historia działa się w minionym wieku i w ostatniej chwili została zmieniona. A może to tylko moje wrażenie? Nie wiem. Wiem tylko, że to nie jest książka dla mnie, co nie koniecznie czyni ją złą. To jedna z tych pozycji, którą po prostu należy samemu przeczytać i ocenić.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Lawendowy pokój” Niny George to powieść... dziwna. Czuje się rozdarta pomiędzy zupełnie zaprzeczającymi sobie nawzajem stwierdzeniami i nie bardzo wiem, które byłoby lepsze. Pozostanę więc przy słowie „dziwna”, wydaje mi się bowiem odpowiednio neutralne.
Wyobraźcie sobie barkę osiadłą na wodzie, a w niej księgarnie – czyż to nie porywający obraz? Sam ten motyw wydaje mi...
2014-07-24
„Zakochać się” Cecelii Ahern to z pewnością pozycja wciągająca. Gdybym nie zaczęła czytać tak późno, z pewnością skończyłabym ją już wczoraj.
Ale czy tak dobra jak o niej mówią? Osobiście mam mieszane uczucia.
Tak samo jak w przypadku „Hopeless” C. Hoover, szybkość akcji nie pozwoliła mi uwierzyć w historię czy samych bohaterów. Dwa tygodnie i niemal po wszystkim? Dla mnie to po prostu nierealne.
To cudowne romansidło; dobrze napisane, wciągające i ciekawe, ale jak dla mnie przypisuje się tej książce nazbyt wiele ochów i achów. Niemniej jednak to wciąż pozycja, którą polecam wszystkim, którzy nie poszukują zbyt wiele realizmu w tego typu książkach.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Zakochać się” Cecelii Ahern to z pewnością pozycja wciągająca. Gdybym nie zaczęła czytać tak późno, z pewnością skończyłabym ją już wczoraj.
Ale czy tak dobra jak o niej mówią? Osobiście mam mieszane uczucia.
Tak samo jak w przypadku „Hopeless” C. Hoover, szybkość akcji nie pozwoliła mi uwierzyć w historię czy samych bohaterów. Dwa tygodnie i niemal po wszystkim? Dla...
2014-12-01
W ostatnim czasie do romansów wszelakich podchodzę niebywale ostrożnie. Raz, że chyba brak mi prostego szczęścia, a dwa... im więcej naprawdę dobrych książek, tym większe wymagania. Względem tego gatunku mam je zawsze raczej niewielkie, jestem wstanie przymknąć oko na wyjątkowo wiele, szczególnie, gdy romans jest tylko częścią składową całości. Ale co w przypadku, kiedy stanowi temat przewodni? Wtedy, moi drodzy, zaczynają się schody... Niekiedy nie do przejścia.
Względem książki „Niepokorny. Jego walka” autorstwa Jay Crownower miałam raczej dobre przeczucia. Usłyszałam, że głównym bohaterem jest ex żołnierz, który średnio dobrze znosi przeniesienie się z wojska z powrotem do cywila, i tak naprawdę nic innego nie było mi potrzebne na zachętę. Niepokoiło mnie tylko, że książka ta jest tomem trzecim cyklu „Naznaczeni mężczyźni”. Znajomość poprzednich części miała podobno nie wadzić, więc zaryzykowałam.
Rome Archer to zagubiony, wściekły na rzeczywistość mężczyzna, który oprócz potężnego bagażu doświadczeń wyniesionych z dziesięcioletniej służby, nosi na barkach również i poczucie winy dotyczące losu jednego ze swoich braci. Nie dogaduje się z rodzicami, rodzeństwem, pierwszym lepszym człowiekiem spotkanym na ulicy. Denerwuje go absolutny brak kontroli nad czymkolwiek w jego otoczeniu i raczej ochoczo, niż powściągliwie, okazuje swoje niezadowolenie. Nic dziwnego więc, że Cora Lewis, pewna siebie, zawzięta dziewczyna z tatuażami i kolczykami zdobiącymi jej drobne ciało, w końcu wybucha i stawia Rome'a (co za imię... -.-) do pionu. A przynajmniej próbuje. Nic z tego, jej interwencja kończy się kłótnią, zepsuciem przyjaciołom wspólnego grillowania i rozchodzącym się w powietrzu zapachem piwa, które Cora wylewa na głowę mężczyzny.
Całkiem możliwe, że gdyby nie przedziwne ciągoty dziewczyny do pomagania absolutnie wszystkim, Rome nigdy nie zdołałby jej do siebie przekonać. Jak można się domyślić, stało się inaczej... Co z tego wynikło? Jeśli jesteście ciekawi, sami będziecie się musieli przekonać. Jakkolwiek „nijaka” wydaje mi się ta pozycja, zaliczam ją mimo wszystko do tej kategorii „udane”, a nie „kompletne dno”.
Niemniej jednak pozwolę sobie pomarudzić, w końcu nie byłabym sobą, gdybym tego nie zrobiła. Zacznę od tego, że jak dla mnie znajomość poprzednich książek pozwoliłaby mi na lepsze wczucie się, zrozumienie i być może polubienie bohaterów. Nie tylko tych czołowych, a również pobocznych. Nie mogę powiedzieć, by autorka rzucała zagadkami, ale niekiedy odnosiłam wrażenie, że wypowiadane przez bohaterów słowa czy myśli mają swoje drugie dno. Dno, którego należałoby szukać w którejś z poprzednich części. Myślę, że to bardzo utrudniło mi odbiór całości. Nie mam wrażenia, że znam tych bohaterów. Są dla mnie zwyczajnie tekturowi. Głupota może i nie bije od nich na kilometr, stanowczo spotykałam się już z gorszymi kreacjami, ale też bardzo szybko dali mi do zrozumienia, że bez większej niż zazwyczaj dawki dystansu, niekoniecznie będę wstanie skończyć tę książkę. Nie mówiąc już nawet o pozytywnej ocenie.
Pani Crownower zdecydowała się na pierwszoosobową narracje prowadzoną z dwóch perspektyw. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że w ogóle nie widać większej różnicy pomiędzy głosem Cory, a Rome'a. Nie pojmuje dlaczego autorzy decydują się na podobne zabiegi, ewidentnie pod tym względem sobie nie radząc...
Podsumowując; „Niepokornemu” zabrakło kilku istotnych rzeczy. Myśląc o tej książce mam przed oczami prostą, spokojną linie, która na żadnym odcinku specjalnie się nie unosi, ale też, na szczęście, nie opada nazbyt nisko. Niby wszystko było, tyle, że potraktowane po macoszemu. Począwszy od kreacji ex żołnierza z problemami, przez relacje bohaterów z otoczeniem i sobą nawzajem, na samej Corze kończąc. Może to efekt nieznajomości wcześniejszych tomów? Być może.
Bardzo długo się zastanawiałam nad oceną Niepokornego. Książka mnie nie porwała, widzę w niej od groma wad, ale z drugiej strony jest też po prostu krótka, co akurat w tym przypadku stanowi zaletę. Czyta się ją szybko, wszelkie te wady da się zignorować i choć na chwilę wyłączyć, a przecież nikt nigdy nie mówił, że cała ta historia ma mieć jakieś głębsze przesłanie. Nie wciąga, ale też specjalnie nie nudzi i z całą pewnością skrywa potencjał. Może część druga spodoba mi się bardziej? Nie potrafię też zapomnieć, że nie czytałam poprzednich tomów.
Sumując wszystko razem... moja ocena: 6/10.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
W ostatnim czasie do romansów wszelakich podchodzę niebywale ostrożnie. Raz, że chyba brak mi prostego szczęścia, a dwa... im więcej naprawdę dobrych książek, tym większe wymagania. Względem tego gatunku mam je zawsze raczej niewielkie, jestem wstanie przymknąć oko na wyjątkowo wiele, szczególnie, gdy romans jest tylko częścią składową całości. Ale co w przypadku, kiedy...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-25
Jakuba Ćwieka poznałam za sprawą cyklu „Kłamca” i z miejsca zyskał on moje uznanie. Dlatego więc jak tylko doszły mnie słuchy o nowej serii „Chłopcy”, bez namysłu się za nią zabrałam. Dzisiaj jednak mam do zrecenzowania nie pierwszy, a drugi tom.
„Chłopcy. BANGARANG” trafili na moją półkę niedługo po swojej premierze, ale z jakiegoś powodu bardzo długo czekali aż po nich sięgnę. Premiera trzeciego tomu podziałała motywująco. Ku mojej radości, tak samo jak w przypadku pierwszej części, bawiłam się wyśmienicie.
BANGARANG wydaje mi się nawet lepszy od pierwszego tomu. Wszystko za sprawą cięższej atmosfery. Charakterystyczny dla nich humor powoli zanika, a pierwsze skrzypce zaczyna przejmować czysta groza. Po raz kolejny mamy tu do czynienia z opowiadaniami, ale jak dla mnie, są one jak najbardziej ze sobą połączone i choć zazwyczaj unikam książek pisanych w taki sposób, w przypadku Chłopców nigdy mi to nie wadziło.
Dla przypomnienia, bądź dla tych, co z serią nie są zaznajomieni, „Chłopcy” to swego rodzaju kontynuacja historii „Piotrusia Pana” tyle, że bez samego Piotrusia, przynajmniej teoretycznie. Dzwoneczek przejmuje opiekuńczą pałeczkę, staję się mamą dla chłopców, którzy zamieniają się wprawdzie w mężczyzn, ale tylko fizycznie. Mieszkają na opuszczonym wesołym miasteczku, handlują zaczarowanym proszkiem i ogólnie dobrze się bawią. Mówiąc „bawią” mam na myśli wszystkie te rzeczy na literę „P”. Piją... Palą... Piep... - wiadomo. Pojęcie dobrej zabawy zmienia się bowiem z wiekiem, a przynajmniej częściowo ewoluuje. Nie można też zapomnieć o towarzyszących im motocyklach...
Jeśli ktoś z Was ogląda serial „Sons of Anarchy” to łatwo mu przyjdzie wyobrażenie sobie stworzonych przez Ćwieka Chłopców. W drugim tomie, motyw z porzuceniem nielegalnego handlu i przejściem na legalny interes, jest ewidentnie zapożyczony/zainspirowany wydarzeniami z serialu. Dla jasności, absolutnie mi to nie wadzi.
Jestem zachwycona kierunkiem w jakim ewidentnie zmierza cała ta historia. Jakkolwiek doceniam poczucie humoru autora oraz fakt, że jakimś cudem groteska, absurd czy przerysowania akurat w jego wydaniu zupełnie mi nie przeszkadzają, wręcz je uwielbiam, to jednak moment, w którym akcja książki nabiera tempa i można poczuć w powietrzu zapach krwi, tak naprawdę powalił mnie na kolana!
Nie wspominając już o Panu Properze... Mój Boże! To opowiadanie zaczęło się tak niepozornie, niemal słodko, a skończyło wywołując u mnie ciarki na plecach. Nie powinno to być dla mnie przyjemne, a jednak gdybym miała wybierać, właśnie to opowiadanie bym wskazała jako najlepsze. Całkowicie mnie zaskoczyło.
No i zakończenie. Co za fenomenalne zakończenie!
Podsumowując: „Chłopcy. BANGARANG” Jakuba Ćwieka to świetna kontynuacja historii tych dorosłych dzieciaków. Jeśli pierwszy tom przypadł Wam do gustu, spokojnie możecie, a nawet powinniście sięgnąć i po drugi. Ćwiek ma to do siebie, że w swe historie wplata drugie dno. Można je dostrzec, albo nie, bez znaczenia. I tak doskonale się go czyta. Tylko i wyłącznie od czytelnika zależy ile rzeczywistości odnajdzie w tej niedorzecznej historii. Ja znalazłam jej całkiem sporo, co stanowi, jak dla mnie, wisienkę na torcie wspaniałości tej serii.
Gorąco polecam! Ja tymczasem wyruszam na polowanie na trzeci tom!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Jakuba Ćwieka poznałam za sprawą cyklu „Kłamca” i z miejsca zyskał on moje uznanie. Dlatego więc jak tylko doszły mnie słuchy o nowej serii „Chłopcy”, bez namysłu się za nią zabrałam. Dzisiaj jednak mam do zrecenzowania nie pierwszy, a drugi tom.
„Chłopcy. BANGARANG” trafili na moją półkę niedługo po swojej premierze, ale z jakiegoś powodu bardzo długo czekali aż po nich...
„Blask” Amy Kathleen Ryan, to kolejna pozycja na mojej osobistej liście, dzięki której mam lepiej poznać gatunek jakim jest science fiction. Zanim się na nią zdecydowałam, czytałam wiele skrajnych opinii na jej temat i dziś mogę powiedzieć, że już rozumiem, skąd niekiedy te wszystkie rozbieżności. Powieść w żadnym razie nie można określić jednoznacznie. Prezentuje bowiem jedno z najbardziej... dziwacznych połączeń na jakie kiedykolwiek trafiłam.
Zaczyna się mało zaskakująco, nawet jak dla mnie, osoby, która książek o „międzygwiezdnych podróżach” przeczytała całe dwie. Mamy statek o chwytliwej nazwie Empyraen, za którego pomocą ludzkość podróżuje w kierunku Nowej Ziemi. Stara nie nadawała się dłużej do życia. Susze, bieda itp. Spokojne i poukładane życie mieszkańców Empyreanu burzy atak bliźniaczego statku New Horizon. W rezultacie Empyrean zostaje ograbiony z wszystkich dziewczyn, a dorośli zostają niemalże doszczętnie wybici. Dlaczego?
Mogłabym w tym opisie fabuły napisać coś więcej, ale jak dla mnie to, co jest chociażby z tyłu okładki mówi zbyt wiele. Byłoby może inaczej, gdyby książka sama w sobie miała jakiś szybszy rytm. Wtedy nadmiar informacji mógłby być zrekompensowany szalejącą akcją i wszystko byłoby wybaczone. Tymczasem mamy spoiler na okładce i ślimaczą fabułę. Najgorsze połączenie z możliwych.
Ale spokojnie, spokojnie, zaczęłam od marudzenia z czystego kaprysu. Mimo wszystko „Blask” mi się podobał. Miał bowiem jedną rzecz, która przykuła moją uwagę na tyle, że niemalże zjadłam te 400 stron na raz. Zanim do tego dojdę, jeszcze trochę pokręcę nosem.
Narracja prowadzona jest w trzeciej osobie z czego niezmiernie się ucieszyłam. Mamy tu dwa punkty widzenia, od strony Kierana, na którego barkach spoczywa odpowiedzialność za losy Empyrean'u, oraz jego przyszłej żony – Waverly. Dodam tylko, że oboje są nastolatkami... I ona ma przed sobą nie małe zadanie. New Horizon okazuje się bowiem miejscem dziwnym, pełnym przerażających ludzi i niepojętych wręcz sekretów. I wszystko fajnie, tylko jakoś tak sucho. Bez fajerwerków, bez ekscytacji... Jednostajnie i w większości przypadków nijako. Pamiętam, że narzekano na dialogi, dla mnie były w porządku z zaledwie kilkoma wyjątkami. Osobiście przeszkadzali mi bohaterowie sami w sobie.
Głównie Kieran. Och, jak ja nie znoszę takich typów. Aż mnie korci, by nazwać rzeczy po imieniu, ale to znowu byłby zbyt duży spoiler. Powiem tylko, że za każdym razem, gdy dostawał po tej swojej buźce, mój chory umysł triumfował. Z Waverly nie miałam już tak wiele problemów. Miała swoje słabsze momenty, ale to jedna z tych bohaterek o mocnym charakterze, co prędzej krzyczą, kopią i drapią, niż dadzą się pokonać, więc mogę jej wybaczyć te irracjonalne chwile słabości. To, co przeszła, a przeszła niewyobrażalne, w moich oczach wszystko usprawiedliwia.
Nie wiem do końca czy to dobrze, czy źle, ale tak samo jak w przypadku „Dotyku Julii”, to ten czarny charakter zdobył moje serce. Z resztą każdy z czarnych charakterów w tej historii wydaje mi się ciekawszy od tych przodujących, co już nie jest dobrym znakiem. Tylko, że to akuratnie wiąże się z tym jednym, potężnym plusem, który uczynił z miernej powieści coś fascynującego.
A mianowicie... Ja do teraz nie wiem, kto w tym wszystkim jest ten dobry, a kto zły. Kto miał racje, co faktycznie się stało, czy może ten i ten miał jakieś urojenia? A może wytłumaczenie jest jeszcze inne? Książka się skończyła, drugiego tomu nie mam, więc pojęcia nie mam o co w tym wszystkim chodzi. I to jest piękne! Autorka postawiła jak dla mnie na zbytnią schematyczność w kreowaniu co poniektórych postaci, za to po mistrzowsku zabrała się za innych wprowadzając cudowny chaos.
A może po prostu mam jednak słabość do niestabilnych emocjonalnie psychopatów? Tak, no cóż... Możliwe!
Podsumowując; „Blask” został zgaszony nawet nie przez schematyczność, brak jakiejś innowacyjności czy irytujących, niektórych, bohaterów. Nie. To wszystko byłoby do przeżycia, gdyby wprowadzić choć trochę żywszej akcji. Czytając miałam ochotę potrząsnąć autorką, bo akcja wręcz błagała o szybsze tempo. Wiem, że w takiej formie najpewniej miała budować napięcie, poczucie zagrożenia, niezrozumienia i totalnego chaosu, i nawet po części spełniła swoje zadanie, ale dla mniej wytrwałych stanowiła zapewne dobry powód, by odłożyć tę książkę na półkę. Gdyby nie moja niezdrowa fascynacja świrami, sama bym sobie pewnie odpuściła, a jeśli nie, to czytałabym ją po rozdziale przez następnych kilka miesięcy.
Nie ośmielam się jej polecać, gdyż nawet nie ma wydanej u nas całej serii. Jest drugi tom „Iskra”, a potem trzeba czytać w oryginale. Tak czy inaczej, jestem mimo wszystko zaintrygowana.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Blask” Amy Kathleen Ryan, to kolejna pozycja na mojej osobistej liście, dzięki której mam lepiej poznać gatunek jakim jest science fiction. Zanim się na nią zdecydowałam, czytałam wiele skrajnych opinii na jej temat i dziś mogę powiedzieć, że już rozumiem, skąd niekiedy te wszystkie rozbieżności. Powieść w żadnym razie nie można określić jednoznacznie. Prezentuje bowiem...
więcej Pokaż mimo to