-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
2022-11-18
2022-04-02
2021-09-09
2021-04-19
2017-10-29
2017-01-20
2014-11-16
2014-06-08
Terry Brooks po wydaniu „Miecza Shannary”, w 1977 roku, stał się z miejsca klasykiem high fantasy, a sam cykl „Shannara” rozrósł się na stan dzisiejszy do 25 książek, co robi wrażenie. Debiut Brooksa został okrzyknięty bestsellerem, chociaż ogromne podobieństwo do trylogii Tolkiena już od początku było przyczynkiem do krytyki. Zabrałem się za książkę z cichą nadzieją, że oto przede mną pozycja z najwyższej półki i będzie czym się ekscytować. Pisząc te słowa czuję głównie rozgoryczenie.
Mam ogromną potrzebę powiedzenia prosto z mostu – lektura książki Brooksa nie należała do najłatwiejszych, a tym samym do najprzyjemniejszych. I nie dlatego, że powieść jest napisana skomplikowanym, wymagającym skupienia językiem, nie porusza też trudnych problemów, które wymuszają refleksje u czytelnika. Wręcz przeciwnie: momentami odniosłem wrażenie, że „Miecz Shannary” jest napisany prostym językiem, wręcz prymitywnym, kierowanym do mało ambitnych czytelników. Jest nudno, bez polotu, zabrakło mi chociażby odrobiny humoru. Brooks niestety nie ma nic w sobie z pisarza-czarodzieja, który oczarowuje czytelnika każdym zdaniem, wciąga go w opowieść i bawi słowem, sprawiając że nie można oczu od tekstu oderwać. Z bólem muszę przyznać, że nie mogłem wysiedzieć przy książce dłużej niż godzinę, bo miałem już dość nijakiego języka i bujałem w obłokach, myśląc o sprawach przyziemnych (a powinno być na odwrót!).
Samo uniwersum, fundamentalne przecież w high fantasy, jest potraktowane po macoszemu – wiemy, że istnieją cztery krainy, że mieszkają tam różne ludy (standardowo są to elfy, ludzie, krasnoludy, gnomy, trolle… tylko orków brak). Po czym Brooks pozostawia czytelnika z tym szkicem, nic sobie nie robiąc z tego, że może on się w tym wszystkim zwyczajnie pogubić, nie rozumieć zasad panujących w świecie przedstawionym. Zabrakło mi otoczki, która pozwoliłaby mi się wczuć w klimat opowiadanej historii, „wejść” w świat czterech krain. W rezultacie nawet nie wiem, jak dokładnie w cyklu Shannary wyglądają krasnoludy czy elfy, nie mówiąc już o ich zwyczajach i historii. Jest to fatalnie odrobiona lekcja z Tolkiena, panie Brooks! Kolejny zarzut kieruję w stronę bezbarwnych postaci, które bardzo szybko stały się dla mnie paradoksalnie mało istotne – były one tak mdłe, że nawet nie umiałem użyć imaginacji, aby je ujrzeć w głowie, a wyobraźnię mam aż nazbyt wybujałą. Ich los był mi obojętny, żadnej z postaci nie kibicowałem, żadnej nie życzyłem marnego losu. Są one jak wycięte z papieru, bezceremonialnie zwijane w kulkę i wyrzucane w momencie, gdy przestaną już być potrzebne autorowi do snucia opowieści.
Fabularnie „Miecz Shannary” radzi sobie lepiej, chociaż początek jest tak sztampowy, że aż zęby bolą. Proszę sobie wyobrazić, że główną postacią jest sierota, która okazuje się być jedynym potomkiem królewskiego rodu; co więcej, jest on jedyną osobą, która może powstrzymać nadchodzące zło w postaci Lorda Warlocka, który chce zniszczyć cały świat. Jakby tego było mało, może on to uczynić tylko i wyłącznie poprzez użycie magicznego artefaktu (tytułowy Miecz Shannary), który został kiedyś powołany do istnienia właśnie po to, aby plugawego niegodziwca wysłać gdzie pieprz rośnie i raki zimują. Czyż to nie brzmi znajomo? Schemat oklepany jak czterokołowiec po stłuczce. Taka historia może zrobiłaby na mnie wrażenie w wieku młodzieńczym, ale obecnie jedynie prychnąłem sardonicznym śmiechem. She Ohmsford zostaje postawiony przed zadaniem niemal niewykonalnym (tak jak i Frodo), a jego zachowanie sprawia wrażenie raczej przypadkowego niż zamierzonego parcia do wypełnienia swego przeznaczenia. Na szczęście dalej jest już ciekawiej, a głównym atutem Terry’ego Brooksa jest zgrabne prowadzenie akcji, jej stopniowe przyspieszanie i częste fabularne twisty, wywodzące się z kapryśnych kolei losu. To mi się w książce podobało i doceniam, że mimo początkowych obaw autorowi udało się zbić mnie z pantałyku niejeden raz. Ze zmiennym szczęściem autor snuje momentami do złudzenia podobne wydarzenia jak we „Władcy Pierścieni” (zawiązanie drużyny, podróż przez cały znany świat – to tylko początek listy zapożyczeń). W efekcie wychodzi z tego zgrabna opowieść, która ma zadatki na kontynuację (oraz serial, który wiadomo że powstaje).
Problem w tym, że często odnosiłem wrażenie, iż Brooks traktuje mnie jak niesfornego dzieciaka, który z pewnością sam z siebie nie wyłowi z powieści tego, co najważniejsze. Momentami autor stosuje wręcz irytujące zagrania, zwracając uwagę czytelnika na elementy zagadkowe i tajemnicze. Często używał zwrotu, który doprowadzał mnie do szewskiej pasji, a miał on mniej więcej taką konstrukcję: „X był przekonany, że postać Y skrywa w sobie jakąś tajemnicę, która ma jakiś związek z nim/postacią Z/Mieczem Shannary”. Powtarzane jak mantra, miało skutek przeciwny od zamierzonego: przez to zbyt szybko domyślałem się tego, co autor chciał zachować na – zapewne – moment kulminacyjny. Zamiast zareagować „ale numer!”, mówiłem „no wreszcie, ile można było…” – wszystko było dla mnie jasne już dużo wcześniej, nie mówiąc już o niebotycznej złości, gdy po raz kolejny byłem traktowany jak idiota, który nie połączy sam prostych faktów.
Moja w dużej mierze negatywna ocena „Miecza Shannary” bierze się nie tylko z tego, że jestem wybredny, ale również z przeświadczenia, że książka, która w pewien sposób stała się sztandarowym utworem literackim swojego gatunku, powinna być rzeczywiście pozycją wyjątkową, wciągającą i godną polecenia fanom zabawy magią i machania mieczem. Stylistycznie nie jest to książka pod żadnym kątem wybitna, olśniewająca i godna miana literackiego przeboju. Świat przedstawiony jest zatrważająco słabo zarysowany i dzięki tej książce zrozumiałem, jak trudno jest napisać dobre high fantasy, gdzie trzeba zbudować świat od dosłownych podstaw. Że się da, udowodnili to Tolkien, Pratchett, a z naszego podwórka między innymi Sapkowski i Grzędowicz. Jednocześnie autor parę razy udowodnił, że posiada umiejętności do opowiadania dynamicznej fabuły, która może być przyjemna. Pozostaje mi wierzyć, że Terry Brooks wraz z rozwojem cyklu dopracowywał swoje uniwersum i tylko dzięki temu nie pozwalam sobie na całkowite skreślenie kolejnych książek Brooksa z listy „do przeczytania”.
Nie ośmielam się ocenić, czy w momencie publikacji pod koniec lat siedemdziesiątych książka ta była faktycznym objawieniem – mogę za to powiedzieć, że dzisiaj nie prezentuje sobą niczego rewelacyjnego, co by powodowało, że książka Brooksa moim zdaniem powinna była się znaleźć w kanonie fantastyki. To mało skomplikowane czytadło, które co mniej wybrednych może zadowolić, jednak osobom poszukującym literackiej uczty wyda się pozycją z wieloma brakami i niedociągnięciami. Potencjał powieści został zaprzepaszczony przez wiele szkolnych błędów, które odbierały mi przyjemność z lektury. Terry Brooks chciał podążać śladami Tolkiena, jednak zbyt wiele brakuje mu do tego, żeby wzejść na ten sam poziom. Książka rozczarowuje tym bardziej, że wykorzystuje zbyt dużo motywów, które sprawdziły się w arcydziele, jakim jest „Władca Pierścieni”, tu jednak zabrakło im otoczki, która sprawiłaby, że lektura „Miecza Shannary” byłaby czystą przyjemnością. Osobiście zawiodłem się i liczyłem na trochę więcej od człowieka, który został okrzyknięty klasykiem high fantasy.
recenzja ukazała się na portalu wMeritum.pl: http://wmeritum.pl/trudno-byc-tolkienem-terry-brooks-miecz-shannary-recenzja/
Terry Brooks po wydaniu „Miecza Shannary”, w 1977 roku, stał się z miejsca klasykiem high fantasy, a sam cykl „Shannara” rozrósł się na stan dzisiejszy do 25 książek, co robi wrażenie. Debiut Brooksa został okrzyknięty bestsellerem, chociaż ogromne podobieństwo do trylogii Tolkiena już od początku było przyczynkiem do krytyki. Zabrałem się za książkę z cichą nadzieją, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-16
2009-01-01
2009-10-01
2012-07-07
2012-08-14
Książka wyraźnie słabsza od "Malowanego Człowieka", i to dość ostro. Jestem tym faktem niepocieszony, bo Peter Brett niestety rozwiał moje nadzieje na to, że wprowadzi on coś nowego do fantastyki.
W podziękowaniach autor pisze, że splecenie 8 wątków postaci w jednej książce mogło mu się udać tylko dzięki krytyce znajomych, którzy czytali pierwszą wersję. Może z tego wynikać, że z historią 8 postaci sobie Brett poradził; otóż nie.
MOŻLIWE SPOILERY
Oceniam całość "Pustynnej Włóczni", nie mam ochoty na dzielenie opinii na pół, tak jak to zrobił nasz rodzimy wydawca z książką. Po pierwsze, uważam całą historię życia Jardira sprzed poznania z Arlenem za kompletnie niepotrzebną. Te 300 stron na początku mnie mocno uśpiły i zniechęciły do dalszego czytania, brnąłem naprzód tylko dzięki sile woli. Bardziej działające na zmysły byłoby pozostawienie Jardira jako tajemniczego najeźdźcy, o których wiem tyle, co mieszkańcy na Północy. Zresztą, autor później wprowadził podróż Leeshy do Lenna Everama, więc wszystko o życiu ludzi pustyni opowiadał jeszcze raz...
Poprzez takie nagromadzenie głównych postaci, właściwie nie da się skupić na żadnej. Takie rozdrabnianie wyszło książce na niekorzyść, bo brakowało mi przede wszystkim rozterek wewnętrznych Naznaczonego, wśród tego chaosu wątkowego jego temat gdzieś się rozmywał. Leesha stała się irytująca, infantylna... Motyw gdzie zgadza się bez zająknięcia na podróż do Lenna Everama mnie wręcz rozwścieczył - wyszło to tak sztucznie i na siłę, że byłem w stanie jedynie zawyć z rozpaczy. Renna jest postacią strasznie sztuczną, w ogóle kto ją pamięta z "Malowanego..."?! Od początku mi się nie spodobała, a ta jej nagła przemiana... Naznaczony jej mówi, żeby wchłonęła strach, po czym ona nagle, z dnia na dzień, staje się bestią do zabijania. Proszę, litości...
Inne postacie wydają się równie bezbarwne i monotonne. Prawda jest taka, że z żadną nie mogłem się jakoś związać, utożsamić. Przejąć się ich historią. Brett bryluje takimi sztampowymi szablonami, że książka jest na tyle przewidywalna, że nie chce się dalej czytać. Do tego ten styl. Nie wiem co się stało, że w książce jest tyle sztucznego patosu, tyle prób wylewania kubła epickości, że aż się wymiotować chce. Nie pamiętam tego z "Malowanego...", bo najpewniej by mnie od niego odrzuciło, a tymczasem "Pustynna..." jest tego jak najgorszym przykładem. I to traktowanie czytelnika jak półgłówka. Np. autor wspomina często sposób walki wręcz Sarusahk, który polega na wykorzystaniu pędu/siły przeciwnika przeciwko niemu. No i dobra, tylko przy okazji wspominania tego chwytu ZA KAŻDYM CHOLERNYM RAZEM jest powtarzane jak mantra: "zaatakował demona ciosem sarusahk, wykorzystując pęd przeciwnika przeciwko niemu". Czy nie ma żadnych synonimów, skrótów myślowych, żeby takie rzeczy zastąpić?
Jestem wielce niepocieszony tą książką. Dla Bretta miałem jechać na Polcon 2012 do Wrocławia, gdzie ma się on zjawić, ale po lekturze "Pustynnej Włóczni" zrezygnowałem. Nie mam ochoty nawet próbować tłumaczyć swojego rozczarowania jego "życiowym dziełem".
Książka wyraźnie słabsza od "Malowanego Człowieka", i to dość ostro. Jestem tym faktem niepocieszony, bo Peter Brett niestety rozwiał moje nadzieje na to, że wprowadzi on coś nowego do fantastyki.
W podziękowaniach autor pisze, że splecenie 8 wątków postaci w jednej książce mogło mu się udać tylko dzięki krytyce znajomych, którzy czytali pierwszą wersję. Może z tego...
2013-04-02
2013-04-20
Sięgając po biografie swoich idoli, oczekiwania są z oczywistych powodów ogromne. Za sprawą wydawnictwa Sine Qua Non na polskim rynku pojawiają się literackie sylwetki piłkarzy z zadowalającą częstotliwością, i to już od dłuższego czasu, ale dopiero teraz doczekałem się pozycji tak wyczekiwanej – biografii Raúla Gonzáleza, kapitana i legendy Realu Madryt. Tytuł „Raúl. Sekrety legendy” Ulisesa Sánchez-Flora brzmi jednak piękniej, niż jest w rzeczywistości.
Raúl był moim piłkarskim idolem i jeszcze długo nim pozostanie. Chociaż ma 37 lat, wciąż nie zawiesza butów na kołku – od 2015 roku będzie występował w amerykańskim New York Cosmos. Jego uporczywa walka z czasem o to, aby wciąż pozostać na boisku jest godna podziwu, ale jest też zgodna z całą dotychczasową karierą sportową Rulo. Widać to w książce Sánchez-Flora – jest to charakterystyczna cecha wieloletniego kapitana Realu Madryt; walczący do samego końca, niezmordowany tytan na boisku, który chce wygrywać za wszelką cenę, ale z zachowaniem sportowego ducha. Takiego też zapamiętali kibice i, przechodząc już do krytyki „Sekretów legendy”, powiedzieć trzeba, że autor żadnych nowości nie odkrywa. Niestety, zawiodłem się znacznie na biografii Raúla.
Jest ona przede wszystkim napisania nieskładnie, jakby opracowana na kolanie: zamiast klasycznego w tego typu publikacjach układu chronologicznego, Sánchez-Flor proponuje dość chaotyczny i słabo spisujący się w praktyce podział najpierw na karierę klubową, której poświęca kilka rozdziałów, następnie mówi o reprezentacyjnej przygodzie Raúla, odrywając ją od głównego toru opowieści. Szczególnie zdziwiony byłem faktem, jak bardzo skąpo autor nakreślił 16 sezonów El Capitano w Realu Madryt. Jeden rozdział to zdecydowanie za mało! O szczególną zbrodnię zaś zakrawa fakt, że niektóre sezony, które autor relacjonuje rok po roku (nazywając je gorliwie „kampaniami”) zajmują ledwo jedną stronę tekstu. Żeby tego było mało, Sánchez-Flor nie porywa czytelnika sposobem prowadzenia narracji ani językiem – oszczędny, kronikarski styl raczej usypia, niż zachęca do dalszej lektury. Zwykle jest to ten sam model: zmiana trenera, przyjście nowej gwiazdy, statystyki strzeleckie Raúla i ewentualne triumfy na szczeblu krajowym i światowym. Do tego prosty, toporny język w niczym nie ubarwia książki, przez co ma się wrażenie, że czyta się nieco ubarwioną wersję wikipedii. Autor czasami wręcz się ośmiesza, rozpoczynając niektóre rozdziały od wymyślonych dialogów (słabo zresztą zaaranżowanych), które według niego mogłyby tak wyglądać w rzeczywistości, bo… on przecież zna Raúla i pewnie tak dialog by się potoczył. A czy nie lepiej po prostu go o to spytać? Nie mówiąc już o takich drobnych skrótach myślowych, gdy w jednym miejscu mówi, że Rulo zdobył z Realem wszystko, po czym przy innej okazji pisze, że do pełnej puli brakowało mu Pucharu Hiszpanii. To wszystko stoi w znacznym kontraście z tym, co Sánchez-Flor pisze we wstępie: „znam go, chyba można tak powiedzieć, od podszewki”. Nie chcę mu tego odejmować – może faktycznie tak jest – ale w swojej książce tego nie pokazał. Odniosłem wrażenie, że nie umiał po prostu należycie tego przekuć na słowa.
Druga część książki (czyli około 100 stron) to obszerny rozdział Kim jest Raúl? Jego sekrety czyli coś, czego oczekiwałem najbardziej. Dla każdego fana kariera zawodowa to chleb powszedni, którego najadł się przed telewizorem i w internecie, doglądając poczynania swego idola. Lecz czytelnicy sięgają po biografie dla tych smaczków, których nie widać na boisku, dla rzeczy, które pozostają niewidoczne dla oka kamery i ucha postronnych słuchaczy. W części bezpośredniego autorstwa Ulisesa Sánchez-Flora sekretów i tajemnic jest jak na lekarstwo; ten rozdział natomiast to opinie o Raúlu, wypowiedziane ustami jego współpracowników: trenerów, prezydentów klubu oraz innych piłkarzy, którzy mieli okazję z nim pokopać futbolówkę. Dla mnie była to najciekawsza część książki, bowiem miałem szansę ujrzeć Raúla oczami bliskich mu osób, a niektóre z nich nie ograniczały się wyłącznie do wygłaszania superlatyw o bohaterze Realu Madryt. Znalazło się parę opowieści z szatni, chociaż czuć, że większość jego współpracowników przyjęło zasadę „co dzieje się w szatni, zostaje w szatni”. Myślę, że to też po części z powodu klarownego charakteru Raúla, który unikał medialnego szału i skandali, a także drapieżnego show-biznesu, do którego wciągnięci zostali sportowcy. Jako że sam piłkarz nie obdarowywał mediów swoim pozasportowym życiem, podobną postawę przyjęli również jego bliscy. I tak np. Iker Casillas bardzo oszczędnie wypowiedział się o swym wieloletnim partnerze z Realu, chociaż wydawałoby się, że wspólnych anegdot mają co niemiara.
Po lekturze „Raúl. Sekrety legendy” mam mieszane uczucia. Jest to książka napisana bez polotu i, według mnie, nieprzemyślanie. Nie uważam, aby dobrym pomysłem było odseparowywanie kariery reprezentacyjnej od klubowej, tym bardziej że wydarzenia na każdym z tych pól wpływały na losy Raúla jako piłkarza na światowym poziomie. Przez to ma się wrażenie, że narracja jest urywana i chaotyczna, nie składa się w silnie scementowany monolit, pomnik jaki powinien zostać wystawiony temu świetnemu piłkarzowi. Tytułowych sekretów jest niewiele i jasno muszę powiedzieć, że nie nasyciła mnie ta lektura wyczekiwanymi smakami; nie są one zresztą autorstwa Sánchez-Flora, bo najlepsze kąski przytaczają koledzy Raúla z boiska. Autor jedynie zbiera do kupy podstawową wiedzę o karierze madryckiej „siódemki”, która dla jego wielbicieli nie jest niczym nowym. Z drugiej strony biografia ta pobudziła we mnie czułe strony fanowskiej duszy, pozwalając na przypomnienie sobie fenomenalnych sezonów w wykonaniu tego piłkarza. Z radością odświeżyłem sobie najpiękniejsze bramki oraz pożegnania zgotowane przez jego wielbicieli w Schalke i Realu. Sánchez-Flor uchwycił również sportową sylwetkę Raúla udowadniając, że jest on idealnym przykładem do naśladowania dla juniorów, który chcą w przyszłości poświęcić się futbolowi. Jego niesamowita siła brała się z tego, że nie był nadzwyczajnym piłkarzem, jak obecnie Ronaldo czy Messi. Był jednak motorem napędowym swoich drużyn, a dzięki licznym kombinacjom na boisku był kameleonem, który świetnie dopasowywał się do stylu gry.
Niestety sumienie nie pozwala mi polecić tej książki fanom futbolu, a Realu Madryt i samego Raúla w szczególności. Nie wiem czy jest tak za sprawą marnych zdolności literackich czy skrajnego subiektywizmu, który nie pozwalał autorowi napisać porządnej, szczerej biografii; całkiem możliwe, że rozwiązanie tej zagadki leży gdzieś pośrodku. Zapewne fanatycy i tak po nią sięgną, ale podejrzewam że podobnie jak ja, zakończą ją niepocieszeni. Szczerze mówiąc, lepiej postać Raúla w czasach Realu Madryt uchwycił Phil Ball w świetnej książce „Real Madryt. Królewska historia najbardziej utytułowanego klubu świata”, gdzie jeden z rozdziałów zatytułowany jest Raúl Madryt. Książka Sánchez-Flora nie wypełnia brakującego miejsca na polskim rynku wydawniczym – wciąż oczekiwać będę rzetelnie napisanej biografii Raúla Gonzáleza Blanco.
recenzja ukazała się na portalu wMeritum.pl: http://wmeritum.pl/krol-madrytu-wciaz-nieobnazony-ulises-sanchez-flor-raul-sekrety-legendy-recenzja/
Sięgając po biografie swoich idoli, oczekiwania są z oczywistych powodów ogromne. Za sprawą wydawnictwa Sine Qua Non na polskim rynku pojawiają się literackie sylwetki piłkarzy z zadowalającą częstotliwością, i to już od dłuższego czasu, ale dopiero teraz doczekałem się pozycji tak wyczekiwanej – biografii Raúla Gonzáleza, kapitana i legendy Realu Madryt. Tytuł „Raúl....
więcej Pokaż mimo to