Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Pojęcie zła pojawi się w tym tekście wielokrotnie, chociaż nie zawsze w takim kontekście, w jakim życzyłby sobie autor. Zazwyczaj tonuję swoją opinię, przechodząc stopniowo od rzeczy lepszych do gorszych, ale w przypadku powieści Michała Długi jestem zmuszony dokonać wyjątku. "Pan Zło" to bardzo zła książka. Jest jak kiepski film, który stara się opowiedzieć istotną historię, poruszyć ważne tematy, ale robi to na tyle żałośnie, że staje się parodią sam dla siebie – kiepska gra aktorska, fatalny scenariusz i dialogi, beznadziejny montaż sprawiają, że nie myślisz już poważnie o takiej produkcji. Wynajdujesz co większe absurdy i głupotki, aby pośmiać się ze znajomymi. Od pierwszych stron miałem tak z niniejszą powieścią – zamiast odczuwania przyjemności z obcowania z literaturą, czułem zażenowanie.

Nie chcę się pastwić nad autorem, bo mimo mojej ogromnej niechęci do tej książki, rozumiem, że chciał podzielić się ze światem swoimi przemyśleniami na temat naszej cywilizacji i pojmowania dobra i zła. "Pan Zło" pozbawiony jest jednak cech, które sprawdziłyby się w powieści chcącej poruszyć ważne tematy. W jednej z recenzji zauważono, że książka sprawia wrażenie, jakby chciała być poradnikiem, jednak założono jej beletrystyczny garnitur. I może faktycznie lepiej by było, gdyby Michał Długa dzielił się swoimi spostrzeżeniami w formie non-fiction, bo fabuła "Pana Zło" jest nudna, przewidywalna i infantylna – brzmi niestety jak opowiadanie napisane przez licealistę na zaliczenie semestru.

Bohaterem powieści jest Tomasz – pracownik korporacji stłamszony w rutynie życia, odludek marzący o wielkiej roli na świecie, o której z racji swojej bierności może jedynie fantazjować. Mamy klasyczne przedstawienie samotnego mężczyzny, który życiowe niepowodzenia rekompensuje sobie poprzez oglądanie filmów o superbohaterach, graniem w gry i pornografią – bo przecież jest również przegrywem na polu miłosnym. Problem w tym, że Tomek jest życiową fajtłapą niejako z własnego wyboru, od początku więc nie zyskał on mojej sympatii – narzeka, jakie to jego życie jest niesprawiedliwe, chociaż nic z tym nie robi, nie szuka pomocy, aby zmienić własne życie. Marzy, że ktoś to zrobi za niego.

Podczas jednego z powtarzalnych wieczorów Tomasza na scenę wkracza tajemniczy Pan Zło – i to dosłownie, ponieważ lwia część powieści dzieje się na deskach teatru. Tomek staje się świadkiem surrealistycznego spotkania z jegomościem, który zdaje się odpowiedzią na wszystkie pytania. A przy tym jest to dla niego jedną wielką torturą, ponieważ Pan Zło poniża swojego widza, nieustannie przypominając mu, że jest idiotą, bydlęciem, nikim istotnym; krzywdzi go również fizycznie. Czytelnik od razu zdaje sobie sprawę, że wszystko dzieje się w umyśle Tomasza, chociaż on sam, pomimo wielu nierealistycznych zjawisk, zdaje się traktować to jako jak najbardziej rzeczywiste. Wbrew swojej woli obserwuje przedstawienie Pana Zło, który pokazuje mu wszelkie niegodziwości współczesnego świata. I tu powieść przybiera bardzo trywialny schemat – najpierw Pan Zło tłumaczy Tomaszowi na przykład, że przemysły farmaceutyczne celowo nie leczą pacjentów, aby wciąż byli oni w potrzebie nabywania leków. Następnie narrator tłumaczy nam to samo, tym razem obrazem, który ukazuje się oczom Tomasza – w tym przypadku widzimy niemowlę, któremu podawana jest szczepionka – w zamyśle szkodliwa dla noworodka. Trzecim elementem schematu jest poinformowanie czytelnika, w jakim stanie emocjonalnym znajduje się obecnie główny bohater. A przeskakuje on między emocjami nieustannie – w jednej chwili wpada w depresję (swoją drogą rażący błąd autora, który zrównuje długotrwałe zaburzenie psychiczne z krótkotrwałym smutkiem), aby za moment odczuć nagle ulgę i się uspokoić. Po chwili odczuwa strach wobec Pana Zło, który niemal natychmiast zmienia się w podziw i chęć służenia mu. Tomasz tak często zmienia swoje nastawienie, że w pewnym momencie przestało mnie to już obchodzić. Marzyłem, żeby narrator przestał mnie o tym informować.

Męczące jest to schematyczne opowiadanie o występującym na świecie złu, zwłaszcza że narracyjnie jest to posługiwanie się dobrze już znanymi nam kliszami. Konflikt dobra i zła to śpiewka stara jak świat, więc trzeba się nieźle postarać, żeby nie trafić od razu na śmietnik powtarzanych w kółko banałów. A tutaj takie okoliczności występują na każdym kroku. Oczywiście w pewnym momencie na scenę wkracza przeciwieństwo Pana Zło, czyli nieskazitelna biel, walcząca z mrokiem duszy. Tu również autor częstuje nas starymi jak świat wizualizacjami walki mroku z jasnością, i to dosłownie – kilkukrotnie obserwujemy, jak do serca Tomasza próbuje się przedrzeć ciemność, chroniona przez blask Iskierki, którą każdy w sobie nosi jako manifestacja tego, że każdy człowiek jest z natury dobry.

"Pan Zło" nie przewiduje odcieni szarości. Istnieje tylko czerń i biel – albo świat opanuje zło i będziemy truci, oszukiwani i zniewoleni, albo ludzkość się otrząśnie i zacznie żyć w poszanowaniu bliźniego. Z powieści wynika, że największym wrogiem ludzkości są pieniądze i dopiero ich likwidacja przyniesie pokój i szczęście na świecie. Tego infantylnego rozumienia świata nie mogłem już przełknąć i wtedy zrozumiałem, że powieść Michała Długi nieodwracalnie straciła w moich oczach jakikolwiek szacunek. Autor nie odmówił sobie również prezentacji własnej wizji świata idealnego, w którym pieniądze nie istnieją – każdy po prostu dostaje tyle, ile potrzebuje, każdy sobie pomaga bezinteresownie, nikt za wykonaną pracę nie pobiera korzyści. Ten komunistyczny idiotyzm wspierają skrajne bzdury jak chociażby to, że ludzie czerpać mogą energię z przyrody, więc przytulają się do drzew, a spożywanie mięsa już nie występuje – nawet wśród zwierząt, które dostosowały się do niezabijania innych istot, bądź po prostu mięsożercy wyginęli… Pozostawię to bez komentarza.

Nie dość, że sama opowieść szybko staje się niewartą uwagi karykaturą, to jeszcze napisana jest katastrofalnie. Nie wymagam od wszystkich pisarzy mistrzowskiego pióra, uważam nawet, że nie w każdego rodzaju literaturze piękny język jest konieczny. Ale książka "Pan Zło" zdaje się napisana według jakiegoś poradnika dla nowicjuszy. Autor stosuje proste, krótkie zdania i rzadko się wysila, żeby narracja miała ciekawe, zmienne tempo. Wszystko jest praktycznie na jedno kopyto. A żeby tego było mało, pojawia się wiele językowych potworków, które wywoływały u mnie (i moich znajomych, bo aż musiałem się upewnić, czy tylko mnie to boli) zgrzytanie zębami. Jak można przepuścić w książce wyrażenie „kiwnął głową potwierdzająco” bądź „kiwnął przecząco”? Gdy autor pokusza się o bardziej poetyckie określenie, wychodzi to pokracznie, jak na przykład spotkanie dwóch osób: Z rozmyślań wyciągnął Tomka widok za oknem. Na zewnątrz panowała piękna wakacyjna pogoda. Było ciepło, ale ich relacje były chłodne. I już rzecz naprawdę ostatnia – bardzo mnie irytowała mania autora, aby koniecznie mówić, co bohaterowie robią z rękami albo nogami. Podniósł ręce. Opuścił ręce. Machnął ręką. Trzymał ręce za plecami. Zrobił pół kroku. Przeszedł parę kroków. To są naprawdę zbędne informacje, które, gdy powtarzają się wielokrotnie, niesamowicie irytują.

O powieści Michała Długi nie jestem w stanie powiedzieć nic dobrego. Jest źle napisana, narracja jest prowadzona najprostszymi środkami, bez intrygującego polotu, więc czytelnik ryzykuje brak przyjemności z lektury. Jest tu ciągle nudno i przewidywalnie, wszystkie rozważania na temat dobra i zła są tutaj bardzo schematyczne i banalnie prezentowane. Pan Zło teoretycznie ma skłonić czytelnika do przemyślenia własnego życia, zachęcić do pozytywnego nastawienia. Przykro mi, ale do mnie naiwne przekonanie, że wystarczy, jeśli wszyscy zaczną kierować się wrodzonym dobrem, to świat się zmieni, absolutnie nie trafia. Ludzie są zwierzętami – inteligentnymi, ale jednak zwierzętami – i zawsze będą się kierować pewnymi instynktami. Świat będzie obiektem działań zarówno dobra, jak i zła i to oczywiście my decydujemy, która strona będzie miała nieznaczną przewagę. Nie znalazłem w tej książce nic odkrywczego, nic interesującego, nic wartościowego. Lektura "Pana Zło" okazała się stratą czasu, na szczęście niewielką, gdyż publikacja ma niecałe 200 stron. Ale i to nie jest argumentem, żeby polecić tę książkę.

Recenzja ukazała się na portalu www.gloskultury.pl

Pojęcie zła pojawi się w tym tekście wielokrotnie, chociaż nie zawsze w takim kontekście, w jakim życzyłby sobie autor. Zazwyczaj tonuję swoją opinię, przechodząc stopniowo od rzeczy lepszych do gorszych, ale w przypadku powieści Michała Długi jestem zmuszony dokonać wyjątku. "Pan Zło" to bardzo zła książka. Jest jak kiepski film, który stara się opowiedzieć istotną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Napisana chyba tylko po to, żeby jak najszybciej zamknąć serię. Wiele wątków zawodzi, tak jak sam koniec i spotkanie z Karmazynowym Królem. King nie umie kończyć historii, a zwłaszcza tych długich.

Napisana chyba tylko po to, żeby jak najszybciej zamknąć serię. Wiele wątków zawodzi, tak jak sam koniec i spotkanie z Karmazynowym Królem. King nie umie kończyć historii, a zwłaszcza tych długich.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W najpopularniejszych utworach postapokaliptycznych głównym zmartwieniem jest to, jak z nagłym upadkiem dotychczas znanego świata poradzą sobie ludzie. I jest to w jakiś sposób zrozumiałe, chociaż niektórzy idą o krok dalej, skupiając się nie tylko na człowieku, ale również jego najbliższym otoczeniu. I o ile wątki zwierząt się w książkach czy filmach pojawiają, to z reguły dominujące nie są. Bernard Werber w powieści "Jutro należy do kotów" postanowił sprawdzić, jakby to było, gdyby koniec świata nadszedł w chwili, gdy nasz ulubiony kot właśnie przeciąga się na swoim ulubionym miejscu. Hmmm, a co by było, gdyby to ten sam kot opowiadał historię apokalipsy?

Tak, dobrze kombinujecie – "Jutro należy do kotów" jest napisana pierwszoosobową kocią narracją, co już na wstępie jest ogromnym zastrzykiem adrenaliny. Niesie to ze sobą dwie istotne cechy powieści: po pierwsze, wszelkiej maści miłośnicy kotów będą zachwyceni opisami kocich zwyczajów, które według Bastet, naszego kociego przewodnika, znacznie różnią się od naszych oczekiwań. Po drugie, przez pierwszą część książki w mojej głowie wytworzyło się przeświadczenie, że będzie to lekka książka, czyli napisana jako uroczy żart, cukierkowa postapokalipsa. Jednak duża dawka humoru spowodowana kocią arogancją Bastet nie zamgliła wrażenia, że jest to jednak opowieść o upadku ludzkiej cywilizacji w zawrotnym tempie.

Kotka Bastet jako główny bohater z początku nie widzi, że w najbliższym czasie może dojść do wydarzeń drastycznie zmieniających jej życie. Nie widzi, bo po prostu ludzkie sprawy ma gdzieś. Jest kotem, który uważa się za właściciela Nathalie, która, w jej mniemaniu, jest jej służącą. Postrzega siebie jako istotę wyższą (a może raczej ważniejszą), która wszelkie interakcje z człowiekiem wykonuje tylko, gdy ma na to ochotę lub uważa to za odpowiednią nagrodę dla służącej. Jako wieloletni właściciel (służący?) kotów mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że czytając te fragmenty, uśmiechałem się od ucha do ucha, bo Bernard Werber świetnie uchwycił codzienne zwyczaje kotów.

Nie zmienia to jednak faktu, że przez sympatyczne perypetie kotki przeziera narastający konflikt, który Nathalie zauważa w swoim mieście. Paryż coraz bardziej staje się niebezpiecznym miastem, ogarniętym licznymi atakami terrorystycznymi, grabieżami czy strzelaninami na ulicach. Bastet, dzięki wsparciu mieszkającego po sąsiedzku niesamowitego Pitagorasa (kot z portem USB w czaszce – nie pytajcie), coraz bardziej rozumie, dlaczego jej służąca ostatnio jest przygnębiona i zrozpaczona. Bastet przede wszystkim chce nawiązać werbalny kontakt z Nathalie, jednak wszystko spala na panewce – kobieta nie jest w stanie pojąć kocich przekazów i sygnałów tak, jak kotka by sobie tego życzyła. Pomimo więc zrozumienia ludzkiego świata dzięki możliwości logowania się Pitagorasa do sieci, wciąż istnieje nieprzekraczalna granica odseparowująca ludzi od zwierząt.

Muszę przyznać, że fabularna zmiana toru z lekkiej historyjki o kotach w mroczną opowieść o przetrwaniu zaskoczyła mnie kulturalnym uderzeniem obucha w tył głowy. Nie wiedzieć kiedy, "Jutro należy do kotów" nagle staje się powieścią dramatycznej ucieczki przez Paryż pełen chaosu, gdzie dochodzi do grabieży, morderstw i gwałtów na masową skalę, a jednym z najgroźniejszych przeciwników stają się… szczury. I to wcale nie jest humorystyczny element powieści, bo przecież te gryzonie wielokrotnie stanowiły w ludzkiej przeszłości realne zagrożenie (chociażby wszelkiej maści epidemie i plagi, spowodowane przez szczury – swoją drogą powstaje o tym obiecująca gra, gdzie głównym zadaniem będzie ochrona przed hordą gryzoni; sprawdźcie "A Plague Tale: Innocence"). Literatura też to zauważa – chociażby w "Cylindrze Van Troffa" główny bohater obserwuje w pewnym momencie zbitą masę szczurów, zachowujących się jak inteligentny organizm, który kiedyś może wyewoluować na dominujący gatunek.

Ostatecznie z "Jutro należy do kotów" wychodzi ciekawa powieść postapo, która co prawda ma pewne elementy fantastyczne w moim odczuciu zbędne, ale i tak pozostawia po sobie dobre wrażenie. Szkoda, że Bernard Werber postanowił brutalnie rzeczywistą powieść upstrzyć nadnaturalnymi dodatkami, bo trochę zepsuło mi to odbiór historii – według mnie książka dobrze by sobie poradziła jako mogąca się wydarzyć opowieść o bliskim zrujnowaniu świata przez człowieka. Nawet mimo tego, z powieści Werbera można wyłuskać fajną historię, którą dobrze się czyta, a dodatkowy plus książka łapie od kotomaniaków.

Recenzja ukazała się na portalu Głos Kultury

W najpopularniejszych utworach postapokaliptycznych głównym zmartwieniem jest to, jak z nagłym upadkiem dotychczas znanego świata poradzą sobie ludzie. I jest to w jakiś sposób zrozumiałe, chociaż niektórzy idą o krok dalej, skupiając się nie tylko na człowieku, ale również jego najbliższym otoczeniu. I o ile wątki zwierząt się w książkach czy filmach pojawiają, to z reguły...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Myślę, że mogę sobie pozwolić na generalizację – wydaje mi się, że każdy miłośnik sztuki rozrywkowej – niezależnie czy mowa o książce, filmie, grze itd. – obawia się nieuniknionego końca ulubionej opowieści. Oczywiście czekamy na wielki finał z wypiekami na twarzy, bo chcemy przecież wiedzieć, jak to wszystko się skończy; wtedy też jednak zakradają się dwa demony: Nostalgia i Niepokój. Ten pierwszy odpowiada za poczucie, że kończy się wspaniała przygoda, do której przyjdzie nam powracać tylko we wspomnieniach (czy też przy drugiej czy kolejnej lekturze – ale wiemy, że to już nie to samo). Drugi z braci N to nieprzyjemne wiercenie w brzuchu szepczące do ucha wątpliwości, czy finał spełni nasze oczekiwania. Kilkutomowe wydawnictwa mają przechlapane, bo przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia, a jak nadmuchany przez autora balonik pęknie, pozostawiając po sobie nieprzyjemny smrodek, to każdy wie, czym to się kończy. Opowiadam o tym wszystkim, bo rozpoczynając finałowe "Zwycięstwo albo śmierć", miałem demony N na swoich barkach, wiedząc, że to już koniec.

Gęsty wstęp to oczywiście kolejna przykrywka, aby wydłużyć przebywanie z historią o Henryanie Święckim i wojnie totalnej z Obcymi. Uważam, że "Pola dawno zapomnianych bitew" to jedna z najlepszych rzeczy, jakie spotkała mnie w polskiej fantastyce w ciągu ostatnich kilku lat, więc chyba rozumiecie moją sytuację. Co prawda poprzedni tom troszkę uśpił moją czujność zahamowaniem akcji, ale nie przeszkodziło mi to w mniemaniu, że wieńczący serię tom "Zwycięstwo albo śmierć" odkuje się z nawiązką. I tak jest, bo to bardzo satysfakcjonująca space opera, w której autor nie bawi się w półśrodki. Nie ma co się zresztą dziwić, bo przecież ludzkość została postawiona pod ścianą, o czym wie każdy czytelnik poprzednich tomów.

Ratunkiem zdaje się być niezastąpiony Henryan Święcki, który ma niesamowity talent do podpadania swoim przełożonym i wymyślania nieszablonowych planów sprawiających, że ludzkość jako taka jeszcze może cieszyć się życiem. Tu jednak wkrada się chytra polityka, która wymusza na nim większą ostrożność. Tym bardziej że Robert J. Szmidt mu nie popuszcza, wprowadzając do jego historii zaskakujący wątek, pozornie w pewnym momencie zbagatelizowany – Święcki staje się więc człowiekiem rozdartym, który mając na barkach los milionów istnień, zmaga się z osobistymi zagwozdkami. Pogłębienie tej postaci oceniam jak najbardziej na plus, tak samo jak zacieśniające się polityczne intrygi. Przyznam się, że wcześniej nie przywiązywałem do politycznego aspektu uniwersum "Pól dawno zapomnianych bitew" wielkiej wagi, dlatego cieszę się, że tym razem i tu znalazłem przyjemny element lektury.

Cieszy również, że Robert J. Szmidt powraca do wydarzeń, które miały miejsce w poprzednich tomach serii, a zwłaszcza otwierającej cykl powieści "Łatwo być Bogiem". Uważam ją za część równie fascynującą, co omawiana tu książka, chociaż nietrudno odnieść wrażenie, że znacznie różni się od następnych tomów – wszak to opowieść o dwóch obcych cywilizacjach, których obserwują „ziemscy” badacze z głębszym przesłaniem niż popkulturowa papka rozrywkowa, a konflikt z Obcymi dopiero wkracza w początkową fazę. Z otwartymi ramionami przyjąłem ponowne otwarcie wątku Suhurów, widząc w tym jednocześnie swego rodzaju klamrę spinającą całą opowieść.

Kogo ja jednak oszukuję – wszak tu i tak najistotniejszy jest finał, bo przecież już kiedyś pewien mędrzec rzekł, że liczy się to, jak się (coś) kończy, a nie zaczyna. Powiem w takim razie, że demon Niepokoju mógł się schować do szafy, bo na szczęście mnie, jako wielbicielowi książek Roberta J. Szmidta, zakończenie przypadło do gustu. Jest mrocznie i bezpardonowo, chociaż autor nie omieszkał również wodzić mnie troszkę za nos, sugerując zupełnie inny kierunek. Oczywiście wybaczam mu to, bo w zamian za to dostałem świetną historię, która nie cuchnie sztampą i rozczarowaniem.

Oceniając "Zwycięstwo albo śmierć", trudno nie podsumować całości historii zaserwowanej nam w czterech tomach. Każdy z nich wniósł coś nowego, poszerzając jednocześnie główny wątek wojny totalnej z Obcymi. Każdy z nich trzyma co najmniej dobry poziom literackiej rozrywki, którą po prostu chce się czytać, a co najważniejsze – uniwersum wykreowane przez Roberta J. Szmidta, pomimo swej odległej przyszłości – wydaje się namacalnie prawdziwe i wiarygodne. Space operom często zarzuca się spłycenie świata przedstawionego czy po prostu logiczne nieścisłości bądź naukową ignorancję; nawet "Gwiezdne Wojny" mają swoich antagonistów. W tym przypadku jednak odnoszę wrażenie, że doświadczenie autora w tym gatunku nie pozwoliło na to, aby do książek wdarły się niewybaczalne idiotyzmy, psujące odbiór fikcyjnej rzeczywistości. To świat, do którego po prostu chce się wracać.

No właśnie, co z tym całym uniwersum, który fani zdążyli już polubić? Wszak wydaje się, że nie każda opowieść doczekała się spuentowania, powiedziałaby radośnie Nostalgia. Owszem, dowiedzieliśmy się o paru ważnych wydarzeniach w świecie powieści, których nie przyszło nam poznać do końca. Autor jednak zostawia przepyszny smaczek na sam koniec książki, który co prawda zwiastuje koniec jednej opowieści, ale wcale nie wyklucza ponownej wizyty w intrygującej fantazji Roberta J. Szmidta. I to jest strzał w dziesiątkę, bo ten świat po prostu zasługuje na kolejne powieści. W takim wypadku pozostaje mi odłożyć "Zwycięstwo albo śmierć" na specjalne miejsce w mojej biblioteczce i pozostawić wolną półkę na kolejne książki.

Recenzja ukazała się na portalu Głos Kultury (https://www.gloskultury.pl/zwyciestwo-albo-smierc-recenzja/)

Myślę, że mogę sobie pozwolić na generalizację – wydaje mi się, że każdy miłośnik sztuki rozrywkowej – niezależnie czy mowa o książce, filmie, grze itd. – obawia się nieuniknionego końca ulubionej opowieści. Oczywiście czekamy na wielki finał z wypiekami na twarzy, bo chcemy przecież wiedzieć, jak to wszystko się skończy; wtedy też jednak zakradają się dwa demony: Nostalgia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Muszę być naprawdę masochistą, skoro wytrwałem w lekturze powieści B.A. Paris, o której wcześniej nic nie słyszałem – wujek Google podpowiada jednak, że pisarka zadebiutowała u nas innym thrillerem: "Za zamkniętymi drzwiami". Oczywiście, jest to światowy bestseller, bierzcie póki jeszcze ciepłe, i tak dalej, i tak dalej… Przeglądam sobie statystyczne oceny obydwu książek Paris w naszym kraju i dopada mnie chłód przerażenia bardziej namacalny niż podczas niemal dziesięciogodzinnego odsłuchu audiobooka "Na skraju załamania" – obie książki mają zbliżone do siebie, wysokie oceny, a ja nie jestem w stanie zrozumieć, jak to możliwe. Brytyjska pisarka napisała tak tandetną opowieść o strachu pewnej Cass Anderson, że ja aż się dziwię, jak ta powieść mogła przejść przez filtr dobrych i złych książek. To dzieło przypominające filmowe potworki, które puszcza się co najwyżej w drugo- i trzeciorzędnych kanałach telewizyjnych i ogląda się je z kumplami dla “beki”, popijając piwko. Traktowanie tej powieści inaczej niż żart znacznie ułatwiło mi przetrwanie w deklaracji, że nie porzucam książek w trakcie czytania.

Opis powieści mówi praktycznie wszystko, więc nie warto się powtarzać – autorka skupiła się na paranoi, która stopniowo rośnie w głównej bohaterce, doprowadzając ją do serii kuriozalnych sytuacji. Cass od momentu dramatycznego wydarzenia w drodze powrotnej do domu zaczyna robić rzeczy, których później nie pamięta i bardzo szybko dochodzi do wniosku, że to po prostu wczesna demencja. Pomimo tego, że kobieta wciąż czuje się prześladowana i na sam fakt głuchych telefonów podskakuje w miejscu, chowa się w łazience i robi jeszcze wiele głupich rzeczy, przez które bohaterowie równie głupich quasi-horrorów szybko umierają, postanawia nic z tym nie robić. Oczywiście nic oprócz panikowania i rozpaczania w ramię swojego męża, które przyprawiało mnie o automatyczny skurcz pięści. Autorka wykreowała Cass na postać głupiutkiej, bezbronnej i niemyślącej kobiety, która jest niestety nie do zniesienia. Wielokrotnie słuchając "Na skraju załamania", miałem ochotę potrząsnąć bohaterką albo lepiej – mógłbym kazać jej przeczytać tę książkę w całości i wtedy zobaczyłaby, jak idiotycznie się zachowuje. Doprawdy nie wiem, jak można było się spodziewać, że będę współczuł kobiecie, która jest w stanie tak po prostu przyjąć do wiadomości, że tydzień w tydzień nieświadomie zamawia drogą biżuterię i NIC z tym nie robi, przechodząc z tym do porządku dziennego, jednocześnie panikując z powodu przestawionego w inne miejsce kubka.

Nie pomaga również fakt, że sama fabuła powieści to jedna wielka kpina. Na samym początku pojawia się morderstwo i wydaje się, że może być ciekawie – ale później "Na skraju załamania" przechodzi w fazę naiwnego zmylania czytelnika, zostawiając po sobie okropne ślady. B.A. Paris mimochodem podrzuca oczywiste poszlaki już na samym początku powieści poprzez swoją uroczą nieumiejętność traktowania czytelnika poważnie. Książka jest bardzo hermetyczna, a detali tworzących barwny obraz świata przedstawionego jest jak na lekarstwo, więc pojętny czytelnik bardzo szybko wyłuska to, co najistotniejsze. Przykładem niezdradzającym nic z fabuły niech chociaż będzie to, że większość pisarzy przybliżając czytelnikowi głównego bohatera, podaje konkretne drobnostki, które ułatwiają identyfikację z postacią – jak chociażby jaką piosenkę nuci, co ogląda w telewizji. Paris nie chciało się wysilać na tyle, że Cass „czegoś” słucha w radiu, „coś” ogląda w telewizji.

Jak już wspomniałem, w "Na skraju załamania" popełnione zostały szkolne błędy, które zabiły cały urok gatunku. Mnie wystarczyło, że autorka wspomniała kilka razy o pewnym wydarzeniu z przeszłości głównej bohaterki oraz to, że jak mantrę z początku każda z postaci wspominała popadającej w paranoję Cass, iż oprawca zazwyczaj zna swoją ofiarę. To sprawiło, że nie będąc nawet w połowie, już byłem pewien, kto odpowiada za nieszczęście Cass. Zirytowany postanowiłem tylko sobie udowodnić, czy się myliłem, i niestety, B.A. Paris mnie nie zaskoczyła.

Jestem z siebie dumny, że dotrwałem do końca tej powieści. "Na skraju załamania" to niestety fatalny przykład tego, że w dobie przesycenia rynku książkowego na piedestały dostają się książki, które powinny pozostać w szufladzie. B.A. Paris moim zdaniem nie ma argumentów ku temu, aby rywalizować z najlepszymi przedstawicielami thrillerów – jej wielokrotne próby odwiedzenia mnie od podejrzeń co do głównego wątku były na tyle słabe i czytelne, że w pewnym momencie było mi żal autorki, która desperacko chciała mnie przekonać, że na pewno się mylę. Szkoda, że tym samym doprowadziła mnie nie na skraj ekstazy, tylko na granicę cierpliwości.

Całość recenzji została opublikowana na portalu Głos Kultury: https://www.gloskultury.pl/na-skraju-zalamania-recenzja/

Muszę być naprawdę masochistą, skoro wytrwałem w lekturze powieści B.A. Paris, o której wcześniej nic nie słyszałem – wujek Google podpowiada jednak, że pisarka zadebiutowała u nas innym thrillerem: "Za zamkniętymi drzwiami". Oczywiście, jest to światowy bestseller, bierzcie póki jeszcze ciepłe, i tak dalej, i tak dalej… Przeglądam sobie statystyczne oceny obydwu książek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Gdy przy zapowiedzi powieści "Różaniec" sam opis sugerował fantastykę socjologiczną z krwi i kości, niejeden zatwardziały czytelnik Zajdla czy innego Brunnera mógł z zaciekawieniem zacierać rączki. Mnie bardzo cieszy, że Rafał Kosik sięgnął właśnie po ten rodzaj powieści, bo nieśmiało odnoszę wrażenie, że tego typu książki powstawały głównie w drugiej połowie XX wieku, gdzie wyobrażenia na temat społeczeństwa przyszłości w dobie zimnej wojny były szczególnie wybujałe. Autor "Kameleona" odświeżył zajdlowską wizję z ogromnym rozmachem, o czym świadczy racjonalnie skonstruowany świat i mnogość wątków poruszonych w powieści. I chwała mu za to, chociaż w tym momencie moja babcia by powiedziała, że jeśli za szybko będę pił gazowany napój, to dostanę czkawki.

Czkawka naturalnie nie zaatakowała na początku, bo start powieści to wyborne wprowadzenie czytelnika w świat przyszłości, który kiedyś może okazać się nie aż tak wybajdurzoną fantastyką. Dla mnie to jest najprzyjemniejszy moment w lekturze wszelkiego rodzaju powieści z nurtu fantastyki socjologicznej – krok po kroku poznajemy reguły rządzące światem przedstawionym, w którym z pozoru sprawy oczywiste i naturalne zdają się mieć drugie dno. Warszawa Rafała Kosika umieszczona w tajemniczym Pierścieniu różańca to aglomeracja tętniąca życiem, w której pomimo czającej się zza sztucznej bariery ciszy kosmosu ludzie funkcjonują niemal jak my. W "Różańcu" można odnieść wrażenie, że tak naprawdę obecny świat niczym się nie różni, więc o co tyle hałasu, po co tyle stron książki? W tym momencie autor (tak to sobie oczywiście wyobrażam) winien uśmiechnąć się pod nosem i powiedzieć: "i właśnie o to chodzi".

Patrząc na Warszawę oczami Harpada, wybitnego i prawdopodobnie jedynego prawdziwego nuzzlera (o tym później), stopniowo odkrywamy, co tak naprawdę różni mój ówczesny Lublin czy Twój ówczesny Kraków od jego miasta. Swoją drogą jestem ogromnie wdzięczny autorowi, że nie potraktował czytelnika jak idioty, dla którego trzeba tworzyć sztucznie spreparowane dialogi, aby niby to w rozmowie dwóch starych wyg w skrócie zreferować całość zasad i schematów panujących w Pierścieniu Warszawa. Okej, pojawiła się jedna rozmowa, która brzmiała bardzo sztucznie, ale poza tym pochwalić muszę, że to świat wyobrażony przez Kosika sam z siebie ukazywał mi reguły panującej w nim gry. Narracja nieustannie opowiada bieżące wydarzenia jakby czytelnik był mieszkańcem Pierścienia i zdawał sobie sprawę, dlaczego z Warszawy nie da się pojechać do Krakowa (i gdziekolwiek indziej) i dlaczego nuzzler to na tyle tajemniczy zawód, że każdy chce mieć Harpada na wyłączność.

Nie chcąc Wam zepsuć przyjemności z lektury, nie będę tu tworzył streszczenia, na czym ten cały galimatias polega, ale oczywiście domyślacie się, że wszelkiego rodzaju zamknięte społeczeństwa poszukują sposobu na kontrolowanie obywateli i – przede wszystkim – ich liczebności. Akcja "Różańca" nieubłaganie dąży do tego, aby pokazać czytelnikowi właśnie działanie systemu tzw. Eliminacji, która jest podstawowym elementem regulacji życia w Pierścieniu, a nasz umiłowany nuzzler to właśnie człowiek, który w niezbyt legalny sposób jest w stanie włamać się do Pewnego Systemu z Dużą Ilością Cyferek i wydłubać z niego informację, kto zbliża się w objęcia tejże Eliminacji. Z rozmachem przedstawiony świat oczywiście kusi czytelnika, aby między wierszami doszukiwać się również informacji na szerszą skalę – dlaczego w ogóle Pierścienie musiały powstać i jak one w rzeczywistości funkcjonują. Autor kilkukrotnie daje ku temu okazję, wspominając np. o chroniącej Pierścień barierze czy o katastrofie mającej miejsce w innej aglomeracji. Harpad natomiast, jak to bywa w przypadku głównego bohatera, wpada w sam wir wydarzeń, dowiadując się wielu zaskakujących rzeczy, które oczywiście popychają go jeszcze dalej, w głębszą otchłań szalonej wizji świata niczym Sneer w "Limes inferior". I tu niestety powraca powiedzenie z czkawką i zbyt dużym tempem spożywania.

Wraz ze zbliżaniem się do finiszu powieści odnosiłem wrażenie, że po świetnym przedstawieniu życia w Pierścieniu Warszawa akcja zmierza do wymuszonego zakończenia. Ostatni etap "Różańca" pomimo ukazania mrocznej strony głównego wątku nie przypadł mi do gustu, ponieważ tym razem traktowanie czytelnika jako istoty w pełni świadomej otaczającej go fikcji wywarł efekt faktycznego zagubienia. Tak samo jak Harpad bezcelowo krążył po korytarzach swojego świata, tak ja czułem się odgrodzony weneckim lustrem od opowieści. Wątek nuzzlera i jego córki przestał być dla mnie istotny w momencie, gdy powieść nie dała mi szans zrozumieć, co się tam tak naprawdę dzieje. Z racjonalnie prowadzonej fabuły trafiłem nagle do surrealistycznej rzeczywistości, która brzmiała niczym majaki niezbyt łatwe do zrozumienia. Rafał Kosik samą opowieścią chciał mi pokazać swoją wizję, jednak nie potrafiłem jej sobie zmaterializować na podstawie przekazanej narracji. Stopniowo zdawałem sobie sprawę, że multum poruszonych wątków nie znajdzie swego naturalnego rozwiązania i autor nie zaspokoił mojej ciekawości w wielu aspektach. Wspomniany już wcześniej wątek tajemniczej katastrofy w innym Pierścieniu okazał się być tylko epizodycznym zabiegiem mamiącym czytelnika rosnącym niebezpieczeństwem, a równie tajemnicza postać przewijająca się przez karty powieści, która w drugiej połowie otrzymała jeszcze bardziej zadziwiającą rolę, nie została w żaden sposób domknięta klamrą. Abyście nie odnieśli wrażenia, że znęcam się nad Pierścieniem z sadystycznych pobudek, na jego obronę dodać muszę, że część wątków pobocznych znalazła swoje wyjaśnienie – przede wszystkim dobitnie zaznaczono, w jaki sposób faktycznie odbywa się doprowadzanie do miasta przedmiotów codziennego użytku.

Mówiąc więc obrazowo, dostałem bardzo dużo do wypicia naraz, a skończyło się głównie na czkawce i ogromnym żalu, że koniec już nastąpił, chociaż ja bym jeszcze trochę tego pysznego soku się napił, uwierzcie mi – ale nie przy takim tempie narracji, która w pierwszej części mistrzowsko budowała klimat fantastyki socjologicznej najwyższych lotów, gdzie można się spodziewać na końcu gigantycznego uderzenia, sprawiającego, że jeszcze przez tydzień będę zbierał szczękę z podłogi; w drugiej połowie zaczyna pędzić na łeb na szyję, zapominając mi powiedzieć, gdzie tak naprawdę biegniemy. Czułem się raczej zirytowany niż zadowolony. Gdyby powieść miała potencjał na kontynuację, to w ten sposób opowiedziana historia miałaby uzasadnienie – nie wydaje się to jednak możliwe, chociaż zakończenie książki można odczytywać na wiele sposobów.

Moje rozgoryczenie bierze się stąd, że "Różaniec" nie jest powieścią złą, lecz jedynie dobrą. Rafał Kosik potwierdził, że jest mocnym graczem na rodzimym rynku fantastyki naukowej, chociaż można się zastanawiać, czy kilkuletni proces powstawania książki akurat nie przyniósł efektu odwrotnego od zamierzonego. Nie śmiem oczywiście dywagować, czy wiązało się to z ogromnym researchem, czy pisarską blokadą na pewnym etapie powieści, ale odnoszę wrażenie, że siła narracji "Różańca" malała wraz z jej końcem. Ogromna szkoda, bo mogła to być powieść wybitna, faktycznie na miarę mistrza Zajdla – złapała ona jednak mistrza tylko za nogi.

Recenzja ukazała się na portalu Głos Kultury

Gdy przy zapowiedzi powieści "Różaniec" sam opis sugerował fantastykę socjologiczną z krwi i kości, niejeden zatwardziały czytelnik Zajdla czy innego Brunnera mógł z zaciekawieniem zacierać rączki. Mnie bardzo cieszy, że Rafał Kosik sięgnął właśnie po ten rodzaj powieści, bo nieśmiało odnoszę wrażenie, że tego typu książki powstawały głównie w drugiej połowie XX wieku,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niestety czuć, że "Roland" został napisany przez młodego pisarza, który koniecznie chciał stworzyć epicką sagę. Mam nadzieję, że kolejne tomy wykażą się większą dojrzałością, bo tom otwierający "Mroczną Wieżę" jest pozbawioną sensu papką.

Niestety czuć, że "Roland" został napisany przez młodego pisarza, który koniecznie chciał stworzyć epicką sagę. Mam nadzieję, że kolejne tomy wykażą się większą dojrzałością, bo tom otwierający "Mroczną Wieżę" jest pozbawioną sensu papką.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Boris Akunin, znany z wyśmienitych kryminałów z Erastem Fandorinem w roli głównej, tym razem ukazuje się nam w nieco innej roli. Oczywiście akcja cyklu "Brudeszaft ze śmiercią" dzieje się na przełomie XIX i XX wieku i podobnie jak rozpoczynający dzieje słynnego detektywa "Azazel", ma miejsce w (jeszcze) carskiej Rosji. Tu jednak podobieństwa się kończą, bowiem to, co Akunin zaprezentował w dwóch pierwszych częściach nowej serii, znacznie odbiega od mrocznej atmosfery śledztw w stylu “kto zabił i dlaczego”. I co najlepsze, wcale nie oznacza to, że z automatu można zepchnąć serię "Bruderszaft ze śmiercią" na boczny tor bibliografii rosyjskiego pisarza bądź określić ją literaturą gorszego sortu.

Bardzo lubię arcymistrzowski styl Akunina, który swoją literacką przebiegłością i utrzymywaniem czytelnika w stałym napięciu oddawał hołd największym klasykom powieści kryminalnych. Niedoścignionym ideałem jest dla mnie na ten moment "Lewiatan", który totalnie mną pozamiatał i dawno nie miałem takich ciarek, gdy czytałem (a właściwie słuchałem) tak absorbujący kryminał. Nawet jeśli autor pozwolił sobie na odrobinę humoru, to występował on w ilościach śladowych, z czego również byłem zadowolony (chociaż, nie wiem czemu, główny antagonista z "Gambitu tureckiego" wydawał mi się bardzo zabawny). Dlatego też z początku byłem wręcz zszokowany, gdy już na starcie "Bruderszaftu ze śmiercią" pióro Borisa Akunina jest lekkie, a nawet powiedziałbym, że frywolne.

Zdziwienie szybko przerodziło się w bezbrzeżny zachwyt, gdy z każdą stroną chwytałem za kostki pędzącą akcję w "Młokosie i diable". Musicie na samym wstępie wiedzieć, że cykl "Bruderszaft ze śmiercią" anonsowany jest jako konwersja filmu i powieści, a każda część ma nosić znamiona jednego z podgatunków. Dlatego też wspomniany "Młokos i diabeł" to komedia pełną gębą i – pomimo moich początkowych obiekcji wobec naciąganych wycieczek stylistycznych – ma to sens. Patrząc chłodnym okiem, dochodzi się do wniosku, że jest to historia, którą można byłoby zaprezentować jako filmowa komedia i nikt nie miałby co do tego wątpliwości; "Cierpienie złamanego serca" zaś jest zgodnie z zapewnieniem mości autora, melodramatem ukazującym udręczenie jednostki i mimo osiągniętego zwycięstwa mamy wrażenie, że bohater czuje się przegranym. Borisowi Akuninowi zwracam honory i już mówię Wam, o co tak naprawdę w tym bruderszafcie chodzi i kto z tą śmiercią pije.

Akcja i sensacja. Tym jest "Bruderszaft ze śmiercią". Mamy lato 1914 roku, arcyksiążę Franciszek Ferdynand już zdążył wyzionąć ducha w Sarajewie, a państwowe wywiady i kontrwywiady wpadają w panikę, bo nagle bezpieczeństwo i przechwycenie informacji staje się priorytetem najwyższej wagi. A zapowiada się na wojnę totalną, w wyniku której pogmatwanych sojuszów weźmie udział praktycznie cała Europa – takiego konfliktu jeszcze świat nie widział, więc każda teczka z tajnymi aktami jest na wagę złota. I tu pojawia się poważny mankament, bo carskie służby wywiadowcze nie cieszyły się wtedy zbyt wielką estymą, a być zesłanym do kontrwywiadu zakrawa o hańbę. To spotkało niestety księcia Kozłowskiego, który w wyniku odniesionej rany nie może wrócić do czynnej służby wojskowej. W resorcie ma jeden wielki bałagan, a tu nagle zwala mu się na głowę jeszcze problem z mnożącymi się jak króliki szpiegami.

"Młokos i diabeł" gładko wprowadza nas w ówczesne realia i przedstawia powagę sytuacji. W zupełnie przypadkowych i kuriozalnych okolicznościach dowodzący kontrwywiadem poznaje rozmarzonego chłystka, który pomimo początkowych niechęci, staje się dla Kozłowskiego bardzo przydatnym pomocnikiem, a dla czytelnika bardzo sympatycznym bohaterem. Przyznać muszę, że zarówno zabawne sytuacje (okraszone równie dowcipnym stylem Akunina – nie jestem w stanie zliczyć, ile razy parsknąłem szczerym śmiechem w trakcie lektury, ale było tego sporo) jak i rodząca się prawdziwa przyjaźń między księciem a Aleksiejem Romanowem, bardzo szybko sprawiły, że od "Bruderszaftu ze śmiercią" nie mogłem się oderwać i byłem ciekawy dalszych losów owych kamratów. Tym bardziej, że fabularnie cykl również daje nadzieję na rozrywkę najwyższych lotów. Szpiegowskie intrygi, walki z niemieckim wywiadem czy międzynarodową siatką handlarzy tajemnicami to, mam wrażenie, tylko przedsmak tego, co czeka nas w kolejnych częściach.

Okazuje się, że stary pies może nauczyć się nowych sztuczek – gdy sięgałem po "Bruderszaft ze śmiercią", miałem z tyłu głowy dotychczasowe dokonania Borisa Akunina z morderstwami i tajemniczymi śledztwami, otrzymałem zaś coś zupełnie innego. I bardzo się cieszę, że dałem się tak łatwo zaskoczyć, bo to tylko udowodniło mi, jak świetnym jest pisarzem i ile nowych aspektów swojej twórczości może jeszcze zaprezentować. Atmosfera powieści jest pozbawiona duszącego niepokoju, a w fabule można wyczuć sporo przewrotnych ironii losu (w tym przypadku można zacząć od samego tytułu, który jest według mnie idealnym odzwierciedleniem tego, w co pakują się Kozłowski i Romanow). Jest dużo humoru, który nie jest prostacki, a samo wydanie powieści również stoi na najwyższym poziomie – tekstowi towarzyszą klimatyczne ilustracje, stylizowane na te XIX-wieczne, zamieszczane do powieści wydawanych w formie broszur. Do tego między poszczególnymi częściami pojawiają się autentyczne fotografie z początku XX wieku. Dlatego też z niekłamaną przyjemnością informuję, że "Bruderszafta ze śmiercią" warto łyknąć – i gwarantuję, że na jednym się nie skończy.

Recenzja ukazała się na portalu www.gloskultury.pl

Boris Akunin, znany z wyśmienitych kryminałów z Erastem Fandorinem w roli głównej, tym razem ukazuje się nam w nieco innej roli. Oczywiście akcja cyklu "Brudeszaft ze śmiercią" dzieje się na przełomie XIX i XX wieku i podobnie jak rozpoczynający dzieje słynnego detektywa "Azazel", ma miejsce w (jeszcze) carskiej Rosji. Tu jednak podobieństwa się kończą, bowiem to, co Akunin...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Fascynuje mnie fascynacja Patricka Deville XVIII i XIX-wiecznymi awanturnikami – członkami jednego z ostatnich pokoleń odkrywców, którzy faktycznie mieli jeszcze coś do odkrycia; ludźmi, którym nie było pisane siedzenie w domu i pławienie się w luksusach, lecz pociągał ich zew nieodkrytej jeszcze natury. Takich białych plam na mapie było coraz mniej, stąd może wręcz desperacka chęć, aby ruszyć w nieznane i zapisać się na kartach Historii. Trudno się nie oprzeć wrażeniu, że bohaterowie wybierani przez francuskiego autora to mniej znani – a właściwie zepchnięci na boczny tor przez ogrom Historii – awanturnicy (w ich przypadku jest to idealnie pasujące określenie, uwierzcie mi), których losy są nie mniej ciekawe od tych przewijających się w najogólniejszych opracowaniach historycznych. Deville już kiedyś zachwycił mnie opowieścią o Williamie Walkerze, o którym oczywiście wcześniej nie słyszałem ani słowa. Podobnie jest było z Brazzą – bohaterem "Ekwatorii".


Pierre Savorgnan de Brazza to jeden z przykładów ludzi, którym zabrakło odrobiny szczęścia do tego, aby jego nazwisko pojawiało się na testach w liceum – pozostała mu w zamian za to epizodyczna sława i nadzieja, że ktoś taki jak Patrick Deville kiedyś zechce przyjrzeć się jego żywotowi i opowiedzieć o nim szerszej publiczności. A przecież nie jest to postać całkowicie anonimowa, czego dowiodła wielka awantura związana z przeniesieniem zwłok niniejszego Brazzy z Algierii do Brazzaville w Kongu (nazwa miasta jest oczywiście nieprzypadkowa). To zresztą zachęciło francuskiego pisarza do napisania "Ekwatorii" i możemy mu być za to wdzięczni – tak żywiołowo napisanej ni to biografii, ni to powieści nie czytałem od dawna.

Nie ma sensu streszczać, kim był Brazza, bo właśnie po to powstała "Ekwatoria", ale napomknę to i owo w celu zachęcenia względnie zainteresowanych czytelników. W drugiej połowie XIX wieku największą fascynacją była dzika Afryka, a szczególnie bujna rzeka Kongo, której źródła wciąż nie odnaleziono. Swoje buty na tej niedostępnej ziemi ubrudził już choćby David Livingstone, a kolejnych kandydatów było wielu. Brazza był jednym z nich i wspomniany przeze mnie pech sprawił, że nie on, lecz Henry Stanley wypowiedział słynne słowa "Dr. Livingstone, I presume?". Ileż Brazza dałby za to, aby to on natknął się na wysuszonego, niedołężnego syna marnotrawnego brytyjskich odkryć. Chociaż mimo wszystko jego wyprawa nie okazała się totalną porażką, jego los można uznać za tragiczny – a dlaczego tak było? Odsyłam już do "Ekwatorii", ponieważ Patrick Deville w charakterystycznym dla siebie stylu sprawił, że od lektury nie można się oderwać.

Charakterystycznie dla siebie, bo nieomal chaotycznie, opowiada o swoim „podopiecznym” – jednak już w recenzji "Pura Vida" uspokajałem, że jest to chaos kontrolowany i z premedytacją zaplanowany. Ponownie nie jest to sucha i klasyczna do bólu biografia, która skupia się na jednej postaci; Patrick Deville patrzy na Brazzę jak na wydarzenie, które nastąpiło jako efekt przeszłości i ma swoje konsekwencje po dziś dzień. Nie sposób w takim przypadku nie odnieść się do tego, co działo się wcześniej na terenie Afryki Centralnej, do której włosko-francuski podróżnik ostatecznie trafił. Nie sposób również opowiadać o nim bez relacji z protestów związanych z przewiezieniem jego szczątków do Konga. Patrick Deville opowiada o tym wszystkim, wydawałoby się że bez ładu i składu, aby pokazać, jak bardzo tragiczną postacią był Pierre Savorgnan de Brazza. Nie da się zrozumieć jego historii bez świadomości, z jaką zapalczywością gnał przez kongijskie lasy, gdy marchewki skrobał mu Henry Stanley, jego największy rywal wśród eksploratorów Afryki. Nie da się również spojrzeć na Brazzę, nie znając powodów, dla których jego postać współcześnie budzi wielkie kontrowersje. Nasz bohater dążył przede wszystkim do zaanonsowania wielkich odkryć i nie miał złych zamiarów – wręcz przeciwnie, prezentował wielką sympatię do tubylczych ludów i nawet nosił przydomek Ojców Niewolników, gdyż potrafił ot tak zwrócić im wolność. Tylko że jego odkrycia przyczyniły się również do szybkiej kolonizacji Konga, a w rezultacie – do nagłego wzrostu niewolnictwa. Gdyby nie przytaczane przez Deville’a obszerne – można byłoby powiedzieć, że jak na biografię jednego człowieka, zbyt obszerne – minibiografie poprzedników, współtowarzyszy, rywali i następców Brazzy, ciężko byłoby zrozumieć znaczenie tej postaci. Wielki nacisk na ten aspekt lubię sobie tłumaczyć tym, że jest to efektem literackiej wrażliwości autora na świadomość, że największy wpływ na jednostkę mają inni ludzie. Bez tej obszernej otoczki wydaje mi się, że nie zrozumiałbym tragizmu Brazzy.

"Ekwatoria" jest przepełniona smaczkami i „spontanicznymi” epizodami, które sprawiają, że do końca nie wiadomo, czym Patrick Deville jeszcze nas zaskoczy. Spodziewam się, że podobnej książki jeszcze nie czytaliście, a jeśli znacie już "Pura Vida", to wiecie, czego się spodziewać, i zdziwiłbym się, jeśli jeszcze nie przeczytaliście książki o człowieku zwącym się Pierre Savorgnan de Brazza, tragicznym awanturniku. Ciekawi mnie jedno – kogo jeszcze francuski geniusz odkopie z annałów Historii i pokaże czytelnikowi? Ja czekam zafascynowany na kolejną porcję.

Recenzja ukazała się na portalu www.gloskultury.pl

Fascynuje mnie fascynacja Patricka Deville XVIII i XIX-wiecznymi awanturnikami – członkami jednego z ostatnich pokoleń odkrywców, którzy faktycznie mieli jeszcze coś do odkrycia; ludźmi, którym nie było pisane siedzenie w domu i pławienie się w luksusach, lecz pociągał ich zew nieodkrytej jeszcze natury. Takich białych plam na mapie było coraz mniej, stąd może wręcz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Powieści psychologiczne mają swych współczesnych wybitnych przedstawicieli w Skandynawii i nie powinno to dziwić – wszak jest to godna kontynuacja prekursorskich wyczynów ich poprzedników. Stulecie temu Knut Hamsun, publikując przełomowy "Głód", stworzył podwaliny pod twórczość wszelkiej maści Christensenów i Knausgårdów, a do ich grona ochoczo dołączają nowi adepci literatury psychologicznej. Ponad dekadę temu w Norwegii zadebiutował Carl Frode Tiller, który za "Osaczenie" otrzymał prestiżowe wyróżnienia: Europejską Nagrodę Literacką i Norweską Nagrodę Krytyków. Sami jednak wiemy, jak to bywa z tymi laurami zwycięstwa – nagrody swoją drogą, faktyczna jakość książki swoją. Jako że mam słabość do norweskich pisarzy, ochoczo zabrałem się za lekturę i, cóż tu kłamać, wsiąkłem.

Od razu trzeba powiedzieć, że "Osaczenie" zaskakuje nie tyle treścią, co formą. A co najlepsze, docenienie tego przychodzi z czasem – właściwie to dopiero po skończeniu książki i poukładaniu sobie wszystkiego w głowie zdałem sobie sprawę, ile precyzji włożył w tworzenie tej powieści Carl Frode Tiller. Czytając opis, dowiadujemy się, że niejaki David prosi o pomoc każdego, kto kiedykolwiek go znał – biedak stracił pamięć i każdy list, każda wiadomość pozwoli mu na odtworzenie swojego „ja”. Odpowiadają mu Jon, Arvid i Silje – osoby znane Davidowi z młodzieńczych lat, które ochoczo udzielają mu wsparcia w formie epistolarnej. O Davidzie nie wiemy nic, więc wszelkie wnioski wysuwamy z ich opowieści.

Autor zastosował starą jak świat magiczną sztuczkę, polegającą na odwróceniu uwagi widza jedną ręką, aby oczy nie widziały, co robi druga. Podczas gdy czytelnik szuka w powieści psychologicznej okruchów Davida, który przecież w końcu powinien być objawiony w pełnej krasie, prawdziwa historia dzieje się zupełnie gdzieś indziej. Tak, wciąż w tych samych listach, ale David nagle okazuje się być gdzieś obok. Tiller doskonale wie, że ludzie uwielbiają opowiadać o sobie. To Jon, Arvid i Silje są osobami rozbieranymi na części pierwsze, których poznajemy krok po kroku. A ponieważ o ich charakterze dowiadujemy się z ich własnych słów (oraz fabularnych wtrąceń, kiedy to obserwujemy ich poczynania tuż przed napisaniem listu do Davida), nie zawsze możemy im zaufać. Bo haczyk polega na tym, że wszyscy bohaterowie tego psychologicznego thrillera znają się osobiście – David, Jon i Silje stanowili nierozłączną paczkę przyjaciół w okresie nastoletnim, Arvid zaś jest ojczymem Davida, który również postanowił opowiedzieć swojemu pasierbowi jego historię ze swojej perspektywy. Pikanterii oczywiście dodaje fakt, że nie zawsze relacje się ze sobą zbiegają.

Im dłużej o tym myślę i staram się to sensownie przelać w słowa, tym bardziej zdaję sobie sprawę z tego, jak genialnie wymyślone jest "Osaczenie". Jak prawdziwie psychologiczna jest to powieść. Bo nie można powiedzieć, aby każdy z bohaterów w którymś momencie jawnie skłamał, wykorzystał szansę na wybielenie własnego życiorysu wobec cierpiącego na amnezję Davida. Wciąż jednak pojawiają się sytuacje, kiedy teoretycznie wspólna historia wspomnianej czwórki nosi w sobie drobne różnice – wynikające przede wszystkim z odbioru rzeczywistości przez każdego z nich. Przytoczę tutaj przykład Jona – jest to chłopak o niskiej samoocenie, który stale poszukiwał dowartościowania i akceptacji się wśród innych. Jego relacja więc opiera się głównie na ciepłych wspomnieniach stosunków między nim a Davidem, którzy w pewnym momencie byli naprawdę blisko. Jednocześnie pokazuje w swoich retrospekcjach Arvida jako nielubianego ojczyma, który doprowadza do szału swojego pasierba. Gdy jednak przechodzimy do relacji pozostałych osób, widzimy różnicę w perspektywach. Najciekawsza jest relacja Silje, która pozwala przede wszystkim wychwycić wspomniane różnice; jednak w jej przypadku również to, co dzieje się „współcześnie”, stanowiło dla mnie trzymającą w napięciu lekturę – jej balansujące na krawędzi załamania nerwowego zachowanie względem męża było sporą dawką emocji i był to zdecydowanie najlepszy fragment poza wszystkimi listami.

Każdy z bohaterów, w oparciu o swoje obecne przeżycia i stan psychiczny, obnaża przed Davidem ich własną, zbiorową przeszłość, prezentując czytelnikowi studium relacji rodzinnych i przyjacielskich. Wydaje mi się, że jest to właśnie główny cel "Osaczenia" – aby ukazać, jak układają się ludzkie losy i jak bardzo nasze wyobrażenia o stosunkach międzyludzkich mogą się różnić. Zaintrygował mnie zwłaszcza problem „nieobecnego ojca”, który jest wręcz elementem wspólnym wszystkich bohaterów. Zarówno Jon, David i Silje odczuli brak ojcowskiej opieki i zdaje się to w pewien sposób wpływać na ich psychikę. Nawet Arvid zetknął się z tym problemem, bo przecież musiał stać się dla kogoś przybranym tatą, co wobec konfrontacji z nastoletnim chłopakiem jest nie lada wyzwaniem. I jest to zresztą jeden z nielicznych wątków, który wobec poznawania Davida staje się spalający całą narrację – David, nigdy nie poznawszy swojego ojca, niczym obłożony klątwą Fred z genialnego "Półbrata" Larsa Saabye Christensena toczył walkę z samym sobą myśląc o tym, że jest wybrakowanym elementem i z jednej strony nie chciał poznać tożsamości swojego ojca (bo może był to gwałt, a może niechciana wpadka – po co młodemu człowiekowi wiedzieć takie rzeczy?), a z drugiej zaczął zauważać drobne rzeczy, które mogły go nakierować na przyczynę swych narodzin. Poruszył mnie sposób, w jaki Carl Frode Tiller z początku nieśmiało „przeszmuglował” ten wątek, aż w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, jak mocno autor zaakcentował to, że każdy z bohaterów wyniósł swoje psychiczne problemy rujnujące całe dorosłe życie z domu, a dokładnie – z niepełnego domu.

"Osaczenie" może na ten moment nie jawi mi się jako powieść wybitna, ale mam na to również usprawiedliwienie. Jak wcześniej zauważyłem, Tiller trochę pobawił się czytelnikiem i sprawił, że czytając jego powieść szukałem zupełnie innych informacji, w trakcie lektury oczekiwałem innego rozwiązania i finału. Przyznać się muszę, że mniej więcej w połowie czułem, że z tą książką jest coś nie tak – albo zmierza ona do nudnego zakończenia i wszystkie te nagrody są przyznane niesłusznie, albo czeka mnie jakaś nagła wolta, która wszystko odmieni. I ten moment faktycznie nadchodzi, największą zaś przyjemność odczuwam teraz, już po zakończonej lekturze. Ilość myśli i analiz poszczególnych bohaterów sprawia, że do "Osaczenia" chciałoby się wrócić jeszcze raz, tym razem po to, aby przeczytać tę powieść poprawnie, doszukując się detali tam, gdzie trzeba. To nie jest książka, o której się zapomina po odłożeniu jej na półkę. Ona dopiero od tego momentu zaczyna w Was żyć – jest to jedno z najpiękniejszych uczuć towarzyszących czytaniu i szczerze zachęcam do lektury wszystkich zwolenników psychologicznych puzzli.

Recenzja została opublikowana na portalu www.gloskultury.pl

Powieści psychologiczne mają swych współczesnych wybitnych przedstawicieli w Skandynawii i nie powinno to dziwić – wszak jest to godna kontynuacja prekursorskich wyczynów ich poprzedników. Stulecie temu Knut Hamsun, publikując przełomowy "Głód", stworzył podwaliny pod twórczość wszelkiej maści Christensenów i Knausgårdów, a do ich grona ochoczo dołączają nowi adepci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nawet nie wypada mi tłumaczyć, że Philip Roth jest specjalistą w kreowaniu bohaterów złamanych przez życie i niespełnione nadzieje – jeśli czytaliście między innymi "Kompleks Portnoya", "Trylogię amerykańską" czy chociażby "Konające zwierzę" to wiecie, o czym mówię. Alex Portnoy, Seymour Levov i David Kepesh to ludzie, którzy całe swoje życie nagle zobaczyli z innej perspektywy, przyznając się ostatecznie do porażki. Ich wyznania wiążą się z bólem, który nastąpił po chwilowej radości, gdy szereg podjętych decyzji czasowo przynosił ulgę i spełnienie, aby ostatecznie zwalić się całym ciężarem na ich barki. Można więc powiedzieć, że we "Wzburzeniu" autor nie zaskakuje – już po samym tytule można się domyślić, że będziemy mieli do czynienia z goryczą przepełniającą duszę człowieka.

Różnica jest taka, że tym razem to nie podstarzały jegomość jątrzy rany, lecz niespełna dwudziestoletni chłopak, który nie jest w stanie obronić się przed napierającą zewsząd rzeczywistością. Marcus Messner żył sobie z rodzicami w mieście Newark i był szczęśliwy, dopóki jego ojciec nie zmienił się w nadopiekuńczego upierdliwca. Właśnie rozpoczął studia na lokalnej uczelni, gdzie mógł się pochwalić świetnymi wynikami, ale szybko okazało się, że jego życie rodzinne zmieniło się w piekło. Szalona ojcowska miłość z sympatycznego uczucia przemieniła się w rodzącą nienawiść siłę, która ogarniała chłopaka coraz mocniej, aż w impulsywnej reakcji nakazała mu przenieść się jak najdalej od domu, do innej uczelni. I tu zaczynają się schody.

Philip Roth we "Wzburzeniu" skupia się przede wszystkim na tym, jak w jego głównym bohaterze rodzi się coraz silniejsza bezradność – obezwładniająca siła wobec dokuczliwych kolegów, którzy nie dają mu się uczyć lub uniwersyteckich zasad, które żydowskiemu młodzieńcowi nakazują chodzić na wykłady do katolickiego kościoła. Marcus Messner staje się coraz bardziej nienawistny, coraz bardziej przeradza się w tykającą bombę, która prędzej czy później wybuchnie. I ma to swoje uzasadnienie, bo przecież od ciągłych przeszkód i kłód rzucanych pod nogi można oszaleć, wzburzenie zaś może osiągnąć masę krytyczną. I główny bohater przede wszystkim zdaje sobie sprawę, że uciekł z deszczu pod rynnę – licząc na uwolnienie się od chorobliwie opiekuńczego ojca, znalazł kilka nowych problemów. Ileż życie zna takich przypadków, kiedy to jedna decyzja, z pozoru wydająca się jak najbardziej słuszna, ostatecznie przynosi klęskę?

Ale, ale! Zapominamy cały czas o jednej rzeczy. Marcus Messner nie jest przecież, jak wspomniałem wyżej, starym Kepeshem z "Konającego zwierzęcia" czy dobitym przez wieloletnie kłamstwa „Szwedem” Levovem z "Amerykańskiej sielanki", który ma na karku czterdziestkę z hakiem. To młody, niespełna dwudziestoletni chłopak, który przecież jeszcze wiele może osiągnąć, jeszcze może zmienić swoje życie po stokroć! Ten jednak sumiennie powtarza, że jest już martwy, że mimo funkcjonującego ciała i umysłu nie żyje dla tego świata, ponieważ jego ucieczka nie przyniosła mu ukojenia. I tak jak jestem wielkim fanem depresyjnej wręcz narracji Philipa Rotha, tak w tym przypadku aż nazbyt zbliżył się do poziomu szczeniackiego buntu, w którym buzujący od hormonów młody człowiek obraża się na byle co. Niestety, ale Marcus Messner czasami tak brzmi i nie wyszło to moim zdaniem dobrze – "Wzburzenie" stara się poruszyć jak najbardziej rzeczywisty wątek młodzieńczego buntu, lecz pierwszoosobowa narracja zbyt często sprawia, że staje się on po prostu irytujący, zalewający czytelnika wiecznym narzekaniem na cały świat. A trudno poczuć ból Messnera, gdy jego kolejny komentarz wywołuje raczej wzburzenie w czytelniku niż empatię.

Oczywiście odczucia wobec bohatera to jedna sprawa, drugą jest natomiast sam problem poruszony przez Philipa Rotha. Rozbudzony do czerwoności bunt potrafi być siłą niezwykle destrukcyjną – w nieodpowiedni sposób pobudzany i napędzany przez kolejne bodźce, doprowadza do ogólnej katastrofy. "Wzburzenie" mimo wszystko przeraża myślą, że aż tak można się zapędzić w kozi róg. Marcus Messner mógł się wyrwać z tej ślepej furii wobec wszystkiego, kiedy to w każdym człowieku, w każdym geście i w każdym nakazie widział bezpośredni atak całego świata na jego osobę. Jego opór w pewnym momencie stał się buntem dla samego buntu, jakby się w pewnym momencie poddał i celowo pogrążał się jeszcze bardziej, aby tym samym pokazać, że miał rację – oto wszyscy są przeciwko niemu. Przez moment zastanawiałem się, czy ta książka nie stoi przypadkiem okoniem wobec innych znanych mi dzieł Rotha – skąd u niego taka nieco pretensjonalna narracja i momentami nawet infantylność – ale przecież jest to idealne dopasowanie do jego twórczości. Tematem przewodnim jego dzieł jest w końcu poczucie ostatecznej porażki, nieodwracalnej przegranej bądź zbyt silnego ciosu, który nie pozwala podnieść się z kolan. A przecież "Wzburzeniem" Philip Roth przypomina, że zabijająca siłę ducha bezradność może pojawić się niezależnie od wieku. Mimo więc wrażenia, że czasami treść w niebezpieczny sposób wyolbrzymia rozterki głównego bohatera, jest to lektura równie niepokojąca, co inne dzieła tego autora.

Recenzja ukazała się na portalu www.gloskultury.pl

Nawet nie wypada mi tłumaczyć, że Philip Roth jest specjalistą w kreowaniu bohaterów złamanych przez życie i niespełnione nadzieje – jeśli czytaliście między innymi "Kompleks Portnoya", "Trylogię amerykańską" czy chociażby "Konające zwierzę" to wiecie, o czym mówię. Alex Portnoy, Seymour Levov i David Kepesh to ludzie, którzy całe swoje życie nagle zobaczyli z innej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Powiedzieć, że druga część cyklu "Pola dawno zapomnianych bitew" Roberta J. Szmidta okazała się być równie dobra, co otwierająca serię powieść Łatwo być bogiem, to jawne kłamstwo. "Ucieczka z raju" okazuje się być książką jeszcze lepszą, świetnie rozwijającą niektóre wątło naszkicowane wątki swojej poprzedniczki, gdzie właściwie otrzymaliśmy tylko kęs pysznej potrawy, na którą przyszło nam długo czekać. Ale warto było, ponieważ autor postarał się o to, aby czytelnika potrzymać w napięciu i w odpowiednim momencie podkręcić atmosferę powieści. Z najnowszej książki Roberta J. Szmidta jestem zadowolony jak diabli!

W "Łatwo być bogiem" autor wykazał się kompletnym brakiem litości – zakończył powieść wielkim cliffhangerem, każąc czytelnikom domyślać się, co to za tajemnicza flota bez żadnego powodu rozpoczęła wojnę z ludzką cywilizacją. A żeby było śmieszniej, wyniszczający konflikt wybuchł w momencie, gdy ludzkość desperacko poszukiwała innej cywilizowanej rasy, która mogłaby zamieszkiwać Wszechświat – wszak myśl, że jesteśmy jedynymi istotami w przestrzeni kosmicznej, to bardzo egoistyczna postawa. Tajna misja na Xan 4 dowiodła, że faktycznie nie jesteśmy sami we Wszechświecie, lecz wspomniany już atak dowiódł, że może jest on bardziej zatłoczony, niż nam się wydawało. "Ucieczka z raju" to powieść, w której przedstawione są skutki wybuchu wojny – okazuje się bowiem, że obcy znacznie przewyższają nas, jeśli chodzi o rozwój technologiczny, co w praktyce oznacza stopniową zagładę naszego gatunku. A na to się zapowiada, ponieważ przeciwnik nie zamierza nawiązać jakiegokolwiek kontaktu, a z obserwacji jego zachowań jasno wynika, że jego celem jest całkowite zniszczenie rasy ludzkiej. Człowiek jest więc bezbronną myszką, a nieznana nam rasa drapieżnym kocurem.

To porównanie jest zresztą bardzo na miejscu, ponieważ ludzkości pozostało jedynie uciekać i zwodzić przeciwnika, dopóki nie znajdzie się sposób na stawienie realnego oporu. Ewakuowane są planety i kolonie położone najbliżej frontu wojny, a jedną z nich zarządza Henryan Święcki, znany admiralicji z szalonych pomysłów i nietuzinkowego rozwiązania problemu z układem Xan 4. Ten wątek główny może na pierwszy rzut oka nie brzmieć rewelacyjnie, ale cały sekret trzymającej w napięciu lektury polega na tym, że Święcki ma łeb nie od parady i stale kombinuje, jak najskuteczniej uratować jak najwięcej mieszkańców na Delcie Uletty. A przy tym Robert J. Szmidt nie tworzy fabuły, którą można by nazwać nieprawdopodobną lub poddającą w wątpliwość inteligencję czytelnika. Jest wręcz przeciwnie (i to było już widoczne w "Łatwo być bogiem") – sam schemat ewakuacji i napotykanych raz po raz problemów oraz wojenne perturbacje zmierzające nieuchronnie do naszej zagłady nie brzmią fałszywą nutą, wszystko w "Ucieczce z raju" sprawia wrażenie niezwykle przemyślanego i można się spodziewać, że następne części też takie będą. Znałem wcześniej twórczość Roberta J. Szmidta, ale dzięki "Polom dawno zapomnianych bitew" znacznie urósł w moich oczach, chociaż nawet nie znam jeszcze zakończenia cyklu.

No i najważniejsze – jeśli w którymś momencie w trakcie lektury "Łatwo być bogiem" odnieśliście wrażenie, że jakiś wątek został nonszalancko zmarginalizowany bądź pominięty, będziecie zachwyceni wieścią, że, cytując klasyczne powiedzenie, nic w przyrodzie nie ginie. Przede wszystkim nie zostaje porzucony wątek z prologu powieści (zamieszczony wcześniej w zbiorze "Alpha Team" jako opowiadanie i to właśnie ten tekst sprawił, że wyczekiwałem "Pól dawno zapomnianych bitew"), który rzuca wiele światła na wydarzenia mające miejsce we Wszechświecie, i był dla mnie taką bombą, że przez chwilę zapomniałem o reszcie powieści. Robert J. Szmidt kontynuuje odkrywanie brutalnej prawdy o człowieku, której rdzeniem jest mylne przekonanie o naszej wyjątkowości. W zetknięciu bowiem z obcą rasą jesteśmy beznadziejnie bezbronni i przeświadczenie o tym, że znalazłszy inną inteligentną formę życia, będziemy z nią komunikować się jak równy z równym, to jedna wielka bzdura. Kwestionowana jest również idea sposobu naszego powstania i próba przypisania temu jakiejkolwiek celowości. Nie bez powodu każda religia rozpoczyna się od stworzenia człowieka, podkreślając jego wyjątkowość i umiłowanie Stwórcy, fani ewolucji widzą w nas zaś tryumf naszych genów i niespotykaną sztukę uczenia się na własnych doświadczeniach i bum – w ten sposób powstał człowiek. A co, jeśli było zupełnie inaczej? W "Ucieczce z raju" Robert J. Szmidt po raz kolejny zabił mi ćwieka swoją przerażającą wizją – teoria Dänikena to przy tym pikuś.

"Ucieczka z raju" była dla mnie przyjemną podróżą do raju dla fanów fantastyki naukowej, którą należy stawiać na najwyższej półce obok książek mistrzów gatunku. Autor potwierdził, że włada wszystkimi atutami, aby stworzyć cykl science fiction, który jest z gatunku tych przeraźliwie prawdopodobnych, tak jak to bywa u chociażby Lema czy Philipa K. Dicka. Robert J. Szmidt ma swój własny, ostry i bezpardonowy styl, który dodaje jego powieściom brutalności – i słusznie, bo Wszechświat okazuje się być brutalnie nieprzyjazny i niebezpieczny. Chociaż po lekturze "Łatwo być bogiem" nie sądziłem, że jest możliwe, aby kolejna powieść była jeszcze lepsza, to teraz muszę z rezerwą powiedzieć, że nie wiem, czego się spodziewać po kolejnej części. Domyślam się jednak, że skoro dotychczas "Pola dawno zapomnianych bitew" sprawiają wrażenie bardzo przemyślanego cyklu, to Robert J. Szmidt jeszcze zdąży mnie zaskoczyć. Wprost nie mogę się doczekać!

Powiedzieć, że druga część cyklu "Pola dawno zapomnianych bitew" Roberta J. Szmidta okazała się być równie dobra, co otwierająca serię powieść Łatwo być bogiem, to jawne kłamstwo. "Ucieczka z raju" okazuje się być książką jeszcze lepszą, świetnie rozwijającą niektóre wątło naszkicowane wątki swojej poprzedniczki, gdzie właściwie otrzymaliśmy tylko kęs pysznej potrawy, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Opowieści o Imperium Radch od Ann Leckie szybko zostały okrzyknięte rewelacją ostatnich lat, a po lekturze "Zabójczej sprawiedliwości" mogłem szczerze potwierdzić, że głosy zachwytu są w pełni uzasadnione. Pisarka udowodniła, że space opera nie jest gatunkiem wymarłym ani infantylnym, w którym częściej łapiemy się za głowę z powodu fabularnych durnotek. Ann Leckie z rozmysłem wykreowała międzygalaktyczne imperium gatunku homo sapiens, w które jesteśmy w stanie uwierzyć – osiągnęła to dzięki konkretnie przedstawionej idei świata Radchaai (czyli jak nazywają siebie cywilizowani ludzie, na czele których stoi Anaander Mianaai), które z racji swego ogromu jest również trapione poważnymi kryzysami. A znamy to przecież z historii: każde wielkie królestwo czy cesarstwo prędzej czy później, gdy rozrosło się już do nadnaturalnych rozmiarów, traciło kontrolę nad własnymi włościami z powodu decentralizacji władzy. "Zabójcza sprawiedliwość" świetnie nakreśliła strukturę takiego problemu, więc naturalną koleją rzeczy wydawało się, że jej kontynuacja ukaże, jak wygląda próba przywrócenia stabilności takiego imperium. Jak to zatem wyszło w "Zabójczym mieczu", czyli drugiej części trylogii, którą Głos Kultury objął patronatem medialnym?

Przypomnijmy, że w poprzedniej części Breq (jedyny serwitor pozostały po zniszczeniu statku „Sprawiedliwość Toren”) w końcu odkryła przyczynę swojego upadku, gdzie niebagatelną rolę odegrała sama Anaander Mianaai. Władczyni imperium Radch, która z racji posiadania wielu ciał jest właściwie nieśmiertelna i nie spodziewała się, że wielokrotne podzielenie samej siebie spowoduje tak wiele zamieszania i w efekcie wywoła wojnę domową. Po finałowym starciu w Pałacu Omaugh Breq zostaje mianowana kapitanem floty i na statku „Łaska Kalr” zostaje wysłana do systemu Athoek, aby monitorować stabilność układu po zniszczeniu kilku bram transportowych, które spowodowały niezły korek. Ta misja ma dla niej również osobiste znaczenie, ponieważ właśnie tam mieszka siostra porucznik Awn, którą Breq, jeszcze jako statek, lubiła najbardziej i nie może pogodzić się z myślą, że na żądanie Anaander Mianaai musiała wykonać na niej egzekucję. "Zabójczy miecz" rozpoczyna się od startu statku do wyżej wymienionego systemu, ale chwilę po tym Breq odkrywa, że ktoś z nią sobie brzydko pogrywa – odkrywa wśród załogi szpiega, który jest dowodem na brak zaufania do byłego serwitora.

Wydawać by się mogło, że skoro akcja ruszyła z kopyta, to już tak pozostanie do samego końca, ale później fabuła zwalnia i staje się stonowana – obserwujemy, jak Breq przede wszystkim poznaje mechanizmy działania stacji na Athoek i jej struktury, w której nie dostrzega sprawiedliwości – jednego z fundamentów życia Radchaai. Napotyka problemy i mierzy się z nieufnością ze strony biurokracji, a zwłaszcza stacjonującego tam statku „Miecz Atagaris”, którego kapitan Hetnys zdaje się mieć sporo za uszami. Na przykładzie Athoek Breq próbuje się zorientować, jak bardzo upadek Pałacu Omaugh i związane z tym plotki wpłynęły na stabilność poszczególnych układów. Co istotne, nie jest ona w centrum wydarzeń, więc ma wiele wątpliwości – nie wiadomo przecież, kto obrał czyją stronę w wojnie domowej, a obywatelki i żołnierki floty martwią się, że zaistniały kryzys ma związek z tajemniczymi i diablo niebezpiecznymi Presgerami, z którymi Imperium Radch od jakiegoś czasu żyje na neutralnym gruncie dzięki traktatowi pokojowemu. I chociaż Breq zna sytuację lepiej niż reszta kapitanów floty, nią też targają wątpliwości co do infiltracji Imperium Radch przez obcych. Równie istotna jest niepewność co do działalności samej Anaander Mianaai i tego, który z jej sojuszy spróbuje wpłynąć na los Athoek. Dlatego też czytelnik również nie jest pewien, jakie jest status quo – i o dziwo jest to obłędnie intrygujące, a nie irytujące. "Zabójczy miecz" to rzut okiem na ogromne państwo w skali mikro, gdzie naprawdę możemy poczuć, jak wielki jest to twór polityczny i jak mały w porównaniu z nim wydaje się człowiek. Układ Athoek to przecież tylko jeden z tysiąca układów, które mogą borykać się z takimi samymi problemami, a wieści o wojnie domowej docierają coraz dalej…

Wspomniałem już, że świat przedstawiony to jeden z największych atutów powieści Ann Leckie, a "Zabójczy miecz" tylko to potwierdza. Społeczność Imperium Radch została co prawda wystarczająco klarownie zarysowana w "Zabójczej sprawiedliwości", ale dopiero teraz uzmysłowiłem sobie pewne cechy charakterystyczne: jak chociażby to, że wśród Radchaai nie wyróżnia się płci, lecz każde określenie nosi w sobie żeńską formę – co ciekawe, sztuczna inteligencja statków zdaje się być rodzaju męskiego. Bardzo istotnym elementem kultury i historii Radch są serwitory, czyli pojmani ludzie, którym wymazywano pamięć i zmieniano ich w żywe przedłużenie SI statków i samej Anaander Mianaai. Ten wątek jest szczególnie istotny w "Zabójczym mieczu", bo chociaż oficjalnie Radchaai nie tworzą już serwitorów, Breq dociera do istotnych informacji wskazujących na to, że ten przepis nie jest do końca przestrzegany. Po cichu liczę na to, że ten wątek odegra istotną rolę w zwieńczeniu trylogii i że nie był on wyłącznie doklejony na siłę, ponieważ w "Zabójczym mieczu" wywołał on według mnie najwięcej ciekawych pytań i niewiadomych (pozwolę sobie nie rozwijać dalej tego wątku, aby nie rozpędzić się z ewentualnymi spoilerami).

Czuć, że "Zabójczy miecz" to tylko element składowy trylogii, ponieważ powieść przede wszystkim wytwarza napięcie dotyczące tego, do jakiej skali konflikt wewnętrzny się rozrośnie i jakie tego będą skutki – muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o akcję i fabularne twisty, znacznie więcej było ich w "Zabójczej sprawiedliwości". Niniejsza powieść przygotowuje zaś grunt pod finał, dlatego też trudno mi ją jednoznacznie ocenić – z jednej strony ma się wrażenie, że dzieje się tu niewiele i brak jest fabularnych fajerwerków jak w tomie poprzednim, co może rozczarować fanów wygłodniałych kolejnych krwistych kawałków, które przy lekturze tomu poprzedniego pojawiały się jak na zawołanie. Ale dzięki "Zabójczemu mieczowi" seria Imperium Radch nabiera konsystencji, która sprawia, że wymyślony przez Ann Leckie świat jest jeszcze bardziej ciekawy. Mówiąc żartobliwie, wielkim minusem "Zabójczego miecza" jest fakt, że jeszcze bardziej nie mogę się doczekać zwieńczenia trylogii. Wtedy też okaże się, czy niniejsza książka w zestawieniu z pozostałymi częściami dopełnia się idealnie i brak fabularnych zaskoczeń zrekompensuje świetnie zamknięta historia.

Opowieści o Imperium Radch od Ann Leckie szybko zostały okrzyknięte rewelacją ostatnich lat, a po lekturze "Zabójczej sprawiedliwości" mogłem szczerze potwierdzić, że głosy zachwytu są w pełni uzasadnione. Pisarka udowodniła, że space opera nie jest gatunkiem wymarłym ani infantylnym, w którym częściej łapiemy się za głowę z powodu fabularnych durnotek. Ann Leckie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na pewno znacie to krępujące uczucie, kiedy od kilku lat macie świadomość, że z braku czasu wciąż odkładacie w nieokreśloną przyszłość zapoznanie się z piórem, które – jesteście o tym święcie przekonani, zwłaszcza że polecają Wam go dobrze rozeznani w guście znajomi – na pewno Wam się spodoba. Tak, tak, każdy ma taki stosik hańby, który obiecujemy sobie ukrócić jak najszybciej, ale – co w sumie jest dla moli książkowych nie lada pocieszeniem – jego zasób stale rośnie. Ja mam takich autorów jeszcze sporo i do niedawna Eric-Emmanuel Schmitt uzupełniał panteon pisarzy, którzy zasiadają w tym smutnym gronie. Zupełnym przypadkiem wpadła mi w ręce jego powieść; długo wokół niej kluczyłem, niepewny tego, czy to aby odpowiedni moment i odpowiedni tytuł, aby pana Schmitta zwolnić z haniebnej służby. Wszak "Sekta egoistów" nic mi nie mówiła – gdyby to był "Oskar i pani Róża" albo chociaż "Przypadek Adolfa H.", to zapewne bym się tak długo nie wahał. Okazało się, że pochwyciłem w swoje ręce debiut francuskiego pisarza-filozofa, który akurat ukazał się w Polsce po raz pierwszy. I wiecie co? Bardzo lubię przyjemne niespodzianki.

Nie chcę zabrzmieć melodramatycznie, ale moja przygoda z "Sektą egoistów" wygląda bardzo podobnie, jak zetknięcie się głównego bohatera powieści z tytułem, który całkowicie zaprzątnął jego głowę i nakierował na tytułowe zgromadzenie niepokornych dusz. Niejaki Gérard, znudzony poszukiwaniem materiałów dotyczącej swej pracy doktorskiej mediewista, postanowił poddać się impulsowi i znaleźć sobie lekturę niezwiązaną z jego pracą, całkowicie odciągającą go od codziennej rutyny. Gdy natrafia na hasło „egoizm”, trybiki Wszechświata postanowiły skierować go ku tajemniczej postaci Gasparda Languenhaerta. Przeczytawszy kilka mglistych wzmianek o Sekcie Egoistów, Gérard został do reszty pochłonięty pragnieniu odkrycia, kim był zapomniany (a może wymazany?) przez historię Gaspard – i mnie udzieliła się nie mniejsza ciekawość. Eric-Emmanuel Schmitt zainteresował mnie od samego początku niezwykłą historią o niezwykłym człowieku, a także samym faktem poszukiwania wiedzy tajemnej; wiedzy, która świadomie miała zostać pogrzebana przez błoto i szlam dziejów. "Sektę egoistów" czyta się trochę jak kryminał – z tym że tutaj nie doszukujemy się informacji, kto zabił, lecz dlaczego Gaspard Languenhaert został zabity przez historię.

Tak naprawdę to tytułowej Sekty jest tu tyle, co kot napłakał – pojawia się ona wręcz epizodycznie, jako jeden z etapów bujnego życia Gasparda, toteż rozczarować niektórych czytelników może fakt, że więcej tu historycznego grzebania w papierach i dziennikach niż samej akcji związanej z tajemniczą organizacją, która skupiała się wokół twórcy pojęcia egoizmu – życia w świadomości, że jest się niepodzielnym Stwórcą wszystkiego, bo istnieć mogę tylko Ja. Tematyka tego kontrowersyjnego prądu filozoficznego oczywiście wciąż się pojawia w powieści Schmitta, ale raczej jako argumenty przemawiające za tym, że Gaspard Languenhaert niezbicie wierzył w swoją teorię, co doprowadzało do nawet komicznych sytuacji (można przy tej książce parę razy się zdrowo zaśmiać). Gérard jako narrator zaczyna więc kontemplować nie tylko samą biografię niezwykłego człowieka, ale też filozofię, która mu przyświecała – szuka informacji o tym, co ów egoizm mógł jeszcze oznaczać, co go skierowało na równie ciekawe ślady teorii świadomych snów i życia w przekonaniu, że wszystko jest tylko wytworem naszej wyobraźni (witaj, "Incepcjo").

Nie muszę chyba dodawać, że Eric-Emmanuel Schmitt przez cały czas trzymał niesamowity poziom napięcia, który wzbudził we mnie na samym początku. I nawet nie czytając jego biogramu, mogłem po lekturze "Sekty egoistów" wysnuć wniosek, że nie jest on zwykłym pisarzem, który koniecznie chciał coś napisać, lecz erudytą, który dzięki filozoficznemu wykształceniu doszukuje się ciekawych zjawisk, które można przerodzić w powieść. Pomysł na opisanie powstania myśli egoistycznej w wieku oświecenia, kiedy wiele ruchów intelektualnych burzliwie się rozwijało, to celny strzał w dziesiątkę, a wykreowanie jej fikcyjnego twórcy wyszło autorowi na tyle sprawnie, że z lekkim smutkiem musiałem przyjąć do wiadomości, że przepastny internet żadnego Gasparda Languenhaerta nie odnalazł – co jednakże dowodzi, że Schmitt doskonale spreparował biografię historyczną. Do tego napisał ją tak rewelacyjnym językiem, że zakochałem się w jego stylu od pierwszej strony. Jeśli w wykonaniu Schmitta jest to standard, to ja już jestem wniebowzięty, a banalne pojęcie literatury pięknej nabiera dla mnie nagle dosłownego znaczenia.

Wisienką na torcie jest porażające zakończenie – dosłownie ostatnie 4, 5 stron – kiedy to wiele aspektów nabiera nowej, pełniejszej perspektywy; kiedy cała opowieść nabiera większej głębi i można zastanowić się, czy Gaspard Languenhaert miał rację. Chociaż przyznać się muszę, że rozważania filozoficzne nie są moją najmocniejszą stroną i sama lektura "Sekty egoistów" jakoś nie zmusiła mnie do analizowania, czy lepiej być skupionym na sobie egoistą, czy może zanegować tę myśl i cieszyć się dobrem wspólnym (bo też poglądy Gasparda wydają mi się skrajnie nierzeczywiste), to Eric-Emmanuel Schmitt zachęcił mnie przynajmniej do zastanowienia się, gdzie jest granica między postrzeganiem tylko samego siebie a zauważeniem, że nie jesteśmy jedynym składnikiem tego świata. A przy tym bawiłem się przy lekturze wyśmienicie, więc oficjalnie mogę uznać, że, niczym Gérard zachłyśnięty lekturą o Gaspardzie, moja przygoda ze Schmittem dopiero się zaczęła. Cudowne uczucie!

recenzja ukazała się na portalu www.gloskultury.pl

Na pewno znacie to krępujące uczucie, kiedy od kilku lat macie świadomość, że z braku czasu wciąż odkładacie w nieokreśloną przyszłość zapoznanie się z piórem, które – jesteście o tym święcie przekonani, zwłaszcza że polecają Wam go dobrze rozeznani w guście znajomi – na pewno Wam się spodoba. Tak, tak, każdy ma taki stosik hańby, który obiecujemy sobie ukrócić jak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Szalejący dżokerzy Edward Bryant, George R.R. Martin, Lewis Shiner
Ocena 7,0
Szalejący dżok... Edward Bryant, Geor...

Na półkach: , ,

George R. R. Martin i spółka swego czasu zaszaleli z "Dzikimi Kartami: – z eksperymentalnego pomysłu powstała trylogia, która następnie przerodziła się w pokaźną już serię. Jak możemy dowiedzieć się z posłowia, pierwotny trójksiąg był pieczołowicie zaplanowany tak, aby zwieńczyć historię z sensem, więc tomy "Dzikie karty" i "Wieża Asów" były tworzone z myślą o tym, jak ma się zakończyć historia w "Szalejących dżokerach". I to rzeczywiście widać, zwłaszcza między tomem drugim a trzecim, które są ze sobą ściśle powiązane (jak pisałem w poprzednich recenzjach, otwierająca serię książka była raptem prologiem, wprowadzeniem w świat asów i dżokerów). W zwieńczeniu trylogii nie brak więc prób eskalacji napięcia, dokonywania trudnych wyborów oraz kilku strat – z niektórymi bohaterami trzeba się będzie pożegnać. Ale nie brak też wrażenia, że balonik emocji pękł już znacznie wcześniej.

Jeśli czytaliście "Wieżę Asów", to wiecie, że Astronom został pobity przez grupę asów w momencie, gdy na Ziemię napierało zagrożenie z innej galaktyki – tajemniczy Rój, który bezmyślnie wręcz niszczył życie na napotkanych planetach. Nie różni się to zbytnio od fabuły komiksu o superbohaterach (co akurat nie powinno dziwić), ale zespół redakcyjny miał tę przewagę, że świat asów i dżokerów umieścił w namacalnej rzeczywistości, która ma również swoje polityczne, kulturalne i obyczajowe aspekty. "Szalejący dżokerzy" to właściwie kontynuacja zmagań z Astronomem, który pomimo upadku nie poddaje się – skoro nie było mu dane rządzenie światem, to pozostaje mu posmak zemsty (typowy objaw szaleńców). Jego plan jest prosty – zabić asów, którzy zniszczyli jego marzenia o potędze. W niebezpieczeństwie znaleźli się więc Tachion, Fortunato, Lilia Wodna, Żółw oraz kilku innych pomniejszych bohaterów, zaś na usługach starego maniaka pozostali między innymi Zgon i Ruletka, którzy odegrają niebagatelną rolę w tej powieści. Ano tak, powieści – autorzy zrezygnowali z kompilacji opowiadań na rzecz wartkiej narracji, w której akcja co chwila przeskakuje między bohaterami. Ma to swoje zalety i wady.

"Szalejący dżokerzy" to 24 godziny wielkiego Święta Dzikiej Karty – wspomnienie 15 września 1946 roku, kiedy to świat zmienił się nie do poznania przy udziale wirusa stworzonego przez doktora Tachiona. Zamieszanie na ulicach Nowego Jorku czterdzieści lat po tym wydarzeniu to świetny moment na atak, a cały festiwal kolorowych postaci przekłada się również na strukturę powieści. Każdy rozdział to kolejna godzina pamiętnego dnia, na które składają się dosłownie kilkustronicowe podrozdziały, które raz za razem zmieniają perspektywę zgodnie z położeniem głównych postaci. Jest ich od groma, więc z początku miałem wielkie trudności w połapaniu się, co się tak naprawdę dzieje – niektóre z nich dotychczas nie były ważnymi bohaterami, więc w pierwszej kolejności musiałem przypomnieć sobie, kim oni są (dzięki, Wikipedio!). Okazało się, że Zjawa i Trampula wcześniej już się przewinęły przez "Dzikie karty", a teraz ich udział jest znacznie większy – ta pierwsza właściwie rozpoczęła całe zamieszanie z tajemniczymi książkami Kiena – jest to drugi wątek główny, ale o nim więcej później – przez co problemy później mieli inni bohaterowie. Ten wątek nie fascynował mnie do czasu, kiedy na scenę wkroczyli starzy wyjadacze w postaci Fortunata, Hirama „Grubasa” Worchestera oraz mniej eksploatowanego, ale bardzo intrygującego Jaya „Rzutnika” Ackroyda. Można więc powiedzieć, że im głębiej wkroczyłem w "Szalejących dżokerów", tym mniejsze miałem opory i powody do marudzenia.

Tych by się znalazło jeszcze kilka – chociażby dlatego, że konfrontacja z Astronomem czasami przybierała absurdalne rozmiary, gdy ten zdawał się już być pokonany, ale jakimś cudem odzyskał siły. I finał mógłby być rozczarowujący, gdyby nie mistrzowskie poprowadzenie postaci Fortunata i jego nagła, wewnętrzna przemiana, która rokuje całkowitą odmianę bohatera w kolejnych częściach. Wspominany już wątek dzienników Kiena przybrał wręcz komiczny wymiar w momencie, gdy już prawie połowa głównych bohaterów "Szalejących dżokerów" miała z nimi styczność – a jego wynik to jedna wielka farsa, tak jakby ta historia miała tylko odciągać uwagę od Astronoma. George R. R. Martin i jego podopieczni zdecydowali się też na uśmiercenie kilku postaci, jednak poza jedną, bardzo kontrowersyjną śmiercią, nikt kluczowy dla "Dzikich kart" nie zginął – a chyba też tego byśmy oczekiwali po mistrzu likwidowania bohaterów i zamknięciu pewnej historii. Smutno mi było również, że niektórzy asowie, wcześniej istotni dla fabuły, w "Szalejących dżokerach" zostali zmarginalizowani: mowa przede wszystkim o Żółwiu (chociaż jego nieobecność jest w pewien sposób usprawiedliwiona, ale umówmy się – było to bardzo naciągane rozwiązanie) oraz Kapitanie Tripsie, który przecież uratował tyłki wszystkim Ziemianom w "Wieży Asów". A tutaj? Jest postacią, która wymienia kilka uścisków dłoni i nietrzeźwych zdań.

Według moich obliczeń wynika więc, że "Szalejący dżokerzy" to typowy średniak, który trudno pochwalić, jak i od góry do dołu zganić (chociaż to drugie zawsze przychodzi łatwiej, prawda?). Dzieje się tu dużo i po ustaleniu „kto jest kim?” czyta to się naprawdę przyjemnie, ale po odłożeniu książki rewelacji nie ma. Miałem wrażenie, że wątki można było skrócić tak, aby zamiast narastającego chaosu i irytacji, zmaksymalizować efekt celnym i silnym strzałem – wątek Astronoma był świetny, gdy ten polował na kolejnych asów i czynił spustoszenie w ich szeregach, ale gdy miało dojść do ostatecznej konfrontacji, odniosłem wrażenie, że jest on na siłę przeciągany (coś w stylu „zabili go i uciekł”. Dosłownie!). Jasnym punktem powieści są ponownie Fortunato i Tachion, którzy zresztą od samego początku mieli zadatki na wybitne postaci. Nie da się jednak ukryć, że dotychczas wydane na naszym rynku części z serii "Dzikich kart" miały już swoje lepsze momenty. Oby to był tylko chwilowy spadek formy.

Recenzja ukazała się na portalu www.gloskultury.pl

George R. R. Martin i spółka swego czasu zaszaleli z "Dzikimi Kartami: – z eksperymentalnego pomysłu powstała trylogia, która następnie przerodziła się w pokaźną już serię. Jak możemy dowiedzieć się z posłowia, pierwotny trójksiąg był pieczołowicie zaplanowany tak, aby zwieńczyć historię z sensem, więc tomy "Dzikie karty" i "Wieża Asów" były tworzone z myślą o tym, jak ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na space opery nie ma siły – muszą mieć rozmach, jakby to kulturalnie ujął jeden z bohaterów "Kilera". Poczucie nieograniczonej przestrzeni Wszechświata to nieodzowny element tego gatunku i jako czytelnicy (bądź widzowie na kinowych salach) oczekujemy od takich produkcji wgniecenia w fotel od nadmiaru widowiskowych akcji i różnorodnych światów. Dlatego tak wiele osób zakochało się chociażby w "Gwiezdnych Wojnach", którym zresztą trudno dorównać w odniesieniu komercyjnego sukcesu. "Zabójcza sprawiedliwość" Ann Leckie nazywana jest najlepszą jak dotąd space operą XXI wieku i chociaż to dopiero początek trylogii, możemy w tym określeniu znaleźć ziarno prawdy – chociaż dzieł Lucasa nie przebije, powieść amerykańskiej pisarki ma kilka punktów na tyle mocnych, że błędem byłoby jej pominięcie przez fanów gatunku. Jakość debiutanckiej powieści Leckie poświadczają liczne nagrody z dziedziny fantastyki, z nagrodą Nebula i Hugo na czele, a wydawnictwo Akurat ma nosa do fantastycznych świeżynek – wcześniej zaskoczyli mnie "Marsjaninem" i "Czerwonymi koszulami", teraz do ich zacnego grona dołącza "Zabójcza sprawiedliwość".

Fantastyka naukowa jest dla nas o tyle optymistyczna, iż zakłada, że ludzkość istnieć będzie na tyle długo, że zdąży rozwinąć się w międzygalaktyczne Imperium, w którym o Ziemi już od dawna nikt nie pamięta. Radchaai, obywatele potężnego mocarstwa, mogą czuć się bezpiecznie w cywilizowanym świecie, trochę gorzej natomiast mają mieszkańcy planet, którzy, według politycznej machiny, nie są wystarczająco oświeceni, aby zasłużyć sobie na miano pełnoprawnego człowieka – dlatego należałoby im ten kaganek oświaty podstawić pod nos i przyjmować podziękowania za to, że wyciągnęło się do nich rękę. Ekspansję można oczywiście tłumaczyć różnymi eufemizmami, prawda jest jednak taka, że część obywateli w to wierzy, część zaś widzi w podbojach szansę na wzbogacenie swojego rodu. Podbita ludność zaś zostaje zaanektowana, a część więźniów jest zamieniana w pozbawione własnego umysłu ciała, zwane serwitorami, które stanowią przedłużenie sztucznej inteligencji statków. Tak, oczy Was nie mamią – część załogi wojska Imperium Radch to żywe trupy.

A niejaka Breq jest – bądź była, trudno powiedzieć – jedną z nich. Wszystkiego jednak dowiadujemy się z czasem, chociaż o niektórych wydarzeniach jesteśmy uprzedzeni już wcześniej. Historia w "Zabójczej sprawiedliwości" opowiadana jest dwutorowo: raz z perspektywy statku „Sprawiedliwość Toren”, którego częścią była właśnie główna bohaterka, oczywiście dopóki wszystkiego nie trafił szlag i przy aneksji jednej z planet nie doszło do sabotażu, w wyniku którego jednostka została zniszczona, a dzięki spontanicznej decyzji i łutowi szczęścia ostał się jeden serwitor; druga nić fabularna dzieje się 20 lat po tych wydarzeniach, gdy zagubiony element statku, przyjąwszy imię Breq, szuka sposobu, aby rozliczyć się ze swoim „zabójcą”, wykonując jednocześnie niezbywalny rozkaz chronienia Imperium Radch. Wątki przedstawiane są naprzemiennie, więc stale mogłem porównywać nie tylko różnicę między zachowaniem rozdzielonego na setki różnych ciał statku a pojedynczego organizmu, który cały czas się uczy życia w jednym ciele, z jedną parą oczu, ale także różnicę, która zaszła w samym mocarstwie. Widzi to zwłaszcza Seivarden, towarzyszka Breq, która tysiąc lat wcześniej uległa wypadkowi i, obudzona dopiero teraz, nie rozumie, dlaczego Imperium wstrzymało aneksje i podpisało haniebny pokój z tajemniczymi Presgerami. Czy rządząca od ponad 3 tysięcy lat potężna Lord Radch. Anaander Mianaai, która również posiada setki ciał, postradała zmysły?

Przyznać się muszę, że z początku "Zabójcza sprawiedliwość" nie robi oszałamiającego wrażenia, ale to wszystko nadrabia kunsztownymi twistami, które swoją prostotą wręcz zachwycają. Ann Leckie udało się wyłuskać tak świetne w swej banalności wnioski z potencjalnych zagrożeń, które mogą mieć miejsce przy tak ogromnym państwie, że miałem ochotę jedynie klepnąć się w czoło, że nawet o tym nie pomyślałem. Ogrom podbitych światów, które tylko rozrzedzają aparat polityczny Imperium, to tylko jedna z bolączek Lord Radch, bo okazuje się, że najciemniej jest właśnie pod latarnią. Kryzys jej władzy zdaje się być ukrywany po kątach, lecz prędzej czy później brudy wyjdą na jaw, a tak się składa, że nasza Breq może mieć tu coś do powiedzenia. Chociaż oczywiście wydaje się to już oklepane, że główna postać przechodzi ścieżkę od bohatera do zera, aby znów być bohaterem, w "Zabójczej sprawiedliwości" ma to swój urok i kilka niuansów, które nie pozwoliły mi na szczere stwierdzenie, że Ann Leckie posługuje się wyświechtanymi kliszami. Autorka ma za to u mnie wielkiego plusa i spodziewam się, że na tym nie poprzestanie.

Żeby tego chwalenia nie było zbyt mało, Ann Leckie podołała również w warstwie narracyjnej, która do najłatwiejszych nie należała – wszak główny bohater przez część książki składa się z wielu ciał, które jednocześnie wykonują różne czynności! Dlatego też z początku trudno było się przyzwyczaić, że w pierwszoosobowej narracji „Sprawiedliwość Toren” jednocześnie stoi przy swoim kapitanie, obserwuje główny plac w mieście i przestrzega narzucającego się mieszkańca. Ann Leckie zgrabnie wybrnęła z sytuacji, która dla człowieka jest trudna do zrozumienia, za to jest całkowicie jasna dla sztucznej inteligencji, która jest przyzwyczajona do swojej liczby mnogiej, tworzącej jednocześnie jedność. Są świetne fragmenty, w których połączenie serwitorów zostaje zerwane i statek nagle funkcjonuje w wielu ciałach, mając osobną jaźń – co zresztą później przytrafiło się Breq z nieodwracalnym skutkiem. Były jednak momenty, kiedy się irytowałem, zwłaszcza gdy pewną manierę narratora uważałem za dziwną przypadłość pisarki. Otóż każdy gest, spojrzenie czy reakcję (lub jej brak), którą większość literatów ukrywa pod ogólnikami w stylu „przez chwilę”, „na moment”, „po dłuższym czasie”, u Leckie stanowi wyliczoną co do sekundy wartość kwantytatywną. Jeśli bohater spojrzał na kogoś, to trwało to 3 sekundy; jeśli zdarzyło mu się spaść z pewnej wysokości, to lot trwał dokładnie 5,16 sekund; jeśli ktoś się nad czymś zastanawiał, to przez bite 23 sekundy. Dlaczego tak skrupulatnie, jąłem się zastanawiać… Ale przyszło mi olśniewające wytłumaczenie, że przecież główny narrator, czyli (była) sztuczna inteligencja od zawsze posiłkowała się wartościami liczbowymi, więc w ten sposób dookreślała świat. Gdy w ten sposób wytłumaczyłem sobie ten fakt, "Zabójczą sprawiedliwość" czytało mi się znacznie łatwiej. Spodobała mi się również (choć jednocześnie napawała grozą) lakoniczność narratora, który o chyba najbardziej kontrowersyjnym elemencie świata przedstawionego wypowiada się rzadko i bez zbędnych emocji, co kontrastuje z emocjami czytelnika. Przerabianie więźniów – a może raczej niewolników – na zbiorniki sztucznej inteligencji, które służą jedynie jako wypełnienie dla wojskowych celów, to przerażająca polityka zarządzania zasobem ludzkim. Jednocześnie w książce nie pada głos potępienia, co szokuje jeszcze bardziej. Ale przecież to wciąż wypowiada się pamięć „Sprawiedliwości Toren”, dla której tworzenie serwitorów to normalna sprawa…

Nie da się ukryć, że literacką wartość twórczości Ann Leckie ocenimy dopiero wtedy, gdy kontynuacja jej debiutu ujrzy na rodzimym rynku wydawniczym światło dzienne. Ja jednak, chociaż wiele się po "Zabójczej sprawiedliwości" nie spodziewałem, wyczuwam wielki potencjał. Jeśli wątek politycznego sporu wewnętrznego w Radch będzie kontynuowany z taką samą rozwagą, a dojdzie do tego rozwinięcie intrygującego układu z Presgerami – o których w ogóle w książce jest bardzo mało i tym bardziej pobudza to moją ciekawość – to podejrzewam, że o kolejne części możemy być spokojni; Ann Leckie zdaje się wiedzieć, co robi.

Recenzja ukazała się na portalu www.gloskultury.pl

Na space opery nie ma siły – muszą mieć rozmach, jakby to kulturalnie ujął jeden z bohaterów "Kilera". Poczucie nieograniczonej przestrzeni Wszechświata to nieodzowny element tego gatunku i jako czytelnicy (bądź widzowie na kinowych salach) oczekujemy od takich produkcji wgniecenia w fotel od nadmiaru widowiskowych akcji i różnorodnych światów. Dlatego tak wiele osób...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"No więc dobrze" to druga z kolei powieść Paula Bowlesa (wydana w 1952 roku, podczas gdy jego debiut miał miejsce raptem trzy lata wcześniej) i doskonale można w niej zauważyć nurt, w którym autor zanurzył się w "Pod osłoną nieba". Można wręcz powiedzieć, że innowacji w omawianej tu powieści jest niewiele – poznajemy znudzonego życiem w Nowym Jorku Nelsona Dyara, który postanawia przybyć do podzielonego jeszcze na strefy Maroka i… wpada w kłopoty. Nieznajomość reguł obcego świata to stały wątek w twórczości Paula Bowlesa i chociaż przeczytałem już pozostałe jego powieści (napisał ich raptem cztery – tylko cztery) to byłem ciekaw, czy i tym razem się zachwycę lekturą. Nie chcę nic przedwcześnie zdradzać, ale może trochę pokręcę nosem…

Zacznę od tego, co najbardziej oczywiste i o czym zdążyłem już napomknąć – zawiązanie fabuły "No więc dobrze" niewiele się różni od pozostałych powieści Bowlesa, bo o zadufanych w sobie, nierozumiejących tutejszej kultury turystach (ciężko ich nazwać podróżnikami z krwi i kości) czytaliśmy już w "Pod osłoną nieba", "Ponad światem" i "Domu pająka" – aczkolwiek ta ostatnia jest pod tym względem najbardziej subtelna, oddaje za to głos dyskursowi polityczno-społecznemu. Nelson Dyar jest człowiekiem, który porzucił wygodne, ale nijakie życie w Ameryce, aby zakosztować w pobudzającej wolcie życiowej i udał się do Maroka, gdzie pracuje jego przyjaciel, Jack Wilcox. No i fajnie: nowa praca w biurze turystycznym, zupełnie nowy świat, szansa na odmianę własnego życia – czyż nie brzmi to wspaniale? Oczywiście, o ile nie okaże się, że wszyscy życzą nam jak najgorzej. A tak się składa, że Dyar wkroczył do towarzystwa, które kipi od rywalizacji i zazdrości. Gdyby powieść "No więc dobrze" była tragikomedią, to przy zejściu do portu Dyar powinien ujrzeć tabliczkę: "nie ufaj nikomu" – może wtedy uniknąłby zawczasu kłopotów.

Co istotne, Paul Bowles zabiera nas do swojego ukochanego Tangeru, w którym żył prawie 50 lat, liczyłem więc na to, że przy okazji pisarz odsłoni trochę magii miasta, które, podobnie jak Fez z "Domu pająka", utraciło swój koloryt po marokańskiej rewolucji. To, co najcenniejsze w "No więc dobrze", to ukazanie różnicy kulturowej między muzułmanami, a cywilizacją Zachodu. Chociaż autor opublikował tę powieść pięć lat po zakwaterowaniu się w Maroku – jedni powiedzą, że to jeszcze za krótko, inni, że wystarczająco długo, aby poznać nowy świat – Paul Bowles uchodził za błyskotliwego obserwatora i w swej książce zwraca uwagę na wiele szczegółów. Zauważa, jak Marokańczycy patrzą na przybyszów – z ciekawością, która graniczy z bezczelnością, obserwują obcych, którzy odznaczają się porywczością, wiecznym pośpiechem i roztrzepaniem. Są również świadomi, że taki nowo przybyły Amerykanin nie poradzi sobie w nowym środowisku, więc służą zarówno pomocą, jak i podstępem. Ale i dla nich nie zawsze jest to korzystne, bo obcy potrafią kombinować na swój sposób – jak usłyszał Thami, nieszczęsny towarzysz Dyara, od swego teścia: "Same tylko złe rzeczy mogą wyjść z tego, jak się Nazarene [tu: chrześcijanin] spotka z muzułmanami".

Paul Bowles najmocniej jednak punktuje rażącą nieporadność przyjezdnych – w tym przypadku Nelsona Dyara, który bardzo szybko gubi się w tym, co się w Tangerze dzieje. Zostaje wplątany w nielegalny obrót pieniędzmi, do tego dochodzi szemrane zachodnie towarzystwo, które chce usilnie zyskać w byłym bankierze poplecznika, nie mówiąc już o wątku szpiegowskim! Prawda jest taka, że to zagmatwanie nie wyszło powieści "No więc dobrze" korzystnie – wątek z finansami stał się dla mnie na tyle niezrozumiały, że już nawet przestałem się przejmować, co dany bohater tak naprawdę chce na tym ugrać; dopiero śmiała, ale i głupia decyzja Dyara ożywiła fabułę na tyle, że ponownie zainteresowałem się tą historią. Bo tak naprawdę główny bohater przez cały czas był rozchwianą emocjonalnie chorągiewką, która nagle się złamała jak wykałaczka. Obudziło się w nim poczucie beznadziei i totalnego zagubienia, gdyż życie znowu okazało się niestrawne, a wszyscy dookoła zwodniczy. To właśnie Dyar może w tym momencie rzucić tytułowe, obojętne "no więc dobrze" i dać się porwać wirowi wydarzeń, kierując się desperacją i impulsem. Gdzie go to doprowadzi – możecie się już domyślać, w każdym razie ja spodziewałem się właśnie takiego zakończenia.

Mimo całego uwielbienia do Paula Bowlesa, nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest to książka na poziomie pozostałych powieści autora. W "No więc dobrze" znaleźć można trochę niepotrzebnego chaosu, który rozstraja tempo fabuły i to mi przeszkadzało w tym, żeby czerpać przyjemność z lektury. Wciąż jest to literatura fascynująca obserwacjami orientalnego świata i relacjami między ludźmi, którzy diametralnie się od siebie różnią, ale nie jest to literatura z najwyższej półki. Zabrakło mi nawet językowej konsystencji, którą wcześniej Paul Bowles mnie zachwycał – w "No więc dobrze" trafiłem nawet na kilka fragmentów, które niebezpiecznie zbliżały się do grafomańskiego bełkotu, w którym nagromadzenie kilkunastu wyszukanych słów z rzędu miało przynieść efekt nieskazitelnej mądrości. A właśnie w prostym, surowym języku Bowles najskuteczniej przekazywał swoje trafne spostrzeżenia i klarowność myśli! Może i nie przebierałem nogami z zachwytu tak, jakbym chciał, ale to wciąż powieść człowieka, który zahipnotyzował mnie swoim literackim warsztatem, więc jeśli też go polubiliście, to odnajdziecie się w "No więc dobrze" bez problemu. Trzeba tylko sobie uświadomić, że to nie jest najlepsza powieść Paula Bowlesa.

"No więc dobrze" to druga z kolei powieść Paula Bowlesa (wydana w 1952 roku, podczas gdy jego debiut miał miejsce raptem trzy lata wcześniej) i doskonale można w niej zauważyć nurt, w którym autor zanurzył się w "Pod osłoną nieba". Można wręcz powiedzieć, że innowacji w omawianej tu powieści jest niewiele – poznajemy znudzonego życiem w Nowym Jorku Nelsona Dyara, który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Ślepe stado" to powieść przepełniona gniewem i wściekłością Johna Brunnera na świat, który zmierza ku własnej zagładzie – mogliśmy to już zaobserwować w książce "Wszyscy na Zanzibarze". Jednak tematyka wydanej w 1972 roku powieści to zupełnie inny świat – świat zatruty, zdewastowany, wyjałowiony przez człowieka. I, jak uważa John Brunner, rasa ludzka zrobiła to na swoje własne, przeklęte życzenie. "Ślepe stado" to wizja świata, któremu jedna noga już się powinęła i ściąga swoje cielsko ku przepaści, natomiast mieszkańcy globu to tytułowa masa, która sprawia, że już za chwilkę wszystko trafi szlag. A gdzie jakaś nadzieja, szansa na ocalenie, spytacie – może w ostateczności przyjdzie na pomoc superbohater bądź inna postać równie idealna, aby postawić te wszystkie klocki z powrotem na miejsce? Raczą państwo żartować…

Chociaż teraz straszą nas dziurą ozonową, globalnym ociepleniem i topniejącymi lodowcami, to i tak daleko nam do przyszłości, którą wyobraził sobie John Brunner. Bo chociaż mieszkańcy niektórych krajów Dalekiego Wschodu są przyzwyczajeni do noszenia na zewnątrz masek higienicznych, to w wysoce zurbanizowanych miastach Stanów Zjednoczonych Ameryki rodem ze "Ślepego Stada" ewentualny jej brak może grozić szybkim pożegnaniem się ze zdrowymi płucami. Aż trudno wyobrazić sobie takie jutro, prawda? Jest to nazbyt przerażające, aby otaczająca nas przestrzeń (tu: zwykłe powietrze) nagle stało się naszym wrogiem, a ziemski glob zachowywał się jak chory organizm, który próbuje pozbyć się podłego wirusa. A jednak, bohaterowie powieści Brunnera muszą sobie w tych nieprzyjaznych warunkach radzić, bo przecież najważniejsze w życiu każdej istoty to przetrwanie, a aby przetrwać, potrafimy zrobić wszystko. I nie trzeba dodawać, że niektórzy znajdą w tym świetny sposób na zarabianie pieniędzy.

Są wielkie koncerny produkujące (podobno) zdrową, (podobno) nieskażoną żywność. Są wielkie koncerny, które zajmują się dostarczaniem aparatury uzdatniającej wodę (picie kranówy odpada, chyba że ktoś marzy o przewlekłej chorobie żołądka) oraz filtrów powietrza. Są nawet wielkie koncerny, które zajmują się dostarczaniem… pożytecznych owadów, których rolnicy potrzebują do uprawy ziemi, ponieważ w naturalnych warunkach próżno znaleźć dżdżownice czy mrówki. I ogólnie uważa się, że hegemonia USA, które są jednym z najbardziej zdewastowanych zakątków Ziemi, ma swoje dobre i złe strony – no bo niby dostarczają nadwyżkę produktów do biedniejszych krajów (co zresztą jest przyczynkiem do eskalacji problemów w "Ślepym stadzie"), ale z drugiej strony trzepią na tym niezłą kasę i rozpylają swój destrukcyjny styl życia w różne zakątki świata, przez co problem ekologiczny się raczej pogłębia aniżeli maleje. Dodatkowo Brunner chyłkiem wspomina o innych przyczynach kataklizmu środowiska, do których zalicza chociażby wojny, a zwłaszcza konflikt w Wietnamie, który zrównał z ziemią tamtejszą gospodarkę. Nie wszyscy akceptują taki stan rzeczy i starają się pobudzić Amerykę, aby otworzyła oczy i zmieniła styl życia. Tak zwani trainiści, który zainspirowali się śmiałymi tezami Austina Traina, działacza ekologicznego, to bardzo niestabilna i budząca wątpliwości organizacja. Owszem, nie ma co generalizować, i wśród nich są osoby, które oddały się zdrowemu trybowi życia, próbując po prostu funkcjonować tak, jakby otaczający ich świat nie był jednym wielkim syfem. Ale też są i tacy, którzy w imię ocalenia Ziemi są gotowi podkładać bomby i paraliżować całe miasta. A jak na to reaguje nieformalnie wybrany na orędownika tej ideologii Train? Otóż, od wielu lat zniknął z życia publicznego i niczym krytyczny wobec współczesnego sobie społeczeństwa Chad Mulligan z "Wszyscy na Zanzibarze", staje się mitycznym herosem, który zapewne zginął w imię swej idei. Ale, być może, jak wspomniany pisarz z innej powieści Brunnera, zaszył się gdzieś, bo miał po prostu dość idiotycznego świata?

No dobrze, przedstawiłem zarys fabuły, ale co właściwie dzieje się w "Ślepym stadzie"? Szczerze mówiąc, trudno odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie, bo powieść jest wielowątkowa i nieustannie rozszarpywana krótkimi, zmieniającymi kąt spojrzenia rozdziałami. Jeśli czytaliście "Wszyscy na Zanzibarze", to doskonale wiecie o co chodzi – tam też narracja stanowiła pewnego rodzaju chaos, który z początku zdaje się nie do ogarnięcia. To jeden z tych elementów, który ukazuje, jak bardzo John Brunner był przepełniony goryczą i z jaką pasją pisał tę powieść. Czasami natknąć się można na jednozdaniowy rozdział, w którym autor bez ceregieli informuje na przykład, że w całych Stanach brakuje trumien w rozmiarach dziecięcych. Krótkie, ale jak bardzo uderzające w potylicę! O pisarskiej złości można również dowiedzieć się z prostolinijnego języka, którym posługuje się pisarz w "Ślepym stadzie", kładąc nacisk na samą brutalną treść, pozwalając sobie na zabawy językowe jedynie w tytułach rozdziałów, które często ociekają jadem i ironią. Wracając jednak do sprawy nadrzędnej – dzięki tym zabiegom John Brunner uzyskał efekt stałego szokowania czytelnika, wprowadzania go w osłupienie i narastający strach przed tym, że taka przyszłość rzeczywiście może mieć miejsce. I chociaż trudno było mi w niektórych miejscach zawierzyć autorowi – wydaje mi się jednak, że zbyt pesymistycznie oszacował poziom rozwoju technologicznego względem skażonego świata – to były momenty, kiedy trafił on w punkt. Najbardziej celnym spostrzeżeniem wydaje mi się aspekt medyczny, kiedy to ludzie, łykając coraz więcej tabletek i antybiotyków, doprowadzili do takiego zmutowania bakterii i wirusów, że stały się one całkowicie odporne na leki i dzięki temu nieuleczalne. A przecież już dzisiaj obserwujemy, że niektóre choroby ewoluują, przeciwstawiając się naszej medycynie. Bardzo celne i bardzo, BARDZO pobudzające wyobraźnię.

Równie spostrzegawczy okazał się Brunner wobec ludzkiej natury i tego, co możemy myśleć, będąc na skraju przepaści: jest taki jeden moment, w którym bohaterowie powieści mówią jasno – po co generować kolejne pokolenia, które będą się jedynie męczyć w tym świecie, jeżeli w ogóle dożyją dorosłości? Po co skazywać ich na taki potworny świat, w którym się po prostu nie da i nie chce żyć? Coś potwornego jest w myśli, że społeczeństwo zabrnęło tak daleko, że lepszym rozwiązaniem wydaje się niewydawanie na świat potomstwa, coś strasznego jest w przekonaniu bohaterów "Ślepego stada", że od tej sytuacji nie ma już odwrotu. I taki smród nieustannej porażki ciągnie się przez całą powieść, ponieważ, w przeciwieństwie do "Wszyscy na Zanzibarze", nie ma tu jakiegoś błysku nadziei, że wszystko się poukłada. Na osmarkaną brodę Zeusa, nie ma tu nawet odrobiny piękna, które tkwi w nieskazitelności ludzkiego życia, którą mogliśmy dostrzec w innych powieściach Brunnera! Autor nie pozostawia nic, czym można się pocieszyć, czemu można powierzyć nadzieję. Pesymizm i fatalizm to chleb powszedni tej historii. Komentarz pozostawiam jednemu z bohaterów powieści: "Kto by chciał być zdrowy na umyśle, wiedząc, że każdy oddech, każda szklanka napełniona wodą, każde wejście do rzeki, żeby popływać, każdy posiłek – że to wszystko go zabija?".
W "Ślepym stadzie" zakochają się wszelkiego rodzaju masochiści i wichrzyciele płonnych nadziei, którzy pragną zanurzyć się w opowieści, która od góry do dołu ruga naszą cywilizację i sposób, w jaki dążymy do samozagłady. To powieść, która uderza w czytelnika jak piłki w najbardziej leniwego gracza w zbijaka, a co gorsza – gdzieś tam w środku czujemy, że na to zasłużyliśmy. Bo jeśli rzeczywiście doprowadzimy do takiej sytuacji, to jesteśmy ostatnimi głupcami, którym pozostaje się tylko obudzić z ręką w nie całkiem pustym nocniku. Daleko mi do osoby, która siałaby panikę z powodu drobnych zmian klimatycznych czy wiszącego tu i ówdzie smogu, toteż nie zawsze byłem w stanie wczuć się w ostrzegawczy ton Brunnera, ale nie oznacza to, że jego powieść nie ma wizjonerskiego charakteru. Kto wie, może brytyjski pisarz prędzej czy później okaże się, niczym Austin Train, niepożądanym prorokiem naszej przyszłości.

Recenzja ukazała się na portalu Głos Kultury: http://www.gloskultury.pl/skazenie-zatrucie-john-brunner-slepe-stado-recenzja/

"Ślepe stado" to powieść przepełniona gniewem i wściekłością Johna Brunnera na świat, który zmierza ku własnej zagładzie – mogliśmy to już zaobserwować w książce "Wszyscy na Zanzibarze". Jednak tematyka wydanej w 1972 roku powieści to zupełnie inny świat – świat zatruty, zdewastowany, wyjałowiony przez człowieka. I, jak uważa John Brunner, rasa ludzka zrobiła to na swoje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dawid Grosman znowu popełnił książkę pełną rozrywających duszę emocji, która nie pozwala o sobie zapomnieć, wtłaczając w żyły wrażenia, które nie są tak oczywiste zaraz po jej odłożeniu na półkę. Ba, obie nowele z "Ciałem rozumiem" zaczynają się na tyle leniwie, że już można się obawiać niewybaczalnego grzechu pisarza, który postanawia zanudzić paplaniną czytelnika na śmierć, ale wtedy przychodzi moment przełamania, w którym zaczynamy rozumieć, co ze sobą niosą utwory Grosmana. Wtedy już nie ma odwrotu – trzeba się w nich zadurzyć.

Czytając "Księgę gramatyki intymnej", miałem podobnie – z tym że tam dodatkową motywacją był młody bohater, który przełamywał lody z okresem dojrzewania, łamiąc przy okazji kilka karków swych dziecięcych przekonań. I chociaż Dawid Grosman potrafił uśpić moją czujność, zagadać mnie detalami z życia Aharona, to ma moje wieczyste przyzwolenie na to – bo kto jak kto, ale on akurat potrafi tak pisać, że same słowa wprawiają mnie w zachwyt. W "Ciałem rozumiem" również każde zdanie to majstersztyk, dopracowane i układane w sekwencję składnych myśli, gdzie każda metafora i gra językowa to skarb, które bynajmniej nie są odchodami zawiniętymi w złoty papierek. Tu się czuje, że nie tylko sama treść jest dla autora ważna, ale również konstrukcja i odlanie jej w idealną formę.

Nowele łączy ze sobą wątek zdrady i poczucia zazdrości, która przepełnia serca zranionych i porzuconych nagle na boczny tor życia swych ukochanych; i chociaż dwie opowieści różnią się relacjami międzyludzkimi i stopniem popełnionej niewierności, to skala emocji wciąż pozostaje taka sama – góruje przede wszystkim chęć zrozumienia: dlaczego? To klasyczne, powtarzane już przez małe dzieci pytanie (doprowadzające dorosłych do szału, ale czy możemy obwiniać młodocianych za ciekawość?) rodzi nie tylko wątpliwości, ale i żelazne przekonania, które z czasem przyjmujemy za pewnik. I wreszcie, obie historie tak naprawdę nie są wyjaśnione, nie tłumaczą samego aspektu zdrady – one „tylko” przedstawiają cierpienie strony zranionej, co, według mnie, tylko dodaje "Ciałem rozumiem" polotu; przecież jako samozwańczy mędrcy zawsze powtarzamy, że należy zważać na uczucia innych. I to Grosman właśnie robi.

"Gorączka" to opowieść o Szaulu, który od dziesięciu lat żyje ze świadomością, że jego żona – Eliszewa – zdradza go z innym mężczyzną. Zna jej rozkład dnia i wie, kiedy małżonka szuka wymówki w rekreacji na basenie, aby tak naprawdę pojechać do swego kochanka i oddać się z nim cielesnym rozkoszom. Jest przekonany, o czym ze sobą rozmawiają, w jaki sposób się dotykają. Szaul właściwie stworzył osobny świat, antytezę marzenia, w którym człowiek zazwyczaj zakotwicza się, aby nie myśleć o rzeczywistości – on jednak zamyka się w swej kreacji, żywiąc się własnym cierpieniem (co może od niego nieco odpychać z uwagi na męczeńską postawę). A także – co najbardziej zaskakujące – wciąż nie może przestać myśleć o żonie z nieskazitelną miłością, przez co jest nawet w stanie usprawiedliwiać Eliszewę, samemu sobie wyjaśniając zalety jej romansu, jakim jest poszukiwanie szczęścia w ramionach innego mężczyzny. W pewnym momencie padają wręcz nieprawdopodobne słowa podczas katharsis głównego bohatera, który ze swych bolączek spowiada się dopiero przed mało lubianą bratową Esti: "nawet w całym tym pomieszaniu jawnego i potajemnego życia Szaul ma pewność, że Eliszewa jest uczciwa, jest najuczciwszą osobą, jaką zna". Najbardziej intrygującym elementem "Gorączki" staje się zagmatwanie mężczyzny, który jest pewien, że małżonka go zdradza, choć równie dobrze przed czytelnikiem rysuje się niepokojąca myśl, że Szaul jest paranoikiem, który na kanwie sypialnianego milczenia wolał ułożyć sobie własną historię zdarzeń.

Druga nowela, "Ciałem rozumiem", to już dosłownie ułożona historia zdarzeń – tym razem jednak obie strony dochodzą do konfrontacji, gdy Rotem czyta swej umierającej matce opowiadanie, w którym wylewa swe żale. Nili bowiem faktycznie nie traktowała córki z czułością, a treść fabuły rozdrapuje dawne rany, gdy pewnego dnia do jej salonu jogi wkracza młody chłopak, który szybko staje się oczkiem w głowie swojej trenerki. Rotem nie zna tej historii, tylko ją rekonstruuje – ze wszystkich własnych wspomnień i przekonań, bolączek i zawrotów głowy, które oddaliły ją od matki, zdradzającej rodzinny dom na rzecz młodego chłystka. Ona, podobnie jak Szaul z "Gorączki", wyobraża sobie dialogi matki i chłopaka, buduje jego postać z literacką precyzją, nie pomijając nawet drobnych detali – co wskazuje, jak wiele znaczy to dla samej Rotem. W swym opowiadaniu chce przede wszystkim dojść do odpowiedzi na przytaczane w poprzednim akapicie pytanie, chce zrozumieć, jak do tego doszło. I tu świetne zagranie Dawida Grosmana, bowiem samą formą pokazał relację między matką a córką – kobiet, które nigdy ze sobą poważnie nie rozmawiały; kobiet, które wobec siebie trzymały w zanadrzu zadry i niewybaczalne zarzuty. Rotem, nie wiedząc jak przekazać matce swe uczucia, przelewa je na papier, obserwując leżącą na łóżku Nili, wypatrując każdego nagłego grymasu, uśmiechu czy złośliwego komentarza – dzięki tym reakcjom jest bliżej zrozumienia własnej rodzicielki. A czytelnik wpada w wir utworzony przez dwa odpychające się od siebie bieguny, gdy nagle widzi złożoność emocji Rotem oraz przez wiele lat skrywane przez Nili poczucie miłości, której również nie potrafiła wyrazić. To bolesna relacja, która dzięki mistrzowskiemu pióru Dawida Grosmana nabiera wzruszającej konsystencji.

To książka, którą należy przede wszystkim smakować, a nie zachłannie pożerać. Zarówno "Gorączka", jak i "Ciałem rozumiem" zyskuje wraz z czasem, gdy przelane na papier wzburzone emocje skrystalizują się, ujawniając często niewytłumaczalne koleje losu, kiedy to miłość staje pod znakiem zapytania, a zraniona osoba próbuje sobie poradzić z własną porażką – szukając odpowiedzi we własnych niedoskonałościach czy też usiłując wejść w skórę tej drugiej osoby, starając się zrozumieć jej motywy; bo nawet jeśli nie odzyskamy dawnego spokoju i radości, będziemy chociaż wiedzieć: dlaczego?

Recenzja ukazała się na portalu Głos Kultury: http://www.gloskultury.pl/zazdrosc-zzerajaca-srodka-dawid-grosman-cialem-rozumiem-recenzja/

Dawid Grosman znowu popełnił książkę pełną rozrywających duszę emocji, która nie pozwala o sobie zapomnieć, wtłaczając w żyły wrażenia, które nie są tak oczywiste zaraz po jej odłożeniu na półkę. Ba, obie nowele z "Ciałem rozumiem" zaczynają się na tyle leniwie, że już można się obawiać niewybaczalnego grzechu pisarza, który postanawia zanudzić paplaniną czytelnika na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Do rozpoczęcia przygody z powieściami Zajdla zabierałem się z – pewnie znanym dla wielu czytelników – nastawieniem: „Kiedyś w końcu którąś przeczytam, tylko teraz nie mam czasu… ale tak, kiedyś na pewno!”. Polecali mi go znajomi, twierdząc, że omija mnie coś fantastycznego, aż w końcu przekroczyłem własny Rubikon i sięgnąłem po powieść "Paradyzja: w formie audiobooka – jest to forma, która od kilku miesięcy coraz bardziej do mnie przemawia, zwłaszcza gdy ograniczonego czasu wolnego nie mogę przeznaczyć na trzymanie książki w dłoniach. Jak się ostatecznie okazało, znajomi i internet mieli rację – Janusz. A Zajdel był świetnym pisarzem s-f, a jego ponure wizje przyszłości to smaczny kąsek dla kogoś, kto już zdążył zachwycić się społecznymi antyutopiami w wykonaniu chociażby Lema, Dicka czy Brunnera.

Jest coś nieśmiertelnego w powieściach, które demaskują pozornie idealny ład społeczny. Mogą mieć na karku nawet kilkadziesiąt lat, a mimo to ich spostrzeżenia i główne, podstawowe lęki o przyszłość wciąż pozostają aktualne. Paradyzja jest kolejnym przykładem świata, który ma działać wspaniale, lecz w istocie tak nie jest. To sztuczna planeta, która orbituje w tajnym położeniu wokół innego ciała niebieskiego i jest przez swych zarządców uważana za najlepszy świat we Wszechświecie. Ziemianie sądzą inaczej, Paradyzyjczycy zaś są święcie przekonani, że mieszkańcy niebieskiej planety łżą z zazdrości i niechęci zrozumienia cudu, jakim jest rajski glob – ot, klasyczny konflikt między USA i Kanadą. Na scenę wkraczają więc uprzedzenia, podłe plotki i teorie spiskowe, są jednak tacy, którzy chcą rzetelnie zbadać tę sprawę i ustalić, kto ma rację, a kto się myli. Tego zadania podejmuje się pisarz Rinah, któremu udało się zdobyć „wejściówkę” na Paradyzję, więc jako jeden z nielicznych będzie miał okazję poznać sztuczną planetę od środka. Oczywiście, już od samego początku robi się dziwnie – literat z taktownym zaskoczeniem przyjmuje niektóre reguły i przepisy na Paradyzji, a czytelnik już przeczuwa, że z tym światem jest coś mocno nie w porządku.

"Paradyzja" to powieść demaskatorska – Janusz A. Zajdel stopniowo podkręca napięcie w czytelniku, dając mu kolejne powody do zaniepokojenia, że idealny świat jest tylko iluzją; nieustanna kontrola mieszkańców zamkniętych w blaszanym świecie, w którym jednostka jest ograniczona do współczynnika SC – Stopnia Człowieczeństwa, który decyduje o przysługującym racjom żywieniowym i desygnuje osobę do konkretnej pracy. Najgorszą jest harówka w kopalniach na pobliskiej planecie Tartar, na którą zresztą zostaje zesłany niejaki Nikor, który w swoim utworze literackim – celowo lub przypadkowo – powiedział zbyt dużo o faktycznym stanie Paradyzji. Rinah to wszystko poznaje z coraz większym przeświadczeniem, że tak naprawdę trafił do więzienia symulującego normalny świat, do piekła, które jego mieszkańcom wydaje się rajem. Jego ciekawość nie jest jednak pożądana w Paradyzji, ponieważ ewentualne odkrycie prawdy o niej byłoby katastrofą dla tutejszych władz. Nie po to przecież wprowadzono stały nadzór i monitoring oraz zabroniono wielu przydatnych rzeczy, np. używać pisma (książki są dostępne jedynie w formie odsłuchu, co przy lekturze "Paradyzji" jako audiobooka szczerze mnie rozbawiło), żeby teraz jakiś Ziemianin zaczął im grzebać w przysłowiowych papierach! Tym bardziej, że jego pochodzenie jest niesamowitą okazją i nadzieją dla cicho buntujących się Paradyzyjczyków, którzy mają swoje sposoby na ominięcie systemów zabezpieczających i chcieliby, aby Rinah odkrył prawdę o Paradyzji, nie wskazując jego i siebie na zdrajcę Paradyzji, tracąc jednocześnie głowy lub zaharowując się na śmierć w kopalniach Tartaru.

Skoro już wspomniałem o audiobooku, to wypadałoby powiedzieć parę słów co do samego wydania powieści: obok głosu Mirosława Neinerta w nagraniu pojawiają się dodatkowe efekty dźwiękowe, które może nie zasługują na miano słuchowiska, ale przynajmniej dodają emocji – w kluczowych momentach pojawia się groźnie brzmiąca melodia rodem ze starego filmu sensacyjnego, a także np. dźwięki sygnałów alarmowych, które na co dzień słyszą mieszkańcy Paradyzji, zwyczajny hałas odkładanych sztućców w stołówce. Nie przeszkadzało mi to zbytnio w lekturze, natomiast sam lektor nie był według mnie zbyt przekonujący. Owszem, Mirosław Neinert operuje niskim, przeszywającym głosem, który pasuje do ponurej opowieści o zdradliwym, orwellowskim świecie, ale irytowały mnie dialogi w jego wykonaniu – często bardzo mechaniczne, bez należytej interpretacji i różnorodności. Zdarzało się, że się gubiłem: czy wypowiadane zdanie jeszcze jest dialogiem, czy już narracją? Zabrakło mi większego wkładu lektora w treść – co prawda wykonał swoją pracę przyzwoicie i miałem wrażenie, że wraz z treścią rozkręca się i on (nie to żeby "Paradyzja" była niesłuchalnym audiobookiem), ale Mirosława Neinerta nie znajdziecie na mojej liście lektorów, dzięki którym przekonałem się do takiej formy książki.

Mogę Wam powiedzieć to, co od wielu lat powtarzali mi inni – Zajdla nie wypada nie znać, a "Paradyzja" to doskonała powieść na to, aby to twierdzenie przetestować. Ja wreszcie mogę z ulgą stwierdzić, że lepiej późno niż wcale, i stawiam jego nazwisko na najwyższej półce z fantastyką naukową – to nie tylko cholernie dobra powieść pod względem walorów rozrywkowych, ale również zadająca istotne pytania o sile kłamstwa, na jaką jest w stanie zgodzić się władza, aby tylko utrzymać się na swym stołku i czerpać profity z nieświadomej, szarej masy. I przerażająco aktualna, bo w dzisiejszych czasach informacja i odpowiednie jej regulowanie to jeden z najsilniejszych atrybutów państw autorytarnych (Korea Północna jest tutaj idealnym przykładem), a przecież nawet w demokratycznych krajach pół żartem pół serio mówimy, że media są czwartą władzą. Kto wie, może my też jesteśmy oszukiwani o faktycznym stanie naszego świata? Obyście po lekturze "Paradyzji" nie popadli w paranoję!

Recenzja ukazała się na portalu www.gloskultury.pl

Do rozpoczęcia przygody z powieściami Zajdla zabierałem się z – pewnie znanym dla wielu czytelników – nastawieniem: „Kiedyś w końcu którąś przeczytam, tylko teraz nie mam czasu… ale tak, kiedyś na pewno!”. Polecali mi go znajomi, twierdząc, że omija mnie coś fantastycznego, aż w końcu przekroczyłem własny Rubikon i sięgnąłem po powieść "Paradyzja: w formie audiobooka – jest...

więcej Pokaż mimo to