-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać348
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Biblioteczka
2021-08-19
2021-06-07
2021-07-03
Robin Hobb skradła moje serce tą książką. Historia dorastającego na dworze w Królestwie Sześciu Księstw nieprawego syna Księcia Rycerskiego Bastarda naprzemiennie wzrusza, wywołuje na twarzy szeroki uśmiech, ale i wystawia nerwy czytelnika na poważną próbę. To nie jest kolejne cukierkowe, mdłe i przesłodzone do granic możliwości młodzieżowe fantasy - w rzeczywistości “Uczeń skrytobójcy” to dosyć ponura, ale jednocześnie za sprawą cudownych bohaterów również i pełna ciepła, przepełniona rodzinnymi spiskami i intrygami politycznymi opowieść, w której zwierzęta giną równie często co bohaterowie słynnej serii Martina. Hobb ma niesamowity talent do kreślenia postaci - tak barwnych, wiarygodnych i głębokich psychologicznie, iż ma się wrażenie, że to istniejące w rzeczywistości osoby. U Hobb nikt nie jest czarno-biały - nie ma bohaterów do szpiku złych, ani krystalicznie czystych. Tytułowy skrytobójca to chłopiec budzący bezgraniczną sympatię - kochający zwierzęta, uroczy, empatyczny, błyskotliwy i nad wiek dojrzały, jednak i niestroniący od złych decyzji, jak każdy popełniający błędy i zdecydowanie pozbawiony pewności siebie. Te cechy, a w szczególności niedoskonałości sprawiają, że jest on tym bardziej ludzki i nie sposób go nie dopingować, nie pokochać i nie zżyć się już od pierwszych stron. I to samo można powiedzieć praktycznie o wszystkich innych bohaterach - to oni ze swoją dogłębną kreacją, skomplikowanymi charakterami i nieoczywistym motywami sprawiają, że powieść Hobb jest tak wyjątkowa i znacząco wybijająca się spośród całej masy tytułów fantasy. Obok barwnych bohaterów i intryg politycznych największą zaletą tej powieści była dla mnie wyjatkowo liczna i i istotna obecność i zwierząt w tej historii. Dotychczas nie spotkałam się z książką, w której zwierzęta - a zwłaszcza psy! - odgrywałyby tak kluczową rolę w fabule i były pełnoprawnymi bohaterami powieści.
„Uczeń skrytobójcy” z przytupem dołączył do grona moich najukochańszych i najsilniej oddziałujących na emocje i angażujących powieści. I w tym miejscu dziwię się, że u nas seria Hobb jest tak mało popularna - zagraniczni fani gatunku w 9 na 10 przypadków umieszczają trylogię Skrytobójcy na szczytach swoich zestawień najlepszych książek fantasy. I ja teraz będąc już po lekturze - jak najbardziej te wszystkie topki rozumiem i oczywiście absolutnie się z nimi zgadzam! Dla mnie “Uczeń Skrytobójcy” to powieść idealna - ani trochę nie przeszkadzało mi powolne tempo, bo lekkość stylu Hobb, jej dbałość o detale, tak plastyczne i szczegółowe, że niczym realne opisy i kreacja bohaterów sprawiają, że czytałam z zapartym tchem. I mimo, że nie jest to książka lekka i przyjemna - momentami robi się naprawdę brutalnie i ponuro, a pełne przykrości i mnożących się przeciwności losu dzieciństwo Bastarda równie dobrze mogłoby wyjść spod pióra Dickensa to „Uczeń” koniec końców pozostawia czytelnika z burzą pozytywnych emocji i zdecydowanie nie jest książką, która da o sobie łatwo zapomnieć.
https://www.instagram.com/romyczyta
Robin Hobb skradła moje serce tą książką. Historia dorastającego na dworze w Królestwie Sześciu Księstw nieprawego syna Księcia Rycerskiego Bastarda naprzemiennie wzrusza, wywołuje na twarzy szeroki uśmiech, ale i wystawia nerwy czytelnika na poważną próbę. To nie jest kolejne cukierkowe, mdłe i przesłodzone do granic możliwości młodzieżowe fantasy - w rzeczywistości “Uczeń...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-28
2021-06-25
2021-06-21
2021-06-16
Z twórczością Marka Lawrence najwidoczniej mi nie po drodze, bo „Książę Głupców” to już kolejna jego książka, której czytanie w znacznej mierze upłynęło mi na przewracaniu oczami z zażenowania. Ok, widać wyraźny progres w stosunku do katastrofalnego „Księcia Ciemności” - autor trochę utemperował swoją skrząca się od nadmiaru niesmacznych i absurdalnych pomysłów wyobraźnię, przyhamował i elementy niestrawne występują w mniejszym natężeniu. Rzadziej pojawiają się kloaczne żarty, bohaterowie już nie zachowują się na każdym kroku irracjonalnie, a i sama historia ma jakiś konkretniejszy zarys. Nad czym, jako miłośniczka kompleksowych i długich nawet i na parę stron opisów fantastycznych krain i stworzeń, ubolewam to szczątkowo wykreowany świat. Już nawet pal licho, że nie ma jakiegoś bardziej złożonego i oryginalnego systemu magii, ale w „Księciu Głupców” nawet intrygi polityczne i miejsca odwiedzane przez postaci są wspominane śladowo. Ta historia równie dobrze mogłaby być osadzona w średniowiecznej Europie i czytelnik większej różnicy by nie zauważył. Co ja poradzę, że Jordan i Eriksen rozpuścili mnie niepomiernie rozbudowanymi światami i przywiązaniem do detalu i teraz kręcę nosem na mniej ambitne fantasy. Wbrew temu co sugeruje Goodreads z epickim fantasy książka Lawrence’a za dużo nie ma wspólnego. Na szczęście jako przedstawiciel dark fantasy spisuje się znacznie lepiej - jest i mrocznie i brutalnie.
Fani Jorga z trylogii „Rozbitego Imperium” powinni być uszczęśliwieni, bo tytułowy książę - Jalan to tylko trochę bardziej lajtowa wersja Jorga- niedojrzały, irytujący, rozkapryszony, wulgarny bachor, ale o dziwo - pod koniec powieści chyba co nieco mądrzeje i dorasta.
Bez szału, ale i aż takiej tragedii jak w przypadku „Księcia Imperium” nie ma - tamto była nieczytelna grafomania, a „Książę Głupców” potrafi nawet momentami porządnie zaciekawić. Gdyby tylko nie ten humor rodem z gimbazy.
https://www.instagram.com/romyczyta
Z twórczością Marka Lawrence najwidoczniej mi nie po drodze, bo „Książę Głupców” to już kolejna jego książka, której czytanie w znacznej mierze upłynęło mi na przewracaniu oczami z zażenowania. Ok, widać wyraźny progres w stosunku do katastrofalnego „Księcia Ciemności” - autor trochę utemperował swoją skrząca się od nadmiaru niesmacznych i absurdalnych pomysłów wyobraźnię,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-14
2021-06-02
2021-05-10
Drugiej tak rozczarowującej kontynuacji jak „Srebrnoręki” sobie nie przypominam. I szczerze mówiąc trudno mi jednoznacznie określić co dokładnie tym razem nie zagrało. Bo niby świat nadal ten sam, ale jednak pozbawiony tej magii tak wszechobecnej w pierwszym tomie. Lawhead już od pierwszej strony wrzuca swoich bohaterów w szaleńczy wir wydarzeń, więc teoretycznie przy takiej dynamice akcji i różnorodności wątków powinno być nawet jeszcze ciekawiej - a tu wręcz odwrotnie, bo pisarz postawił na ilość, a nie jakość. Lawhead co chwila wprowadza nowy wątek - jednak co z tego, skoro znaczna większość z nich potraktowana jest po macoszemu i na odwal się. Zamiast dokładniej skupić się na jednym wątku, porządnie go rozwinąć to autor leje i leje wodę na marginesowe zagadnienia i tak oto np. przez parę stron czytamy o wycinaniu drzew. No, naprawdę, bo karczowanie jest takie niesamowicie istotne dla całej fabuły! I takich przydługich fragmentów jest sporo.
Nie spodziewałabym się, że to napiszę, ale najlepiej w drugim tomie trylogii o Albionie wypada to, co dotychczas w fantasy mnie najbardziej nudziło i co bardzo często przelatywałam wzrokiem, czyli obszerne sceny bitewne. Te są żywiołowe, plastyczne, w ich trakcie powieść „odżywa”. Zazwyczaj od przebiegu bitew zdecydowanie wolałam czytać wyczerpujące opisy fantastycznych stworzeń, intryg politycznych czy wykorzystywania ciemnych mocy przez magów, ale że te w „Srebrnorękim” są wyjątkowo bezbarwne, a do tego ich liczba jest szczątkowa, to chociaż tyle dobrze, że mogłam zadowolić się czymś innym. Taki plus tej książki, że odkryłam, że może jednak militarne fantasy jest jak najbardziej dla mnie zjadliwym gatunkiem.
Ogromny problem miałam też z narratorem w tej części. Niespodziewanie Lawhead uczynił nim postać inną niż w pierwszym tomie. A, że narrator jest pierwszoplanowy, a ja przywiązałam i zżyłam się z budzącym sympatię będącym „głosem” „Wojny o raj” Lllewem to taka nagła, nieoczekiwana zmiana była dla mnie sporym wstrząsem i przez pierwsze kilkadziesiąt stron nieustannie powodowała dezorientację. Ale z drugiej strony może nie powinnam narzekać na zmianę głównego narratora na budzącego skojarzenia z Gandalfem barda Tegida, bo Llew w tym tomie jest nie do wytrzymania. Zamiast znanego z pierwszej części dojrzałego, odważnego i głodnego wiedzy wojownika mamy krnąbrnego chłopczyka, który zachowuje się jakby innym robił łaskę, że w ogóle wstał rano z łóżka i raczył się odezwać. Po obwołaniu królem sodówka uderzyła do głowy. Gwiazdorzenia się zachciało.
Zostało mi jeszcze zamknięcie trylogii „Pieśni Albionu” i pomimo niezbyt dobrego wrażenia jakie zrobił na mnie jej środkowy tom - to i tak zamierzam kontynuować czytanie. Tym bardziej, że w ostatniej części Lawhead przenosi niemal całą akcję do naszego świata i czasów współczesnych, więc nie ukrywam - jestem diabelnie ciekawa jak to wyjdzie. Liczę na to, że na koniec autor się zrehabilituje i dostanę książkę, która zachwyci mnie jak „Wojna o Raj”.
https://www.instagram.com/romyczyta
Drugiej tak rozczarowującej kontynuacji jak „Srebrnoręki” sobie nie przypominam. I szczerze mówiąc trudno mi jednoznacznie określić co dokładnie tym razem nie zagrało. Bo niby świat nadal ten sam, ale jednak pozbawiony tej magii tak wszechobecnej w pierwszym tomie. Lawhead już od pierwszej strony wrzuca swoich bohaterów w szaleńczy wir wydarzeń, więc teoretycznie przy...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Dziedzictwo krwi” to literacki debiut Amélie Wen Zhao i co tu dużo mówić - życzyłabym wszystkim pisarzom (a i czytelnikom) tak udanych startów karier. Dzieło Zhao to kolejna książka fantasy, która błędnie określana jest przez wielu czytelników jak i wydawców z różnych krajów jako young adult. Jest to oznaczenie o tyle niewłaściwe, albowiem mamy tu do czynienia z opowieścią ponurą, brutalną, ewidentnie nawiązującą do krwawej historii dziejów rodziny Romanowów. Jednak pomimo inspiracji carską rodziną nie pokusiłabym się o nazwanie „Dziedzictwa Krwi” retellingiem, gdyż autorka fabułę wymyśliła całkowicie od nowa.
Osadzenie fabuły w carskiej Rosji, wytypowanie na główną bohaterkę alter ego księżnej Anastazji oraz włączenie magii i fantastycznych istot - taki szalony miks był posunięciem ryzykownym, ale w tym przypadku totalnie udanym! Mroźne, zimowe rosyjskie lasy nadają powieści wyjątkowy, lekko baśniowy klimat, a opisy zmyślonych stworzeń wspaniałe ubarwiają lekturę. Bardzo spodobał mi się system magii jaki wykorzystała w swojej książce Zhao. I tu trochę przełamała schematy literatury fantasy, gdyż magiczny dar powinowactwa nie jest dla jego posiadaczy - jak to bywa w większości powieści tego gatunku - pożądaną przez innych zdolnością, nie sprawia, że jego właściciele awansują do patrycjatu, są powszechnie poważani i mogą liczyć na najlepsze traktowanie. Wręcz przeciwnie - powinowaci są przez swój dar osobami wyklętymi, „trędowatymi”; jest on na tyle niebezpieczny, że, aby żyć normalnie muszą ukrywać swoje zdolności. Samo powinowactwo charakteryzuje się też różnymi odmianami - są i mniej niebezpieczni powinowaci ziemi czy wody jak i siejący największy postrach, śmiercionośni powinowaci mięsa i krwi. Jakim powinowactwem włada główna bohaterka? Nietrudno się domyślić, że tym najgroźniejszym, najrzadszym i najbardziej zabójczym - Ana jest powinowatą krwi. Brzmi porywająco? I tak też jest! Dodatkowo autorka ma u mnie ogromnego plusa za relacje głównych bohaterów. I tu znów ustrzega się sztampy i zarówno sam związek Any i pozującego na bezczelnego, ale w rzeczywistości posiadającego złote serce, nękanego przez traumy i demony przeszłości Ramsona, jak i zauroczenie sobą rozwijają się bardzo powoli - a nie jak w 90% innych powieści główna bohaterka już od pierwszego spotkania (a co tam spotkania- spojrzenia!) ma kisiel w majtkach i przez całą resztę książki jest bezkrytycznie wpatrzona w swojego wyidealizowanego, perfekcyjnego księcia. Nie, tutaj relacja opiera się głównie na przyjaźni, wzajemnym zaufaniu, uczucie rodzi się z czasem, a i tak o miłości i (ewentualnym) gorącym romansie będzie (najprawdopodobniej) można mówić dopiero w kolejnych częściach serii. Ach, jaki powiew świeżości w wątkach romantycznych w literaturze fantasy!
Czekam z niecierpliwością na następne dwa tomy trylogii! W „Dziedzictwie Krwi” autorka parę wątków domknęła - jednak ten główny nadal pozostał otwarty. Nie ma co, Zhao doskonale wie jak pozostawić czytelnika z zaostrzonym apetytem na dalszy przebieg jak i w końcu samo rozwiązanie historii. Osobiście bardzo polecam i raczej nie wyobrażam sobie, że po przeczytaniu „Dziedzictwa” nie będziecie mieć ochoty na kolejne części.
https://www.instagram.com/romyczyta
„Dziedzictwo krwi” to literacki debiut Amélie Wen Zhao i co tu dużo mówić - życzyłabym wszystkim pisarzom (a i czytelnikom) tak udanych startów karier. Dzieło Zhao to kolejna książka fantasy, która błędnie określana jest przez wielu czytelników jak i wydawców z różnych krajów jako young adult. Jest to oznaczenie o tyle niewłaściwe, albowiem mamy tu do czynienia z opowieścią...
więcej Pokaż mimo to