-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę „Nie pytaj” Marii Biernackiej-DrabikLubimyCzytać1
-
ArtykułyNatasza Socha: Żeby rodzina mogła się rozwijać, potrzebuje czarnej owcyAnna Sierant1
-
ArtykułyZnamy nominowanych do Nagrody Literackiej „Gdynia” 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyMój stosik wstydu – które książki czekają na przeczytanie przez was najdłużej?Anna Sierant26
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
Czy thriller psychologiczny może być czułą powieścią? Czymś na kształt pamiętnika, który wyciska łzy spod powiek? Historią, która szarpie najcieńszymi strunami duszy, powodując brzmienie podobne do delikatnie zagranej ballady? Czy musi kojarzyć się zawsze z ciężkim G-dur, czy może pasuje też do delikatnego d-moll? Małgorzata Warda swoją najnowszą książką Dziewczyna z gór udowodniła, że może. Chyba nie potrafię wyrazić słowami, jak bardzo ta powieść mną wstrząsnęła. A jednak wiem, że muszę to zrobić, żebyście poczuli choć trochę to, co ja czułam podczas lektury. Bo czy wystarczy, jeśli powiem, że nie czytałam lepszego thrillera psychologicznego? Że to właściwie jedna z lepszych książek, które wpadły w moje ręce? Że umieszczenie jej w kategorii „thriller” przypadkiem może odebrać jej wartości? Nie przesadzam. Dziewczyna z gór to świetne psychologiczne studium… no właśnie… ofiary i przestępcy? Takie określenie byłoby zbyt schematyczne, a w tym zakresie historia opowiedziana przez Wardę odbiega od schematu. Na schemat jest zbyt dobra.
Dziewczyna z gór to opowiedziana słowami Nadii Okołotowicz historia jej porwania i życia w często bardzo ekstremalnych warunkach. To historia oparta na kłamstwach, na wskroś przesiąknięta bólem i – w mojej opinii – nieprawdopodobnie wielką miłością. To opowieść o zależności od drugiego człowieka, przechodzącej w bezwzględne oddanie, okraszone budowanym przez lata poczuciem bezpieczeństwa. To nie jest po prostu opowieść o zaginięciu dziecka. Spłaszczenie fabuły do takiego stwierdzenia to największe zło, jakie można wyrządzić tej książce.
Trudno określić, które problemy dla Wardy są najważniejsze i które należy traktować jako priorytetowe, bowiem pisarka wzięła ich na warsztat co najmniej kilka (i poradziła sobie z nimi perfekcyjnie). Jednym z głównych wątków jest problem rodzin zastępczych i złe kryteria ich doboru. Koszmarne wydarzenia z udziałem kompletnie nieprzygotowanych i w żaden sposób niekontrolowanych rodzin od dawna są pożywką dla mediów, pokazujących nam ogrom zła, które może spotkać dzieci oddane pod opiekę niewłaściwym ludziom. Te medialne sprawy znalazły swoje odzwierciedlenie w Dziewczynie z gór. Chyba już zawsze będę pamiętała przytoczone przez autorkę zapisy protokołu z rozprawy sądowej, w której brał udział jeden z bohaterów. Nie ze względu na to, co zostało tam napisane, ale w głównej mierze z powodu obrazów wytworzonych przez moją wyobraźnię na podstawie domysłów i tego, co nie zostało w nich dopowiedziane.
Warda, poddając swoistej wiwisekcji swoich bohaterów, stworzyła doskonałe charakterystyki postaci, które nie pozwalają czytelnikowi myśleć schematycznie. Nie chcę zdradzać Wam fabuły. Właściwie mogłabym ograniczyć się do stwierdzenia, że Małgorzata Warda przypomniała mi, za co kocham książki. Emocje towarzyszące lekturze Dziewczyny z gór pokonały mnie swoją siłą. Niezwykle intensywnie przeżywając to, co działo się z Nadią, całkowicie oddałam się klimatowi, w którym przyszło dorastać dziewczynie. Podkradające się pod dom watahy wilków, próby oswojenia wolfdoga, dźwięki, którymi las opowiadał swoją historię – to wszystko tak plastycznie przedstawione, z taką pieczołowitością opisane i tak bardzo realne wprowadziło mnie w nastrój, który był mieszaniną uczuć, o które nigdy siebie nie podejrzewałam. To nie są emocje, które towarzyszą thrillerowi. To znacznie więcej.
Podsumowanie? Nie, nie chcę niczego podsumowywać, bo to tak, jakby coś się skończyło. We mnie wciąż tkwią Nadia i Jakub, ciągle o nich myślę i analizuję ich historię. Ostatnią stronę Dziewczyny z gór przeczytałam kilka dni temu, jednak nie uważam tej książki za skończoną. Wciąż w głowie „przepracowuję” tę historię i mam ogromną nadzieję, że będzie miała swój ciąg dalszy. Jestem zachwycona. Po prostu zachwycona.
Czy thriller psychologiczny może być czułą powieścią? Czymś na kształt pamiętnika, który wyciska łzy spod powiek? Historią, która szarpie najcieńszymi strunami duszy, powodując brzmienie podobne do delikatnie zagranej ballady? Czy musi kojarzyć się zawsze z ciężkim G-dur, czy może pasuje też do delikatnego d-moll? Małgorzata Warda swoją najnowszą książką Dziewczyna z gór...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Zawsze, gdy zaczynam recenzję książki, która wywarła na mnie ogromne wrażenie, mam poczucie, że w moje pisanie wkrada się specyficzna ułomność, polegająca na braku umiejętności złożenia kilku sensownych zdań. Zaczynam czuć lekką panikę, bo nie potrafię oddać słowami tego, co rzeczywiście czuję, a przecież to słowa stanowią moją codzienność. Dziś czuję się trochę obnażona z tego swoistego oręża.
Wypadłam z roli. Patrzę na okładkę najnowszej książki Macieja Siembiedy i zastanawiam się, czy potrafię wyrazić wszystko, co zaprzątało moją głowę, odkąd zaczęłam czytać „Gambit”. I nie chodzi wcale o to, że historia jest wstrząsająca, porywająca i absolutnie oryginalna. Jest taka. Nie chodzi też o to, że podczas lektury jeżyły mi się włosy na głowie, zapierało dech i czułam ciarki na plecach. Tak było. Najbardziej chodzi o to, że podczas czytania tej niesamowitej powieści miałam wrażenie, że weszłam do czyjegoś życia i bezkarnie w nim buszowałam. Powody takiego stanu rzeczy są dwa. Po pierwsze Siembieda potrafi pisać w taki sposób, że – nawet przenosząc się w zupełnie inne czasy – zatracamy się w lekturze i bezwiednie stajemy się uczestnikami wydarzeń. Po drugie większość postaci z kart jego książek jest realna, a tym, które nie są, autor nadaje duszę, czyniąc z nich kogoś więcej niż tylko bohaterów książki.
„Gambit” to historia, która wydarzyła się naprawdę. Oczywiście została przez pisarza okraszona fikcją, ale jej szkielet został oparty na wydarzeniach, które rzeczywiście miały miejsce i które zostały Siembiedzie przedstawione przez jednego z bohaterów książki, Jerzego Ostrowskiego (nazwisko zmienione). O niesamowitej mocy tej historii świadczy fakt, że sam Ryszard Kapuściński sugerował pisarzowi stworzenie z niej powieści. Autor posłuchał. I choć od tamtej pory minęło wiele lat, to warto było czekać na moment, w którym będziemy mogli poznać genialną historię mistrza szachowego i konstruktora samochodów, który całe życie boi się zemsty za czyny swojego brata, ułana AK.
Siembieda wprowadza nas w świat podziemnego wywiadu, żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego, brytyjskich służb specjalnych oraz amerykańskiego kontrwywiadu. Co ciekawe, w centrum wydarzeń umieszcza kobietę – piękną, odważną i piekielnie inteligentną Wandę Kuryło. Nie mam feministycznych zapędów, ale uważam, że ten zabieg stanowi ogromny atut książki, chroniąc ją przed charakterystycznym dla szpiegowskich powieści nadmiarem testosteronu. Dodatkowo Wanda została „ubrana” w łemkowskie pochodzenie, którego specyfika została pięknie przedstawiona na przykładzie rodziny jej wuja, co dla mnie (interesującej się mniejszościami etnicznymi) było wisienką na wielowarstwowym torcie. Właściwie Siembieda to dla mnie geniusz, jeśli chodzi o tworzenie postaci – opierając swoje książki na prawdziwych wydarzeniach i wprowadzając na karty swoich powieści realne postacie, za każdym razem tworzy bardzo oryginalnych bohaterów. Zarówno Jakub Kania z „444” oraz „Miejsca i imienia”, jak i Wanda Kuryło to postacie absolutnie niepowtarzalne, a przez to dla mnie – kultowe.
Powiem jasno: nie ma w polskiej literaturze drugiego Macieja Siembiedy. Może niektórzy chcieliby nim być, co właściwie wcale mnie nie dziwi. W jego przypadku kombinacja wiedzy, warsztatu i umiejętności operowania słowem została wzbogacona o własne przeżycia, bo – musicie wiedzieć - każda historia opowiedziana przez pisarza jest w pewnym wymiarze jego historią. Tego nie da się podrobić, nadrobić i wyrobić. Dla mnie Siembieda to fenomen literatury sensacyjnej i trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł mu w tej kwestii dorównać.
Zawsze, gdy zaczynam recenzję książki, która wywarła na mnie ogromne wrażenie, mam poczucie, że w moje pisanie wkrada się specyficzna ułomność, polegająca na braku umiejętności złożenia kilku sensownych zdań. Zaczynam czuć lekką panikę, bo nie potrafię oddać słowami tego, co rzeczywiście czuję, a przecież to słowa stanowią moją codzienność. Dziś czuję się trochę obnażona z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Każdy z nas dzieli swoje życie na „przed” i „po”. Nawet takie proste sprawy: przed obiadem wypiję szklankę wody, bo tak zaleca moja dietetyczka, a po obiedzie zasnę kamiennym snem warcząc na każdego, kto spróbuje mnie choćby tknąć. Przed pracą spróbuję jakkolwiek ogarnąć moje krnąbrne włosy, a po pracy pójdę je obciąć, bo nie mam do nich już siły. Przed urlopem kupię szałowy strój kąpielowy, a po urlopie go wyrzucę, bo stwierdzę, że jednak jest za mały i mi się spod niego co nieco wylewa. Może być mniej „codziennie”: przed rozwodem będę płakać każdego wieczora, a po rozwodzie poczuję, co znaczy żyć szczęśliwie. Przed śmiercią męża będę mieszkała w urokliwej włoskiej miejscowości, a po jego śmierci wrócę do Wrocławia. Na ostatnim zdaniu się zatrzymam. W takiej sytuacji „przed” i „po” poznajemy Adelę Henert. Proszę Państwa, przed Wami kilka słów na temat „Historii Adeli” autorstwa Magdaleny Knedler.
Adela wraz z mężem mieszka w Sperlondze, małym włoskim miasteczku położonym na wybrzeżu Morza Tyrreńskiego. Wspólnie prowadzą księgarnio-kawiarnię, tworząc wyjątkowe miejsce dla okolicznych mieszkańców. Niestety, dość sielankowe życie kończy się 8 grudnia, kiedy to Paweł odchodzi. Na zawsze. Wówczas bohaterka postanawia wrócić do rodzinnego Wrocławia i zacząć życie od nowa. Aby odkupić winy, wymierza sobie srogą karę: być dobrym człowiekiem i robić wszystko z myślą o innych. Błahe? A próbowaliście? Szlachetność niby jest modna, ale tak naprawdę wcale nie jest popularna - owszem, chętnie się o niej mówi, ale z czynami to już trochę kiepsko. Adela podejmuje się wyzwania, które ma ją rozgrzeszyć. Zaczyna od oddania swoich długich włosów na rzecz Fundacji Rak’n’Roll.
Jeśli ktoś z Was pomyślał, że „Historia Adeli” to książka po prostu o czynieniu dobra, to jest w błędzie. Przede wszystkim tu nic nie jest „po prostu”. Kilka sprawnie przeplatających się ze sobą wątków powoduje, że nie sposób oderwać się od lektury. Z jednej strony opisany z wyczuciem i nienachalnie romans bohaterki ze współlokatorem, a z drugiej tajemnica, którą dziewczyna próbuje rozwikłać poznając przy okazji zagmatwane (i bardzo ciekawe) losy ciotki Stefanii. Do tego dochodzą trudne relacje rodzinne między Adelą a jej rodzicami - niewybaczone przewinienia i niewypowiedziane pretensje. Moim zdaniem to historia o życiowych wyborach – takich, które kształtują nas na nowo i pozwalają stworzyć bezpieczne „po”.
Swoistą wisienką na torcie jest tajemnicza śmierć Pawła i silne poczucie winy kobiety, które wraca w każdym prawie rozdziale i stanowi piętno, z którym ta nie potrafi sobie poradzić. Niesamowite, jak Magdalena Knedler potrafiła poprowadzić ten wątek. Przez moją głowę przelatywały najgorsze domysły. Za każdym razem, kiedy Adela była bliska opowiedzenia tej historii, moje serce niemalże przestawało bić. Pięknie się to wszystko plecie. Cudownie się czyta. Jeszcze wspanialej przeżywa.
Bardzo lubię być blisko autora i bohaterów. Kiedy Adela słuchała Louisa Armstronga – włączałam jego utwory. Kiedy przypominała sobie, jak wyglądała Anne Hathaway w filmie „Interstellar” to sama koniecznie chciałam ją zobaczyć w tej kreacji. Autorka prowadzi nas śladami mało znanego włoskiego jazzu oraz popularniejszej muzyki w wykonaniu Stinga czy Boba Dylana. To niezwykły dodatek. Wielki ukłon z mojej strony dla Magdy Knedler za jej wiedzę i umiejętność dzielenia się nią z czytelnikami w tak subtelny, a jednocześnie czarujący sposób.
Każdy z nas dzieli swoje życie na „przed” i „po”. Nawet takie proste sprawy: przed obiadem wypiję szklankę wody, bo tak zaleca moja dietetyczka, a po obiedzie zasnę kamiennym snem warcząc na każdego, kto spróbuje mnie choćby tknąć. Przed pracą spróbuję jakkolwiek ogarnąć moje krnąbrne włosy, a po pracy pójdę je obciąć, bo nie mam do nich już siły. Przed urlopem kupię...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Podobno każdy ma w sobie coś z dziecka. Nie wiem, czy to prawda. Momentami nachodzą mnie wątpliwości, czy niektórzy byli dziećmi kiedykolwiek. Są też tacy, którzy całe życie wydają się być dziećmi, ale to już inna para kaloszy. Mnie na przykład codziennie towarzyszą krasnale. Serio, serio. Każdego dnia biegają po naszym domu i psocą, rozrzucając klocki po dywanie, plamiąc ubrania albo chowając różne przedmioty. Przypadkiem oczywiście. Mimo że czasami broją, są też bardzo pomocne. Dzięki temu, że fascynują moją córkę, wiadomym jest dla niej, że te małe cuda sprawdzają, czy dzieci chodzą o odpowiedniej porze spać i o wszystkim donoszą Mikołajowi zbierającemu te informacje cały rok i decydującemu, które dziecko dostanie upragnioną zabawkę. Krasnale (czy też skrzaty) pełnią ważną funkcję w życiu mojej najmłodszej pociechy. Bo kto porysował stół farbami? Pewnie, że one! Kto porozrzucał po dywanie kredki? Jasne, że te małe psotniki! W związku z ich stałą obecnością w naszym życiu ogromną przyjemność sprawiła nam możliwość poznania ich bliżej. Wszystko za sprawą Macieja Szymanowicza i jego książki Krasnoludki. Fakty, mity, głupoty.
To, że uwielbiam kreskę Pana Macieja, jest sprawą wiadomą. Absolutnie wszystko, co wychodzi spod jego ręki, jest dla mnie wyjątkowe i piękne, a z pewnością pobudzające wyobraźnię. Historią o krasnalach przeszedł samego siebie, do cudownych obrazów dodając treść, która bawi do łez nie tylko dzieci w różnym wieku, ale również dorosłych. Nasza czwórka stanowi doskonały przykład tego, że każdy może znaleźć tutaj coś dla siebie. Dla niespełna czteroletniej Helenki najważniejsze było zobaczyć krasnale „w akcji”, podpatrzeć, czy na pewno wyglądają tak, jak sobie to wyobraziła. Gdy dowiedziała się, że te małe chochliki biorą się z ciastek w kieszeni – wyposażyła w takowe smakołyki wszystkie swetry. Zaczęła nawet sprawdzać w swoim zabawkowym odkurzaczu, czy aby na pewno nie wciągnął on żadnego malucha. Siedmioletni Paweł też znalazł coś dla siebie – zaśmiewał się z budowy krasnoludków i przemieszczania się ich za pomocą gnojowej kulki. Żywiołowo reagował na najczęstsze ich choroby, szczególnie na smartfonoidozę maniakalną, o którą również go posądzamy. A my? Nie powiem, z czego dorośli mogą się tutaj śmiać. Zdradzę Wam jednak sekret – jeśli uważnie przeczytacie i obejrzycie Krasnoludki. Fakty, mity, głupoty, odkryjecie kilka żartów autora.
Uważam tę książkę za absolutnie genialną z wielu względów. O części z nich wspomniałam wyżej, ale chciałabym dodać jeszcze przepiękne wydanie, które sprawia, że chce się ją brać do ręki wielokrotnie. To taki rodzaj lektury, której nie wkłada się między inne, tylko oddaje specjalne miejsce na regale, by mogła stać niczym nie zasłonięta i raczyć swoim pięknem każdego, kto na nią spojrzy. Przyznaję, że to jedyna książka dla dzieci, w której poprosiłam autora o autograf… dla siebie. Lektura Krasnoludków pozwoliła mi stać się na chwilę dawną Anią, z dwoma kucykami, w czerwonej sukience w kratkę, z ulubioną lalą pod pachą. Myślę, że Helenka i Paweł kiedyś to zrozumieją i nie będą mieli pretensji. Polecam tę książkę z niesamowitą przyjemnością i przekonaniem, że podzielicie moje zdanie na jej temat.
Podobno każdy ma w sobie coś z dziecka. Nie wiem, czy to prawda. Momentami nachodzą mnie wątpliwości, czy niektórzy byli dziećmi kiedykolwiek. Są też tacy, którzy całe życie wydają się być dziećmi, ale to już inna para kaloszy. Mnie na przykład codziennie towarzyszą krasnale. Serio, serio. Każdego dnia biegają po naszym domu i psocą, rozrzucając klocki po dywanie, plamiąc...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kiedy zaczynasz czytać książkę i doznajesz przedziwnego uczucia, że z jednej strony chciałbyś już ją skończyć, aby pozbyć się ciągłego napięcia, a z drugiej najchętniej trwałbyś w tej historii jak najdłużej, bo zdajesz sobie sprawę, że trafiłeś na doskonałą lekturę, to znak, że trzymasz w ręku prawdziwe złoto. I wcale nie musi to być literatura najwyższych lotów. Nie musi to być przysłowiowe „ą, ę”. To może być rozrywka, która wciąga od pierwszych zdań i pochłania tak bardzo, że każda kolejna strona jest niczym haust powietrza. Tak właśnie jest w przypadku „Kucharki z Castamar” Fernando J. Múñeza, która zawładnęła moim czytelniczym sercem i myślę, że jeszcze długo żadna książka z gatunku obyczaju historycznego nie zastąpi jej miejsca.
Trzymając w ręku ponad sześćsetstronicową knigę w niestandardowo dużym rozmiarze, zastanawiam się zawsze, czy autor jest w stanie trzymać poziom przez cały czas. Właściwie to zakładam się sama ze sobą, w którym momencie nastąpi potknięcie, kiedy nasz „opowiadacz” straci panowanie nad tempem i wyłoży się na jakimś błędzie. Pisanie książek to nie jest taka prosta sprawa. Tymczasem Múñez stworzył powieść idealną. Oczywiście mówię to z mojej perspektywy, ale musicie uwierzyć, że naprawdę ta książka pochłonęła mnie bez reszty, wywołując emocje, których nie spodziewałabym się po tego typu historii. Lektura każdego rozdziału powodowała, że czułam coś na kształt bólu wynikającego z braku możliwości szybszego czytania. A uwierzcie, czytam szybko. Tak bardzo chciałam wiedzieć, co jeszcze wydarzy się w Castamar, tak mocno zaangażowałam się w akcję, tak blisko było mi do bohaterów, że czułam fizyczny ból, że nie mogę przyspieszyć.
„Kucharka z Castamar” to opowieść o dumie, odwadze i mądrości. O uprzedzeniach, władzy oraz stracie. I oczywiście o miłości, bo zazwyczaj wokół niej kręci się wszystko. Jednak pomyli się ten, kto pomyśli, że jest to motyw przewodni. Gdybym miała wskazać na takowy, skłoniłabym się bardziej ku intrydze, bowiem mamy jej tutaj co niemiara. Wszystko to napisane w taki sposób, że trudno oderwać się od lektury.
Fernando J. Múñez w bardzo wyważony sposób opisuje sytuację społeczną w XVIII-wiecznej Kastylii. Przedstawia nam panujące wówczas konwenanse, zasady i umowy społeczne. Skupia uwagę na traktowaniu kobiet, ich pozycji w świecie rządzonym przez mężczyzn, kajdanach, z których trudno się wydostać, jeśli nie ma się w sobie wystarczająco dużo odwagi. Na szczęście tytułowa kucharka ją posiada i pewnie dzięki temu staje się tak bliska czytelnikowi. Zresztą nie tylko ona jest barwną i przyciągającą uwagę postacią – takich tutaj jest znacznie więcej. Właściwie każda wzbudza emocje, bardzo zresztą skrajne, i sprawia, że wszystko, co dzieje się w Castamar, jest prawdziwą przygodą.
Szczerze? „Kucharka z Castamar” to czytelniczy majstersztyk, który każdy powinien przeczytać. Dla mnie tym istotniejszy, że przełamał trwającą dłuższy czas czytelniczą niemoc i sprawił, że przypomniałam sobie, za co kocham książki.
Kiedy zaczynasz czytać książkę i doznajesz przedziwnego uczucia, że z jednej strony chciałbyś już ją skończyć, aby pozbyć się ciągłego napięcia, a z drugiej najchętniej trwałbyś w tej historii jak najdłużej, bo zdajesz sobie sprawę, że trafiłeś na doskonałą lekturę, to znak, że trzymasz w ręku prawdziwe złoto. I wcale nie musi to być literatura najwyższych lotów. Nie musi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kiedy zaszłam w swoją pierwszą ciążę, zaczytywałam się we wszystkich możliwych poradach dotyczących tego, co jako przyszła matka powinnam zrobić, żeby moje dziecko wyrosło na jedyne w swoim rodzaju, najmądrzejsze i oczytane od pierwszego miesiąca życia. Bombardowałam swój mózg wieloma dziwnymi rzeczami, uznając, że wujek Google nauczy mnie wszystkiego. Dowiedziałam się wówczas, że czytanie dziecku, kiedy jest jeszcze w brzuchu matki, bardzo dobrze wpływa na jego rozwój. Podobnie jest z muzyką klasyczną. Mam sporo dystansu do tych rewelacji, aczkolwiek jeśli jakkolwiek mogłam przyczynić się do mądrości mojego dziecka, czyniłam to z ogromną przyjemnością. Do czytania wybrałam baśnie Andersena. Nie mogło być inaczej – pamiętam, że jako mała dziewczynka zasłuchiwałam się w baśniach o Brzydkim Kaczątku i innych. W ten oto sposób mój syn całkiem nieświadomie poznał (podobno) najpiękniejsze historie, które były opowiadane dzieciom na całym chyba świecie.
Tymczasem niedawno w moje ręce trafiła książka „Mądra Wasylisa i inne baśnie o odważnych młodych kobietach” Kate Forsyth z nieprawdopodobnie pięknymi ilustracjami Loreny Carrington. W pierwszym momencie poczułam zaskoczenie. Wydawnictwo Tadam słynie z tego, że podejmuje się wydawania szczególnych lektur, takich, których trudno szukać gdziekolwiek indziej. Biorąc pod uwagę popularny ostatnio pęd do wydawania książek dla dzieci i młodzieży dotyczących kobiet, ich praw oraz ważnej roli w społeczeństwie, wydanie kolejnej powieści typowo „dla dziewczynek” nie wpisywało mi się w oryginalny nurt, którym podąża wspomniane wydawnictwo. Tymczasem „Mądra Wasylisa…” okazała się nie tyle powieścią dla dzieci, co projektem. Uważam, że to najlepsza książka spośród wszystkich, które dotychczas wyszły „spod oka” tego wydawnictwa. Pod każdym względem.
Zebrane przez Forsyth baśnie były przekazywane z ust do ust i zostały spisane na przestrzeni wielu stuleci. Autorka każdą z nich poprzedza krótką historią powstania tekstu, a kończy podaniem powodów, dla których właśnie tę uznała za ważną. Głos zabiera również ilustratorka, która – jak dla mnie – dołożyła do tej książki więcej niż sama autorka, tworząc obrazy, które zapragnęłam mieć na własność. Wyobrażam sobie, że do każdego z nich mogłabym wraz z dziećmi tworzyć kolejne ciekawe historie.
„Mądra Wasylisa…” to zbiór baśni, w których dziewczynki grają główną rolę. Podczas lektury miałam wrażenie, że oryginalność tych opowieści polega na tym, że nie jest ważny morał – tak jak to zazwyczaj miało miejsce w przypadku np. Andersena. Autorce bardziej chodziło o podkreślenie kobiecej odwagi, wierności, solidarności i wielu innych cech, które zazwyczaj przypisywane są królewiczom i rycerzom. Bohaterkami tej książki nie są naiwne i piękne księżniczki czy groźne królowe. To raczej sprytne, gotowe do poświęcenia, pełne miłości kobiety, dla których najważniejsze jest czynienie dobra. Cudowna alternatywa dla bajek, którymi nasze dzieci są bombardowane przez współczesny przemysł rozrywkowy.
Nie widziałam piękniejszej książki niż „Mądra Wasylisa i inne baśnie o odważnych młodych kobietach”. Nie poznałam mądrzejszych baśni. I niech Was nie zwiedzie fakt, że bohaterkami są dziewczynki czy kobiety – Wasi synowie również pokochają te baśnie, bo obok nich nie sposób przejść obojętnie. Szczególnie, gdy podczas lektury będą mogli oglądać ilustracje, które dodają nie tylko uroku, ale również swego rodzaju treści. Dla mnie to majstersztyk.
Kiedy zaszłam w swoją pierwszą ciążę, zaczytywałam się we wszystkich możliwych poradach dotyczących tego, co jako przyszła matka powinnam zrobić, żeby moje dziecko wyrosło na jedyne w swoim rodzaju, najmądrzejsze i oczytane od pierwszego miesiąca życia. Bombardowałam swój mózg wieloma dziwnymi rzeczami, uznając, że wujek Google nauczy mnie wszystkiego. Dowiedziałam się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Czy istnieje przepis na doskonałą książkę? Czy jest jakiś patent, którego zastosowanie da gwarancję sukcesu? Najprościej rzecz ujmując – dla mnie dobra książka to taka, którą lekko się czyta, ale trudno zapomina. W świecie, w którym autorów jest coraz więcej, książek przybywa, a doba nie da się wydłużyć, za spory wyczyn uważam trafienie na taką lekturę, która mnie po prostu zmiażdży. Na polskim rynku można znaleźć perełki, które do czytelniczego świata wnoszą wiele dobrego. Od roku bacznie przyglądam się tej „przestrzeni”, poznaję pisarzy, o których nie słyszałam, bo skłaniałam się bardziej ku temu, co obce, zagraniczne, niepolskie. A przecież talent nie jest darem obcokrajowców! Dlaczego więc rodzimą literaturę traktuję po macoszemu? – zapytałam sama siebie. W ten sposób zostałam bacznym obserwatorem.
Nazwisko Grzegorza Kozery nie rozpala zmysłów. Nie bije po oczach na poczcie, w przydrożnym kiosku ani na „wyspach” w księgarniach. Nie spotkamy jego książek wśród dodatków do gazet. Do Grzegorza Kozery nikt otwartych listów nie pisuje, bo zarzut zbyt szybkiego tworzenia mu nie grozi – robi to w odpowiednich odstępach czasu, akceptowanych przez grono ekspertów do spraw tego typu. Nie dopieszczają go nagrodami za „bestseller”, on sam nie rozpieszcza nadmiarem publikacji, jednak zdecydowanie swoich czytelników pieści słowem oraz wiedzą, powodując, że w moich oczach staje się nie tylko przykładem twórcy dobrej literatury, ale przede wszystkim pisarzem godnym zaufania.
Najnowsza powieść pisarza, Noc w Berlinie, to historia Joachima Wernera, niemieckiego malarza, którego największą „wadą” okazało się posiadanie żydowskich korzeni. Niezwykle doceniany nie tylko wśród berlińskiej bohemy artysta, który nigdy nie angażował się w politykę, staje się jedną z jej ofiar. Gdy do władzy dochodzi Hitler, Werner zostaje zmuszony do wyboru między wolnością a miłością. Jego losy pokazują, jak łatwo jest stracić wszystko w ciągu jednej chwili i jak ogromny wpływ na nasze życie ma władza. Wystarczy kilka decyzji gdzieś na górze, by ci na dole stracili wszystko. I choć brzmi to dość górnolotnie, to tym treściom daleko jest do patetyzmu.
Gdy Kozera pisze o nazizmie, nie epatuje najgorszymi z możliwych obrazów. Odtwarza fakty w sposób prosty, a jednocześnie dosadny. Joachim, uprzedzony przez znajomego, ucieka z miasta przed czystką, którą SS przeprowadza w Berlinie. Gdy wraca, nie widzi ciał leżących na chodnikach, nie słyszy lamentów ocalałych, nie rozpacza – po cichu dowiaduje się, że jego najlepszego przyjaciela zesłano do obozu oraz że wieloletniemu donatorowi splądrowano dom, kradnąc dzieła sztuki. Kozera nie chce szokować brutalnością i wulgarnością. Gdy opisuje środowisko artystów, nie wywołuje wrażenia, że topimy się w morzu alkoholu i innych używek. Kiedy jego bohater maluje kolejny akt, robi to w sposób elegancki i bez szczegółowego skupiania się na opisach kolejnych partii ciała. Miłość w Nocy w Berlinie jest całkowicie inną miłością niż te, które zazwyczaj spotkamy w powieściach. Sam fakt, że pojawia się dopiero w drugiej połowie książki świadczy o tym, że – choć dla całości utworu niezwykle ważna – to jednak nie została wrzucona już na pierwszych stronach między przysłowiową wódkę a zakąskę, byleby coś się działo w tej materii. Kozera nie musi bronić swojej historii egzaltowanymi opisami kolejnych miłosnych perypetii. Tu wszystko ma swój czas. I dzięki temu ta miłość jest taka… jakby to ująć… niespieszna? Czuła? Wyczekana? Z pewnością niedzisiejsza.
Nie da się ukryć, że kwestia żydowska to bardzo „chodliwy” temat. Jednak pisarz jawi nam się jako jeden z tych, którzy potrafią podejść do tematu bez patosu i szczerze. Cóż, ta historia ma dla niego szczególne znaczenie i finalnie pozwala czytelnikowi poznać tego przyczynę. Zmierzenie się z nią nie jest łatwe. Zamknęłam tę książkę i przez kilka chwil trwałam w bezruchu, próbując poukładać sobie w głowie prawdę w niej zawartą. Wbrew temu, co moglibyście pomyśleć – nie miałam mętliku w głowie. Była w niej tylko jedna myśl: nic nie jest nam dane raz na zawsze.
Po prostu przeczytajcie tę książkę.
Czy istnieje przepis na doskonałą książkę? Czy jest jakiś patent, którego zastosowanie da gwarancję sukcesu? Najprościej rzecz ujmując – dla mnie dobra książka to taka, którą lekko się czyta, ale trudno zapomina. W świecie, w którym autorów jest coraz więcej, książek przybywa, a doba nie da się wydłużyć, za spory wyczyn uważam trafienie na taką lekturę, która mnie po prostu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Powroty”, czwarta część cyklu „Owoc granatu” Marii Paszyńskiej, to ten rodzaj książki, której recenzję przychodzi mi pisać z trudem. Nie dlatego, ze nie wiem, co napisać. Szkopuł tkwi w tym, że nie wiem, jakimi słowami oddać niezwykłe piękno historii sióstr Łukowskich oraz opisać swój zachwyt nad lekturą. Trudno jest z jeszcze jednego powodu. Nie wiem, czy potrafię pisać tylko o ostatniej części serii, bez jednoznacznej, wysokiej oceny całości. Wierzę, że większości z moich czytelników nie muszę przekonywać do tego, by sięgnęli po tę powieść, a jednak czuję w sobie imperatyw, by tym krótkim tekstem poruszyć serca wszystkich tak, jak mnie poruszyła autorka. Marzenie! Przecież nie potrafię tak pisać! Nie potrafię nadać swoim tekstom klamry, która cudownie łączy całość. Nawet nie potrafię stworzyć sensownego wstępu – szczególnie, gdy w głowie mam mnóstwo słów, które za nic w świecie nie chcą ułożyć się w zdania. Ogarnia mnie swoiste podniecenie wyzwaniem, które stawiam przed sobą. A Paszyńska? Ona w delikatny, ale nie „fastrygowy” sposób, kończy snutą przez okrągły rok opowieść. Zostając w terminologii krawieckiej, powiedziałabym, że haftuje ciąg dalszy obrazu, który mam przed oczami od momentu, gdy przeczytałam pierwszą część serii.
Można było przewidzieć, że życie Elżbiety i Stefanii zatoczy koło i kobiety wrócą do ojczyzny. Można było podejrzewać milion rzeczy, domyślać się wielu kwestii. Jednak nie uwierzę nikomu, kto powie, że był w stanie przewidzieć to wszystko, co stało się w „Powrotach”. Paszyńska kunsztownie, z szacunkiem zarówno do swoich bohaterek, jak i do czytelnika, wyhaftowała niesamowite, godne zakończenie. To zdecydowanie najpiękniejsza część cyklu. W moim odczuciu ta powieść nadawałaby się na serial, który z pewnością zgromadziłby przed telewizorami miliony widzów. „Owoc granatu” ma w sobie wszystko, by zawładnąć czytelnikiem, widzem i słuchaczem.
Cała seria jest szczególna z wielu względów, ale jeden wydaje się nadzwyczaj istotny z punktu widzenia czytelnika – jest mocno angażująca. Podróż z sielankowych Kresów, przez mroźną Syberię oraz orientalny Iran, do peerelowskiej Polski staje się naszą podróżą. Odczuwamy zmiany klimatu (nie tylko tego pogodowego, ale przede wszystkim wewnętrznego), brodzimy po pachy w życiu Halszki i Stefanii, tłumaczymy ich postępowanie, sympatyzując to z jedną, to z drugą. Współczujemy, oskarżamy, żałujemy. Wierzę, że niektórzy mogą nawet pokusić się o rachunek sumienia, spojrzenie na swoje życie przez pryzmat więzi, która istniała między bliźniaczkami, panujących między nimi nieporozumień i odmiennego podejścia do wielu spraw.
Maria Paszyńska hafciarką? Tak! Słowem haftuje najpiękniejsze pejzaże i portrety, wplatając w obrazy nie tylko emocje, ale również mądrość. „Owoc granatu” to wodospad emocji, jednak ja doceniam jeszcze pióro pisarki, które nie stanowi zwykłego przekaźnika. W jej przypadku mamy do czynienia z prawdziwym rzemiosłem, łączącym przystępny, piękny język z niesamowitą wiedzą, którą posiada i którą dzieli się z czytelnikami. Przyjmijcie wcześniejsze zdanie nie tylko jako część recenzji wspomnianej serii – w przypadku tej autorki dotyczy to każdej książki sygnowanej jej nazwiskiem.
„Powroty”, czwarta część cyklu „Owoc granatu” Marii Paszyńskiej, to ten rodzaj książki, której recenzję przychodzi mi pisać z trudem. Nie dlatego, ze nie wiem, co napisać. Szkopuł tkwi w tym, że nie wiem, jakimi słowami oddać niezwykłe piękno historii sióstr Łukowskich oraz opisać swój zachwyt nad lekturą. Trudno jest z jeszcze jednego powodu. Nie wiem, czy potrafię pisać...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Sytuacja idealna podczas czytania książki to taka, w której mogę oddać się lekturze w miejscu, w którym rozgrywa się jej akcja. I tak właśnie kilka lat temu, gdy moje nogi poniosły mnie na Litwę, uparłam się, że muszę znaleźć odpowiednią lekturę. Długo szukałam takiej, która spełniałaby moje oczekiwania, traktowała o tym pięknym kraju i nawiązywała do naszej wspólnej historii. W końcu ktoś polecił mi książkę Silva rerum Kristiny Sabaliauskaitė i to był strzał w dziesiątkę. Ta cudowna powieść o niezwykle burzliwych losach szlacheckiej rodziny zawładnęła moim czytelniczym sercem. Będąc w Wilnie, niezwykle intensywnie odczuwałam klimat stworzony przez autorkę. Gdy zobaczyłam, że Wydawnictwo Literackie wydaje drugą część tej sagi (a musicie wiedzieć, że jest to tetralogia), moja radość nie miała granic. Bo takich wciągających historii, opisanych tak pięknym językiem i w dodatku tak uniwersalnych nie ma zbyt wiele. Dla mnie Silva rerum oraz Silva rerum II są jednymi z lepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam.
Akcja drugiej części sagi dzieje się w XVIII wieku. Litwa przeżywa ogromny kryzys: najechana i splądrowana przez Szwedów zostaje dodatkowo ogarnięta klęską żywiołową. Powszechnie panujący głód nie jest jedyną bolączką. Szerząca się w kraju dżuma oddaje w ręce Najwyższego ogromną liczbę ludzi. W takich okolicznościach rotmistrz Jan Izydor Narwojsz wysyła swoją małżonkę, Annę Katarzynę, do starego dworu w Milkontach, który stanowi obraz nędzy i rozpaczy i ewidentnie potrzebuje kogoś, kto o niego zadba oraz przywróci jego niegdysiejszy splendor. Niestety spokój i porządek nie jest pisany Milkontom i niebawem mieszkańcy dworu stają przed ogromnym wyzwaniem, a Anna Katarzyna przypomina sobie, jak to jest mieć przy sobie mężczyznę. Równolegle poznajemy losy Urszuli z Narwojszów Birontowej – mądrej i niezwykle sprytnej kobiety, o której w dzisiejszych czasach powiedzielibyśmy, że jest głową rodziny. Twardo stąpająca po ziemi, konkretna, dbająca sama o siebie, gdy przybywa do swojego rodzinnego domu w Milkontach, postanawia za wszelką cenę doprowadzić go do porządku.
Silva rerum II (w połączeniu z pierwszą częścią) to kronika rodziny Narwojszów, w której Sabaliauskaitė niezwykle plastycznie kreśli obraz Rzeczpospolitej Obojga Narodów targanej wojną i klęskami. Pokazuje, jak wyglądało życie szlachty i zwykłych ludzi, bardzo realnie opisując dysonans społeczny, jaki panował między ludźmi pochodzącymi z różnych warstw społecznych. Opływające w luksusy dwory, mieszkańcom których nigdy niczego nie brakowało, zostają przeciwstawieni zwykłym ludziom, którzy żyją z dnia na dzień. Co ciekawe, autorka pozwala nam spojrzeć na cały ten świat z punktu widzenia wielu bohaterów – samotnej i odrzuconej Anny Katarzyny, nieco zagubionego rotmistrza Jana Izydora, doświadczonej przez życie Urszuli, rzuconego do innego kraju szwedzkiego wojskowego Ture Tibeliusa Magnussona oraz żydowskiego medyka, Aarona Gordona, który – lecząc wszystkich (niezależnie od pochodzenia) – dzieli się z czytelnikami swoimi obserwacjami na temat otaczających go ludzi. Doskonały styl Sabaliauskaitė i jej pomysł na fabułę nie pozwala nam ani na chwilę znudzić się tą historią. Świadczy o tym choćby fakt, że książka właściwie pozbawiona jest dialogów, a jedno zdanie potrafi ciągnąć się całą stronę i to w niczym nie przeszkadza! Klimat osiemnastowiecznego Wilna, dramatyczne losy bohaterów i ich niezwykłe osobowości czynią tę książkę niepowtarzalną i wyjątkową.
Jeśli miałabym wybrać pięć najlepszych książek tego roku, niewątpliwie Silva rerum II byłaby w tej grupie. W ogóle nie dziwią mnie słowa Olgi Tokarczuk, która określiła Kristinę Sabaliauskaitė najmocniejszym i najbardziej wyrazistym głosem powieści historycznych w Europie. Mam nadzieję, że Wydawnictwo Literackie zatroszczy się o czytelników i nie będziemy musieli czekać kolejnych kilka lat na trzecią część tej urzekającej sagi. Jeśli jednak będzie to konieczne, to obiecuję być cierpliwa. Są rzeczy, na które warto czekać choćby kilka lat.
Sytuacja idealna podczas czytania książki to taka, w której mogę oddać się lekturze w miejscu, w którym rozgrywa się jej akcja. I tak właśnie kilka lat temu, gdy moje nogi poniosły mnie na Litwę, uparłam się, że muszę znaleźć odpowiednią lekturę. Długo szukałam takiej, która spełniałaby moje oczekiwania, traktowała o tym pięknym kraju i nawiązywała do naszej wspólnej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jestem dorosła. Ludzkie emocje i uczucia nie są mi obce – potrafię je nazywać, rozpoznawać i przede wszystkim okazywać. Gdyby oceniać poziom emocji w skali od 1 do 10, to moje zawsze oscylowałyby w górnej granicy. Bo u mnie już tak jest – jak się dzieje, to na całego. Jak się boję, to potrafię ze strachu płakać i trząść się, siedząc w najciemniejszym kącie pokoju. Gdy się cieszę – zarażam tym innych. Gdy jest mi źle, zamykam się w sobie i niczego nie pragnę tak bardzo jak samotności. A jak jest z uczuciami dzieci?
Jestem mamą wrażliwego siedmiolatka. Z jednej strony to cieszy, bo za jego wrażliwością idzie niesamowite dobro i mądrość. Z drugiej jednak strony jestem trochę przerażona, bo boję się, czy poradzi sobie w dzisiejszym świecie. Dużo rozmawiamy. Próbujemy nazywać jego strachy, emocje, uczucia, którym ulega najczęściej. To nie jest łatwe dla kogoś takiego jak ja, kto przez życie szedł przebojem i nigdy nie rozkładał wszystkiego na części pierwsze. Dziś nadrabiam, próbując uczyć mojego syna, jak być dobrym i silnym człowiekiem. I wiecie co? Otrzymałam niezwykłą pomoc.
"Uczucia. Dziecinne opowieści o tym, co najważniejsze" to książka autorstwa Janusza Leona Wiśniewskiego. Tak, tego samego, który swego czasu rozpalał wyobraźnie czytelników miłością rodzącą się między bohaterami jego najsłynniejszej książki "Samotność w sieci". Tym razem pisarz trafia do wyobraźni dzieci i powiem Wam, że robi to perfekcyjnie. W krótkich opowiadaniach, których bohaterem jest chłopczyk w wieku siedmiu (może ośmiu) lat, pokazuje, czym są relacje między ludźmi. Tłumaczy, czym jest zaufanie, strach, wdzięczność. Przekonuje, że ciekawość nie jest niczym złym. Nie boi się bardzo dosadnie powiedzieć, w jaki sposób może objawić się nienawiść czy chęć zemsty. Jest w tym niezwykle dosłowny, a jednocześnie ta dosłowność zamknięta jest w dziecinnym języku, zrozumiałym dla małego czytelnika. Nie wiem, czy ktoś inny mógłby tego dokonać. Nie wiem, czy ktokolwiek piszący krótkie opowiadanie o wstydzie, przeznaczone dla siedmio-, ośmiolatka mógłby mnie tak wzruszyć. Mnie, dorosłą.
Najpiękniejszy w tej książce jest fakt, że nie jest lekturą na jeden raz. O nie… To książka, która prowokuje rozmowę, jest pretekstem do poruszania ważnych tematów, pozwala dziecku otworzyć się przed dorosłym bez poczucia, że zostało do tego przymuszone. Pozwala nam sterować dyskusją w odpowiednim kierunku. Poza tym, że jest zwyczajnie piękna, jest niezwykle pomocna.
I jeszcze jedno: grafiki. Cudownie delikatne obrazki, ubrane w oryginalną formę pogniecionych i pociętych kartek, wywołują zachwyt w każdym – czego dowodzi przykład mojej trzyletniej córki, która – wertując strony, składając i rozkładając kartki – mimochodem pyta. Jeszcze nie rozumie wszystkiego, jeszcze nie może usłyszeć każdego opowiadania. Do pewnych rzeczy musi trochę dorosnąć. Jednak same obrazki już są przesłanką do prostych rozmów. Wszystko za sprawą utalentowanej Ani Jamróz, która uczucia zamknęła w czarnej kresce i kilku odcieniach jednego koloru. Wyobrażacie sobie, że uczucia można dotknąć? Pogłaskać? Rozłożyć? Że można je zgnieść? Ta książka jest absolutnie wyjątkowa. Piękne słowa, okraszone subtelnymi obrazami, zamknięte w nowatorskim pomyśle – jak można przejść obok tego obojętnie?
www.spadlomizregala.pl
Jestem dorosła. Ludzkie emocje i uczucia nie są mi obce – potrafię je nazywać, rozpoznawać i przede wszystkim okazywać. Gdyby oceniać poziom emocji w skali od 1 do 10, to moje zawsze oscylowałyby w górnej granicy. Bo u mnie już tak jest – jak się dzieje, to na całego. Jak się boję, to potrafię ze strachu płakać i trząść się, siedząc w najciemniejszym kącie pokoju. Gdy się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Następnej wojny nie będzie. Nie może być, bo inaczej świat zginie, przepadnie, ludzie nie zniosą już więcej cierpienia”.
Zdarza mi się narzekać. A to pogoda mnie denerwuje, a to sukienka, którą kupiłam niedawno, okazuje się za mała, a to obiad nie smakuje tak, jakbym chciała, dzieci mnie drażnią, nie mam czasu dla siebie. Stękam, że mi źle, że chciałabym inaczej, że przecież zasłużyłam na więcej. Snuję się po galerii handlowej, szukając odpowiedniego odcienia bluzki, wchodzę do marketu i wypełniam koszyk średnio potrzebnymi artykułami, „na wszelki wypadek”. Wchodzę na czwarte piętro z siatami, otwieram drzwi, potykam się o porozrzucane zabawki i czuję, jak ogarnia mnie złość. Przebieram się w domowy dres, robię kawę, biorę do ręki książkę i zamykam się w sypialni z zastrzeżeniem, że każdemu, kto mi przerwie, oberwie się po uszach. Czytam. Przechodzi złość, niezadowolenie, bezsensowny żal do wszystkich wokół. Przenoszę się do czasów, gdy ludzie nie mieli co na siebie włożyć, nie posiadali niczego własnego, mieli problem ze zdobyciem pożywienia. I wiecie co? Jest mi za siebie wstyd.
W Winnym mieście, drugiej części cyklu Wendyjska winnica, Zofia Mąkosa przedstawia nam losy Matyldy Neumann. Młoda dziewczyna z pierwszej części (Cierpkie grona), wciągnięta w machinę hitlerowskiego kształcenia młodzieży i zafascynowana postacią Hitlera, musi odnaleźć się w sytuacji, w której do miasta zwycięsko wkraczają radzieccy żołnierze, a dotychczasowe niemieckie ziemie zostają oddane w ręce Polaków. Kompletnie zdezorientowana Tila, pozbawiona jakiejkolwiek pomocy ze strony najbliższych, nauczona życia w dostatku i dotychczas otoczona miłością, próbuje odnaleźć się w nowym świecie, który tworzy się na jej oczach. Historia jest ważnym aspektem tej powieści, choć czyniąc ją jedną z głównych bohaterek, Mąkosa nie zapomina, że jest to przede wszystkich opowieść o ludzkich losach. O ile w pierwszej części rzeczywiście odczuwałam, że autorka skupia się na kobietach i niejako pisze “dla kobiet”, o tyle w mojej opinii w Winnym mieście pisarka nieco odeszła od tej „prokobiecej” orientacji. Powojenny obraz Polski (nie tylko Zielonej Góry) pokazany jest przez pryzmat wielu bohaterów, nie tylko młodej kobiety. Na ówczesną rzeczywistość możemy popatrzeć oczami żołnierza AK, agentów bezpieki i całej masy innych bohaterów, którzy przewijają się przez karty powieści, wnosząc do niej tak wiele, że określanie jej jako powieści o kobietach dla kobiet jest z mojego punktu widzenia nieporozumieniem.
Mam jeszcze jedno zastrzeżenie. Czytałam opinie, że seria Wendyjska winnica stanowi lekcję historii regionu, z której powinni czerpać mieszkańcy Zielonej Góry i okolic. W moim odczuciu ta seria jest przede wszystkim historią Polski (w pewnej mierze również Niemiec) i nie ograniczałabym jej lokalnie. Uważam, że powinni ją poznać wszyscy, łącznie z naszymi niemieckim sąsiadami. Doskonale współgra to ze stwierdzeniem świetnej pisarki, Marii Paszyńskiej, która w swojej opinii o Winnym mieście napisała, że jest to „barwna opowieść o poszukiwaniu tożsamości”. Matylda Neumann, w której płynie słowiańska krew, poddała swój umysł hitlerowskiej ideologii. Wskutek przegranej wojny stała się „odrzutem”, winną całemu złu Niemką, która musi walczyć o prawo do życia na ziemiach, na których się urodziła i wychowała. Musi walczyć, by uznano ją za autochtonkę, a przede wszystkim o to, by jakoś ułożyć w swojej głowie i sercu wszystko, co wydarzyło się w jej życiu. Musi zdecydować, kim jest.
Przyznam szczerze, że trudno mi wyrazić mój zachwyt nad prozą Zofii Mąkosy. Bijąca z kart powieści mądrość, wiedza, pomysł na fabułę, atmosfera, która powoduje, że czytelnik chciałby pojechać w opisywane miejsca i raczyć się dobrym winem przez całą noc, to atuty, które autorka po prostu posiada. Czasami trafiamy na pisarzy, w twórczości których czuć potencjał. Są takim diamentem, który – w efekcie ogromnej pracy – nabiera odpowiedniego szlifu. A ja mam poczucie, że trafiając na prozę Mąkosy, odnalazłam literacki brylant. Jestem bogata.
„Następnej wojny nie będzie. Nie może być, bo inaczej świat zginie, przepadnie, ludzie nie zniosą już więcej cierpienia”.
Zdarza mi się narzekać. A to pogoda mnie denerwuje, a to sukienka, którą kupiłam niedawno, okazuje się za mała, a to obiad nie smakuje tak, jakbym chciała, dzieci mnie drażnią, nie mam czasu dla siebie. Stękam, że mi źle, że chciałabym inaczej, że...
2020-02
Natasza Socha zawsze wchodzi bez pukania. Co prawda określa wcześniej datę przybycia, ale nigdy nie jest tak, że właśnie tego dnia otwiera drzwi do mojego domu. Czasem robi to tydzień później, czasem miesiąc, a bywa i tak, że zrobi mi niespodziankę i zjawi się znacznie wcześniej. Niezależnie od terminu jej odwiedziny zawsze wyglądają tak samo: otwiera drzwi, jakby wchodziła do siebie i nigdy nie ściąga swoich żółtych butów. Wręcz przeciwnie: z kilogramami błota wciśniętymi w podeszwy wchodzi do mojego życia, siada w kącie i nie odzywa się. Nie ma żadnego „cześć, co słychać” ani „dobrze cię widzieć”. Jest tylko trzask drzwi i ślady na posadzce. I ten cień w kącie. Obserwuje. Słucha. Notuje. A potem wychodzi. Dokładnie tak samo – kiedy chce i jak chce. Zostawia mnie z totalnym bałaganem i plikiem kartek w dłoniach. Wiem, co to jest. Wiem, bo Socha robi zawsze tak samo. W rękach trzymam jej najnowszą powieść. Jej powieść, a moje myśli. Niemożliwe? Możliwe. Ale tylko Socha tak potrafi.
„Zamrożona” to powieść o pragnieniach, marzeniach, oczekiwaniach bez względu na wiek. To pamiętnik, który mogłaby napisać każda żona, wdowa, partnerka, singielka i który powinien przeczytać każdy mąż, wdowiec, partner i singiel. To tekst o mnie, o tobie, o twojej koleżance, sąsiedzie i mechaniku, u którego zostawiasz auto, gdy coś działa nie tak jak trzeba. Odnajdzie się w niej twoja matka, nauczycielka, twój szef i trener. Każdy. To studium kobiety i mężczyzny, którzy potrzebują bliskości, ale z różnych powodów nie potrafią stworzyć w swoich domach odpowiedniej atmosfery. To historia kobiety po pachy utytłanej w rutynę i mężczyzny zaoranego przez poczucie odpowiedzialności.
Jeśli jednak oczekujecie przepisów na dobry seks, to pomyliliście adresy. Socha nie robi wykładu na temat tego, co i jak zrobić, by drugiej osobie było dobrze w łóżku. Ona próbuje odpowiedzieć na pytanie: dlaczego seks sprawia dojrzałym ludziom tyle problemów? Czemu w tym wszystkim tyle blokad, nieporozumień i braku otwartości? Jednak wszystkich, którym wydaje się, że po lekturze będą mądrzejsi, uprzedzam, że będzie tak tylko wtedy, gdy przeczytacie tę książkę uważnie. To nie jest tak, że wraz z „Zamrożoną” otrzymujecie kolejną obyczajówkę do kolekcji. Nie. Rozpoczynając lekturę, siadacie na kozetce i odkrywacie to, co tkwi w Was głęboko. I to nie jest tak, że pisarka bawi się w terapeutkę. Ona po prostu nazywa nienazwane, odkrywa nieodkryte, wyciąga na wierzch to, co zakopane głęboko.
Autorka udowadnia, że o seksie nie trzeba pisać wulgarnie, by przekazać emocje, które mu towarzyszą. Można być subtelnym, niebanalnym i czułym. Nawet pikantniej przyprawiając niektóre sceny, należy pamiętać o tym, by przyprawa nie zdominowała właściwego smaku. Każdy kucharz wie, że przyprawy działają cuda, ale to wciąż tylko dodatki, a nie sedno potrawy. Używając tej metafory, można określić Nataszę Sochę jako doskonałego kucharza.
I jeszcze jedno. Wiem, że pisanie o zakończeniu książki jest co najmniej tak niemądre, jak odpowiedź na pytanie „kto zabił?” w pierwszych zdaniach recenzji, ale jedno Wam powiem: lepszej końcówki nie można było sobie wymarzyć.
Natasza Socha zawsze wchodzi bez pukania. Co prawda określa wcześniej datę przybycia, ale nigdy nie jest tak, że właśnie tego dnia otwiera drzwi do mojego domu. Czasem robi to tydzień później, czasem miesiąc, a bywa i tak, że zrobi mi niespodziankę i zjawi się znacznie wcześniej. Niezależnie od terminu jej odwiedziny zawsze wyglądają tak samo: otwiera drzwi, jakby wchodziła...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Droga Nataszo,
Przeszłyśmy ostatnio na „ty”, więc pozwalam sobie. Na początku mojego listu chciałabym Cię bardzo serdecznie pozdrowić, jak Pan Bóg przykazał. Przemówił do mnie ustami nauczycielki języka polskiego uczącej, że tak należy zaczynać wywód zwany listem. Nie przewidzieli, że ja wcale nie będę chciała pozdrawiać adresata. Nie mieściło im się zapewne w głowie, że tak naprawdę jedyne, co chciałabym zrobić, to Cię udusić.
Tak, mogłabym Cię udusić. Wiem, masz już tę groźbę prawie na piśmie. Messenger to zawsze jakiś dowód, aczkolwiek mój znajomy adwokat twierdzi, że nie do końca. Czy zdajesz sobie sprawę, ile bólu mi sprawiłaś? Ile łez przez Ciebie wylałam? Kto dał Ci prawo do kaleczenia mojego sumienia, do wtrącania się w moje lenistwo, do rozszerzania mojego horyzontu poza czubek własnego nosa?
Mogłabym Cię udusić…
… tak mocno bym Cię przytuliła w podziękowaniu za „Aptekę marzeń”.
***
Wyobraź sobie Czytelniku, że dostajesz możliwość spełnienia jednego swojego życzenia. Co wybierasz? Dom, podróż dookoła świata? Nie ma co się krygować, też o tym pomyślałam. O pięknej bibliotece we własnym równie pięknym domu, o wielkim rasowym psie strzegącym posesji, o nowym i naszpikowanym nowoczesnymi gadżetami aucie. O podróży do Nowej Zelandii, o wygranej w Lotto, o byciu sławną. A gdybym była śmiertelnie chora i dostała możliwość spełnienia jednego marzenia, co by to było?
Natasza Socha w „Aptece marzeń” nie zabiera nas do fikcyjnego świata. Nie pyta „co by było gdyby”. Nie wymyśla historii, nie operuje suspensem w każdym rozdziale, jakby pisała najlepszy kryminał. Natasza Socha ubiera w słowa fakty. Obok nas żyją rodzice, których dzieci umierają. Żyją też wśród nas dzieci, których jedynym marzeniem jest pomóc innym chorym. Są ludzie, którzy czekają, aż ja czy Ty obudzimy się wreszcie w tym naszym w miarę wygodnym życiu i postanowimy spróbować odnaleźć swojego genetycznego bliźniaka, który do życia potrzebuje właśnie nas. Jeśli tego nie zrobimy – umrze. Po prostu.
Są takie książki, które powalają na łopatki, szarpią człowiekiem tak bardzo, że czuje ból przy każdej próbie oddechu, odczuwa swoiste kłucie w klatce piersiowej świadczące o niewiarygodnym wzruszeniu. „Apteka marzeń” to najbardziej wzruszająca książka, jaką kiedykolwiek przeczytałam. Historia dwuletniej Oli i jej rodziców, którzy dowiadują się, że ich córka choruje na neuroblastomię oraz historia czternastoletniej Karoliny heroicznie walczącej z chłoniakiem to opowieści o życiu i śmierci, o wygranej i przegranej. To hołd złożony rodzicom spędzającym większość swojego życia śpiąc na karimacie pod szpitalnym łóżkiem własnego dziecka. To podziw względem nich za poświęcenie i walkę do samego końca. To ogromny szacunek za każdy dzień, w którym mają siłę, by mierzyć się z ponurą rzeczywistością.
Przede wszystkim jednak – to bardzo trudna lektura, choć napisana w tak lubianym przeze mnie stylu Sochy. Dla mnie, jako matki dwuipółletniej, pełnej życia dziewczynki, lektura „Apteki marzeń” była wręcz traumatycznym przeżyciem. Widziałam siebie na miejscu Magdaleny, wyłam po nocach modląc się, żebym nigdy nie musiała sprawdzać, czy jestem tak silna jak ona. Obym nigdy nie musiała się o tym przekonać.
***
Droga Nataszo,
Dziękuję.
Ania
Droga Nataszo,
Przeszłyśmy ostatnio na „ty”, więc pozwalam sobie. Na początku mojego listu chciałabym Cię bardzo serdecznie pozdrowić, jak Pan Bóg przykazał. Przemówił do mnie ustami nauczycielki języka polskiego uczącej, że tak należy zaczynać wywód zwany listem. Nie przewidzieli, że ja wcale nie będę chciała pozdrawiać adresata. Nie mieściło im się zapewne w głowie, że...
Odkładając pierwszy tom Tajemnicy Askiru, byłem pod wielkim wrażeniem wykreowanych przez Richarda Schwartza bohaterów oraz jego szczególnej umiejętności zamknięcia akcji w niewielu pomieszczeniach i prowadzenia jej tak, żeby nikogo tym nie znudzić, a wręcz każdym słowem wywoływać oczekiwanie na następne wydarzenie. Jednak po przeczytaniu Drugiego Legionu przypomniałem sobie z całą mocą, za co najbardziej nienawidzę fantastyki. Obiecałem sobie kiedyś, że nie zacznę już nigdy nowej serii, dopóki nie zostanie wydany ostatni tom, żeby nie zostać tak bardzo „na lodzie” jak dzisiaj. Dla Tajemnicy Askiru złamałem dane sobie słowo. Zazdroszczę Ani, bo większość książek, które wpada w jej ręce, to historie zawarte w jednym tomie, w którym wszystko ma czas się zacząć, rozwinąć, podsumować i zakończyć. W fantastyce, którą ja czytam, jest to rzadkość. Nie mam nic przeciwko rozwijaniu powieści na kilka tomów (dopóki jest ich kilka, bo kilkanaście to już przesada) – wręcz przeciwnie, dzięki temu możemy dłużej przebywać wśród ulubionych bohaterów, bardziej wczuć się w kreowany świat. Ale gdy nie mam ochoty wychodzić z tego świata, gdy każdy kawałek mojej duszy krzyczy „chcę więcej!”, zbrodnią wobec samego siebie jest brak możliwości ukojenia tego krzyku. Mimo rozdzierającego mnie bólu, w ostatecznym rozrachunku najważniejsza jest odpowiedź na pytanie: „Czy było warto?”.
Akcja w drugim tomie Tajemnicy Askiru rozpoczyna się zaraz po wydarzeniach z pierwszej części. Ci, którzy mieli szczęście czytać obydwa tomy ciągiem (tak jak ja), mogą odczuć swobodny rozwój wątków. Nie znajdziemy tu wielu powrotów do wydarzeń z poprzedniego tomu, czy przypominania, kto jest kim. Już na pierwszych stronach z pomocą Kennarda – uczonego historyka i mistrza opowieści – bohaterowie określają swój długofalowy cel: „Planujecie udać się do Askiru i wparować na konferencję koronowanych głów, by prosić o pomoc w walce z Thalakiem. Następnie wrócicie wraz z armią, okrętami i magią, by zadać Thalakowi druzgocący cios”. Po drodze jeszcze należy tylko przejść przez lodowe groty i znaleźć portal, który przeniesie wszystkich do legendarnej krainy i z powrotem. Żeby była jasność: armia też nie czeka w Askirze – trzeba przeprowadzić rekrutację, opłacić i wyposażyć ludzi. Brzmi banalnie? Pewnie. Prosta sprawa, robimy to co drugi dzień. Ale przecież gdyby nie ludzie, którzy próbują dokonać rzeczy niemożliwych, pewnie dzisiaj siedzielibyśmy na trawie, uderzając kamieniem o kamień i wydając nieartykułowane dźwięki. I tak oto z opowieści zamkniętej w gospodzie Pod Głowomłotem wychodzimy do otwartego świata. Już nie mamy wrażenia, że czekamy na moment, w którym Havald przełamie się i podejmie misji ratowania świata – to się już stało wraz z postanowieniem odbudowania legionu i ruszenia do Askiru. I nie widzimy tego tylko my, widzi to również tajemnicze zło, które chce przejąć kontrolę nad światem – Thalak, o którym wciąż tak mało wiemy.
Schwartz zdecydował się opisać wydarzenia w taki sposób, że przeskakujemy z akcji do akcji. Jest miejsce na humor, szybkie przemyślenia Havalda, drobne docinki, ale ciężko jest znaleźć odpowiedni moment, żeby odłożyć książkę chociaż na dwie minuty. Jedynym przerywnikiem bieżącej akcji są opowiadane przez bohaterów historie z ich przeszłości. Do tego książka jest podzielona na dwie części. Mamy wspomniane już lodowe jaskinie oraz podróż do portalu, który przenosi bohaterów na pustynię. Dostajemy chwilę na zrzucenie futer, otrzepanie butów ze śniegu, rozmrożenie włosów oraz brody, a następnie trafiamy podczas burzy piaskowej do domu gościnnego. Do tego momentu akcja jest szybka, jednak po wydarzeniach w domu Fahrda wszystko nabiera szaleńczego tempa. Przez rozłam w drużynie mamy również szansę poznać lepiej towarzyszy, którzy pozostali przy Havaldzie i doświadczyć tęsknoty za pozostałymi.
Żeby nie było tak kolorowo, mam kilka zastrzeżeń. Po pierwsze: mimo, że bohaterowie nadal popełniają swoje błędy, łamią własne kości, doświadczają chwilowej ślepoty, krwawią, dają się oszukać i wątpią w siebie, to jednak również ewoluują i stają się bardziej heroiczni. W Havaldzie od początku urzekło mnie, że był to facet doświadczony przez życie (który widział mnóstwo śmierci i niejednokrotnie sam był jej sprawcą), doskonale zdający sobie sprawę, że życie nie jest kolorowe, a za bycie zbyt dobrym ktoś w końcu wbije ci nóż w serce. Albo w plecy. Albo gdziekolwiek. W Drugim Legionie zaczyna stawać się powoli ser Havaldem, wykupującym niewolników, żeby ich uwolnić, ratującym dziecko na pustyni, oddającym drogocenny artefakt, aby uratować ciężko ranną kobietę w świątyni. Jak na razie jest to jeszcze wyważone, ale boję się, że stanie się kolejnym aniołem na ziemi, który będzie krwawił za całą ludzkość. Po drugie: rozumiem, że to nie jest opowieść na jeden tom. Rozmach drugiej części pokazuje, że nie jest to też opowieść na trylogię. Ale widzę, że autor porusza kilka wątków, których nie kończy. Bardzo tego nie lubię, bo nie jestem w stanie określić, czy są na coś przydatne, czy do czegoś prowadzą. Podejrzewam, że każdy drobny gest członków drużyny Havalda będzie miał znaczenie być może podczas rekrutacji legionu lub pertraktacji z władcami, ale zmusza to czytelnika do pamiętania o wielu wydarzeniach, które – przez brak możliwości czytania całej serii ciągiem – zostaną w mniejszym lub większym zakresie zapomniane. Ale to drobnostka. Czepiam się, żeby nie było zbyt cukierkowo.
Według mnie mamy w tej książce wszystko, czego możemy oczekiwać po wspaniałym fantasy: wyrazistych bohaterów, wspaniały świat, szaleńczą akcję, misję wysokiego szczebla łącznie z ratowaniem świata, poczucie zagrożenia i emocje. Moimi głównymi emocjami na koniec są zachwyt (bo to wspaniała książka) i gniew (bo nie mam kolejnej części). Odpowiadając na pytanie ze wstępu: tak, zdecydowanie było warto. Czekam z wielką niecierpliwością i nadzieją na kolejny tom. Co ma z tym wspólnego nadzieja? W Drugim Legionie Richard Schwartz pokazał, z jak wielkim rozmachem potrafi tworzyć. Przy ogromie świata i mnogości wątków można łatwo przesadzić. Jak na razie nigdzie ta przesada nie jest widoczna i chwała autorowi za to. Mam nadzieję, że to się utrzyma.
Odkładając pierwszy tom Tajemnicy Askiru, byłem pod wielkim wrażeniem wykreowanych przez Richarda Schwartza bohaterów oraz jego szczególnej umiejętności zamknięcia akcji w niewielu pomieszczeniach i prowadzenia jej tak, żeby nikogo tym nie znudzić, a wręcz każdym słowem wywoływać oczekiwanie na następne wydarzenie. Jednak po przeczytaniu Drugiego Legionu przypomniałem sobie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Choinki wyszły na ulice. Ktoś zdecydował, że to już czas. Wiszą na latarniach ustawionych wzdłuż głównej drogi, którą jeżdżę każdego dnia do pracy. Bogato ozdobione sztuczne iglaki pojawiają się w centrach handlowych, przyciągając małe dzieci i mikołajkowo - bożonarodzeniowe zniżki (nie na dzieci, bo kto by kupił?). Robi się prawdziwie świątecznie. Powoli w skrzynkach e-mailowych pojawiają się zaproszenia na firmowe wigilie, na które mało kto chce iść, ale wszyscy oczywiście stawią się jak jeden mąż. Zaczyna się wyścig na prezenty i ilość zaplanowanych potraw na stole wigilijnym. Ostatnie mycie okien, porządki w szafach, czyszczenie rodowych kryształów wyciągniętych z ciemnych zakamarków meblościanki. W końcu Święta Bożego Narodzenia za pasem! Porządek musi być. Ten jeden raz w roku chociaż.
A ja sobie odpuszczam. Spokojnie, bez nerwów (i kryształów) kończę ten rok pełen dobrych zmian (bez skojarzeń!). Pierwszy raz również nastrajam się książkowo. Ponieważ wydawcy zaproponowali nam sporo pięknych, świątecznych okładek, a ja – jak przystało na okładkową srokę – nabieram się na to jak moje dzieci na grubawego, brodatego chłopa wciskającego się przez komin do naszego domu, dlatego musiałam sobie takową książkę sprawić. Jako, że nie zawsze za okładką idą dobre treści (to już zostało ustalone dawno temu), starałam się nie zepsuć sobie humoru i bardzo ostrożnie wybierałam lekturę. Ktoś coś odradził, ktoś coś doradził i stało się – „Dwanaście niedokończonych snów” Nataszy Sochy zawędrowało na mój regał, by spaść z niego z hukiem prosto do moich rąk.
Jeśli ktoś miał okazję poznać twórczość tej pisarki, wie, że u niej nigdy nic nie jest zwyczajne. Jej książki zalicza się do nurtu literatury kobiecej, co niektórzy rozumieją bardzo opacznie jako „tej słabszej”, tzw. czytadełek. Jak z tymi czytadełkami u mnie jest to wiadomo. Omijam. Ale ominąć Nataszę Sochę to tak jakby zapomnieć odebrać dziecka z przedszkola – może się zdarzyć (coś o tym wiem), ale potem trzeba szybko naprawić swój błąd. Zróbcie swój przedświąteczny rachunek sumienia. Naprawcie błędy.
„Dwanaście niedokończonych snów” to książka nieoczywista. Niby mamy grudzień, niby mamy zbliżające się święta, ale nic, co się tu dzieje, nie jest słodko – pierdzące, przepełnione lukrem i posypane cynamonem. Mimo to smakuje wybornie. Głównie ze względu na niebanalną galerię postaci, ale także ważne prawdy podane nie wprost. Mamy tu stonowaną, bojącą się własnego cienia miłośniczkę nietypowej sztuki w postaci Momo, jej matkę Pati, która (z uwagi na swój zawód tanatokosmetologa) częściej obcuje z umarłymi niż żywymi oraz moją ulubioną Rebekę, nieokiełznaną nauczycielkę historii, której ironia jest dla mnie mistrzostwem świata. Szczerze mówiąc, opiłam się Rebeką i nie chcę wytrzeźwieć.
Oczywiście nie jest to świat tylko kobiecy. Mamy Seweryna, który jest „nosem” (sami musicie dowiedzieć się, o co chodzi), garderobianego K(u)sawerego oraz bawidamka i jednocześnie ojca Momo, Perkoza. Wydawałoby się, że każdy bohater jest z innej bajki, tymczasem Socha tak zgrabnie splotła ich losy ze sobą, że wszyscy razem stanowią niezłe kompendium wiedzy na temat oryginalnych osobowości.
Jednak ta historia to nie tylko wysyp nietuzinkowych postaci. Jest w tym wszystkim sławetne drugie dno, bowiem tytułowe sny mają swoje znaczenie. Aby je zrozumieć, główna bohaterka musi przejść wewnętrzną, niełatwą metamorfozę. Swoistą przemianę przechodzą również inni bohaterowie. Chociaż „Dwanaście niedokończonych snów” jest do połknięcia w parę godzin, to warto się nią delektować. Zatrzymać, zastanowić się. Tu naprawdę nic nie jest oczywiste i proste. A każdą „ważną sprawę” Natasza Socha rozbraja swoją ironią i poczuciem humoru.
Na koniec powiem Wam, że to wcale nie jest książka tylko na zimową porę. To książka na absolutnie każdy czas. Takie właśnie są historie Nataszy Sochy. Jej sposobu pisania i odmienności w podejściu do „sprzedawania treści” nie spotkałam u nikogo innego. To niezwykły dar, który – na szczęście – pisarka rozwija w każdej swojej książce. Dobrze, że już 31 stycznia 2018 roku pojawi się kolejna!
Choinki wyszły na ulice. Ktoś zdecydował, że to już czas. Wiszą na latarniach ustawionych wzdłuż głównej drogi, którą jeżdżę każdego dnia do pracy. Bogato ozdobione sztuczne iglaki pojawiają się w centrach handlowych, przyciągając małe dzieci i mikołajkowo - bożonarodzeniowe zniżki (nie na dzieci, bo kto by kupił?). Robi się prawdziwie świątecznie. Powoli w skrzynkach...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Centrum Moskwy, Prospekt Teatralny. Kierowcy luksusowych samochodów głośnymi klaksonami wymuszają pierwszeństwo przed taksówkami. Przejście oznaczone biało-żółtymi pasami przecinające siedmio-, a może nawet i ośmiopasmową drogę. Nieopodal Plac Czerwony i siedziba Najwyższego z najniższych – Kreml. Jadąc w jednym z sunących samochodów i mając po lewej stronie Teatr Wielki, po prawej, przy najbliższym rogu zobaczymy piękny piaskowy budynek (choć takich w Moskwie wiele) ze szklaną kopułą. Jeśli nie zachwyca teraz, to zachwyci późnym wieczorem lub nocą, kiedy rozświetlą go okoliczne latarnie. Hotel Metropol. To właśnie tutaj rozgrywa się akcja pewnej wyjątkowej książki. Książki, która przeniosła mnie z dzisiejszego moskiewskiego ulicznego zgiełku do początków XX wieku. To historia o pewnym dżentelmenie – „Dżentelmenie w Moskwie” Amora Towlesa.
W pięknym secesyjnym hotelu zamieszkuje hrabia Aleksander Rostow – człowiek nietuzinkowy, niespotykany, nadzwyczajny. Na skutek swojej twórczości, uznanej przez bolszewickie władze za nawołującą do rewolucji, zostaje skazany na dożywocie. Ale ale! Proszę Państwa! Któż by nie chciał takiego dożywocia! Skazaniec do dnia swojej śmierci nie może opuścić murów… Hotelu Metropol. Najpiękniejszego i najwytworniejszego, goszczącego najznamienitsze postacie rosyjskiej kultury i polityki. Współczesny „high level”. Co to za więzienie? Wspinanie się codziennie po schodach z rozwiniętym czerwonym dywanem, mieszkanie w przestronnym, kilkudziesięciometrowym apartamencie wśród dzieł sztuki z najwyższej półki – to ma być areszt? W którym więzieniu każdego dnia obsłuży nas lokaj czy kelner, ukłoni nam się konsjerż, a dyrektor będzie traktował z należytym szacunkiem? Nie ma śniadań w towarzystwie współwięźniów w zapyziałej stołówce gdzie smutna pani wali łychą o papierową tackę nakładając breję przypominającą i smakującą jak pies przemielony wraz z budą. Nie ma spacerniaka, na którym można potruchtać. Jest wytworna restauracja i przestronne korytarze. Jest fryzjer, kiedyś nawet kwiaciarka była. I tak, jest to więzienie.
Nasz bohater musi opuścić zajmowany dotychczas apartament i zamieszkać w malutkim pokoiku gdzieś na poddaszu. Pokoiku tak niskim, że ciężko nawet się wyprostować.
Narzekanie? Nie, to niegodne dżentelmena. I o tym właśnie jest ta książka. Nieważne, w jakich okolicznościach się znajdujesz musisz pamiętać, kim jesteś i nie wyrzekać się siebie w imię okoliczności. Aleksander Rostow, mimo swojego położenia, nie przestaje być sobą. Zmieniają się czasy, zmieniają się wokół niego ludzie, pracownicy hotelu (mniej lub bardziej przychylni), ale on stoi na straży dobrych manier i szacunku do innych. Zaprzyjaźnia się z mało sympatycznym kucharzem, zbliża się do (wydawałoby się) nadętej jak balon aktorki, znajduje nawet wspólny język z małą dziewczynką, której opowiada o księżniczkach i uczy, jak powinna się zachowywać („Nino, maniery to nie czekoladki. Nie możesz wybierać tych, które najbardziej ci odpowiadają.”).
Amor Towles w swojej książce nie tylko przedstawia anegdoty z życia rosyjskiej arystokracji pierwszej połowy XX wieku, ale także pokazuje, jaką wartość ma bycie dobrym człowiekiem. Historia hrabiego Rostowa napełnia optymizmem, wywołuje uśmiech, wzrusza. Prowokuje do szukania kolorów w momentach, kiedy wszystko wydaje nam się całkowicie szare. Nie przesadzę ze stwierdzeniem, że to jedna z najpiękniejszych powieści jakie czytałam.
Centrum Moskwy, Prospekt Teatralny. Kierowcy luksusowych samochodów głośnymi klaksonami wymuszają pierwszeństwo przed taksówkami. Przejście oznaczone biało-żółtymi pasami przecinające siedmio-, a może nawet i ośmiopasmową drogę. Nieopodal Plac Czerwony i siedziba Najwyższego z najniższych – Kreml. Jadąc w jednym z sunących samochodów i mając po lewej stronie Teatr Wielki,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dzieci przeżywają rodziców, którzy – odmeldowując wykonanie zadania – mają prawo odejść tam, gdzie będzie im lepiej. Wyobrażenie tego magicznego miejsca każdy pielęgnuje w sobie jak chce i nikomu nic do tego. Ważne, że odchodzą gdzieś, gdzie na pewno będą szczęśliwi. Przynajmniej tak ja sobie myślę i wcale nie chcę tego zmieniać.
Dzieci przeżywają rodziców, którzy – oddając z siebie wszystko, co tylko mogli – mają prawo odejść na zasłużoną emeryturę do wieczności i cieszyć oko poczynaniami swoich pociech, spoglądając z góry. Tak to sobie wyobrażam. Widzę mojego ojca, który zupełnie niespodziewanie pożegnał się z tym światem, zostawiając kompletnie nieprzygotowaną do samotności córkę i żonę. Nie zrobił tego celowo. Ktoś na górze zadecydował za niego. Taki świat, takie życie. Minęły lata i kobiety jego życia w postaci mnie i mojej mamy zdążyły pogodzić się z tą stratą. Czujemy, że i tak jest gdzieś obok. A co by było, gdyby to on zdecydował o odejściu? Gdyby podjął decyzję za nas wszystkich, postanawiając zakończyć swój niespełniony żywot? Czy czułabym go gdzieś obok? Mówią – nie oceniaj. Czy tak się da?
13letni David Vann przeżył swojego ojca, który – poddając się, tchórząc, nie umiejąc podołać życiu, w którym potykał się na własne życzenie – odebrał sobie żywot tuż po tym, jak syn odmówił mu wspólnego wyjazdu. Ten sam David napisał książkę „Legenda o samobójstwie”, w której (w sposób niemożliwy do przełknięcia na jeden raz), w fikcję mocno wplótł swoje przeżycia związane z utratą taty, rozliczając się w pewien sposób z przeszłością, ze stratą, o którą się obwiniał oraz z ojcem eskapistą, który pogubił się w świecie i – jeszcze zanim strzelił sobie w głowę – zostawił rodzinę dla innej kobiety.
„Legenda o samobójstwie” to zbiór opowiadań, które przenikają przez siebie. Na pierwszy plan wysuwają się relacje między ojcem a synem, które szczególnie uderzyły mnie w opowiadaniu „Wyspa Sukkwan”, podzielonym na dwie części. Pierwsza to historia o tym, że to nie wiek decyduje o dojrzałości. To opowieść, w której nastolatek, wywieziony przez ojca na odludną wyspę, służy ojcu za spowiednika, niańkę i wydaje się być gwarancją odkupienia jego win. Druga część to… Ach, przeczytajcie tę książkę sami. Streszczanie jej to największy błąd, jaki można popełnić. Ta lektura przykuwa uwagę absolutnie wszystkim – od okładki przez tematykę po język, którym posługuje się Vann. Niebywale oszczędny, a jednocześnie liryczny, przepełniony emocjami, które w ogóle nas nie ogłuszają. Trudno oddać ducha „Legendy o samobójstwie”, bo to nadzwyczaj piękna literatura, choć trudna i przeszywająca do szpiku kości. Bez zbędnej egzaltacji, kiczowato brzmiących, wzniosłych słów. Spokojna i stonowana, a jednocześnie wywołująca krzyk odczuwany wewnątrz.
Być może już to czujecie, być może jeszcze wyleje się coś ze mnie i dopiero wtedy zauważycie, ale targają mną niesamowite emocje po przeczytaniu tej książki. Tłukę w klawiaturę jak szalona, ciągle kasując i poprawiając to, co chciałabym wykrzyczeć o tym słabym mężczyźnie, który zostawił syna, bo był zbyt słaby, żeby mierzyć się ze wszystkim, co niesie życie. O mężczyźnie, który bez kobiety stawał się nieporadny i zagubiony. Już samo to sprawia, że „Legenda o samobójstwie” jest niemożliwie inną lekturą od jakiejkolwiek przeczytanej przeze mnie dotychczas.
Czy David Vann poradził sobie z traumą? Czy przełamał tabu? Z ostatniego opowiadania można wnioskować, że – jako Roy (alter ego?) – tak, że na swój sposób rozliczył się z przeszłością. Pisarz zostawił nam swoją przeszłość – do przemyślenia, przetrawienia, przeżycia. Zmierzyłam się z nią i wyszłam potargana, poraniona i całkowicie rozbita. Czego więcej można oczekiwać po literaturze?
www.spadlomizregala.pl
Dzieci przeżywają rodziców, którzy – odmeldowując wykonanie zadania – mają prawo odejść tam, gdzie będzie im lepiej. Wyobrażenie tego magicznego miejsca każdy pielęgnuje w sobie jak chce i nikomu nic do tego. Ważne, że odchodzą gdzieś, gdzie na pewno będą szczęśliwi. Przynajmniej tak ja sobie myślę i wcale nie chcę tego zmieniać.
Dzieci przeżywają rodziców, którzy –...
Poszłam wczoraj do znanej wszystkim księgarni. Tej, w której można kupić książki, płyty, lizaki i ozdoby świąteczne. Tej samej, pod szyldem której organizowane są gale. Gale, na których wręcza się nagrody najbardziej poczytnym pisarzom. Tym, którzy się sprzedają. Stanęłam przy piętrzących się od podłogi do samego niemal sufitu regałach, oznaczonych jako „literatura polska”. „Przeleciałam” wzrokiem po grzbietach, konstatując, że dla owej księgarni literatura polska to głównie lekkie obyczaje. Wciąż te same nazwiska i fabuły jakby te same – pierwsza część, druga część, piąta… Wszystko na tak zwane jedno kopyto. Niektóre z tych książek sama czytałam, niektóre nawet chwaliłam, bo czemu nie, skoro zostały nieźle napisane? Jednak poza rozrywką niewiele wniosły do mojego życia. Rozrywka ważna rzecz – wiadomo! Jednak, gdy trafia w moje ręce wyjątkowa lektura, która wywraca moje myślenie do góry nogami, pozwala poszerzyć mój “historyczny horyzont” i zdobyć wiedzę, której w szkołach nikt nie przekazuje, to nie potrafię nie przyznać jej wyższości nad resztą. Kontrowersyjne? Może trochę. Ale muszę poczynić takie rozróżnienie. Czuję się do tego zobligowana po przeczytaniu Cierpkich gron Zofii Mąkosy, która na niespełna pięciuset stronach odsłoniła przede mną kawał historii, o której nie miałam pojęcia.
Cierpkie grona to pierwsza część cyklu Wendyjska winnica, w której autorka przedstawia nam historię chwalimiaków, Wendów, wreszcie – Niemców. Chwalim to wieś położona na pograniczu niemiecko-polskim. To tam żyją potomkowie Wendów – przybyłego przed wiekami na tereny dzisiejszego województwa lubuskiego ludu, żyjącego zgodnie ze swoimi zwyczajami, posługującego się swoim językiem i pilnującego własnej odrębności. Rok 1938, w którym rozpoczyna się akcja książki, to czas, kiedy owa kultura już zanika, a Chwalim jest zamieszkały przez Niemców, Polaków i Żydów. To właśnie tutaj prowadzi swoje gospodarstwo Marta Neumann – wierna wendyjskiej tradycji luteranka. Pomaga jej w tym córka Matylda (Tila) oraz kuzynka Janka. Całkiem niepostrzeżenie do codzienności zaczyna wnikać ideologia faszystowska, a co za tym idzie, zaczyna zmieniać się życie nie tylko tych trzech kobiet, ale wszystkich mieszkańców niemieckich miast i wsi.
Właściwie to wcale nie chcę opisywać fabuły tej książki. Nie jest ona prosta, a już na pewno nie jest jednowątkowa. Cierpkie grona to nafaszerowana historią lektura, z której nie powinno się wyciskać soku, bowiem miąższ jest równie wartościowy. Tu wszystko jest ważne i wszystko niezwykle interesujące. Mąkosa wymalowuje pięknymi i nieprzypadkowymi słowami pejzaż pełnej smaków, zapachów i odgłosów wsi. Uwierzcie, że świeżo upieczony przez Martę chleb wywoływał u mnie głód, a ciężka praca w polu, będąca codziennością rodziny Neumannów, powodowała u mnie ból kręgosłupa. Autorka pisze w sposób, który nie pozwalał mi być tylko obserwatorem zdarzeń – brałam w nich czynny udział. Pewnie dlatego tak bardzo przeżywałam każdą decyzję bohaterów, każde rozczarowanie i każdą krzywdę.
Sielska atmosfera wsi zaczyna być oplatana pajęczyną zdarzeń, które miały miejsce w latach 1938-1945. Mąkosa w tę wiejską rzeczywistość wplata dramat, będący konsekwencją dopuszczenia Hitlera do władzy – niby przypadkowe rozmowy chłopów przy piwie, pół-żarty kobiet podczas „pierzówki”, rosnące powoli podziały między mieszkańcami Chwalimia są początkami tragedii, która niebawem rozegra się na świecie. Zdecydowanie Cierpkie grona to lektura dla uważnego czytelnika. W opisach codzienności kryje się potęga wiedzy na temat funkcjonowania nazistowskiej machiny. Z tą różnicą, że pokazana zostaje od dość kontrowersyjnej – jak na polskie warunki – strony. Tutaj ofiarami są wszyscy – Żydzi, Polacy, a przede wszystkim… Niemcy. Tak, Niemcy. Ci zwykli ludzie, którzy nieświadomi planów Hitlera, pozwolili dojść mu do władzy i którzy z tego powodu bardzo wiele stracili. Zofia Mąkosa poprzez swoje bohaterki oddaje głos Żydówce, próbującej ocalić siebie i swoich synów, Polce, która cudem zostaje uwolniona z obozu i Niemce, która w imię wojny traci całą rodzinę. Czy można powiedzieć, że któraś z nich ma gorzej? Uważam, że Cierpkie grona to jeden z najciekawszych obrazów wojny, przedstawiony w sposób niezwykle dokładny i obiektywny. To autorzy właśnie takich książek powinni odbierać nagrody. To ich książki powinny znajdować się w tak zwanych „topkach”. To oni sprawiają, że czytanie jest podróżą, a – jak wiadomo – podróże kształcą. Pozwólcie zabrać się Zofii Mąkosie w cudowną, choć bolesną i momentami wstrząsającą, podróż do niewielkiej wsi i poznajcie kulturę, o której znakomita większość z nas nigdy nie słyszała, choć jest częścią naszej historii.
Poszłam wczoraj do znanej wszystkim księgarni. Tej, w której można kupić książki, płyty, lizaki i ozdoby świąteczne. Tej samej, pod szyldem której organizowane są gale. Gale, na których wręcza się nagrody najbardziej poczytnym pisarzom. Tym, którzy się sprzedają. Stanęłam przy piętrzących się od podłogi do samego niemal sufitu regałach, oznaczonych jako „literatura polska”....
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to