Biblioteczka
2022-12-13
2022-12-11
2022-12-02
2022-11-12
2022-11-07
2022-10-20
2022-10-03
2022-09-30
2022-09-21
2022-09-19
2022-07-30
"Zastanawiała się, kto postanowił zastąpić słowo klatka, określeniem cela. "
O genialności tej książki przesądziło zakończenie.
Początek zapowiadał się dobrze. Późnej, aż do połowy, książka była ciekawa, jednak bez większych ochów i achów. Dopiero druga połowa wciągnęła mnie bardziej.
SPOILERY...........................................................................................................................
Proces momentami wydawał się farsą, z tak słabymi dowodami, że w końcu zaczęłam się zastanawiać, czy bohaterki przypadkiem nie skażą, mimo ich wyraźnego braku, tylko i wyłącznie dla zasady. Z powodu uprzedzeń. I czy będzie to jedną z machin napędowych prowadzących ku finałowi. Na szczęście okazało się że logika pozostała na swoim miejscu.
Ostatnie strony, a raczej ostatnie minuty były doprawdy ciekawym doświadczeniem. Bo kiedy fabuła zmierzała w stronę szczęśliwego zakończenia, lata mijały, minuty audiobooka przelatywały, a jedno z najważniejszych pytań wciąż pozostawało bez odpowiedzi zaczęłam się zastanawiać....
...............................................................................................................................................
Że co, mamy się domyślać? Sami spekulować? Nienawidzę otwartych zakończeń, a poza tym, skoro nie znamy odpowiedzi, to po cholerę ten wątek przewijał się przez całą powieść i był tak rozbudowany?
A może nie miał on na celu skupianie naszej uwagi na pytaniu: kto jest mordercą?, tylko miał ukazać zjawisko społeczne jakim jest odrzucenie. Ale to też bez sensu, bo wcześniej książka się na tym nie opierała.
Więc co? To po prostu chłam? Niby dobra, ale bez przekazu, bez celu. Niby o samotności i przyrodzie, ale właściwie o niczym.
Wszystkie te myśli na przestrzeni dosłownie paru minut, aż do zakończenia przelatywały mi przez głowę.
...............................................................................................................................................
Skoro to jednak nie był Tate, bo książka się kończy i nic na to nie wskazuje,
.......................................................................................................
Właściwie od samego początku obstawiałam jego. Zdawałam sobie sprawę z banalności założenia, ale absolutnie nie dopuszczałam myśli, że to może być ta samotna, spokojna i spragniona miłości dziewczyna, która rozumie przyrodę, karmi mewy, obłaskawia koty i rysuje.
Ostatecznie obstawiałam nawet wypadek z udziałem jej bądź Tate'a, niż celowe morderstwo.
.......................................................................................................
a bohaterka już nie żyje, to pozostała mi nadzieja tylko na jedno rozwiązanie, które uratowałoby książkę od mojego linczu.
Tate musi znaleźć ukryty gdzieś naszyjnik z muszli i okaże się, że to jednak była ona.
I rzeczywiście.
Koniec następuje, kiedy bohater znajduje ukryty naszyjnik.
To jednak nie wszystko.
Autorka daje nam coś więcej.
Wiersze.
Wiersze, które podobnie jak opisy przyrody i zachowań zwierząt czy owadów przewijały się przez całą powieść, a na których się nie skupiałam, ani nie przywiązywałam do nich większej wagi. Traktowałam jej jako dodatek wzbogacający książkę.
.......................................................................................................
Choć dla mnie był niczym kolec w oku, gdyż nie rozumiem i nie lubię poezji, więc żądnego wzbogacania nie uświadczyłam.
.......................................................................................................
Kia okazała się być poetką czytającą własne wiersze opisujące jej uczucia, przeżycia oraz... feralną noc śmierci Chase'a.
Ostatni wiersz okraszony ostatnim odwołaniem do przyrody. Pozostawiający czytelnika z rozwalonym światopoglądem.
I koniec.
Samica świetlika odgryzł samcowi głowę.
Czy to zaskoczenie? Nie do końca. Jedna z opcji które rozważałam.
Jednak podana w sposób, który przerósł moje oczekiwania.
Autorka zostawiała nas z ciekawą rozkminą.
Książka się już skończyła, wszystko zostało wyjaśnione, czytelnik może być usatysfakcjonowany, tyle że odczuwa dysonans. Bo o ile obstawiałam winę głównej bohaterki - co prawda w ostatecznym założeniu, ale jednak - to nic bardziej niż zakończenie nie uświadomiło mi, że samotna dziewczyna odrzucona przez społeczeństwo, doświadczana przez los i zawody miłosne została przecież wychowana przez naturę. Która jest konsekwentną i okrutną nauczycielką. Choć jak głosi cytat:
"Z punktu widzenia biologii, dobro i zło mają tę samą barwę."
Uświadamiając to sobie dopiero wówczas możemy zrozumieć, że rozwiązanie problemu, które w naszym społeczeństwie zostałby określone jako złe, niepotrzebne, pozbawione zasad moralnych, okrutne, albo jako coś, co można by zakończyć w inny sposób, zostałoby szybko rozwiązane niezawodną metodą natury, której obce są żale czy zasady. Liczy się przetrwanie, nawet kosztem porzuconych młodych.
I tak właśnie Kya, która za wzór miała owady, a w sercu strach i obawę zakończyła swój problem w jedyny znany sobie sposób.
Mój konik to wciąż fantasy i powieści młodzieżowe, ale muszę przyznać że kunszt Delii Owens jest zachwycający.
Świetny pomysł, który został konsekwentnie poprowadzony od początku do końca, co nie zawsze się to zdarza.
Szacuneczek.
Książka o której się myśli, nawet po zakończeniu czytania z pewnością zostanie zapamięta.
Na film się wybieram. Właściwie to zwiastun filmu zachęcił mnie do wysłuchania książki. Teraz jednak zastanawiam się...
Film na podstawie książki może się okazać bardzo dobry, jeśli reżyser w należyty sposób ujmie to, co przedstawiono na kartach powieści. Co w tym wypadku może nie być łatwym zadaniem. Mnogość nawiązań, przykładów i wątków, które w trakcie czytania można uznać za niezbyt warte uwagi, a które pod koniec z całą siłą uderzają w czytelnika, uświadamiając mu, o czym właściwie opowiada Gdzie śpiewają raki.
A słowo w tym wypadku może przekazać lepiej i łatwiej niż obraz. Mimo to żywię nadzieję na dobry spektakl.
"Zastanawiała się, kto postanowił zastąpić słowo klatka, określeniem cela. "
O genialności tej książki przesądziło zakończenie.
Początek zapowiadał się dobrze. Późnej, aż do połowy, książka była ciekawa, jednak bez większych ochów i achów. Dopiero druga połowa wciągnęła mnie...
2022-07-31
2022-07-17
2022-07-01
2022-07-12
2022-07-09
„Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze od innych.”
Po Roku 1984 nie zamierzałam czytać Folwarku zwierzęcego. Patrzę jednak, że jest on jako audiobook, w dodatku stosunkowo krótki, więc postanowiłam spróbować.
Folwark jest satyrą rewolucji rosyjskiej, ale współczesnemu czytelnikowi łatwiej będzie ją odnieść do obecnego świata. Do większości panujących na tym świecie rządów. Do naszego rządu. Mechanizmy władzy, zwłaszcza tej zmierzającej w stronę dyktatury, są proste i wszędzie identyczne.
Przykłady właściwie nasuwały się same, co nieraz wywoływało pobłażający uśmiech na mojej twarzy. Jednak po chwili refleksji uświadamiałam sobie, że nie ma z czego się śmiać. My też przecież jesteśmy głupimi zwierzętami.
Psy ochraniające Napoleona oraz jego chciwość i wyzyskiwanie zwierząt.
Głupota i ignorancja uniemożliwiająca nawet słowny sprzeciw, gdyż większość zwierząt przyjmowała bezkrytycznie wszystko, co im się mówiło.
Mamienie obietnicą lepszego jutra.
Zwalanie winy za niepowodzenia na wyimaginowanych wrogów. (Wina Tuska.)
Odwracanie uwagi jednym tematem od innego.
Dobrowolność przy podejmowaniu decyzji... Jeśli jednak ktoś był przeciwny ponosił konsekwencje.
Czy to wszystko brzmi znajomo?
W ostatecznym rozrachunku oba dzieła są do siebie podobne. A przynajmniej mają takie samo przesłanie. Jednak to, co w Roku 1984 zostało przedstawione dosadnie, dystopijnie i jako pozbawione nadziei, w Folwarku było satyryczne, lżejsze i nieco odrealnione, choć przez to wcale nie mniej prawdziwe.
Folwark ku mojemu zaskoczeniu bardziej przypadł mi do gustu.
I dołączam do opinii wielu czytelników, którzy uważają, że Folwark i Rok 1984 to książki, które powinny zostać przeczytane przez każdego. Chociaż... ślepy nie zobaczy, nawet jeśli da mu się okulary.
„Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze od innych.”
Po Roku 1984 nie zamierzałam czytać Folwarku zwierzęcego. Patrzę jednak, że jest on jako audiobook, w dodatku stosunkowo krótki, więc postanowiłam spróbować.
Folwark jest satyrą rewolucji rosyjskiej, ale współczesnemu czytelnikowi łatwiej będzie ją odnieść do obecnego świata. Do większości panujących...
2022-07-03
"– Tarcia są potrzebne, bo dzięki nim szybciej rozpala się ogień."
Zastanawia mnie parę kwestii.
Jedną z nich jest to, czy słuchanie audiobooka, zamiast czytania standardowego - a to dopiero mój drugi audiobook, więc znawcą jeszcze nie jestem - może wpłynąć na odbiór książki?
Póki się tego nie dowiem, będę utrzymywać, że Pryncypium wywołało we mnie mieszane uczucia.
Z jednej strony - ponieważ książka jest jednotomową powieścią - można śmiało powiedzieć, że prawie - zaznaczam prawie - każdy wątek został konsekwentnie poprowadzony i dobrze rozstrzygnięty. Sama konwencja powieści była oryginalna i ciekawa. Te wszystkie nomeny, lokumy i septyki... Interesujące. Jeśli jednak czytelnik dłużej niż kilka sekund zastanowi się nad tymi podwalinami, może stwierdzić, że są one całkiem słabe i nie mają tyle sensu ani funkcjonalności w zestawieniu z rzeczywistym światem, w którym, bądź co bądź, toczy się fabuła powieści.
Jeśli jednak przymknąć oko na te niedociągnięcia i dać wiarę, że tak rzeczywiście mogłoby być, można spokojnie cieszyć się powieścią.
Gdyby nie inne niedociągnięcia.
Albo ta przypadłość, na którą czasami cierpię czytając albo słuchając cringowych myśli czy dialogów bohaterów, które prowadzą do nieuchronnego przewracania oczami. Ale przewracanie to jeszcze nic, bo niektóre sceny, zwłaszcza te pojawiające się głównie w pierwszej połowie Pryncypium, sprawiały, że aż się śmiałam. Niestety nie był to śmiech spowodowany humorem występującym, a głupotą scen, rozmyślań czy dialogów bohaterów.
I wciąż się zastanawiam: jakie ku*wa strusie?
Dobra, oczywiście hodujemy strusie i może nawet w tym przodujemy, aczkolwiek wzmianka o strusiach w kontekście złamanego serca bohaterki i głosu lektorki brzmiała komicznie.
Z fabuły wynikało, że nie miała taka być.
"To przez jej zapewnienia o szlachetności Bernarda ojciec sprzedał maszyny i ziemie należące do nich od pokoleń i zainwestował w ten nieszczęsny interes ze strusiami."
Innym problemem były te oto wstawki:
"Aniela pamiętała go z lekcji współczesnej historii."
Hehehe... jaka ku*wa historia współczesna w polskim szkolnictwie. Kto kiedykolwiek dotarł dalej z tematem niż do PRL-u proszę niech podniesie rękę.
Ja wiem, że Pryncypium to niejako fantasy, no ale bez przesady. Muszą być jakieś granice świata przedstawionego.
"Jednak, gdy tylko przystawiała Jonaszka do obolałych piersi, odnosiła wrażenie, że formułę tę wymyślił rząd wrogiego państwa pragnący wyniszczenia polskich rodzicielek, a co za tym idzie całkowitego wybicia mieszkańców naszego pięknego kraju."
Ehhh... Biorąc pod uwagę, że teraz jak i wcześniej największym wrogiem naszego pięknego kraju jest nasz rząd. Myśl co najmniej nie na miejscu.
"Pieniądze w polskiej służbie zdrowia czynią cuda. Aniela z ośmioosobowej sali poporodowej z łazienką na korytarzu, po uiszczeniu przez Zoltana stosownej darowizny na rzecz szpitala i wręczeniu kilku kopert wybrednym położonym, została przewieziona do ustronnej jedynki z toaletą, prysznicem i telewizorem. Przemiła pani doktor neonatolog pozwoliła im nawet zobaczyć dziecko, przywożąc je w małym inkubatorze do sali, bo Aniela jeszcze nie mogła wstawać po operacji."
Ufff... Owszem. Prywatne pieniądze w polskiej służbie zdrowie czynią cuda, bo żadnych innych nie było albo zostały przeje...
No sami widzicie.
Dlaczego, podczas - z założenia - przyjemnej czynności słuchania muszą pojawiać się takie tematy? Aż nóż się w kieszeni otwiera.
Teraz przynajmniej mam powód mojego uprzedzenia do polskich powieści fantasy.
Rzecz w tym, że choć akacja powieści toczy się w fikcyjnymi mieście, to jednak toczy się w Polsce. I autorka znając realia życia w naszym kraju, które nawet te parę lat wstecz nie były najlepsze, sprawiają, że te właśnie przemyślanina są bardzo nie na miejscu i Melissa Darwood mogła je sobie zwyczajnie odpuścić.
Ale przejdźmy do poważniejszych zarzutów.
Główny bohater. Bo wiecie on jest laufrem i on nie ma uczuć. To znaczy pozbywa się uczuć, które się w nim gromadzą, więc... W sumie cholera wie jak wiele ich posiada, odczuwa czy cokolwiek to wszystko znaczy. Powieść jednak śmiało utrzymuje narrację że Zoltan przeważnie nie odczuwa emocji.
Co automatycznie ma prowadzić do tego, że w książce jest ukazany jako niepotrzebnie okrutny, arogancki dupek, pozornie albo i nie ogarnięty gniewem??? albo zniecierpliwieniem???
Otóż nie.
Nie zrozumie mnie źle. To nie ten poziom dupkowatości i arogancji co w innych książkach, gdzie to męscy bohaterowie obrośnięci w piórka i nadmierne poczucie własnej wartości zachowują się czasami jak snoby, ale w sumie są pełni humoru i na swój sposób dobrzy z nich ludzie.
W Pryncypium natomiast autorka tak przegięła z charakterem Zoltana, że myślałam o nim, który w zamierzeniu miał być protagonistą jak o antagoniście.
Nie rozumiem dlaczego autorka postanowiła właśnie w taki sposób rozpisać postać. Skoro jej bohater miał nie odczuwać emocji, czy nie lepiej by było zamiast przedstawiać go w sposób, który sprawia, że każdy uciekałby przed nim gdzie pieprz rośnie, opisać go jako bardziej chłodnego, może nawet lodowatego, obojętnego czy analitycznego?
Pryncypium to także książka z wątkiem romantycznym, poprowadzonym tak, że do teraz zastanawiam się dlaczego bohaterowie ze sobą skończyli. Jak to w typowych powieściach bywa: od nienawiści do miłości. A raczej od - jak napisałam wyżej - niezrozumiałych i okrutnych zachowań głównego bohatera do.... Aaaa. Już wiem dlaczego on się tak zachowywał! Żeby w zestawieniu z nim przedstawić bohaterkę w jak najlepszym świetle i żeby zapewnić - jak w cytacie - tarcia między nimi prowadzące do rodzącej się między nimi namiętności i... Niedoszłego gwałtu?
Owszem był niedoszły gwałt. A raczej próba zapłodnienia bez wiedzy bohaterki przez Zoltana, którego do takiej sytuacji doprowadziły brak skrupułów - bo uczucia do tego potrzebne nie są - i fabuła.
Szczęście, że autorka ostatecznie porzuciła ten pomysł. Ale spokojnie, bo ostatecznie niby za jej zgodą, ale jakby nie do końca, doszło do tego, co fabuła wymagała, dzięki czemu wszyscy możemy udawać, że nasz bohater wciąż jest "tym dobrym".
Tak więc o miłości w kontekście Pryncypium rozwodzić się nie będę. Dziecinne przekomarzania bohaterów, ich niczym niewytłumaczone pożądanie i brak jakiejkolwiek zdrowej i prawdziwej interakcji między nimi, nie czyni wątku udanym.
Tak wiem i wy też wiecie. Łatwiej jest krytykować. W ostatecznym rozrachunku pomimo wymienionych wyżej przywar Pryncypium nie było moim najgorszym książkowym doświadczeniem. Autorka ma niewątpliwe talent do ciekawych koncepcji. Z przełożeniem tego na papier bywa różnie, ale myślę, że to nie ostatnie spotkanie z Melissą Darwood.
"– Tarcia są potrzebne, bo dzięki nim szybciej rozpala się ogień."
Zastanawia mnie parę kwestii.
Jedną z nich jest to, czy słuchanie audiobooka, zamiast czytania standardowego - a to dopiero mój drugi audiobook, więc znawcą jeszcze nie jestem - może wpłynąć na odbiór książki?
Póki się tego nie dowiem, będę utrzymywać, że Pryncypium wywołało we mnie mieszane uczucia.
Z...
2022-06-30
2022-06-18
2022-06-13
"- Ale na pewno nie czytasz książki tylko dlatego, że ma ładną okładkę. - To prawda - potwierdził. - Chociaż jest to część składowa tego doświadczenia. Ale owszem, przyznaję, ten czytelnik często się zastanawiał, dlaczego czyta, dlaczego tak chętnie przewraca kolejną kartkę, dlaczego tak pokrzepiające jest dla niego ciągłe powracanie do bohaterów, jakby odwiedzał dawnych szkolnych kolegów, albo dlaczego ekscytują go spotkania z nowymi postaciami. Jedyną właściwą odpowiedzią wydaje się ta, że pomijając czystą przyjemność płynącą z lektury, czytanie historii sprawia, że ten czytelnik nie czuje się samotny, wiedząc, że jego myśli i uczucia zostały już kiedyś pomyślane i przeżyte. Czytanie sprawia, że człowiek czuje się połączony z doświadczeniami innych i dzięki temu mniej dziwny."
Litości...
To była najnudniejsza książka, przez którą udało mi się przebrnąć. Do tego z niegasnącą, trwającą aż do samego końca nadzieją, że wreszcie coś ciekawego się wydarzy.
Mój błąd. Powinnam była dać sobie spokój.
Nieskończoność urzekła mnie opisem. Miało być o podróżach w czasie, o przyszłości, przeszłości i o miłości.
I teoretycznie wszystkie te rzeczy występowały.
W istocie jednak Nieskończoność była o niczym.
Nic się w niej nie działo. Nie budziła żadnych emocji, ani żadnej ciekawości. To prosta historia, w której możemy śledzić bohatera, który jest nijaki, opisuje otaczający go świat, który nie wzbudza zainteresowania, mnogość opisów rzeczy nuży, a jakiejkolwiek akcji nawet takiej, która byłaby oparta na emocjach brakuje. Miłość jest, ale równie dobrze mogłoby jej nie być, bo między bohaterami nie ma żadnej chemii, żadnych wzlotów i upadków, żadnych uniesień.
Wszyto było poprawne do bólu i nużące.
I aż do ostatniej strony, do ostatniego zdania, trzymałam się tej kruchej nadziei, że może na koniec, przynajmniej ostatnie zdanie odmieni tą historię, przyda jej innego spojrzenia.
A tymczasem pozostało mi tylko przewrócić oczami i zabrać się ze inne książki i znów... z nadzieją, że będą lepsze.
"- Ale na pewno nie czytasz książki tylko dlatego, że ma ładną okładkę. - To prawda - potwierdził. - Chociaż jest to część składowa tego doświadczenia. Ale owszem, przyznaję, ten czytelnik często się zastanawiał, dlaczego czyta, dlaczego tak chętnie przewraca kolejną kartkę, dlaczego tak pokrzepiające jest dla niego ciągłe powracanie do bohaterów, jakby odwiedzał dawnych...
więcej Pokaż mimo to