-
Artykuły
Najlepsze książki o zdrowiu psychicznym mężczyzn, które musisz przeczytaćKonrad Wrzesiński4 -
Artykuły
Sięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać2 -
Artykuły
„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać8 -
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać5
Biblioteczka
2016-03-01
2016-09-06
2016-12-31
Warto przeczytać, choć wizja prezentowana w tej książce paradoksalnie wydaje się zarówno racjonalna i pożądana [w pierwotnej wersji "porządana"- dziękuję użytkownikowi Utracjusz za chwycenie byka za rogi] , jak i utopijna. No bo jak sprawić, żeby muzułmanie dostosowali swoją religię i obyczaje do kultury i wartości Zachodu? I to w miarę szybko. Hirsi Ali twierdzi, że islam zatrzymał się ideologicznie w rozwoju w VII w., ponieważ wszelkie próby reform były bezwzględnie tłumione i nadal to się odbywa, krwawo i medialnie. Nie mam w związku z tym pojęcia, w jaki sposób miałby nastąpić mentalny przeskok ze średniowiecza w teraźniejszość, skoro nawet kraje zachodnie potrzebowały na to setek lat. Z drugiej strony zmiany w świecie islamu są bardzo dynamiczne, ale czy ktoś wie, w jakim zmierzają kierunku? A jaki wpływ na islam będą miały równie dynamiczne zmiany w świecie zachodnim? I vice versa.
Hirsi Ali to wpływowa osoba; jej poglądy są brane pod uwagę w powszechnych dyskusjach na temat islamu. Zresztą jako piękna kobieta, logiczna i dowcipna, uwodzi publiczność na panelach dyskusyjnych (obejrzałam sobie kilka na youtubie). Angielski z silnym akcentem (urodziła się w Somalii) i mąż, popularny brytyjski historyk Niall Ferguson, pomagają w brylowaniu.
Największą siłą jej książki jest logiczność i przejrzystość wywodu, co szczególnie widać porównując nienajlepiej się prezentujący w kategoriach przejrzystości wywód Nilüfer Göle w "Muzułmanie w Europie". Jeśli Göle ma ambicje skutecznej polemiki z Hirsi Ali, to musi, jak sądzę, popracować nad formą swoich książek.
Hirsi Ali trafia w moje przekonania, ale trafia też w przekonania osób, z którymi nie gram do jednej bramki, ksenofobicznych ekstremistów, rasistów. Sytuacja podobna do Oriany Fallaci.
Warto przeczytać, choć wizja prezentowana w tej książce paradoksalnie wydaje się zarówno racjonalna i pożądana [w pierwotnej wersji "porządana"- dziękuję użytkownikowi Utracjusz za chwycenie byka za rogi] , jak i utopijna. No bo jak sprawić, żeby muzułmanie dostosowali swoją religię i obyczaje do kultury i wartości Zachodu? I to w miarę szybko. Hirsi Ali twierdzi, że islam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-12-31
Wadą tej książki jest niestety nieprzejrzystość wywodu. Momentami nawet bełkot, względnie być może nie jest to książka popularyzatorska, tylko naukowa. Z wywiadu z autorką, który czytałam bodajże w "Polityce" wynika jednak, że jej celem było przybliżenie przeciętnemu czytelnikowi świat europejskich muzułmanów. Może to problem tłumaczenia. Druga wada, to wybiórczość, pomijanie części kontrowersji, bądź pomijanie niektórych aspektów tych kontrowersji, które w książce są opisane, przykładowo w tym pierwszym wypadku obrzezanie kobiet, w drugim zaś niektóre aspekty szariatu. Ale taki też był cel książki (też zaczerpnięte z wywiadu), promowanie, pokazanie pozytywnych muzułmanów. Nie muszę więc dodawać, że rozczarowałam się, bo dokonale zdaję sobie sprawę, że istnieją wspaniali, pozytywni muzułmanie, ale co z tymi, którzy są mniej pozytywni. Czy przypadkiem ci ostatni nie są największą kontrowersją? A co z tym aspektami tradycyjnych obyczajów muzułmanów, z których nie sposób zaakceptować? Myślę, że pokazywanie kwiat inteligencji muzułmańskiej, wykształconych często w naukach humanistycznych młodych ludzi, nie zaczaruje nagle uprzedzeń wobec nich, często formułowanych z poziomu ulicy.
Z kolei jeżeli chodzi o jasne strony, książka podziałała na mnie ożywczo, częściej zdarza mnie się czytać książki, które "jadą" po muzułmanach, niż takie, które krytykują nie-muzułmanów. Poznałam więc i doceniam to, że poznałam argumenty z drugiej strony ewidentnego, jeśli nie konfliktu, to muru, który dzieli te dwa światy. Widać te emocje, które udzielają się nawet autorce, posługującej się przecież chłodnym żargonem naukowym. Wyrobiłam też sobie empatię wobec muzułmanów, najczęściej młodych ludzi, urodzonych i wykształconych w Europie, którym bardzo trudno jest połączyć tradycję i religię z kulturą zachodnią.To są bardzo poważne problemy z tożsamością i walka o znalezienie swojego miejsca, której nie ułatwia ani rodzina ani dalsze otoczenie. Naprawdę współczuję, zwłaszcza kobietom, rozdartym i zagubionym. Chodzi tu o ludzi, którzy chcą się zintergrować, podjemują kroki w tym celu, są aktywni, ale nie są nawet akceptowani w miejscach pracy, a co dopiero w kontaktach towarzyskich.
Autorka postawiła też bardzo dobre pytanie. Czy niechęć do muzułmanów wynika tylko z braku zadowalającej integracji, czy tak naparwdę to klasyczny Obcy, choćby stanął na głowie, zawsze będzie się czymś wyróżniał, a przede wszystkim nie jest "Nami", i jako taki nigdy nie zostanie zaakceptowany.
Wadą tej książki jest niestety nieprzejrzystość wywodu. Momentami nawet bełkot, względnie być może nie jest to książka popularyzatorska, tylko naukowa. Z wywiadu z autorką, który czytałam bodajże w "Polityce" wynika jednak, że jej celem było przybliżenie przeciętnemu czytelnikowi świat europejskich muzułmanów. Może to problem tłumaczenia. Druga wada, to wybiórczość,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-12-31
2016-12-10
2016-12-30
2016-12-30
2016-12-30
2016-12-29
Pomyślałam sobie, że mam ochotę poczytać o tym, jak radził sobie Miłosz w Krakowie pod koniec życia. Dziennik asystentki wydawał się pasować do tego pomysłu. Po prawdzie jednak, to wyprodukowanie dziennika przez przemysł wydawniczy zrodziło tę myśl w mojej głowie.
Pierwsze 200 stron, siermiężne opisy o której, z kim i gdzie Miłosz spotkał się, udzielił wywiadu lub odbierał nagrody i honory. Co jadł, jakie miał ubranie, co leżało na jego biurku i jakie sprzęty nie działy w jego mieszkaniu. I tak dzień po dniu. Pomyślałam sobie, że nie zdzierżę tej monotonii przez kilkaset kolejnych stron, i że „Kronos” Gombrowicza wyczerpał moje możliwości w tym zakresie. Jednakże, niepostrzeżenie, krok po kroczku i nie wiedzieć kiedy dokładnie, miłoszową codzienność zdominowała autorka dziennika, asystentka, pomoc domowa i konsultant merytoryczny w jednym, Pani Agnieszka we własnej osobie. Narratorka wyrazista, przemądrzała i domagająca się, żeby ją dostrzeżono. Pani Agnieszka nie ma stosunku bałwochwalczego do swojego protektora; wprost oświadcza, że nie jest Miłoszowa, lecz Gombrowiczowa. Irytują ją przyziemne obowiązki i czas, który trzeba na nie poświęcić. W zamian za to poświęcenie, ani słowa podziękowania, a przecież, gdyby nie ono, to poświęcenie, Pani Agnieszka, zamiast wykonując mrówczą robotę w cieniu i na drugim planie, byłaby teraz drugą Kazimierą Szczuką. Dobrze, że chociaż wychodzi zwycięsko w potyczkach intelektualnych prowadzonych z Mistrzem, w wymianie zdań ostatnie słowo zawsze należy do niej. Ale praca raczej niewdzięczna, bo wokół zdradzieckie wilki (głównie pracownicy krakowskiego rynku medialnego) i zero respektu.
Brnę więc dalej, zaintrygowana fochem pani Agnieszki, uwiedziona jej charyzmą i pewnością siebie, i myślę sobie, że coraz mniej interesuje mnie Miłosz, za to fascynuje coraz bardziej Pani Agnieszka, to psychologiczne non-fiction. To książka o mnie (to znaczy o Pani Agnieszce) i jej rozliczenie się z przeszłością. W tej przeszłości Pani Agnieszka ma swoje zasłużone miejsce. Jeśli ktoś myśli, że byłam tylko zwykłą i skromną asystentką, mówi Pani Agnieszka, to się grubo myli, a książka „Miłosz w Krakowie” tę tezę udowodni. Łapię się więc na tym, że już nie interesuje mnie, co fascynowało Miłosza, a bardziej ciekawi mnie, co czyta pani Agnieszka, a czyta nie byle co. No i może robi na mnie wrażenie Carol, nieszczęsna żona Miłosza, mieszkanka słonecznego Berkley, Kalifornia, która utknęła w ponurym i nieprzystępnym Krakowie, dokonując w nim właściwie żywota. Carol to osoba bardzo szanowana przez Agnieszkę (czy mogę przejść na „ty”, dziennik jest na tyle prywatny i intymny, że odczuwam wzbierającą emocjonalną wieź z autorką). Późna skryta miłość Miłosza do Pani Agnieszki (jednak pozostaję przy „Pani”, bo nie chcę nikogo urazić), to coś, o czym nie jestem w stanie pisać, bo mam opory. A poza tym to chyba jakaś sensacja, czy ktoś już to badał!? Przez cały czas nie opuszcza mnie przekonanie, że Pani Agnieszka nieźle pompuje sobie ego, chlastając się jednocześnie niemiłosiernie w najwrażliwsze miejsca. A szczerość? Ponieważ wobec twórczości wspomnieniowo-biograficznej trzymam raczej dystans, nie potrafię się przejąć kwestią szczerości w relacjach (i rewelacjach) Pani Agnieszki. Łapię się też na tym, że myśląc o autorce nie okazuję jej szacunku; już samo określenie „Pani Agnieszka” nie jest najgrzeczniejsze i brzmi protekcjonalnie; czy do Miłosza zawracałabym się „Panie Czesławie”?* A właściwie co sobie Pani Agnieszka w ogóle wyobraża?
Dzieje noblisty zdominowane przez dzieje asystentki noblisty, osoby niepretendującej do skromności i nienadającej się na element tła. Chyba najbardziej podoba mi się w tej historii po prostu człowiek, który rwie się na niepodległość, protestuje przeciwko marginalizacji, nieważne czy jest ku temu powód. Bunt Pani Agnieszki, z przyczyn prawdziwych czy wyobrażonych, gęstniejąca atmosfera w miarę przybliżania się do śmierci Miłosza i oddalania od euforii związanej z nobilitacją zawodową autorki (pracować z Miłoszem, łał), nieprzyjemności wewnątrz krakowskiego mieszkania i na zewnątrz polskiego światka. Rozżalenie, małe triumfy, roszczenia, osadzenie się w rzeczywistości…
*Po przemyśleniu, uważam że tak właśnie bym się zwracała.
Pomyślałam sobie, że mam ochotę poczytać o tym, jak radził sobie Miłosz w Krakowie pod koniec życia. Dziennik asystentki wydawał się pasować do tego pomysłu. Po prawdzie jednak, to wyprodukowanie dziennika przez przemysł wydawniczy zrodziło tę myśl w mojej głowie.
Pierwsze 200 stron, siermiężne opisy o której, z kim i gdzie Miłosz spotkał się, udzielił wywiadu lub...
2016-12-14
Rozmowy ze Stanisławem Lemem prowadzone od lat 80. XX w. po lata 10. wieku XXI. Zadający pytania starał się dotrzymywać intelektualnego kroku Lemowi, a nie było to takie proste. Poruszone zostały przeróżne tematy, od medycznych inspiracji pisarza (studiował medycynę), przez specyfikę amerykańskiego rynku wydawniczego, ulubione książki własnego i cudzego autorstwa, po zagładę ludzkości wskutek utraty kontroli nad rozwojem technologii i nadmiaru informacji.
Lem jest oczytany (banał),niespecjalnie zainteresowany seksem, wkurzony, perorujący, wściekający się, podniecający się (omawianym zagadnieniem rzecz jasna; patrz cecha wymieniona w drugiej kolejności) i werbalnie brutalny. Ponadto jest domatorem, pesymistą i mizantropem. Jeśli chodzi o to ostatnie, w mizantropii Lema, i o ile można dokonać takiej klasyfikacji, osobną półeczkę zajmowała umiarkowana mizoginia. Pisarz był z gatunku tych, co to nie bardzo zastanawiają się, a w związku z tym nie orientują się, kim jest kobieta, wiedzą że żyje, mówi, chodzi, ale jak właściwie funkcjonuje? słowem, patrzą, a nie widzą; stąd być może w jego powieściach schematyczne postaci kobiece, jakby je kto kleił do papieru i okrawał nacinarką. Lem to też konserwatysta, który nie popadł w fundamentalizm. Nie pozwalała mu na to wiedza z zakresu biologii człowieka, ewolucji i fizyki kwantowej. Dla Lema rynek prozy sci-fi w Stanach to śmietnik, z którego on się wypisuje. Zabawny fakt: Lem uważał, że zaliczanie go do pisarzy sci-fi to skandal. W ogóle łupie ludzi i ich głupotę dosyć szczodrze, często nie bez powodu. Wszyscy wiemy jak się sprawy mają z głupotą ludzką, a Lem co najwyżej doprecyzowuje to i owo. Myślę, że zwłaszcza ten wkurw na granicy dobrego smaku i treści nadających się do publikacji może zaskoczyć miłośników Lema. Mnie bardziej zaskoczyło to, że Lem był co prawda niekiedy zły na smutno, ale stosunkowo często był wściekły jak diabli (a był przecież albo ateistą albo agnostykiem, nie mógł się zdecydować). Już widzę jak rzuca bluzgami oglądając współczesny teatr Kaczyńskiego, bo polityką bardzo się interesował (trochę o tym co myślał Lem o Kaczyńskich wymsknęło się w filmie biograficznym o Lemie puszczonym niedawno w TVP Kultura pt. "Autor Solaris").
W sumie autorytet, który jak puszczał wiązankę, to kapcie spadały i czupryny zawiewało. A miał ku temu instrument, wysoce rozwinięty dar formułowania błyskotliwych myśli. W związku z tym wiązanki też są błyskotliwe. Ogólnie rzecz ujmując, cenne doświadczenie.
Zaznaczam, że skupiłam się głównie na kontrowersyjnych aspektach, podczas gdy czas spędzony z Lemem, łącznie z jego wywiadami, to zawsze pasjonująca i rozwijająca przygoda intelektualna.
Nawet dla kobiety.
Rozmowy ze Stanisławem Lemem prowadzone od lat 80. XX w. po lata 10. wieku XXI. Zadający pytania starał się dotrzymywać intelektualnego kroku Lemowi, a nie było to takie proste. Poruszone zostały przeróżne tematy, od medycznych inspiracji pisarza (studiował medycynę), przez specyfikę amerykańskiego rynku wydawniczego, ulubione książki własnego i cudzego autorstwa, po...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-12-14
Ostatnio rozmiłowałam się w publicystyce i eseistyce starszych panów. Nie znaczy to oczywiście, że nie napisali oni niczego będąc jeszcze młodym, ale w moje ręce trafiają już podsumowania, zbiory ułożone pośmiertnie, nazbyt często ze zdjęciem człowieka w sile wieku na okładce (felietony Kisielewskiego w szczerym uśmiechu, artykuły Czapskiego w modnych, szylkretowych oprawkach, pisma Żeleńskiego-Boya, co prawda bez zdjęcia, ale wydanie zawiera przedruki karykatur Boya, z których wynika, że Boy był albo elegancko ubrany albo biegał w negliżu).
Do panów w sile wieku dołącza Josif Brodski z „Pochwałą nudy” i w związku z tym muszę się zapytać, czy gorszego zdjęcia nie było w dyspozycji wydawnictwa? Doprawdy po co się tak ograniczać, czy nie lepiej iść na całość, przecież starość musi być brzydka. A przecież, to samo wydawnictwo, opublikowało ostatnio wywiad rzekę z Zofią Posmysz, zilustrowane zdjęciem prześlicznej, 90-letniej Posmysz, która stanowi dowód, że na starość można wyglądać znacznie lepiej niż za młodu. No dobra, pewnie się czepiam.
Jeśli chodzi o eseje Brodskiego (uważanego, jak twierdzi autorka przedmowy, za wielkiego aroganta, a ja dodam od siebie, że Brodski miał obsesją na punkcie demografii, co przypadło mi wyjątkowo do gustu, bo sama takową posiadam), to jest różnie. Ostatni esej ze zbiorku „List do Horacego” przeznaczony jest chyba dla wyjątkowych maniaków twórczości starożytnych Greków, co to każdy wers rozkładają na czynniki pierwsze w stanie upojenia graniczącym z katatonią. Dosyć intrygująca jest tytułowa „Pochwała nudy” – mowa wygłoszona na uroczystej promocji absolwentów Dartmouth College w lipcu 1989. Popadłam po lekturze w zadumę, wizualizując sobie te wszystkie choroby psychiczne, lęki i depresje, których ziarno zasiał Brodski w duszach młodych ludzi. Bardzo to było nieamerykańskie, ciekawe, czy były skargi rodziców.
Moim najulubieńszym natomiast esejem jest chyba „Rzadki okaz”, w którym reprodukcja znaczka pocztowego w przypadkowo natkniętym się angielskim czasopiśmie, uruchamia w autorze nieprzepartą potrzebę opowiedzenia, w stylu proustowskim, arcyciekawej historii szpiegowskiej z jej smętnym i niesprawiedliwym dziejowo końcem w postaci tego oto znaczka. Całość rozpoczyna się cytatem, chińskim przysłowiem: „Jeżeli będziesz długo siedział na brzegu rzeki, możesz zobaczyć, jak przepływa ciało twojego wroga”. Jest to, w obecnej chwili, moje ulubione przysłowie, choć nie bardzo orientuję się o co w nim chodzi. Czy chodzi o apoteozę cierpliwości wraz z nagrodą w postaci zwłok adwersarza, a może to przestroga, żeby nie tkwić zbyt natarczywie w jednym miejscu, bo się napatoczą jakieś okropności. Nie mam pojęcia, ale jakby ktoś dysponował jakimiś sensownym rozwiązaniem, proszę o info na priva.
Ku pokrzepieniu serc, bo najwyraźniej w Polsce literacki (i historyczny) krzepiący cukier jest towarem wiecznie deficytowym, oto fragment „Jak czytać książki”: „Jeżeli Państwa językiem ojczystym jest (…) polski – lub jeżeli ktoś zna polski (co przyniesie nieocenione korzyści, gdyż najbardziej niezwykła poezja naszego stulecia powstałą w tym języku) – chciałbym tu wymienić nazwiska Leopolda Staffa, Czesława Miłosza, Zbigniewa Herberta i Wisławy Szymborskiej.” Ja z kolei chciałabym w tym miejscu wyjaśnić, że słowa te nie zostały wygłoszone bezpośrednio do Polaków na jakiejś podlizującej się akademii, tylko jest to fragment odczytu wygłoszonego z okazji otwarcia pierwszych targów książki w Turynie w maju 1988.
Ostatnio rozmiłowałam się w publicystyce i eseistyce starszych panów. Nie znaczy to oczywiście, że nie napisali oni niczego będąc jeszcze młodym, ale w moje ręce trafiają już podsumowania, zbiory ułożone pośmiertnie, nazbyt często ze zdjęciem człowieka w sile wieku na okładce (felietony Kisielewskiego w szczerym uśmiechu, artykuły Czapskiego w modnych, szylkretowych...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to