-
Artykuły
Sięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać1 -
Artykuły
„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać4 -
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać4 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2024-05-30
2024-05-30
2024-05-30
2024-05-30
2023-12-31
2022-10-05
2021-02-04
2018-12-07
2018-10-04
2018-09-13
2018-09-13
Jest to właściwie pierwszy przeczytany przeze mnie tekst, publicystyczny lub w formie książki, który nie stanowi tyrady na temat chaosu urbanistycznego czy architektonicznego (czy też prywatyzacyjnego) w Polsce, z obowiązkowym lamentem nad fatalnymi władzami i niecywilizowanymi obywatelami, lecz próbę dotarcia do istoty problemu, w całej jego złożoności. Jak to zwykle bywa, nic nie jest takie proste i oczywiste jakby się zdawało, zwłaszcza w epoce globalizacji, w której skutki procesów zachodzących w najbardziej rozwiniętych państwach, decyzje tych państw i wyznawana przez nie filozofia, siłą rzeczy determinują życie na reszcie globu. Na tej reszcie globu z kolei występują warunki charakterystyczne dla danego regionu, endemiczne, i w tym zderzeniu wielkiego świata ze światem już nie tak dobrze ustosunkowanym, pewnego razu na pewnym poletku ziemi, gdzie od niepamiętnych czasów hulał wiatr i gdzie krety, polne myszy i zasadzona rękami autochtonów kapusta przeżywały właśnie złoty okres, narodziła się ku oczom zdumionych… Białołęka!
Takich historii jest oczywiście znacznie więcej, jak kraj długi i szeroki, a mnie cieszy, że przeczytałam książkę, która zakończyła fazę zdumienia, i pozwoliła wkroczyć na ścieżkę zrozumienia. Co prawda to tylko początek tej ścieżki, po wertepach i w upale, nie jest też wykluczone, że razem z Panią Joanną Kusiak zbłądziłyśmy, a nawet poszłyśmy w przeciwną stronę. Coś się jednak ruszyło w sferze wyobrażeń, półprawd i mitów. Bo czy aby na pewno świat jest takim jakim się wydaje, i czy nie warto odkrywać coraz więcej z otaczającego nad bogactwa przyczyn i skutków.
Gdy mówimy (my, ludzie): „jest brzydko, jest nieprzyjemnie, panuje chaos”, to tak naprawdę mamy na myśli: „ten system, ten układ stosunków między ludźmi, sprawami i rzeczami, w którym żyjemy, nie podoba się nam i nam doskwiera, ale jest zbyt skomplikowany lub my jesteśmy zbyt leniwi, żeby poczynić wysiłek w celu jego zrozumienia i precyzyjnego opisania, na czym on polega”. Narzekanie jednak, i cieszę się że ktoś o tym napisał, a mnie udało się to przeczytać, jest ważne dla psychiki ludzkiej, tak jak przy życiu trzyma wielu ludzi projektowanie własnych emocji i zachowań na osoby postronne albo mechanizm wyparcia zdarzeń i okoliczności niewygodnych, przysparzających cierpienie. Jako maruda, z trudem znoszę rozpływanie się nad szczególnym typem heroizmu, nazwanym tu przez mnie roboczo heroizmem niemym („Nie mógłbyś być taki jak babcia, 10 lat jasyru, bez słowa skargi!”*). Przynosi mi ulgę to, że psiocząc dbam o swoje zdrowie psychiczne, a co więcej, mam na to dowody naukowe. Z drugiej strony, co higieniczne dla mnie, może być toksyczne dla innych, ale jak mawiają wielcy psychologowie i wielcy filozofowie, każdy człowiek, niezależnie od tego, jakie ma o sobie mniemanie i co o nim sądzą inni, jest egoistą i hipokrytą.
*Niedokładny cytat z filmu „Giuseppe w Warszawie”: Maryśka (Elżbieta Czyżewska) zwraca się tymi słowami do swojego starszego brata Staszka (zagranego przez Zbyszka Cybulskiego), który, przymuszany do czynów heroicznych pod okupacją niemiecką, werbalizuje tkwiące w nim pokłady malkontenctwa.
Jest to właściwie pierwszy przeczytany przeze mnie tekst, publicystyczny lub w formie książki, który nie stanowi tyrady na temat chaosu urbanistycznego czy architektonicznego (czy też prywatyzacyjnego) w Polsce, z obowiązkowym lamentem nad fatalnymi władzami i niecywilizowanymi obywatelami, lecz próbę dotarcia do istoty problemu, w całej jego złożoności. Jak to zwykle bywa,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07-31
2018-03-22
Wydana w latach 50. ubiegłego wieku opowieść o Warszawie z 2 połowy wieku XIX, część książki zawiera ryciny drukowane w gazetach warszawskich dokumentujące życie ulicy, dosyć realistyczne. Propaganda nienatarczywa, ale z drugiej strony nie było konieczności kłamania o ówczesnej deweloperce, było naprawdę fatalnie, a i los artysty żałośnie marny. Porywające teksty krytyczne mieszają się z sentymentalnymi, może to jakaś schizofrenia wczesnego PRL-u, a może jedyny możliwy stosunek, jaki w czasoprzestrzeni można mieć do tego miasta. Generalnie ramota-ciekawostka, ale i owszem warto przeczytać, chociażby dla jadowitego pióra Bolesława Prusa, obficie tu cytowanego.
Wydana w latach 50. ubiegłego wieku opowieść o Warszawie z 2 połowy wieku XIX, część książki zawiera ryciny drukowane w gazetach warszawskich dokumentujące życie ulicy, dosyć realistyczne. Propaganda nienatarczywa, ale z drugiej strony nie było konieczności kłamania o ówczesnej deweloperce, było naprawdę fatalnie, a i los artysty żałośnie marny. Porywające teksty krytyczne...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-01-16
2018-01-16
Po wspomnienia Heydeckera sięgnęłam ze względu na kilka segmentów zdjęć, które razem z tekstem stanowią relację z czasów, gdy Heydecker pracował w Wehrmachcie jako propagandzista.
Wspomnienia barwne, literacko na dosyć wysokim poziomie, niejeden współczesny literat chciałby (literatka chciałaby) pisać w ten sposób i z takim flowem. Ta książka ma wiele smaków i kapitalnych anegdot, pojedynek między Polakami prowadzony zgodnie z kodeksem Boziewicza o głupstwo, za to tuż przed linią frontu, pewnie będę jeszcze długo pamiętać, bo nie zapomniałam o nim nawet miesiąc po przeczytaniu książki.
Niepozorny Heydecker, całkowite zaprzeczenie modelowego Aryjczyka na poziomie fizycznym (co widać na zdjęciach), ale też na poziomie umysłowym (o czym mają świadczyć jego zapiski), udał się na wewnętrzną emigrację, duchową dezercję, wykonując swoją pracę w systemie strajku włoskiego, niekiedy posuwając się do drobnych aktów nieposłuszeństwa, a nawet sabotażu. Nie chodzi tu oczywiście o jakieś spektakularne akcje dywersyjne w rodzaju wysadzenia pociągu wiozącego broń na front, a nawet mniej spektakularne jak uratowanie życia potencjalnej ofierze. Nie, nic z tych rzeczy, czytelnik musi zadowolić się symulacją nazistowskiej przysięgi z bezgłośnym wypowiadaniem słów i krzyżowaniem palców w geście „przysięga nie jest na serio i nie mam na myśli tego, co mówię”, krytykowaniem Hitlera wraz z myślącymi podobnie kolegami, czy słuchaniem Radia Londyn z kocem na głowie. Podobno to i tak było dużo, i nawet za wykonanie pozdrowienia „Heil Hitler” w wersji zautomatyzowanej z kręceniem korbki przy biodrze (nawet zabawne) groziła kara śmierci czy coś podobnego. Najwyraźniej i z takich dokonań można być dumnym i o nich pisać. Gdyby to nie było tak potoczyście napisane, to „Mein Krieg” trafiłby w kąt, bo irytują mnie te infantylne gesty, a jak czytam, że Heydecker wystrzelił w trakcie sześciu lat wojny pięć pocisków, nikogo przy tym nie raniąc, to włącza mi się myślenie sceptyczne, i zastanawiam się, a co by było gdyby jednak ustrzelił choć jedną osobę, i jak by te wspomnienia wówczas wyglądały, o ile by w ogóle powstały. A rozterki te i tak są osadzone na gruncie zaufania do autora, że szczerze pisze jak było, albo jak mu się wydaje, że było, choć mnie zawsze i tak bardziej interesuje to, co przemilczane, świadomie lub podświadomie zapomniane. W każdym razie, Heydecker ma uosabiać figurę dobrego Niemca i nie jest wykluczone, że przez brak uprzedzeń i współczucie dla ofiar, taką rolę spełniał.
Pomimo mojego niedowierzania, nie mogę nie dostrzec, że jest to spojrzenie na wojnę empatycznego i w miarę inteligentnego człowieka uwikłanego w zabójczą machinę, który, jak na swoje gabaryty, jest w stanie wiele dostrzec i z talentem to opisać, ale największe wrażenie robią na mnie fotografie (jedno zdjęcie warte więcej niż tysiące słów, nie wiem kto to powiedział i na ile parafraza ta odbiega od oryginału). Zostawmy więc fabularne wspomnienia, i przejdźmy do zdjęć dokumentujących głównie Warszawę po przegranej kampanii wrześniowej, następnie getto warszawskie w roku 1941 oraz wyjątkowo wartościowe, bo rzadkie, a może i jedyne, bo wykonane 20 listopada 1944 roku podczas kilkugodzinnego wypadu autora z niewielkim oddziałem do świeżo zrównanej z ziemią i wyludnionej Warszawy, czyli w stosunkowo krótkim okresie pomiędzy wyjściem Niemców, a przybyciem Sowietów. Są to zdjęcia wyjątkowe nawet przy uwzględnieniu wysokiej podaży tego materiału. Wielu żołnierzy Wehrmachtu uprawiało hobby „fotografia frontowa”, często aparatem firmy Leica, dostępnym dla bogacącej się na nazistowskich programach gospodarczych niemieckiej klasy średniej. W ten sposób powstał solidny materiał dowodowy dokumentujący, obok sielskich krajobrazów i scenek rodzajowych, zbrodnie na Wschodzie. Na ebayu można zaopatrzyć się w zdjęcia frontowe wskutek wyprzedawania przez spadkobierców wyszperanych po strychach kolekcji.
Uwaga, teraz będzie zanudzanie o pewnym zdjęciu, tylko dla wytrzymałych.
W zbiorze Heydeckera znajduje się pewne zdjęcie, dla którego poczyniłam wysiłek zakupu książki, a które widziałam już w którymś z przewodników po żydowskiej Warszawie. Liczyłam, że tego typu odkryć fotograficznych będzie tu więcej, ale nie, z gatunku „takich” jest tylko to jedno. Heydecker spędził przed wojną dużo czasu w Polsce, poznając wielu tutejszych Polaków i Żydów. Sam twierdzi, że właśnie sprawdzenie jak wygląda sytuacja jego żydowskich przyjaciół skłoniło go do pójścia do getta. Przy okazji zrobił tam wiele zdjęć. Tak powstało zdjęcie Marguitty Olsiańskiej, od którego (od której), nie jestem w stanie, literalnie, od dłuższego czasu się uwolnić. Jeśli jest taki zwyczaj, że każdemu historycznemu zdarzeniu powinien towarzyszyć jego ikoniczny obraz, i niezależnie jak dziwnie brzmi mówienie o Holokauście jako o „historycznym zdarzeniu”, to ja, jeśli mnie ktoś zmusi, wybieram do roli obrazu-symbolu Holocaustu zdjęcie Marguitty Olsiańskiej. W oparciu o takie zdjęcia Roland Barthes pisał sążniste eseje. Marguitta, przed wojną udzielająca Heydecerowi lekcji tanga w klubie „Paradis”, o twarzy sympatycznego urwisa i w modnym swetrze, w nonszalanckiej pozie z papierosem ujętym w dwa palce uniesionej prawej ręki, kieruje w obiektyw spojrzenie w jakości niemalże cyfrowej, a ja mam wrażenie, że siedzę w tym koszmarnym roku 1941 naprzeciwko Marguitty w mieszkaniu w domu przy ulicy Dzielnej 27, a przed nami majaczy już upiorny rok 1942. Może tak właśnie wygląda zakrzywienie czasoprzestrzeni.
Marguitcie chciało się nawet kręcić loki (choć może powodem była rozbudzona przez Heydeckera nadzieja na wyjście z getta), a przecież z opisu wiemy, że przebywała w „(…) obszernym pokoju, niegdyś wielkopańskim salonie mieszczańskiego domu. Mieszkało w tym pomieszczeniu kilka rodzin lub grup, które rozlokowały się po kątach i pod ścianami na podłodze. Były tam tylko dwa krzesła, owalny stół na jednej nodze i sofa na środku pokoju. Dostrzegłem około dwudziestu osób. Większość spała na zmatowiałym parkiecie, na podłożonych kocach albo gazetach, przykryta płaszczami. Mimo zimnej pory roku pokój był nieogrzewany. W jednym kącie siedziała kobieta i usiłowała uspokoić kwilące dziecko. Dopiero teraz zauważyłem, że w tym pomieszczeniu są tyko kobiety, dziewczęta i dzieci. Na pierwszy rzut oka można było poznać po nich niedostatek, niewystarczającą higienę i udrękę psychiczną. Panował zaduch. Okna były zamknięte, zabite gwoździami, szyby zamalowane niebieską farbą olejną. Później mi wyjaśniono, że zostały zabite gwoździami i zamalowane na rozkaz, ponieważ wychodziły na Pawiak. (…) ‘Ciągle słyszymy strzały – opowiadały mieszkanki pokoju – czasami za dnia, często nocą, także krzyki, jeśli w mieście jest cicho’.”
I dalej: „To, czego się dowiedziałem z opowieści tych kobiet, z relacji o ich osobistych cierpieniach i losach, zanim się znalazły w tym pozbawionym powietrza więzieniu, w tym przytłaczającym pokoju o zawsze zamkniętych, wysokich niebieskich oknach, z sufitem przeładowanym sztukateriami, z szarym parkietem , powycieraną już tapetą, upiornym umeblowaniem, ze śpiącymi lub przykucniętymi wokół ludźmi o pustym wzroku – to, co mi te kobiety tego wieczoru opowiedziały, zniszczyło ostatnie resztki mojej wiary w jakieś inne Niemcy, które by do czegoś takiego nie dopuściły. (…) Odszedłem przekonany, że tym wszystkim nieszczęśliwym ludziom jest przeznaczona – świadomie i z rozmysłem – śmierć”.
Po wspomnienia Heydeckera sięgnęłam ze względu na kilka segmentów zdjęć, które razem z tekstem stanowią relację z czasów, gdy Heydecker pracował w Wehrmachcie jako propagandzista.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toWspomnienia barwne, literacko na dosyć wysokim poziomie, niejeden współczesny literat chciałby (literatka chciałaby) pisać w ten sposób i z takim flowem. Ta książka ma wiele smaków i kapitalnych...