-
Artykuły
Sherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1 -
Artykuły
Dostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3 -
Artykuły
Magda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1 -
Artykuły
Los zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2017-11-21
2017-05-17
2017-06-06
Jacek Dyba to polski autor. Żadnych więcej informacji nie udało mi się o nim znaleźć. Wiadomo tylko tyle, że ma takie personalia (albo jest to pseudonim – nie można tego wykluczyć) i wydał nakładem wydawnictwa Novae Res w tym roku jedną powieść.
Wygląda na to, że „Uciekinier ze świętego miasta” to debiutancka powieść autora. Chociaż słowo „powieść” w odniesieniu do tego utworu, to moim zdaniem, spore nadużycie – bardziej pasowałoby określenie „nowela”, albo w ogóle „opowiadanie”. Nie będę tego dłużej roztrząsać, ale od tego momentu przestaję używać słowa „powieść” wobec tego dziełka.
„Uciekinier ze świętego miasta” to książeczka o niewielu stronach i da się ją przeczytać w kilka godzin. Jej opis jest całkiem ciekawy i zachęcający do lektury. Mianowicie zawiera informacje o tym, że jest to opowieść o niezwykłej, wręcz niemożliwej, przyjaźni dwóch mężczyzn, którzy są skrajnie różnymi typami osobowości, a ponadto zapoznają się w niekoniecznie sprzyjających ku temu warunkach. Zasadniczo bowiem ich pierwsze spotkanie i kreowanie przyjaźni odbywa się w wadowickim areszcie śledczym, w którym obaj spędzają z różnych przyczyn trochę czasu w jednej celi.
Pierwszy z mężczyzn to Wiktor, który jest muzykiem i nauczycielem. Trafił do aresztu śledczego za coś czego najprawdopodobniej nawet nie zrobił. A nie mając bladego pojęcia o tym, że jest o cokolwiek oskarżony, przez dwa lata beztrosko i niechcący wymykał się wymiarowi sprawiedliwości. Niechcący, bo nie wiedząc o niczym, nawet się przed nikim specjalnie nie ukrywał – po prostu sobie normalnie funkcjonował. Drugi z mężczyzn to niejaki Sławek. Znany z pierwszych stron gazet gangster o pseudonimie „Harnaś” – porównywany do Robin Hooda, ponieważ okradał bogatych, a to co złupił rozdawał biednym.
Samo zawarcie przyjaźni przez głównych bohaterów było... co tu się oszukiwać, dziwne. Biorąc pod uwagę fakt, że Sławek grypsował, a Wiktor był tylko „frajerem”, to co wymyślił autor jest po prostu niemożliwe. Jeszcze mniej prawdopodobne jest, aby taki zwykły gość, jak Wiktor, zdobył tak wielkie poważanie u współwięźniów, nie dość, że w tak krótkim czasie, to na dodatek bez znajomości w światku grypsery. Z tego, co słyszałam z opowieści, to prędzej zostałby przerobiony na „dziewczynę” któregoś z grypsujących i na tym by się jego „kariera” zakończyła. Stąd moje wrażenie, że ten chwyt fabularny jest absolutnie niemożliwy w prawdziwym życiu i głównie to niszczy realizm w tej opowieści, która z założenia jest obyczajowa, a więc teoretycznie realistyczna. Jednak może to tylko moje czepianie się, bo to akurat w sumie najmniejszy mankament tej noweli, ale zanim przejdę do niewątpliwych minusów, wspomnę chociaż o plusach.
Do plusów z pewnością należy język, jakiego używa autor. Widać, że ma do tego naturalny dryg i sam styl oraz konstrukcja zdań jest całkiem przyjemna. Dużym plusem jest też samo zakończenie tej historii, bowiem autor zaskakuje czytelnika niesztampowym rozwiązaniem – jest to niewątpliwie jeden z lepszych fragmentów tej noweli. Mamy tu narratora wszechwiedzącego w trzeciej osobie, a sama fabuła podzielona jest na trzy rozdziały. Pierwszy rozdział jest zdecydowanie najlepszy i najbardziej dopracowany, potem robi się dużo gorzej. Dlaczego?
Otóż największą wadą tej krótkiej książeczki jest to, że brakuje w niej dużej ilości tekstu. I nie wiem czy to wina autora, korekty czy wydawnictwa – ale o ile w pierwszym rozdziale jeszcze daje się zrozumieć w miarę, co się dzieje, o tyle w kolejnych jest to praktycznie niemożliwe i to pomimo wracania się o kilka stron i czytania po raz kolejny tego samego fragmentu, żeby zweryfikować, czy może gdzieś nie przeskoczyłam wzrokiem, niechcący ominęłam coś, co wyjaśnia o co chodzi. I wierzcie mi, nie przeskoczyłam. Ten tekst tak po prostu wygląda. Jest chaotyczny, poszarpany, brakuje w nim ciągu przyczynowo-skutkowego, brakuje informacji wyjaśniających choć trochę sytuacje, które opisuje autor. W dialogach jest bałagan, bo wygląda na to, że samemu autorowi myli się, kto miał właśnie mówić i w ten sposób Sławek stawał się momentami Wiktorem i vive versa, co jeszcze bardziej utrudniało zrozumienie fabuły. Kolejnym minusem jest kreacja bohaterów. Nie ukrywam, że po opisie książki spodziewałam się przynajmniej porządnie nakreślonych portretów psychologicznych chociaż głównych bohaterów. Nic z tego. Same charaktery są bardzo szkicowo, ale i sztampowo zarysowane, co nie zostawia też nawet zbyt wiele miejsca dla naszej wyobraźni do popisu. Podejrzewam (bo pewności nie mam), że pan Dyba pragnął przede wszystkim zwrócić uwagę odbiorcy na tę niepojętą, niemożliwą przyjaźń pomiędzy głównymi bohaterami, ale... no, nie udało mu się – w ogóle nie tędy droga. Nie będę też ukrywać, że wiem doskonale co autor chciał przekazać czytelnikowi, bo mam nieodparte wrażenie, że sam autor też tego jednak nie wiedział.
Ach, niewątpliwym atutem jest piękne wydanie. Novae Res, jak zawsze się postarało i wydało książkę na papierze o świetnej gramaturze i w pięknej szacie graficznej, która swoim monochromatyzmem i minimalizmem przyciąga wzrok. Postarano się również o interesujący, zachęcający opis. W efekcie skusiłam się i żałuję.
Reasumując, jeśli macie ochotę dowiedzieć się jak nie pisać książek, jak ich nie wydawać (serio, Novae Res, zawiodłam się na Was, że wydaliście ten koszmarek), ewentualnie jak wygląda wczesne stadium brudnopisu szkicu powieści, to możecie po tę książeczkę sięgnąć. Teoretycznie dużo czasu przy niej nie zmarnujecie, bo ma tylko i równocześnie aż 132 strony. Może moje oczekiwania były od samego początku zbyt wygórowane, bo po opisie wydawnictwa spodziewałam się czegoś w klimacie „Murów Hebronu” Stasiuka. Może i tak. Co nie zmienia faktu, że jest to największe moje, jak dotąd, rozczarowanie literackie 2017 roku. I mam wrażenie, że nic go nie przebije.
Chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blogspot.com.
Jacek Dyba to polski autor. Żadnych więcej informacji nie udało mi się o nim znaleźć. Wiadomo tylko tyle, że ma takie personalia (albo jest to pseudonim – nie można tego wykluczyć) i wydał nakładem wydawnictwa Novae Res w tym roku jedną powieść.
Wygląda na to, że „Uciekinier ze świętego miasta” to debiutancka powieść autora. Chociaż słowo „powieść” w odniesieniu do tego...
2017-04-24
Martine Madden to irlandzka pisarka urodzona w Limerick. Przez jakiś czas, wraz z mężem mieszkała w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, gdzie historie opowiadane jej przez diasporę ormiańską wywołały jej ogólne zainteresowanie historią Ormian i stały się kanwą do napisania przez nią debiutanckiej powieści. Martine wróciła wraz z mężem do Irlandii w 1990 roku, gdzie mieszka do dziś wraz z mężem i pięciorgiem dzieci.
Debiutancką, wydaną pierwotnie w 2014 roku, powieścią Martine jest właśnie „Anhusz”. Akcja tej książki umiejscowiona jest w latach 1915 – 1922, w ówczesnym Imperium Osmańskim, głównie w małej wiosce w okolicach Trapezuntu na wybrzeżu Morza Czarnego. Wioska nazywa się Muszar i zdecydowana większość jej mieszkańców to ubodzy, ciężko pracujący, spokojni Ormianie. Główna bohaterka – tytułowa Anhusz Czarkudian to dziewczyna mieszkająca w Muszarze w skromnej chatce wraz ze swoją babcią i matką, która zachowuje się tak, jakby nigdy nie kochała swojej córki. Anhusz wraz z matką utrzymują się głównie z prania ciuchów bogatego Ormianina, właściciela ich domu, Kazbeka Taszdżiana, a dodatkowo Anhusz jest pielęgniarką w szpitalu misyjnym założonym przez amerykańskiego lekarza Charlesa Stewarta. Pewnego słonecznego dnia wiosny 1915 roku do spokojnej wioski wkracza oddział tureckich żołnierzy, którego kapitanem jest młody, ale dobrze rokujący syn emerytowanego wojskowego, właściciela garbarni w Konstantynopolu, Dżahan Orfalea. Trwa właśnie I wojna światowa, a w Imperium Osmańskim, które opowiedziało się po stronie Trójprzymierza (tj. po stronie Austro-Węgier i Niemiec), niejacy Trzej Paszowie (Talaat Pasza, Enwer Pasza i Dżemal Pasza) kierujący Komitetem Jedności i Postępu podburzają nastroje przeciwko Ormianom twierdząc, że każdy Ormianin to szpieg na usługach rosyjskiego cara i należy się ich z terenów tureckich pozbyć. Każdy Turek staje się zatem wrogiem każdego Ormianina – tak przynajmniej myśli większość ludzi po obu stronach konfliktu. W tych, mocno niesprzyjających okolicznościach zaczyna się zakazany romans Anhusz z kapitanem Dżahanem. Muszą się ukrywać ponieważ, gdyby ktokolwiek z wioski się o tym dowiedział, to dziewczyna zostałaby surowo ukarana jako cudzołożnica – i to pomimo tego, że ludzie szanowali kapitana Orfaleę i uważali za sprawiedliwego oraz życzliwego, co nie zmienia faktu, że był Turkiem. Niedługo też okoliczności ich relacji staną się jeszcze bardziej trudne, ponieważ Trzej Paszowie wydadzą rozkaz masowych przesiedleń ludności ormiańskiej, co stanie się początkiem ludobójstwa Ormian w latach 1915 – 1916. Jak podczas wojennej zawieruchy potoczą się dalsze losy niemożliwej miłości między Ormianką a Turkiem?
Autorka postaci swojej książki nakreśliła w sposób porządny i przemyślany. Anhusz to młoda, nieznająca za bardzo życia, ale marząca o innym miejscu niż Muszar, odważna, charakterna dziewczyna, która nie boi się ciężkiej pracy i ryzyka. W trakcie postępowania fabuły możemy również zaobserwować jak zmienia się jej podejście do wielu spraw, jak dojrzewa. Kapitan Orfalea z kolei to młody wojskowy, który nie chciał zostawać żołnierzem, ale jego ambitny ojciec (emerytowany pułkownik) zdecydował o jego przyszłości za niego. Dżahan jest odważny, ma mocno rozwinięty zmysł moralny, co sprawia, że z łatwością dostrzega, co jest sprawiedliwe, a co nie. Niestety jest zbyt zależny od swoich bogatych i uprzedzonych rodziców. Kolejną interesującą postacią jest doktor Charles Stewart, amerykański lekarz, który przyjechał do Turcji w 1901 roku w celu prowadzenia badań nad jaglicą (zakaźne, przewlekłe zapalenie rogówki i spojówek, które często prowadzi do ślepoty) – wraz ze swoją małżonką (również lekarzem) osiadają w Muszarze, gdzie tworzą szpital i szkołę dla ormiańskich dzieci. Dr Stewart pomimo dobrego serca i chęci pomocy, nie próbuje zrozumieć obyczajowości mieszkańców Imperium Osmańskiego, pozostaje na wskroś amerykański i tak postrzega otoczenie, przez co pozostaje zaślepiony na niebezpieczeństwo, które grozi Ormianom, aż do momentu, w którym będzie zdecydowanie za późno, żeby udało mu się w jakikolwiek sposób powstrzymać straszliwe wydarzenia i będzie mógł się już tylko bezradnie im przyglądać.
Martine Madden używa ładnego, przejrzystego stylistycznie języka. W odpowiednich miejscach jest bardzo plastyczny i budujący nastrój, momentami wręcz poetycki. W samej fabule zachowała równowagę pomiędzy opisami a dialogami. Powieść podzieliła na bardzo krótkie rozdziały w których przedstawia wydarzenia raz z perspektywy Anhusz, raz z perspektywy Dżahana, a w każdym na końcu znajdują się zapiski z dziennika lub listy dr Stewarta, które uzupełniają informacje poprzez opis wydarzeń bieżących, bądź są w formie retrospekcji, dzięki którym dowiadujemy się więcej o wydarzeniach z przeszłości, które mają związek z tym, co dzieje się aktualnie w powieści. Dzięki bardzo krótkim rozdziałom i dość dynamicznej akcji „Anhusz” czyta się bardzo płynnie i szybko, co uważam za zaletę.
Nie wiedzieć czemu na Lubimy Czytać „Anhusz” jest zaklasyfikowana jako literatura obyczajowa i romans, co może trochę wprowadzać w błąd (ja na początku bałam się, że to będzie jednak typowy romans, a nie jestem fanką tego gatunku literackiego). Prawda jest natomiast taka, że „Anhusz” to fikcja historyczna przede wszystkim, powieść obyczajowa na drugim miejscu, a dopiero na samym końcu mamy wątek romansowy i pomimo opisu z tyłu książki, nie ma go w treści zbyt wiele. W moim odczuciu motyw romansu młodej Ormianki z Turkiem w trakcie I wojny światowej posłużył autorce jako przyczynek do opisania, do przypomnienia ludziom, pierwszego ludobójstwa XX wieku – ludobójstwa Ormian. To tło historyczne tak naprawdę gra pierwsze skrzypce w fabule tej powieści. To narastająca od wieków nienawiść jednego narodu do drugiego znajdująca ujście w rzezi bezbronnych i niewinnych ludzi jest tak naprawdę głównym bohaterem. Warto wiedzieć, że motyw uczucia Anhusz i Dżahana jest całkowicie wymyślony przez autorkę, ale za to tło historyczno – społeczne i część postaci drugoplanowych jest jak najbardziej autentyczne.
Dzisiaj, kiedy piszę tę recenzję, tak się składa, że jest 24 kwietnia. Dla Ormian to dzień szczególny, bowiem tego dnia w 1915 roku członkowie ormiańskiej inteligencji mieszkający w Konstantynopolu, zostali z rozkazu rządu zatrzymani i rozstrzelani. Szacuje się, że od tamtego momentu do końca I wojny światowej zgładzono od 1,5 do 2 milionów Ormian. W Armenii i wśród diaspory ormiańskiej na całym świecie do dziś obchodzi się 24 kwietnia jako Dzień Pamięci o Ludobójstwie Ormian. Niestety, nawet dziś rząd Turcji oficjalnie twierdzi, że tureccy Ormianie padli ofiarą epidemii podczas ewakuacji frontu, a jej przedstawicielstwa dyplomatyczne agresywnie atakują próby upamiętnienia ofiar.
Ale my pamiętajmy o nich.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Martine Madden to irlandzka pisarka urodzona w Limerick. Przez jakiś czas, wraz z mężem mieszkała w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, gdzie historie opowiadane jej przez diasporę ormiańską wywołały jej ogólne zainteresowanie historią Ormian i stały się kanwą do napisania przez nią debiutanckiej powieści. Martine wróciła wraz z mężem do Irlandii w 1990 roku, gdzie mieszka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-09-05
Tetsuya Honda to japoński pisarz kryminałów i thrillerów oraz jeden z najlepiej sprzedających się w Japonii autorów. Jest członkiem Nihon Suiri Sakka Kyōkai, czyli związku japońskich pisarzy kryminałów, a także laureatem wielu prestiżowych nagród. „Przeczucie” to pierwszy tom z cyklu o młodej komisarz Reiko Himekawa, a sama ta seria stała się także podstawą dwóch seriali, filmu telewizyjnego i kinowego.
„Przeczucie” to przykład nowoczesnej odsłony klasycznego kryminału. Akcja startuje z kopyta, kiedy w krzakach pod domem pewnego małżeństwa w jednej z ruchliwszych dzielnic Tokio znalezione zostają zwłoki zawinięte w niebieską folię. Ciało mężczyzny, naznaczone wieloma ranami ciętymi, jest w okropnym stanie, a dodatkową zagadką jest fakt, że wielkie nacięcie w brzuchu zrobiono już pośmiertnie. Kto i po co? Sprawa się zagęszcza, kiedy policja zaczyna odnajdywać inne, tak samo potraktowane zwłoki i dochodzi też do kolejnych makabrycznych morderstw. Główna bohaterka, komisarz Reiko Himekawa, przy pomocy swojej świetnej intuicji i niesamowitego instynktu odkrywa wzór łączący te zbrodnie, a wszystko zmierza w kierunku mrocznych spektakli znanych w kręgach zainteresowanych jako „Strawberry Night”. Czy Reiko uda się odkryć kto morduje, dlaczego i przede wszystkim czy uda jej się ująć sprawcę?
Przyznaję, że Honda opisał bardzo nietypowe śledztwo, różniące się od przedstawień w kryminałach skandynawskich, polskich czy też amerykańskich. Powieść ta jest naprawdę dopracowana i widać, że autor starannie przemyślał fabułę, dzięki czemu powstało coś świeżego „Przeczucie” nie jest powieścią odtwórczą, bowiem Honda w większości nie korzystał z utartych schematów, znanych z innych kryminałów.
Przejdźmy do kreacji bohaterów zatem. Reiko Himekawa, to młoda, ambitna kobieta, która nie mając znajomości dostała jeszcze przed trzydziestym rokiem życia awans na komisarza, na co musiała pracować trzy razy mocniej niż jakikolwiek mężczyzna. Poznajemy ją w zasadzie od jak najlepszej strony – jest zdyscyplinowana, drobiazgowa, dąży do perfekcji, ale nie trzyma się też idealnie sztywno procedur, kieruje się swoim bardzo rozwiniętym instynktem. Reiko zdecydowała się zostać śledczym po pewnych bardzo traumatycznych wydarzeniach z czasów, kiedy miała 17 lat. Drugim najbardziej rozbudowanym bohaterem jest Kensaku „Kozioł” Katsumata – rywal Reiko, mężczyzna małostkowy, podły i antypatyczny. Na domiar złego jest totalnym seksistą, który nie znosi Reiko za to, że jest kobietą a została komisarzem w policji, ponadto uważa ją za głupią, prowincjonalną gęś i na każdym kroku jej to okazuje. Nie będę ukrywać, że postać Katsumaty jest tak wykreowana, że absolutnie nie dziwi pogarda Reiko wobec niego – sama miałam wielką ochotę zdzielić go przynajmniej w twarz, albo rzucić mordercy na żer. W równie przemyślany i realistyczny sposób autor opisał również bohaterów drugoplanowych. Jak zatem widać Honda wykreował wiarygodne i realistyczne postaci – po prostu ludzkie, bowiem mają zalety, ale również wady. Za to wielki plus.
Sama akcja płynnie i wartko prze do przodu, nie nuży nawet przez chwilę i niesamowicie wciąga. Czytelnik cały czas jest ciekawy, co będzie dalej, kto zabija, dlaczego i czy uda się go złapać. Honda dopilnował więc, żeby odbiorca się nie nudził, opracowując przy okazji swój przepis na kryminał doskonały. Lektura „Przeczucia” była przyjemnością, zwłaszcza, że autor używa naprawdę przyjemnego, wysmakowanego, sugestywnego, plastycznego, a w opisach również lekko poetyckiego języka. Jest to kryminał napisany lekko i z polotem.
Za dodatkowy atut uważam przedstawienie jak społeczeństwo japońskie (a zwłaszcza służby mundurowe) wciąż tkwi w patriarchalnym skostnieniu, a widać to doskonale na przykładzie Reiko – jako kobieta musi na każdym kroku udowadniać innym policjantom (poza swoim zespołem, który ją szanuje), że nie znalazła się na stanowisku komisarza przez przypadek (a wymaga się od niej też więcej niż od przeciętnego mężczyzny); do tego ciągle jest umawiana na niechciane aranżowane randki przez swoją matkę oraz regularnie wypytywana o plany małżeńskie, bo przecież trzydziestka na karku i zegar biologiczny tyka, a za chwilę „skończy jej się okres zdatności do spożycia”. Oczywiście takie zachowania wciąż funkcjonują także w Polsce i innych krajach Zachodu, ale mam wrażenie (a może bardziej nadzieję), że na szczęście coraz rzadziej.
Reasumując, „Przeczucie” Tetsuyi Hondy to kawał świetnie napisanego kryminału, który jest intrygującą odskocznią od pewnego schematu w jaki wpadły, wspominane już przeze mnie, kryminały skandynawskie zwłaszcza. Muszę też przyznać, że to jeden z lepszych kryminałów, jakie kiedykolwiek czytałam i chętnie poznam dalsze losy komisarz Himekawy. Gwarantuję Wam, że naprawdę miło i w napięciu spędzicie czas na lekturze „Przeczucia”. Poza tym ta piękna, przyciągająca wzrok, okładka!
Chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blogspot.com
Tetsuya Honda to japoński pisarz kryminałów i thrillerów oraz jeden z najlepiej sprzedających się w Japonii autorów. Jest członkiem Nihon Suiri Sakka Kyōkai, czyli związku japońskich pisarzy kryminałów, a także laureatem wielu prestiżowych nagród. „Przeczucie” to pierwszy tom z cyklu o młodej komisarz Reiko Himekawa, a sama ta seria stała się także podstawą dwóch seriali,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-03
Krzysztof Paweł Michał Jagielski to polski pisarz urodzony w 1936 roku w Poznaniu. Obecnie mieszkający w Bad-Wildungen w Hesji w Niemczech. Członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie – Londyn. Od dziecka zafascynowany był Węgrami i ich historią. Napisał dwie powieści dotyczące tej tematyki – „Sagę Siedmiogrodzką” i jej kontynuację „Węgierską wiosnę”. Poza tym autor bajek: „Baśń Siedmiogrodzka”, „Króliczek Wełniany”, „Fantastyczne wakacje”, a także powieści: „Za burtą Legendy” i „Karczma pod Krzywym Ryjem”.
„Węgierska wiosna” to powieść o Węgrzech w Siedmiogrodzie, w latach 1848 – 49. Opowiada dalsze losy rodziny książęcej Strack-Erös z powieści „Saga Siedmiogrodzka”. Pan Jagielski podobno planuje jeszcze dwa następne tomy o wydarzeniach od 1849 do czasów współczesnych.
„O wywodzącego się z Bawarii Sebastiana von Altenmarkt, zwanego później Strack-Erös, zatroszczyli się król Stefan I i królowa Gisela, czyniąc go rycerzem, nadając mu tytuł książęcy i ziemie w Erdelew – Ziemi za Lasami, dzisiejszym Siedmiogrodzie lub bliżej Erdely. Koligacje jego synów i córek z innymi wielkimi rodami (sąsiadami) zamieszkującymi tę ziemię uczyniło z niego najpotężniejszego arystokratę i bogacza na Węgrzech. Można uwierzyć dzisiejszym potomkom, którzy pielęgnują przekaz pokoleniowy, że Sebastian był nieprzeciętnym mocarzem (…). Opowiadają, że Sebastian był, jak na owe czasy, sprawiedliwym, uczulonym na krzywdę ludzką panem i władcą dusz jego ziemię zamieszkujących. Gdy postępowi politycy na Węgrzech na przełomie dziewiętnastego wieku optowali za zniesieniem pańszczyzny, na ziemiach Sebastiana i jego potomków panowała od niepamiętnych czasów gospodarka czynszowa.” (ze wstępu autora)
„Węgierska wiosna” rozpoczyna się w momencie kiedy głową rodu Strack-Erös jest stary książę András, który będąc zaufanym współpracownikiem Lajosa Kossutha (przywódcy rewolucji węgierskiej, przewodniczącego Krajowego Komitetu Obrony Ojczyzny), w sposób głównie finansowy i przy pomocy swoich synów – Mihálya, Alajosa i Pála, wspiera Wiosnę Ludów w Cesarstwie Austro-Węgierskim. Ma również dwie córki – Orsolyę i Saroltę. Generalnie fabuła powieści skupia się na wydarzeniach z lat 1948 – 49: walce Węgrów o niepodległość, ślubach i narodzinach dzieci rodu książęcego, do tego opisuje część działań wojennych wojsk węgierskich pod dowództwem Józefa Bema w Siedmiogrodzie, Banacie, Bukowinie i Wołoszczyźnie.
Jeśli chodzi o język, jakim operuje pan Jagielski, to jest on przyjemny i poprawny, ale stylistycznie nie porywa. Niestety dużym zarzutem pod adresem „Węgierskiej wiosny” jest fakt, że wygląda jak sfabularyzowana odrobinę kronika rodzinna uzupełniona o listy. Poważnym mankamentem są papierowe postaci – brak im rysu psychologicznego. Ród Strack-Erös został w ogóle niesamowicie wyidealizowany – jakby autor dostał zlecenie napisania tej powieści od dzisiaj żyjących potomków tego rodu. Albo bał się im podpaść, po tym jak udostępnili mu rodzinne archiwa (o czym wspomina wielokrotnie w przypisach). W ogóle najbardziej tej opowieści zaszkodził brak wyraźnie zarysowanego głównego bohatera (albo dwóch) – czytając odnosi się wrażenie, że mimo że opisywane są losy sporej grupy ludzi, to jednak żadna z tych postaci nie jest głównym bohaterem, a i samą tę zbiorowość trudno uznać za takowego.
Sama tematyka jest naprawdę ciekawa i można było na kanwie historii rodu Strack-Erös oraz wydarzeń znanych jako Wiosna Ludów, stworzyć porywającą powieść historyczną. Widać, że autor pomysł miał, wiedzę ma olbrzymią na ten temat, ale wykonanie niestety nie dorównało koncepcji. Zaletą jest fakt, że nie ma konieczności znania fabuły pierwszego tomu, ponieważ autor we wstępie ładnie wyjaśnia historię rodu Strack-Erös, a poza tym fabuła „Węgierskiej wiosny” nie łączy się za bardzo z fabułą „Sagi Siedmiogrodzkiej” (pomijając już nawet tę kwestię, że dzieje się jakieś 800 lat później).
Wspomnę jeszcze tylko o autorze i jego forsowaniu na siłę swoich poglądów politycznych. Wielokrotnie w przypisach (a są one często tak skonstruowane i niepotrzebne, że aż irytują) nawiązuje do obecnej polskiej sytuacji politycznej, co nijak się ma do historii, którą opisuje. Poza tym, że przypisy redaguje tak, że czytelnik odbiera jako próbę wywyższania się na nim. Tutaj przykład takowego przypisu (najpierw fragment rozdziału, którego przypis się tyczy):
„Moc trwania – przetrwania – silniejsza jest od wojen planowanych przez rządzących, a i tych, co ich pokornie słuchają*.
*Pozwalam tu sobie na dygresję odnoszącą się i do czasów współczesnych, zależało mi bowiem na podkreśleniu bezmyślności decydentów.”
Serio? Jakby to konkretne zdanie z rozdziału nie mówiło wystarczająco samo za siebie. Czytając co chwilę przypisy w podobnym stylu czułam, że autor ma czytelnika za jakiegoś imbecyla. Zresztą już we wstępie tego nie kryje: „Powiedzmy sobie szczerze: niewielu europejskich śmiertelników wie, cóż się wydarzyło pięćdziesiąt lat temu, ba... młodsze pokolenie zapewne nie sięga dalej pamięcią niż do mijających lat dwudziestu. Tysiące dziennie konsumowanych obrazów, przelatujących przed oczyma jak kule karabinu maszynowego, przekazywanych stale przez stacje telewizyjne, komputery, smartfony, ipody, komórki, facebooki, youtube'y, zapisują się w naszej pamięci szczątkowo i nietrwale. A któżby sięgał po książkę! Nieporęczna, droga, siedlisko kurzu, niemodna, no i rzecz pryncypialna – wymagająca wysiłku myślowego.”. Otóż drogi panie Jagielski: primo – zaprezentował Pan typowe zrzędzenie starszego człowieka na to, że czasy się zmieniają i technologia postępuje do przodu, w czym nie ma niczego złego; secundo – uznał Pan, że młodsze pokolenie to banda idiotów, a tak nie jest; tertio – we wstępie takie słowa już nastawiły mnie do Pana twórczości niezbyt przychylnie, ale stwierdziłam, że się wstrzymam z ferowaniem wyroków do momentu kiedy zapoznam się z całą Pańską książką. Jakże Pan więc wypadł? Niestety słabo. Niestety – ponieważ miał Pan wszystkie składniki potrzebne do napisania dobrej powieści historycznej, a wyszła mdła opowiastka o dobrym, mądrym, szlachetnym, wspaniałym et cetera, et cetera rodzie książęcym, gdzie główny prym wiodło życie uczuciowe członków tego rodu, z pominięciem jakiegokolwiek rysu psychologicznego opisywanych postaci, zamiast walki o niepodległość Węgier. Ciężko nie odnieść wrażenia, że potomkowie rodu Strack-Erös zamówili u Pana tę powieść i jeszcze do tego ją ocenzurowali, żeby broń Boże nie napisał Pan czegoś, co uznane by zostało za godzenie w wizerunek rodziny.
Dodatkowym niesmakiem napełniło mnie Pańskie wyznanie swoich poglądów politycznych (a już szczególnie w posłowiu). Dlaczego? Nie dlatego, że nie popieram Pańskich poglądów (wbrew pozorom sporo nas łączy, bo mi też nie po drodze z obecną władzą) – ma Pan zresztą prawo do nich i szanuję to. Uważam jednak za zbędne, kompletnie nic nie wnoszące do tematu i niesmaczne, żeby tak bardzo na siłę je wciskać w powieść, która nie dotyczy w ogóle obecnych czasów i do tego w takiej formie, w jakiej Pan to zrobił.
Reasumując: to mogła być nawet bardzo dobra powieść historyczna, niestety autor postanowił sabotować sam siebie. Rozczarowanie.
Chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com
Krzysztof Paweł Michał Jagielski to polski pisarz urodzony w 1936 roku w Poznaniu. Obecnie mieszkający w Bad-Wildungen w Hesji w Niemczech. Członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie – Londyn. Od dziecka zafascynowany był Węgrami i ich historią. Napisał dwie powieści dotyczące tej tematyki – „Sagę Siedmiogrodzką” i jej kontynuację „Węgierską wiosnę”. Poza tym autor...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-04-19
Dominika Olbrych to młoda pisarka, dwukrotna laureatka ogólnopolskiego konkursu literackiego Gai Kołodziej „SCRIBO ERGO SUM”. „Biała” to jej debiut powieściowy i pierwszy tom sagi o mieszkańcach krainy Helias.
Miejscem akcji „Białej” jest Hesafenor, czyli świat, w którym istnieje i przecina się wiele wymiarów, co nadaje wszystkim stworzeniom pewną cząstkę, zwaną przez ludzi mocą. Moc jest wynikiem połączenia wymiarów i krąży w ziemi, powietrzu oraz w każdej żywej istocie. Helias – który jest główną lokalizacją wydarzeń opisanych w powieści – to kraina leżąca w Hesafenorze, która jest w stanie wojny z Rejgasem, który terroryzuje mieszkańców i dąży do władzy absolutnej. Na jego usługach jest armia Złych, która sieje śmierć i spustoszenie. Jedynym ratunkiem dla Heliasu jest Wybraniec, Jedyny, który jest człowiekiem obdarzonym niespotykanymi pokładami mocy w organizmie i pojawia się raz na kilkadziesiąt lub kilkaset lat, aby zaprowadzić pokój. Tym razem jednak żeby udało mu się wypełnić swoją misję potrzebuje pomocy innych. Tym sposobem główna bohaterka, Simia, dziewczyna z małej wioski, która w normalnych okolicznościach nie miałaby żadnego wpływu na trwający konflikt, zostaje wciągnięta w sam środek wydarzeń i to od niej teraz zależy, czy Jedynemu uda się uratować Helias.
Tytułową Białą jest właśnie Simia. Co w praktyce oznacza to określenie? Otóż Simia, co jest problematyczne dla planu Wybrańca, nie posiada żadnej mocy, nawet najmniejszej jej cząstki, jest nią nieskażona, czysta. W świecie, w którym każda istota posiada moc, jest ona anomalią. Ale to, co na co dzień odbierała jako swoją ułomność, okaże się być teraz jej największym atutem. Dodatkowo ma wsparcie w przystojnym i opiekuńczym strażniku o imieniu Ros, który był najlepszym przyjacielem jej brata, ale ze względu na pewne okoliczności musiał odejść z ich wioski, a teraz spotkali się po latach.
Zacznę może od kreacji głównej bohaterki. Simia, Biała, to młoda kobieta, która od zawsze była znienawidzona przez swojego ojca, nie miała lekkiego życia – jedynymi osobami, które ją kochały i chroniły był jej brat Latres oraz jego przyjaciel Ros. Poznajemy ją lepiej jako dorosłą osobę, bardzo wycofaną, nieufną i w pewien sposób zgorzkniałą. Często zachowuje się dziecinnie i egoistycznie, rozpamiętując w kółko to, że Ros, który w jej mniemaniu miał się zawsze nią opiekować, musiał zostać strażnikiem i odejść. W pewien sposób daje się ją zrozumieć – w końcu nie miała matki, a ojciec się nad nią znęcał – ale nie zmienia to faktu, że jej egoistyczne odpały potrafią straszliwie zirytować czytelnika. Generalnie jest to postać, która w trakcie fabuły głównie użala się nad samą sobą i niespecjalnie ewoluuje, ale daję jej kredyt zaufania, bo to ponoć pierwszy tom większej sagi i mam nadzieję, że pójdzie w jakimś ciekawym kierunku.
Kolejnym bohaterem jest, wspomniany już przeze mnie, Ros. Wychowywał się w tej samej wiosce, co Simia, opiekował się nią, ale poniekąd został zmuszony do zostania strażnikiem. Kiedy Simia zostaje wplątana w walkę przeciwko Rejgasowi, spotyka Rosa po kilku latach rozłąki. Pomimo tego, że on ją kocha, a i ona nie jest obojętna na niego, odpycha go, rozpamiętując to porzucenie sprzed lat. Ros ma jedną zasadniczą wadę jako postać – jest absolutnie zbyt idealny: przystojny, inteligentny, na zabój zakochany w głównej bohaterce (gotów za nią umrzeć w dowolnym momencie), cukierkowo słodki i kompletnie niewiarygodny przez to, że nie ma żadnej, nawet najmniejszej, wady. Zasadniczo najciekawszą postacią, której jest zdecydowanie za mało w tej książce, jest właśnie Fal, czyli Wybraniec we własnej osobie – inteligentny, targany wątpliwościami, co do słuszności swoich decyzji, obarczony brzmieniem odpowiedzialności za mieszkańców Heliasu, których ma za zadanie ocalić przez Rejgasem.
Sporą wadą całości jest bardzo słabo opisana rzeczywistość Heliasu i zasady funkcjonowania całego tego świata. Niewiele się dowiadujemy z samej fabuły, za to ze słownika umieszczonego na końcu książki można się dowiedzieć trochę więcej (ale w moim odczuciu i tak za mało). Mam nadzieję, że autorka pokusi się o rozwinięcie tego wątku w kolejnym tomie, bo pomysł ewidentnie ma, a co za tym idzie jest też potencjał na coś naprawdę ciekawego i oryginalnego.
Niestety dużym mankamentem jest to, że całość pomysłowej fabuły zdominował wątek miłosny. Samej walki z Rejgasem jest jak na lekarstwo. Doprecyzowania po co Rejgas chciał posiąść ciemną moc i dlaczego tak mu zależało na zdobyciu Heliasu, po prostu brak. Nie dowiadujemy się niczego konkretnego. Jesteśmy natomiast świadkami przepychanek miłosnych na poziomie gimnazjalno-licealnym (niestety!).
Jest to lekkie, młodzieżowe fantasy z ciekawym pomysłem, który prosi się o doszlifowanie, bo ma potencjał. Pomimo wymienionych przeze mnie mankamentów, „Białą” czyta się bardzo płynnie, szybko i z zaciekawieniem, bo fabuła naprawdę wciąga. Autorka operuje bardzo przyjemnym, lekko poetyckim językiem i ma przystępny styl, a to duży plus.
Generalnie polecam, zwłaszcza młodszemu odbiorcy, który jeszcze nie ma aż tak wyrobionego gustu literackiego, ponieważ do takiej grupy docelowo dedykowana jest ta powieść, ale i osoba dorosła spędzi z nią miły wieczór (albo dwa). Czekam też z niecierpliwością na drugi tom, bo jestem zwyczajnie ciekawa, jak potoczą się dalej losy Simii, Rosa i Fala – nie ukrywam, że mimo wszystko wciągnęła mnie ich historia. Będę się przyglądać karierze literackiej Dominiki Olbrych, ponieważ ma potencjał na zostanie bardzo dobrą pisarką i za to trzymam kciuki.
Daję 6 gwiazdek, niejako na zachętę.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Dominika Olbrych to młoda pisarka, dwukrotna laureatka ogólnopolskiego konkursu literackiego Gai Kołodziej „SCRIBO ERGO SUM”. „Biała” to jej debiut powieściowy i pierwszy tom sagi o mieszkańcach krainy Helias.
Miejscem akcji „Białej” jest Hesafenor, czyli świat, w którym istnieje i przecina się wiele wymiarów, co nadaje wszystkim stworzeniom pewną cząstkę, zwaną przez...
2017-12-28
Richard Adams to brytyjski pisarz znany przede wszystkim jako autor „Wodnikowego Wzgórza” i „Szardika”. Był absolwentem wydziału historii Uniwersytetu Oksfordzkiego. Podczas II wojny światowej służył w oddziałach spadochronowych. Później poświęcił się karierze w administracji państwowej. W 1972 roku opublikował swoją pierwszą powieść – „Wodnikowe Wzgórze”. Są to spisane historie, które kiedyś opowiadał swoim córkom. Książka w niedługim czasie stała się bardzo popularna. Przetłumaczona na 18 języków, została wydana w 11 milionach egzemplarzy.
Nad królikarnię w Sandleford nadciąga zagłada. W miejscu, w którym znajdują się nory i zielone pastwiska zaplanowano budowę osiedla mieszkaniowego. Drobny królik o imieniu Piątek ma niesamowitą intuicję – często, gdy ma się wydarzyć coś złego, przeczuwa to. Przewidział już powódź, czasem odgaduje, gdzie są założone wnyki. Tym razem nos też go nie zawodzi, więc wraz ze swym starszym bratem Leszczynkiem odwiedza przywódcę królikarni – Wielkiego Królika i i ostrzega przed nadciągającym zagrożeniem. Ten jednak nie wierzy małemu, nic nie znaczącemu królikowi i nie zarządza ewakuacji z wygodnych nor. Tylko bracia – Piątek i Leszczynek wraz z małą grupką kłapouchów, wyruszają na poszukiwanie nowego, bezpiecznego domu. Po drodze przeżywają wspaniałe i niebezpieczne przygody, nawiązują nowe przyjaźnie i odkrywają nieznany świat.
Richard Adams wspaniale wykreował świat królików, w którym przemieszał cechy tych zwierząt z ludzkimi. Większość króliczych bohaterów tej książki jest impulsywna i strachliwa, ale są też wśród nich króliki zrównoważone, zachowujące chłodny rozsądek, odważne, potrafiące stawić czoła niebezpieczeństwom dzięki swojej pomysłowości. Zdarzają się również króliki szalone i terroryzujące innych. Tak samo, jak wśród ludzi. Generalnie w królikarni panuje ścisła hierarchia społeczna – wokół przywódcy (Wielkiego Królika) i jego żony mieszkają członkowie Ausli, czyli grupa silnych i sprytnych królików, coś na kształt straży przybocznej. Auslą może być oddział wojowników zwiadowców, rabusiów ogrodowych dostarczających wodzowi smakołyków, ale też gawędziarz, prorok lub królik z intuicją. Króliki przeciętne, niepochodzące z arystokracji, małe i słabsze żyją na skraju królikarni i nazywane są skrajniakami – radzą sobie jak mogą, są pomiatane przez Ausli i jedzą tylko trawę. W zimowe noce i letnie wieczory króliki opowiadają sobie legendy o tym, jak Frys stworzył świat, jak bohater ludowy El-ahrera wyprowadzał w pole wszystkich swoich przeciwników, a także o przerażającym Czarnym Króliku z Inle. Poza tym, że mają własną, rozbudowaną mitologię, a nawet tworzą wiersze, to również mają własny język – leporydzki i różni się on na przykład od języka żywopłotów, jakim mówią między innymi myszy. Wszystko to przypomina społeczności ludzkie, choć autorowi udało się zachować króliczy charakter (swoją drogą naprawdę dobrze przygotował się także z biologii królików) swoich bohaterów – mają swoiste podejście na przykład do kwestii samiczek i rozmnażania się.
Autor operował również pięknym, niezwykle sugestywnym i plastycznym językiem. Jego opisy wędrówki królików są tak wyraziste, że w trakcie czytania od razu miałam je przed oczami.
W „Wodnikowym Wzgórzu” króliki są jak ludzie: buntują się, walczą, zdradzają, są nieczułe, bezwzględne, ale też budują domy, pragną dobra ogółu, szukają dla siebie miejsca. Świat jest dla nich bardzo niebezpieczny, bezwzględny i żeby przetrwać muszą liczyć na instynkt i stadne działania. I jeszcze jedno – tak jak w każdym społeczeństwie, tak w królikarni, ważne są opowieści, z których płynie nauka, tworzy się historia stada i rodu.
„Wodnikowe Wzgórze” w pierwszej chwili, ze względu na jej głównych bohaterów może być brana za powieść dla dzieci, ale to nie do końca tak. Jest to dzieło ponadczasowe, uniwersalne, zachwycające w swojej koncepcji i sposobie jej realizacji przez Adamsa. Każdy powinien przeczytać tę książkę i przekonać się, że królicza epopeja, pod płaszczykiem baśni skrywa przesłanie o woli przetrwania, odwadze, braterstwie, przyjaźni i pokonywaniu trudności życiowych.
Do tego muszę wspomnieć o przepięknym wydaniu Wydawnictwa Literackiego wzbogaconym o wspaniałe ilustracje autorstwa takiego rysownika jak Aldo Galli. W rewelacyjny sposób oddają nastrój „Wodnikowego Wzgórza”.
Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com
Richard Adams to brytyjski pisarz znany przede wszystkim jako autor „Wodnikowego Wzgórza” i „Szardika”. Był absolwentem wydziału historii Uniwersytetu Oksfordzkiego. Podczas II wojny światowej służył w oddziałach spadochronowych. Później poświęcił się karierze w administracji państwowej. W 1972 roku opublikował swoją pierwszą powieść – „Wodnikowe Wzgórze”. Są to spisane...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-11-28
Walter Moers jest niemieckim autorem komiksów, malarzem, autorem scenariuszy, artystą fantastycznym, autorem książek dla dzieci i powieści dla młodzieży i dorosłych, które sam ilustruje. Jest bardzo popularną postacią w Niemczech. Od czasu ukończenia szkoły utrzymywał się z pracy dorywczej, następnie zdobył wykształcenie kupieckie, a rysunku nauczył się sam. Od 1984 roku rysuje komiksy, znane z ironii i niepoprawności politycznej. Oprócz komiksów miłość czytelników i uznanie krytyki przyniosły mu powieści opowiadające o wyimaginowanym świecie Camonii, którego Moers jest odkrywcą i znawcą. W Polsce wydano prawie cały cykl camoński: „13 1/2 życia kapitana Niebieskiego Misia”, „Jasioł i Mgłosia”, „Rumo i cuda w ciemnościach”, „Miasto Śniących Książek”, „Kot Alchemika” i „Labirynt Śniących Książek”. Cały cykl w zamierzeniu i ambicjach przypomina sagę Tolkiena, a książki o Camonii mają zagorzałych fanów nie tylko w Niemczech, ale w całej Europie.
Tytułowy kapitan Niebieski Miś to przedstawiciel zaginionej rasy Kolorowych Niedźwiedzi z Wielkiego Lasu w Camonii. Niedźwiedzie te mają 27 żyć, ale my poznajemy tylko połowę z tych, które były udziałem Niebieskiego Misia. Poznajemy go jako maleńkiego oseska, który dryfuje w łupinie orzecha po oceanie i niewiele brakuje, żeby wylądował na samym dnie Mielsztormu, który jest olbrzymim wirem, ale w ostatniej chwili ratują go Mikropiraci, którzy go wychowują do momentu aż podrośnie na tyle, że nie mieści się na ich małych okręcikach. Uczą go jednak żeglarskiego fachu, a potem wysadzają na najbliższej wyspie, która okazuje się być siedzibą klabaterników (wyjątkowo podłej formy życia), gdzie aby przetrwać musi zabawiać swoich gospodarzy spazmatycznym płaczem. W końcu kiedy staje się prawie taki sam jak klabaterniki postanawia od nich uciec i dryfując na tratwie spotyka Plotkarskie Fale, które uczą go mówić. Później ląduje na wyspie pełnej najwspanialszych smakołyków, która jednak skrywa pewną bardzo nieprzyjemną tajemnicę (nie powiem jaką). Zostaje uratowany w ostatniej chwili przez sympatycznego jaszczura ratowniczego o uroczym imieniu Deus X Machina (w skrócie Mack) i zostaje jego asystentem – Mack nie ma już takiego wzroku jak niegdyś, a zawodowo zajmuje się ratowaniem życia różnych istot w absolutnie ostatnim momencie. W pewnym momencie jednak Niebieski Miś musi zadbać o swoją oficjalną edukację, więc trafia w Mroczne Góry do Nocnej Szkoły profesora Abdula Nachtigallera (geniusza nad geniuszami, ejdety o 7 mózgach), gdzie nabywa niewyobrażalną ilość wiedzy i gdzie okazuje się, że inteligencja to choroba zakaźna. Po jakimś czasie również i to miejsce musi jednak opuścić i przy drobnej pomocy trolla sztolniowego (nie ufajcie im – khehe) oraz czerwia mrocznogórskiego ląduje w Wielkim Lesie, gdzie musi stoczyć walkę na śmierć i życie. Wpada również w dziurę międzywymiarową, na Słodką Pustynię, do środka Wiecznego Tornada, przeprawia się przez żywą głowę bolloga (największego cyklopa na świecie), ląduje w Atlantydzie (gdzie zostaje blagiatorem – najfajniejszy zawód na świecie) i na gigantyczny statek Moloch. Zakręciło się wam już w głowie od ilości przygód Niebieskiego Misia? I tak w zasadzie nie wymieniłam ich wszystkich. ;)
W tej książce dzieje się tak dużo, że nie da się nudzić. A równocześnie jest tak niesamowicie przemyślana, że nietrudno o zachwyt. Tym bardziej, że wyobraźnia autora, jeśli chodzi o powoływanie do życia nowych fantastycznych istot wydaje się wprost nieograniczona (te które wymieniłam, to w zasadzie ułamek wszystkich występujących w Camonii). Postaci mają naprawdę ciekawe charaktery i specyficzny dla siebie sposób wypowiedzi. Każda z ras ma swoją kulturę, którą autor odmalowuje w taki sposób, że nie nudzi nadmiarem informacji. Dodatkowo często puszcza oko do czytelnika nawiązując do historii Europy czy też do znanych postaci.
„13 1/2 życia kapitana Niebieskiego Misia” to pierwszy tom cyklu o Camonii i doprawdy powiadam wam, że to wspaniałe wprowadzenie do tego niesamowitego kontynentu pełnego unikalnych istot, których nie spotkacie nigdzie indziej. Niestety też, pomimo tego, że nie jest to stara książka, gdyż wydano ją w 2007 roku w Polsce, jest to w tym momencie biały kruk (używane egzemplarze w antykwariatach osiągają ceny rzędu 500 złotych, bo nakład dawno temu się wyczerpał, a są jakieś problemy z prawami do niej i na tę chwilę nie można jej wznowić). Warto jednak popatrzeć po bibliotekach (ja w ten sposób miałam okazję w końcu ją przeczytać), ewentualnie jeśli czytacie po angielsku lub niemiecku to da się spokojnie i w normalnych cenach kupić nową książkę,w którymś z tych języków. Warto. Zwłaszcza jeśli chcecie się dowiedzieć co się stało z Atlantydą, czym jest tyranowal reks, jak wygląda życie w tornadzie oraz co się dzieje z przetrawionym i wypierdzianym czasem.
Dla niektórych „13 1/2 życia kapitana Niebieskiego Misia” może być nużące ze względu na częściową formę leksykonu, ale moim zdaniem inteligencja, wyobraźnia i poczucie humoru autora, a także te fragmenty, w których mamy naprawdę wartką akcję, świetnie się uzupełniają i równoważą. Jedyne co mnie odrobinę raziło to pewne szczegóły tłumaczenia – tę część tłumaczyła inna osoba niż późniejsze książki Moersa. Nie uważam, żeby to tłumaczenie było gorsze, ale przyzwyczaiłam się już, że profesor Abdul ma na nazwisko Słowiczy, a nie Nachtigaller, natomiast Rumo (bo i on się tutaj pojawia) jest wolpertingiem, a nie wolpertyńczykiem. No i gdzie się podziały liczyburaki? Co nie zmienia faktu, że są to drobniutkie szczegóły, które nie wpływają na jakość lektury. Nie będę ukrywać, że nie potrafię być obiektywna wobec twórczości Moersa, ponieważ pokochałam jego styl, niczym nieskrępowaną wyobraźnię i sprawną zabawę konwencjami po prostu na zabój. Z tego miejsca pragnę również pozdrowić moją przyjaciółkę Anię z wyrazami uwielbienia za to, że podsunęła mi kilka lat temu pod nos „Miasto Śniących Książek” Moersa, które sprawiło, że przepadłam w Camonii i dzięki któremu zostałam Straszliwą Buchling. :)
Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com
Walter Moers jest niemieckim autorem komiksów, malarzem, autorem scenariuszy, artystą fantastycznym, autorem książek dla dzieci i powieści dla młodzieży i dorosłych, które sam ilustruje. Jest bardzo popularną postacią w Niemczech. Od czasu ukończenia szkoły utrzymywał się z pracy dorywczej, następnie zdobył wykształcenie kupieckie, a rysunku nauczył się sam. Od 1984 roku...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-29
S.J. Kincaid to amerykańska pisarka, urodzona w Alabamie. Marzyła, by zostać astronautką, lecz uniemożliwił jej to brak zdolności matematycznych. Zainteresowała się więc tematyką science fiction, a potem postanowiła zostać pisarką. Jej debiut literacki to trylogia „Insygnia” („Insygnia. Wojny światów”, „Vortex” i „Catalyst”).
Akcja „Diaboliki” dzieje się w odległej przyszłości. Ludzkość wyemigrowała z Ziemi, zasiedliła inne planety i liczne statki kosmiczne. Władzę sprawuje cesarz i, de facto, jest to totalitarny reżim. Za najwyższe bóstwo uznaje się Żywy Kosmos i należy oddawać mu cześć, a wszelkie chęci i próby zdobywania bądź szerzenia wiedzy są srodze karane. Cesarz i arystokracja żyją w dostatku, spędzają dnie na rozrywkach, towarzyskich flirtach i intrygach, nie przejmując się zupełnie tym, że ich świetność może się niebawem skończyć, a zastępujące ich we wszystkim maszyny wkrótce mogą stać się kompletnie bezużyteczne. Tytułowa diabolika natomiast to stworzenie powstałe na potrzeby bogatych i wpływowych obywateli – wygląda jak człowiek, ale jest agresywna, zdolna do bezgranicznego okrucieństwa i absolutnej lojalności. Diaboliki można kupić i zaprogramować ich mózgi tak, żeby pokochały konkretną osobę i były zdolne do poświęcenia za nią życia. Fabuła powieści S.J. Kincaid skupia się przede wszystkim na losach jednej konkretnej diaboliki – Nemezis, która została kupiona przez wpływową rodzinę Impirianów do ochrony córki senatora, Sydonii. Nemezis staje się nie tylko strażniczką, ale również najdroższą przyjaciółką Sydonii – zrobiłaby dla niej naprawdę wszystko. Dlatego, gdy dostaje zadanie udawania młodej Impirianki i reprezentowanie rodziny na statku cesarza, bez wahania się zgadza. Rzuca się w sieć intryg politycznych i prawdziwej gry o tron, zaczyna nawiązywać kontakty z nieznajomymi i o dziwo, odkrywa w sobie coraz więcej ludzkich cech, których do tej pory zawsze jej odmawiano.
„Diabolika” to powieść z nurtu young adult, a więc teoretycznie skierowana jednak do młodszego odbiorcy niż moja skromna osoba. Niemniej jednak napisana jest naprawdę przyzwoitym, a nawet dobrym językiem. Tempo fabuły również jest zdecydowanie dobre, idealnie wyważone pomiędzy galopadą a spokojniejszymi fragmentami. Mimo tego, że to powieść młodzieżowa, to jednak wyróżnia się na tle innych książek z tego nurtu poprzez poruszenie tematów trudnych, bliższych dorosłemu czytelnikowi. Autorka porusza takie zagadnienia jak władza totalitarna, fanatyzm religijny czy też dylematy moralne dotyczące istoty człowieczeństwa. Fabuła jest skonstruowana logicznie i frapująco, zawiera również wiele świetnych zwrotów akcji, więc naprawdę nie sposób przewidzieć kolejnych posunięć autorki. Mamy tu brutalne sceny, krwawe walki, zawiłe intrygi polityczne, ale również delikatny wątek romantyczny, który pośród tej dynamicznej akcji ciekawie się rozwija. Od razu zaznaczę, że w „Diabolice” nie uświadczycie trójkątów miłosnych, rozbudowanych scen namiętności, czy ciągłego wzdychania za ukochaną osobą – co jest tak typowe dla większości powieści young adult. W tej powieści ta relacja między dwójką bohaterów jest subtelna, dobrze wkomponowana w sytuację fabularną i przez to również nienachalna.
Postać Nemezis odbiega od innych bohaterek powieści młodzieżowych – jest diaboliką, a więc z zasady istotą pozbawioną wielu ludzkich odruchów i emocji, skoncentrowaną na ochronie Sydonii, nie posiadającą oporów przed byciem agresywną i brutalną, więc taka jest, ale nie tylko, bowiem posiada również wiele cech typowo ludzkich, które zaczynają się objawiać, kiedy zaczyna samodzielne życie na statku cesarza. Jest postacią wyjątkową, ponieważ w chwilach zagrożenia nie panikuje, nie prowadzi wewnętrznego monologu, nie waha się, nie traci czasu tylko instynktownie działa – w razie potrzeby bez sentymentów i brutalnie. To silna jednostka, zdecydowana i niezwykle inteligentna. Równie ciekawie skonstruowanymi postaciami jest Cygna (matka cesarza) i Tyrus (bratanek cesarza).
I teraz dochodzimy do pewnej, w moim odczuciu kluczowej kwestii. Bo, że „Diabolika” to naprawdę dobra powieść young adult, to pozostaje poza dyskusją. Niemniej jednak w pewnym momencie, czytając ją, miałam wrażenie, że ja skądś znam tę historię. No i faktycznie, okazało się szybko skąd ją znam. Zaczęło się od tego, że postać cesarza zaczęła mi się kojarzyć ze znanym nam z historii cesarzem Rzymu – Tyberiuszem, w związku z tym Cygna okazała się odpowiednikiem Liwii Druzylli, a Tyrus? Każdy kto czytał taką powieść, jak „Ja, Klaudiusz” Roberta Gravesa, domyśli się bez trudu zatem, czyim odpowiednikiem jest w „Diabolice” Tyrus. Wychodzi na to, że autorka zastosowała trochę retelling bardzo starej historii. Czy to źle? Dla osób, które nie czytały powieści Gravesa, ani nie widziały serialu BBC na jej podstawie, nie – ta powieść będzie się jawiła jako coś świeżego, nowego i świetnego. Dla mnie, jako osoby, która jednak zna i historię starożytną dość dobrze, a także czytała „Ja, Klaudiusz”, „Diabolika” przez to okazuje się książką naprawdę dobrą, ale jednak bez tego efektu „wow!”. Co nie zmienia faktu, że podziwiam autorkę za pomysł, za kreację całej otoczki i za to, że nie przepisała idealnie tak samo fabuły – ona po prostu puszcza oko do tych, którzy znają powieść Gravesa (lub serial na jej podstawie).
Reasumując, „Diabolika” to naprawdę dobra powieść young adult, którą spokojnie może czytać też osoba dorosła i będzie sprawiała frajdę – szybka akcja, lekka fabuła i pełnokrwiste postaci, a zwłaszcza tytułowa, która dla odmiany nie ma kompleksu Mary Sue zapewnią kilka godzin dobrej zabawy.
Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com
S.J. Kincaid to amerykańska pisarka, urodzona w Alabamie. Marzyła, by zostać astronautką, lecz uniemożliwił jej to brak zdolności matematycznych. Zainteresowała się więc tematyką science fiction, a potem postanowiła zostać pisarką. Jej debiut literacki to trylogia „Insygnia” („Insygnia. Wojny światów”, „Vortex” i „Catalyst”).
Akcja „Diaboliki” dzieje się w odległej...
2017-10-22
2017-10-22
Ziemowit Szczerek to polski dziennikarz, pisarz i tłumacz. Współpracuje z czasopismami „Polityka” i „Nowa Europa”. Jest autorem wielu publikacji naukowych z dziedziny politologii (poruszających kwestie separatyzmów i regionalizmów w Europie), a także fabularyzowanego reportażu o Ukrainie „Przyjdzie Mordor i nas zje” oraz alternatywnej historii Polski utrzymanej w formie eseju pt. „Rzeczpospolita zwycięska”. Interesuje się wschodem Europy, historią alternatywną i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike” za książki „Przyjdzie Mordor i nas zje” w 2014 roku oraz w 2016 za „Tatuaż z tryzubem”, a także w 2013 roku nominowany do Paszportów Polityki w dziedzinie literatury. Od jakiegoś czasu najbardziej interesuje go gonzo oraz literatura i dziennikarstwo podróżnicze.
„Tatuaż z tryzubem” to nie jest suchy reportaż z tego jak wygląda Ukraina podczas Majdanu, starć w Donbasie czy też rosyjskiej aneksji Krymu. To jest gonzo, czyli taka forma reportażu, w której dziennikarz, reporter lub twórca, zamiast pozostawać biernym obserwatorem, angażuje się osobiście w swój materiał. Występują tu liczne dygresje, często niezwiązane z głównym wątkiem, jednak stawiające temat szerszej perspektywie interpretacyjnej. Subiektywne opinie są tu traktowane jako środek artystycznego wyrazu, co sprawia, że styl ten jest tak samo bliski dziennikarstwu, jak i beletrystyce. Szczerek snuje opowieści o Ukrainie, o tym czym była i czym jest, przefiltrowując je przez własne doświadczenia, podróże po tym kraju i ludzi, z którymi tam wielokrotnie rozmawiał. Snuje to językiem podwórkowej, osiedlowej gawędy. Bazując na żywym, kolokwialnym języku, w sposób zabawny, bez zadęcia i choćby śladowej ilości patosu, Szczerek grzebie w zbiorowej duszy Ukrainy i przybliża każdemu Polakowi, jak to tam z tymi naszymi sąsiadami (ale również i z nami samymi poniekąd) jest. I dlaczego tak jest. Lektura tej książki jest pouczająca. Autor porządkuje różne zagadnienia z historii Ukrainy, wskazuje na wybrane epizody, prawidłowości, ich przyczyny i związki. Specyficzne powtórzenia i wulgaryzmy wypadają raz lepiej, a raz gorzej – ale ogólnie całość się broni.
Szczerek od lat jeździ na Ukrainę, więc czytając „Tatuaż z tryzubem” stale przemieszczamy się zarówno w przestrzeni (od obwodu do obwodu), jak i czasie (przeszłość bliższa i dalsza oraz teraźniejszość) – jednak to, co determinuje kształt całego reportażu, jego tytuł oraz wymowę to protesty na kijowskim Majdanie Niezaljeżnosti w zimie 2013-2014, ucieczka prezydenta Janukowycza, masowe obalanie pomników Lenina, konflikt zbrojny w Donbasie i aneksja Krymu przez Rosję. Tytułowy tatuaż jest już nie tylko nacjonalistyczną deklaracją, ale też szerszym opowiedzeniem się za ukraińską państwowością, czymś na kształt integracji w ramach ogólnonarodowego obozu będącego w opozycji do Federacji Rosyjskiej. Takim zaznaczeniem wyboru opcji prozachodniej. Autor bardzo emocjonalnie, ale równocześnie też ciekawie pokazuje jak złożona jest społeczna sytuacja Ukrainy, a także jak łatwo można pobłądzić skupiając się tylko na uogólnieniach i prasowych interpretacjach. Rozsądny człowiek teoretycznie to wszystko wie, ale w takiej formie, w jakiej serwuje to Szczerek, miło się z tym zapoznaje po raz kolejny.
Generalnie Ziemowita Szczerka stać na szczerość i zdrowe, krytyczne podejście, co prezentuje bez krygowania się. Pisze lekkie, inteligentne książki, które w swojej pełnej potocyzmów narracji przemycają szereg ważnych przemyśleń na wcale nielekkie tematy. Cześć tekstów składających się na ten reportaż była pierwotnie publikowana jako niezależne artykuły w „Nowej Europie Wschodniej”, „Polityce” i „Dziennikach Wędrownych” - daje się wyczuć, że w pewnej części ta książka jest „składakiem”, ze względu na pewną chaotyczność, ale to w żaden sposób nie przeszkadza w jej odbiorze, bo jest w formie gawędy, a te mają to do siebie, że zazwyczaj skaczą z tematu na temat, od jednych wydarzeń do drugich i rzadko bywają w pełni chronologiczne.
Niewątpliwie przed Ukrainą wciąż długa droga do normalizacji życia społecznego i jest ona pełna wielu zagrożeń. Mam nadzieję, że im się uda.
Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com
Ziemowit Szczerek to polski dziennikarz, pisarz i tłumacz. Współpracuje z czasopismami „Polityka” i „Nowa Europa”. Jest autorem wielu publikacji naukowych z dziedziny politologii (poruszających kwestie separatyzmów i regionalizmów w Europie), a także fabularyzowanego reportażu o Ukrainie „Przyjdzie Mordor i nas zje” oraz alternatywnej historii Polski utrzymanej w formie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-10
Joanna Łańcucka to polska pisarka urodzona w Skierniewicach, wychowana w małej wsi na wschodzie Polski. Z zawodu plastyczka realizująca się głównie w malarstwie olejnym. Z lubością zajmuje się czytaniem, pisaniem oraz haftem artystycznym.
„Stara Słaboniowa i Spiekładuchy” to debiut literacki Łańcuckiej. Jest to zbiór ściśle powiązanych ze sobą opowiadań, które w zasadzie niemalże tworzą powieść. Akcja umiejscowiona jest w małej wsi o urokliwej nazwie Capówka. Capówka sprawia wrażenie wsi idyllicznej niemalże, ale to tylko wrażenie, proszę nie dać się zwieść. Pod przykrywką idealnego, wiejskiego życia kotłują się mroczne żądze, ludzka podłość, nienawiść, zdrada i... wszelakiej maści upiory. Na straży mieszkańców stoi tytułowa stara Słaboniowa, kobieta wiekowa, zielarka, może nawet czarownica. Gdy w Capówce zaczyna się źle dziać, pojawia się strzygoń, zmora, Kauk, południca, kikimora, czy nawet diabeł, to mimo że na co dzień mieszkańcy wioski niby w zabobony nie wierzą, to zaraz w te pędy lecą do Słaboniowej, żeby poradziła, co zrobić. I Słaboniowa, wiekowa kobieta, działa – szybko, konkretnie i przede wszystkim skutecznie. Nie jest jakimś tam superbohaterem z pelerynką, to stara kobieta w chuście na głowie, z leszczynową laską w dłoni i olbrzymim doświadczeniem życiowym, dzięki któremu jest równocześnie twarda i współczująca, niewykształcona a mądra.
Przede wszystkim olbrzymim atutem jest język jakim posługuje się autorka. W dialogach postaci mówią gwarą wschodnią, tak dobrze rozpisaną, że miałam wrażenie, że słyszę moją prababcię jak do mnie mówi. Ten język we wspaniały sposób wprowadza w nastrój i klimat polskiej zapadłej wsi na wschodzie kraju. W opisach jest bardzo plastycznie i to z kolei tworzy atmosferę niesamowitości i miejscami nawet grozy. Całości nastroju dopełniają wspaniałe ilustracje autorstwa samej Joanny Łańcuckiej – czarno-białe, niepokojące, klimatyczne.
„Starą Słaboniową i Spiekładuchy” można określić jako etno-fantastykę, chociaż moim zdaniem została skonstruowana tak, jak klasyczne baśnie i taki ma też klimat – mrocznej baśni. Wspaniale by się ją czytało komuś na głos zimowym wieczorem. Ma też oczywiście morał. Generalnie jest to rzecz o tym, czym jest dobro, a czym zło, bo niejednokrotnie gorsi od potworów są sami ludzie. Mówi też o tym, że na świecie nie ma idealnej sprawiedliwości, choć czasem się zdarza. Przekazuje też jedną smutną prawdę o nas – o tym jak bardzo przestaliśmy zauważać i szanować starych ludzi, którzy mimo że niewykształceni, to swoje w głowie mają i swoje wiedzą. Opowiada w poruszający sposób o samotności starszych osób, które zostają same na świecie, bo ich dzieci uciekły ze wsi do miasta i nawet na Boże Narodzenie nie pamiętają o swoich starych, schorowanych rodzicach, dziadkach, pradziadkach. Przedstawia też, że gdzieś w międzyczasie wszyscy mieszkańcy wsi zaczęli chcieć uciec z niej do miasta i prowadzić takie życie jak mieszkańcy wielkich metropolii. Szkoda tylko, że autorka nie pokazała też, że równie wielu mieszkańców dużych miast marzy o ucieczce na wieś – w naturę i małą społeczność, ale z silnymi więzami między jej członkami. To na szczęście detal, którego w trakcie lektury się nie odczuwa.
Reasumując: „Stara Słaboniowa i Spiekładuchy” to wspaniała, niesamowicie wciągająca, mroczna baśń o naturze ludzkiej i wartościach jakie cenimy doskonale osadzona w folklorze i demonologii słowiańskiej. Polecam, bo naprawdę warto.
Recenzja dostępna jest również na straszliwabuchling.blogspot.pl
Joanna Łańcucka to polska pisarka urodzona w Skierniewicach, wychowana w małej wsi na wschodzie Polski. Z zawodu plastyczka realizująca się głównie w malarstwie olejnym. Z lubością zajmuje się czytaniem, pisaniem oraz haftem artystycznym.
„Stara Słaboniowa i Spiekładuchy” to debiut literacki Łańcuckiej. Jest to zbiór ściśle powiązanych ze sobą opowiadań, które w zasadzie...
2017-09-26
Johanna Sinisalo to fińska pisarka, krytyk, redaktor antologii oraz scenarzystka programów i seriali telewizyjnych, kreskówek i filmów a także słuchowisk, autorka powieści science fiction i fantasy. Napisała ponad 40 opowiadań i jak dotąd 7 powieści. Ich gatunek sama pisarka określa mianem „Finnish weird”. W Polsce na tę chwilę wydano jej dwie powieści – debiutancką „Nie przed zachodem słońca” i przedostatnią, czyli „Krew aniołów”.
Pszczoła miodna, o czym nie każdy wie, hodowana jest najczęściej nie ze względu na owoc swej pracy (czyli miód, wosk, propolis, mleczko), ale jako owad zapylający. Dzięki „współpracy” z roślinami kwiatowymi, nastąpiła wyraźna symbioza: pszczoły mogą korzystać z nektaru i pyłku konkretnych roślin, a te z kolei są zapylane niemal wyłącznie przez pszczoły i ich bliskich kuzynów. Dzięki pszczołom zapyleniu ulegają drzewa owocowe (od poczciwych jabłoni po egzotyczne migdałowce i bananowce), rzepak (najpopularniejsze źródło oleju spożywczego), rośliny pastewne (m.in. koniczyna, lucerna). Poza tym pyłek przenoszony jest na maliny, gorczycę czy leszczynę i wiele innych. Niemal 80% roślin jest owadopylna. Szacuje się, że w samych Stanach Zjednoczonych wartość pracy pszczół-zapylaczy to około 9 miliardów dolarów rocznie uzyskanych w płodach rolnych. W skrócie – jeśli znikną pszczoły, będziemy biedni i będziemy głodować.
Polskie media poinformowały nas o tym zjawisku trzy lata temu, jednak informacje o Colony Collapse Disorder – czyli tzw. zespole masowego ginięcia pszczoły miodnej – znane są od lat 90. XX wieku. Pszczoły znikały bez śladu. Większość zapewne ginęła podczas zbierania pożywienia poza ulem. Straty w rodzinach pszczelich wynoszą 17-20% rocznie. Przyczyn jest zapewne wiele: od używania coraz doskonalszych (sic!) pestycydów i insektycydów, poprzez jednorodne uprawy, nadmierne wykorzystywanie pszczół, ich naturalną niewielką odporność na choroby...
Temat jest fascynujący i przerażający jednocześnie. „Krew aniołów” to chyba pierwsza książka, która poruszyła go w skierowany do zwykłego czytelnika sposób. To powieść, w której realizm magiczny miesza się z ponurą rzeczywistością.
Orvo to spokojny Fin. Mieszka na swojej części farmy odziedziczonej po dziadku i posiada dziesięć uli. Jest pszczelarzem z zamiłowania – kocha pszczoły. Pewnego dnia zauważa, że jeden z uli opustoszał, a po rodzinie pozostała jedynie martwa królowa…
W miarę śledzenia przemyśleń Orva dowiadujemy się, że czas w powieści wybiega – kilkanaście bądź kilkadziesiąt lat naprzód w stosunku do naszej rzeczywistości. Tyle wystarczyło, żeby Stany Zjednoczone stały się bankrutem. Gdy kilka lat przed wydarzeniami w książce zniknęła większość pszczół, ucierpiała cała gospodarka, zapanował głód, ceny żywności skoczyły o setki procent, a eksport przestał istnieć. A pszczoły nadal znikają.
„Krew aniołów” nie jest jednak tylko powieścią o pszczołach. Syn Orva, Eero, jest działaczem organizacji na rzecz praw zwierząt. Fragmenty prowadzonego przez niego bloga czytamy na przemian z opowieścią głównego bohatera. Ta przeplatanka prowadzi nas przez dwa tygodnie życia starszego mężczyzny – życia, które w jednej chwili straciło sens, by potem uchylić przed nim rąbka mistycznej tajemnicy związanej z pszczołami.
Trudno opisać tę powieść tak, by przyszłemu czytelnikowi nie zdradzić najważniejszych wydarzeń. Odkrywanie kolejnych elementów układanki to największa przyjemność tej lektury. Sinisalo skonstruowała całość naprawdę przemyślnie. Czytelnik stopniowo dochodzi do tych szczegółów życia Orva, które tworzą cudowną, ale też przeraźliwie smutną mozaikę. Jednocześnie w dziwnym kontraście do pierwszoosobowej, delikatnej i ciepłej narracji bohatera pozostają wpisy z bloga Eera wraz z przytoczonymi komentarzami. Dotyczą one praw zwierząt, tego, jak widzą świat nasi „bracia mniejsi”, ale też sposobów produkcji mięsa, hodowli zwierząt użytkowych, upraw jednorodnych, polityki gospodarczej. Te opisy miejscami irytują, wpadają w ton moralizatorskiej pogadanki. Zawarte w nich informacje są za to prawdziwe, przez co powieść sama w sobie staje się naprawdę smutna.
Książka opowiada też o żałobie i dojrzewaniu. Mówiąc szczerze, to jedno z najciekawszych i najbardziej poruszających przedstawień żałoby, jaką można znaleźć w popularnej literaturze. Johanna Sinisalo w swojej narracji nie popada w patos, tanie chwyty o „wyciu z rozpaczy” i podobne ograne sentencje o „skamieniałym sercu”; nie bawi się także w cynizm, którego można by się spodziewać po profesji Orva (będącego pszczelarzem z zamiłowania, a nie z zawodu), a którą poznajemy dość późno. My, czytelnicy, do straty dorastamy razem z bohaterami.
Ta na pozór moralizatorska, a w rzeczywistości prosta i gorzka powieść pozostawia po sobie wrażenie na długo. Sinisalo to doświadczona autorka, która tutaj balansuje na granicy mistycyzmu, realizmu magicznego i literatury faktu. Nieco niewyważone są ekologiczne wykłady Eera, kojarzące się czasami z forami internetowymi wojujących wegan. Na szczęście to wrażenie szybko zostaje zatarte. Jako że niewiele u nas fińskiej literatury, a już zwłaszcza tej naprawdę dobrej, warto sięgnąć po „Krew aniołów”. Ta powieść porusza i jednocześnie edukuje.
Moja ocena: 8/10.
Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com
Johanna Sinisalo to fińska pisarka, krytyk, redaktor antologii oraz scenarzystka programów i seriali telewizyjnych, kreskówek i filmów a także słuchowisk, autorka powieści science fiction i fantasy. Napisała ponad 40 opowiadań i jak dotąd 7 powieści. Ich gatunek sama pisarka określa mianem „Finnish weird”. W Polsce na tę chwilę wydano jej dwie powieści – debiutancką „Nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-09-12
„Dzieje Tristana i Izoldy” to opowieść stara niemalże jak świat. Jest to legenda celtycka, związana z opowieściami z cyklu arturiańskiego. Jej najstarsze zapisy pochodzą z XII wieku, a ona sama stała się inspiracją dla wielu średniowiecznych utworów. Jako, że jej średniowieczna całość nie zachowała się do naszych czasów, to najpełniejszą jej wersję zrekonstruował w 1900 roku Joseph Bédier, jako „Dzieje Tristana i Izoldy”.
Tristan to wspaniały, szlachetny rycerz, siostrzeniec i wasal króla Kornwalii, Marka. Na skutek żądań baronów król musi się ożenić, więc wysyła swojego ulubieńca, któremu w pełni ufa, na poszukiwania właścicielki złotego włosa, który przyniosły mu pewnego dnia jaskółki. W ten sposób Tristan trafia do Irlandii i pokonawszy smoka gnębiącego tamtejszy lud, zdobywa rękę Izoldy Jasnowłosej dla swego pana. Dzień przed odpłynięciem statku Tristana do Kornwalii, matka Izoldy wręcza jej wiernej służce Brangien eliksir, który ma wypić jej córka i król Marek, a wtedy oboje się pokochają i będą żyć szczęśliwi. Niestety na skutek, nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, eliksir na statku wypijają Tristan z Izoldą. Od tej pory zaczynają się kochać potężną, niezniszczalną miłością, co sprowadza na nich chwile szczęścia, ale również wiele tragicznych wydarzeń. Zwłaszcza, że Izolda Jasnowłosa zostaje zaślubiona królowi Markowi, a mimo to kochankowie potajemnie rozwijają swoje uczucie. Niebawem jednak ich sekret wychodzi na jaw, zagrażając ich życiu.
„Dzieje Tristana i Izoldy” to przedstawienie miłości idealnej, niemożliwej, miłości z marzeń i tęsknot. Izolda Jasnowłosa i Tristan bardzo się kochają, a równocześnie niesamowicie cierpią – zarówno dlatego, że nie mogą być razem, jak i dlatego, że są zmuszeni uciekać się do kłamstw, zdrady i oszustw, bo żyć bez siebie nie mogą. Dla Tristana jest to szczególnie hańbiące i niełatwe, ponieważ widując się z ukochaną, sprzeniewierza się wszelkim regułom i obowiązkom, które przysięgał swojemu królowi, wujowi i przyjacielowi – Markowi – dotrzymywać i spełniać. Jednak miłość Tristana i Izoldy spada na nich bez udziału ich woli i podporządkowuje sobie wszystkie zamierzenia i plany Tristana. Mamy tu więc dwoje ludzi przez przypadek połączonych wieczną, namiętną miłością, której nic nie złamie, nic nie zakończy – nawet śmierć. Uczucie miłości ukazane w tym utworze to niszcząca siła, nad którą nikt nie jest w stanie zapanować. To ona rządzi bohaterami, a zaczyna się od fatalnej pomyłki, która jest zrządzeniem losu, na które nie ma już rady. Tristan i Izolda stają się, wbrew swojej woli, niewolnikami tego uczucia i odtąd walczą z nim, opierają się mu i ulegają, zbliżają się do siebie i oddalają, zmagają się z trudnościami, z całym światem, który stoi na przeszkodzie ich miłości. Bohaterowie kochają z wzajemnością, a jednak ich uczucie, niemożliwe do spełnienia, staje się przekleństwem, fatum ciążącym nad ich życiem.
Oczywiście okoliczności i czyny bohaterów nie są idealne. Dopuszczają się przecież rzeczy, z punktu widzenia moralności, nagannych, takich jak cudzołóstwo, kłamstwa, łamanie przyrzeczeń, przysięgi bez pokrycia. A jednak sam narrator i w sumie czytelnik również, rozgrzesza i usprawiedliwia, zarówno Tristana, jak i Izoldę, ponieważ wbrew swojej woli są poddani w całości wielkiemu, namiętnemu uczuciu. W „Dziejach Tristana i Izoldy” jest dodatkowo jedna wyjątkowa rzecz, prawdopodobnie dlatego, że jest to legenda celtycka, przekształcona dopiero później w średniowieczny romans rycerski. Mianowicie w czasach, kiedy kobieta stanowiła tylko niemy przedmiot uwielbienia, a to mężczyzna był podmiotem w „Dziejach Tristana i Izoldy” bohaterowie traktowani są jako równorzędni partnerzy – żyją, działają, czują i cierpią oboje, przeżywają razem wzloty i upadki, gnębi ich zwątpienie i zazdrość oraz opanowują ich tak samo uczucia i niskie i te wzniosłe. Myślę, że właśnie to decyduje o uniwersalności tej opowieści i o tym, że przetrwała w naszej kulturze w niezliczonych wariantach na przestrzeni wieków.
I pewnie zastanawiacie się co to za prawdziwa i głęboka miłość skoro wywołana eliksirem? Myślę, że ten eliksir to bardziej symbol tego, jak miłość potrafi się kompletnie znienacka pojawić, tego, że nie wybieramy świadomie osoby, w której się zakochujemy i czasem nasza miłość przeczy wszelkiemu rozsądkowi.
„Dzieje Tristana i Izoldy” zaczęły się od opowieści przekazywanej z ust do ust, rozbudowywanej przez kolejne pokolenia, a z czasem spisywana przez różnych twórców, ale nie zachowały się w całości do naszych czasów. Właśnie te ocalałe fragmenty spisanych wersji zebrał w jedną całość i zredagował Joseph Bédier, oferując nam najpełniejszy obraz losów Tristana i Izoldy, jaki był tylko możliwy. Całość w sposób niezrównany i wyśmienity przetłumaczył i opatrzył wstępem Tadeusz Boy-Żeleński (co zapewniło absolutnie piękny, archaiczny styl), a Jacques Marie Gaston Onfroy de Bréville „Job” bogato i przepięknie zilustrował.
W tak piękny sposób wydana trafiła w nasze ręce historia tragicznej miłości dwójki kochanków, którzy musieli się mierzyć z losem, innymi ludźmi i samymi sobą. Historia poruszająca, emocjonująca, ważna i w pewien sposób wciąż aktualna. Jeśli ktokolwiek z Was wciąż nie zna losów Tristana i Izoldy, to pora to nadrobić – warto przenieść się w czasy, kiedy żyły smoki, a cni rycerze byli w stanie zrobić wszystko dla wybranki swego serca.
Chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com
„Dzieje Tristana i Izoldy” to opowieść stara niemalże jak świat. Jest to legenda celtycka, związana z opowieściami z cyklu arturiańskiego. Jej najstarsze zapisy pochodzą z XII wieku, a ona sama stała się inspiracją dla wielu średniowiecznych utworów. Jako, że jej średniowieczna całość nie zachowała się do naszych czasów, to najpełniejszą jej wersję zrekonstruował w 1900...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-29
Katja Kettu to współczesna, wielokrotnie nagradzana, fińska pisarka. Jest autorką powieści, felietonistką i reżyserką filmów animowanych. Jej dzieła przesycone są elementami tradycyjnego, czerpiącego z przyrody fińskiego mistycyzmu i bogactwem fińskich dialektów. Kettu umiejętnie snuje niezwykłe wątki, wykorzystując oryginalny, poetycki język. W swoim rodzinnym kraju wydała osiem książek, w Polsce, jak dotąd ukazały się jej dwie powieści: „Akuszerka” i „Ćma”.
W „Akuszerce” Kettu przenosi nas do Laponii w 1944 roku do Fiordu Martwego Człowieka nad Morzem Barentsa i niemieckiego obozu jenieckiego w Titowce w obwodzie murmańskim. Obie te lokalizacje, to zakątki na krańcach świata, zapomniane przez Boga i ludzi. Główna bohaterka, to wychowana w surowej laestadiańskiej (laestadian można porównać do takich skandynawskich amiszów) rodzinie dziewczyna o imieniu Krzywe Oko, którą pogardza otoczenie. Nie jest ładna, ani podobno płodna, ale wykonuje niezwykle ważny i potrzebny zawód – przyjmuje porody i leczy okolicznych mieszkańców, jest tytułową akuszerką. W tym czasie w Laponii pełno było Niemców, którzy prowadzili różne działania zwiadowcze w kierunku Rosji Radzieckiej. Krzywe Oko pewnego dnia, przypadkiem poznaje mężczyznę, Johannesa Angelhursta – przystojnego oficera, esesmana i fotografa wojennego. Przeszłość Johannesa w pewien sposób związana jest z Laponią, ale ma on również poważne luki w pamięci z okresu, kiedy przebywał w Babim Jarze na Ukrainie. Wspomnienia, które wyparł wtedy z pamięci nie dają mu spokoju w snach – dręczą go wizje masowych egzekucji i niepewność co do roli, jaką w tym wszystkim odegrał. Krzywe Oko zakochuje się w Johannesie i aby być blisko ukochanego, który budzi w niej zwierzęce pożądanie, zgłasza się na ochotnika do pracy w obozie jenieckim, gdzie Johannes ma do wykonania kolejne nieludzkie zadanie.
Opis tej książki może być mylący, ponieważ mimo wszystko sugeruje romans z wojną w tle, ale w stylu od jakiegoś czasu modnych i jednak lekkich romansów tego typu, takich jak na przykład „Jeździec miedziany”. Błąd. „Akuszerka” to powieść napisana w sposób bardzo naturalistyczny, brutalny, mroczny, zwierzęcy wręcz. Opisuje prawdziwy koszmar wojny i dwójkę ludzi, którą w tym koszmarze połączyło uczucie i chuć. Nie ma tu nawet przez chwilę żadnych promyków nadziei. To lektura dla osób o mocnych nerwach, ponieważ to, co serwuje nam w tej powieści Kettu, jest świetnym zobrazowaniem zezwierzęcenia. Trzeba wiele samozaparcia, żeby wgryźć się w losy głównych bohaterów, którzy musieli jakoś funkcjonować w tak trudnej rzeczywistości, a o pięknym życiu mogli tylko pomarzyć. W „Akuszerce” nie ma miejsca na sentymenty, marzenia i słodycz – wszystkie chwile kochanków otula zło, dominujące wtedy nad światem. Sama opowieść jest przedstawiona bez zachowania chronologii, co tym bardziej utrudnia lekturę, a samą historię można spokojnie ocenić dopiero po pewnej przerwie od jej przeczytania. Podobno historia opisana w tej książce jest na kanwie losów dziadków autorki.
„Akuszerka” to zatem opowieść o niemożliwym uczuciu, nie mającym prawa się narodzić i nie mającym racji bytu. To bardzo wymagająca lektura, napisana w wyjątkowo brutalny sposób i stylu, który razi, ale równocześnie doskonale odzwierciedla świat, w jakim jej bohaterom przyszło przeżywać swoje dni. Jest to zdecydowanie książka, która na długo zostanie w naszej pamięci, nawet jeśli sobie tego nie życzymy.
Była to dla mnie trudna przeprawa, bardzo długo czytałam tę powieść (ponad miesiąc) i musiałam ją sobie bardzo dawkować. Nie należę do osób bardzo wrażliwych na brutalne opisy, a przy tej lekturze jednak wielokrotnie potrafiło mnie zemdlić. Mimo wszystko uważam, że to książka bardzo wartościowa i po prostu dobra. Nie podoba mi się, ale jest świetna. Nie jest to lektura dla młodzieży zdecydowanie. Mimo wszystko uważam, że naprawdę jest warta podjęcia wyzwania i zagłębienia się w jej treść, żeby uświadomić sobie, jak wiele w nas wciąż zwierzęcia i jak bardzo potrafimy dążyć do samounicestwienia, nie zważając na ostrzeżenia.
Recenzja znajduje się również na straszliwabuchling.blogspot.com
Katja Kettu to współczesna, wielokrotnie nagradzana, fińska pisarka. Jest autorką powieści, felietonistką i reżyserką filmów animowanych. Jej dzieła przesycone są elementami tradycyjnego, czerpiącego z przyrody fińskiego mistycyzmu i bogactwem fińskich dialektów. Kettu umiejętnie snuje niezwykłe wątki, wykorzystując oryginalny, poetycki język. W swoim rodzinnym kraju wydała...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-22
Orson Scott Card jest jednym z najbardziej popularnych autorów science fiction. Zadebiutował, mając 26 lat, opowiadaniem „Gra Endera”, które później rozbudował do powieści. Zarówno „Gra Endera”, jak i drugi tom cyklu, „Mówca Umarłych”, zdobyły obie najważniejsze nagrody SF – Hugo i Nebulę. Oprócz cyklu o Enderze Card napisał wiele powieści i opowiadań. W jego twórczości ogromną rolę odgrywa wyznawana przez niego religia mesjanistyczna (jest mormonem).
Ziemia, niesprecyzowana przyszłość. Na całym świecie, każda para oficjalnie może posiadać maksymalnie dwoje dzieci. Mały Andrew „Ender” Wiggin jest jednak dzieckiem trzecim. Samo określenie „trzeci” jest traktowane jako obelga i raczy go nim nawet starszy brat Peter. A mimo to Andrew został poczęty za przyzwoleniem państwa, jako dziecko, które będzie miało wyjątkowe cechy, pozwalające mu zostać dowódcą podczas kolejnej wojny ludzi z „robalami” – tak bowiem nazywana jest rasa agresywnych obcych, która już raz zaatakowała Ziemię. Faktycznie, Ender jest nieprzeciętnie inteligentny, ma niesamowity zmysł dowodzenia i odpowiednie cechy charakteru. Ceną za bycie geniuszem taktycznym jest ostracyzm wśród rówieśników i, co za tym idzie, samotność – nawet w szkole bojowej, do której trafia jako ośmiolatek, odizolowany od rodziny, a głównie od jedynej ważnej dla niego osoby, czyli siostry Valentine. Uczy się tam zasad walki, dowodzenia ludźmi, a przede wszystkim udowadnia, że jest najlepszy, ponieważ tworzy własne, nowe strategie starć. Jego pobyt w szkole jest głównie opisem bitew pomiędzy grupami uczniów w warunkach bez grawitacji oraz radzenia sobie z grą komputerową, stymulującą kreatywność. Gdzie tkwi zatem haczyk? I czy Ender uratuje ludzkość przed zagładą?
Nie ukrywam, że sięgnęłam po tę książkę nie oczekując od niej zbyt wiele i nie spodziewając się też żadnych ambicji. Jest napisana wciągającym, prostym, ale nie prostackim stylem i całkiem przyjemnym językiem. Dużo się w niej dzieje, pomimo tego, że w pewnym momencie kolejne wydarzenia ze szkoły bojowej zaczynają dziać się według swoistego schematu, który daje się już mniej więcej przewidzieć – mimo wszystko „Gra Endera” nie nudzi ani przez chwilę. Ani tym bardziej nie daje się przewidzieć główny skręt fabularny – na to czytelnik nie jest kompletnie przygotowany i przeżywa swoisty szok. Dużym plusem jest fakt, że osoby zazwyczaj stroniące od gatunku science fiction nie powinny mieć problemów z przeczytaniem tej książki, ponieważ nie ma tu prawie w ogóle opisów technologii, maszynerii, ani żadnej nowomowy.
Kreacja głównego bohatera jest fantastyczna. Jest to jeden z najlepszych portretów psychologicznych, jakie dane mi było przeczytać. Podobnie postaci poboczne nie zostały potraktowane po macoszemu. Każda z nich ma swój charakter, przemyślenia, sposób zachowania typowy dla nich. Równie fascynującymi bohaterami, co Ender, byli również jego starszy brat i siostra – Peter i Valentine. Peter o osobowości, wydawałoby się, psychopatycznej, żądny władzy, ale w pewien sposób genialny jeśli idzie o manipulację innymi. Ale prawdziwą mistrzynią manipulacji była właśnie Valentine – bardziej spokojna, stonowana, skryta i również genialna dziewczynka. Każde z rodzeństwa Wiggin zwraca na siebie uwagę i wzbudza silne emocje czytelnika. Jedyne, o co mogłabym się przyczepić w kwestii bohaterów, to dość mizoginistyczne stwierdzenie autora, że dziewczynki są ewolucyjnie przystosowane do innych rzeczy niż strategia i tak mała ilość bohaterów płci żeńskiej (w samej szkole bojowej jest tylko jedna dziewczynka). Da się to jednak przełknąć i dalej czerpać satysfakcję z lektury.
„Gra Endera” to przejmujący portret psychologiczny samotnego dziecka, „małego starego”. Jest to historia uniwersalna i ponadczasowa, która zmusza do refleksji nad istotą odpowiedzialności za własne czyny. Fabuła jest prosta, ale równocześnie niełatwa, a zwroty akcji są niepowtarzalne. Bohaterowie, mimo że to niemożliwie inteligentne dzieci, są realistyczni, a ich uczucia pokazują prawdę o człowieczeństwie. O tym, że nikt nie jest doskonały, że każdy ma swój limit, że psychika ludzka nie jest wcale prosta do pojęcia. Ta powieść może oczarować swoją dojrzałością i przenikliwością w obnażaniu prawdy o ludzkiej naturze. I zostawia z pytaniem: Czy zawsze warto się poświęcać?
Polecam, zarówno fanom fantastyki, jak i fanom powieści psychologicznej. Warto.
Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com
Orson Scott Card jest jednym z najbardziej popularnych autorów science fiction. Zadebiutował, mając 26 lat, opowiadaniem „Gra Endera”, które później rozbudował do powieści. Zarówno „Gra Endera”, jak i drugi tom cyklu, „Mówca Umarłych”, zdobyły obie najważniejsze nagrody SF – Hugo i Nebulę. Oprócz cyklu o Enderze Card napisał wiele powieści i opowiadań. W jego twórczości...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-18
Brian Hugh Warner, bardziej znany jako Marilyn Manson, to amerykański piosenkarz, lider i wokalista zespołu Marilyn Manson, producent muzyczny, tekściarz oraz artysta-malarz. Jest postacią znaną przede wszystkim z prowokujących tekstów, kontrowersyjnego wizerunku i zachowania. Uznany za skandalistę, był tematem wielu kontrowersji, szczególnie pod koniec lat 90. XX wieku. Umieszczony na 44 miejscu listy 100 najlepszych wokalistów metalowych wszech czasów według Hit Parader, na 19 miejscu listy 50 najlepszych heavymetalowych frontmanów wszech czasów według Roadrunner Records, a także na 30 miejscu listy 50 największych współcześnie gwiazd rocka według Kerrang.
Tak sobie myślę, że prawie każdy kojarzy tego wysokiego gościa o czarnych włosach i twarzy pokrytej charakterystycznym, groteskowym makijażem. Jest to barwna postać, która obrosła już nawet w pewne legendy dotyczące jego rzekomo strasznych wybryków. Jak to z nim właściwie jest?
„Trudna droga z piekła” to klasyczna autobiografia. Manson zaczyna ją od opisów swojego dzieciństwa w Canton, Ohio, naznaczonego odkrywaniem wraz z kuzynem Chadem perwersyjnych sekretów dziadka Warnera (noszenie kobiecej bielizny było akurat najlżejszym z nich). Wspomina swój pobyt w Heritage Christian School, prywatnej szkole, która oficjalnie nie była placówką wyznaniową, ale miała bardzo rygorystyczne zasady (mundurki, określone zachowania i wydarzenia w stylu palenia rockowych płyt, albo puszczania ich od tyłu, żeby pokazać dzieciom ich „satanistyczny” przekaz podprogowy), co kompletnie nie odpowiadało małemu Brianowi, który lubił wszystko to, czego ta szkoła mu zabraniała. Po kilku latach prób, udało mu się przenieść do zwykłego liceum, które ukończył w 1987 roku. Wtedy to jego rodzice postanowili przeprowadzić się na Florydę do Fort Lauderdale, gdzie Brian w 1990 roku rozpoczął studia na kierunku teatrologia i dziennikarstwo w Broward Community College, a równocześnie zaczął pisać dla magazynu muzycznego 25th Parallel (w ten sposób poznał na przykład Trenta Reznora z Nine Inch Nails, bo przeprowadził z nim wywiad). I tak po kolejnym wieczorku poetyckim, kiedy czytał swoje wiersze w lokalnym klubie, ktoś mu powiedział, że pisze „gówniane rzeczy”, ale ma dobry głos, więc może niech założy zespół i zostanie wokalistą. Tak się zaczęło. Zaczął zbierać ekipę, chciał używać tylko automatu perkusyjnego (co było nowatorskim posunięciem jak na tamte czasy w przypadku zespołu grającego w sumie punk rock) i zaczął powoli zyskiwać grono fanów. Co było dalej? Warto samemu przeczytać i się dowiedzieć. Generalnie „Trudna droga z piekła” zawiera opis życia Mansona od dzieciństwa do okresu tworzenia i wydania najlepszej w jego dorobku płyty, czyli „Antichrist Superstar”, która zapewniła mu międzynarodową karierę muzyczną.
Jaki obraz osoby wyłania się z tej lektury? Przede wszystkim inteligentnego mężczyzny, który dobrze sobie przemyślał, co chce osiągnąć i w jaki sposób. Marilyn Manson, pomimo swojego szokującego wizerunku i zachowania scenicznego, nie jest potworem w ludzkiej skórze. Jest pokręconą osobą, ma swoje dziwactwa (np. kolekcjonowanie protez kończyn), ale kto z nas ich nie ma? Wychodzi z niego mizoginia i megalomania, ale na tyle, na ile się orientuję, obecnie może to zupełnie inaczej u niego wyglądać. Dlaczego tak twierdzę? Otóż „Trudną drogę z piekła” Manson pisał w 1997 roku, czyli kiedy miał 28 lat (teraz ma 48), znalazł się nagle na szczycie, po drodze staczając się na dno uzależnienia od kokainy (a kiedy pisał wciąż uzależniony był). Ta autobiografia to zapis przemiany z „robaka”, czyli zakompleksionego chłopca panicznie bojącego się apokalipsy w „Antychrysta Supergwiazdę” – osoby silnej i przerażającej innych tym, że jest symbolem tego, czego się podświadomie pragnie, ale nie ma odwagi tego robić; tego co jest zakazane i spełniającej się apokalipsy. To zapis totalnej degrengolady i dekadencji. Niejednokrotnie wulgarne świadectwo tego, co ludzie pod wpływem substancji psychoaktywnych potrafią ze sobą i innymi zrobić. Ale równocześnie fascynujący obraz hipokryzji Ameryki i przekaz jak przekuć swoją największą słabość w swoją największą siłę.
I tak, z wieloma poglądami Mansona można się nie zgodzić. Na przykład z jego (i Antona Szandora LaVeya) pojęciem elitaryzmu. Ale wiecie co? Czytając „Trudną drogę z piekła”, która jest obrzydliwa, obrazoburcza i fascynująca, można w pewien sposób zrozumieć co się działo w jego głowie, jakie cele mu przyświecały i można go zwyczajnie polubić. Wystarczy odrobina otwartego umysłu i chęci.
Generalnie polecam, jeśli kogoś interesuje postać Marilyn Mansona – jest to pewna możliwość wejścia mu w głowę i zrozumienia jego przekazu. Poza tym jest to książka napisana w sposób błyskotliwy i nie brak tu również zabawnych sytuacji. Nie jest to jednak lektura dla każdego – może obrzydzać, odrzucać i zniechęcać.
Warto dodać, że książka ma przepiękną szatę graficzną, ale niestety kiepskie klejenie. Niemniej jednak wizualnie (a ma dużo zdjęć również) robi duże wrażenie. I tak, mam pierwsze polskie wydanie. ;)
Moja ocena: 9/10 – z totalnego sentymentu.
Dzisiaj dorzucam Wam w bonusie muzyczny smaczek i mój absolutnie ulubiony teledysk Marilyn Manson. ;)
https://www.youtube.com/watch?v=THNEolxBmso
Recenzja znajduje się również na straszliwabuchling.blogspot.com
Brian Hugh Warner, bardziej znany jako Marilyn Manson, to amerykański piosenkarz, lider i wokalista zespołu Marilyn Manson, producent muzyczny, tekściarz oraz artysta-malarz. Jest postacią znaną przede wszystkim z prowokujących tekstów, kontrowersyjnego wizerunku i zachowania. Uznany za skandalistę, był tematem wielu kontrowersji, szczególnie pod koniec lat 90. XX wieku....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-15
Artur Urbanowicz zawodowo zajmuje się matematyką, informatyką i wykładaniem na Uniwersytecie Gdańskim. Od dziecka uzależniony od pisania, wymyślania różnych historii i zafascynowany horrorem pod każdą postacią. Wychodzi z założenia, że literatura ma pełnić funkcję przede wszystkim rozrywkową, więc w swoich tekstach stawia na lekkość, bawienie czytelnika, manipulowanie nim i obowiązkowe zaskoczenie na końcu. Do tego jest ponoć chorobliwym perfekcjonistą. Jak dotąd wydał w 2015 roku powieść „Gałęziste”, a kilka dni temu w sklepach pojawiło się jego najnowsze dzieło, pt. „Grzesznik”.
Marek „Suchy” Suchocki jest bossem suwalskiego półświatka. Po 10 latach pełnienia tej funkcji dowiaduje się, że z więzienia wychodzi jego najgroźniejszy konkurent, po którym przejął władzę. Nagle ktoś mu zaczyna na mieście mącić – a to cegła rzucona w okno, a to obelżywy napis namalowany sprayem na ścianie domu. Suchy nie czeka na dalszy rozwój wypadków i wespół ze swoimi wiernymi ludźmi postanawia raz na zawsze stawić czoło swemu oponentowi. Porachunki nie kończą się dobrze – w ich trakcie Marek spada ze schodów i doznaje silnego wstrząsu mózgu. Kiedy budzi się po tygodniu spędzonym w śpiączce jest jeszcze gorzej – okazuje się, że jego grupa została rozbita, a wszystkie pieniądze zarobione przez lata przestępczej działalności zniknęły. Jego przeciwnik, przez swoje brutalne i bezkompromisowe dokonania ochrzczony niegdyś przez media Grzesznikiem, daje się poznać jako genialny, niesamowicie inteligentny psychopata, który nie zna litości. Stawia Suchego przed wyborem – albo ustąpi, albo zostanie mu odebrane wszystko, czym tylko kiedykolwiek się cieszył. Na domiar złego, wkrótce po wypadku ujawniają się nowe, przerażające zdolności Marka...
Urbanowicz, który zadebiutował 2 lata temu słowiańską powieścią grozy „Gałęziste”, tym razem połączył konwencję klasycznego literackiego horroru z powieścią gangsterską. Już samo to jest nowatorskim posunięciem. W swoich rodzinnych Suwałkach powołał też do życia mafię na wzór tej z Pruszkowa. Na początku fabuły w ogóle nie czuć, że to horror, prędzej co najwyżej thriller. A jednak na tym etapie powieści to nie przeszkadza, gdyż dzięki temu bardzo dobrze poznajemy Suchego, zarówno w jego życiu prywatnym, jak i „zawodowym”. Poznajemy jego żonę, dzieci, siostrę i matkę, która jest kłopotliwa ze względu na swoją demencję. Poznajemy także ludzi Suchego, a równocześnie jego kumpli. Każdy z nich jest ekspertem w swojej dziedzinie i każdy z nich zajmuje się czymś innym w obrębie grupy: jeden jest typowym kanciarzem, drugi typowym mięśniakiem, a inny ma tzw. gadanie – tak samo jak i Suchy, który uwielbia gadać w każdych okolicznościach. Chłopaki, pomimo pewnych różnic, trzymają się razem bez względu na okoliczności, a na pierwszym miejscu stawiają rodzinę, wygody i majątek. Panowie, nie tylko „pracują”, ale i wypoczywają razem, w gronie swoich rodzin.
Artur Urbanowicz w „Grzeszniku” osiąga szczyt literackiej manipulacji. Odbiorca ma od samego początku świadomość, że powieść ta ma drugie dno i chce tak zdyscyplinować własne myśli, aby opleść je wokół misternie przygotowanego scenariusza. Nie ma szans. Wierzchnia, gangsterska powłoka fabuły, która nieustannie balansuje pomiędzy czarnym humorem a realnym poczuciem grozy, tak absorbuje uwagę, że nie ma szans, żeby od początku wyłapać właściwe przesłanie. Co rzuca się w oczy od razu w porównania do debiutu? Urbanowicz zmienił swoje podejście do budowania napięcia i nastroju grozy, proponując krótsze rozdziały, ale przede wszystkim rezygnując z obszernych opisów. Stawia głównie na celowo przerysowane i cięte dialogi, niesamowicie żwawą akcję oraz stale rosnące napięcie. Nie zmienia to faktu, że skupiony czytelnik dobrze wie, iż zaproponowana zmiana stylu jest pomysłową pułapką, którą autor serwuje w taki sposób, aby właściwy charakter powieści został odkryty jak najpóźniej. Dlatego niesamowicie trudno jest przewidzieć finał. A on naprawdę zaskakuje.
Konkretne odpowiedzi na pytania, autor ukrywa głęboko w postawie głównego bohatera. Kreacja Suchego w ogóle zasługuje na uznanie – jest to typowy samiec alfa, brutalny i bezkompromisowy, grzeszy dla przyjemności, nie szanuje swojej rodziny, stosuje przemoc fizyczną i psychiczną, zdradza, kłamie, a tym, co dodaje mu skrzydeł jest strach w oczach innych ludzi. Urbanowicz serwuje swojemu bohaterowi wstrząsający rozkład zajęć, w którym męczące go koszmary senne stanowią jedynie wstęp. Jasnym dla odbiorcy jest, że coś zaczyna przejmować kontrolę nad duszą Suchego i pojawia się coraz silniejsze podejrzenie, że jest on opętany.
Autor tak skonstruował całość, że pomimo tego iż czytelnik bacznie śledzi coraz dziwniejsze poczynania Marka Suchockiego, to jednak najmocniej intryguje go tytułowy Grzesznik – Grzegorz „Samiel” Samielewicz, wyjątkowo inteligentny, bardzo pewny siebie, niezwykle czujny, stanowczy i bezczelnie opanowany mężczyzna, który każdorazowo tak kieruje rozmową, aby jego rozmówca w pełni mu ufał i widział w nim najwierniejszego przyjaciela. Bez nadmiernego zastanawiania się widać zatem, że Samiel to świetny manipulator, który przy pomocy filozoficznych wypowiedzi i odpowiednio dostosowanej retoryki jest w stanie przekonać do siebie w zasadzie każdego, w tym również czytelnika. Odbiorca mimowolnie zaczyna uzasadniać sobie jego słowa i się w ogóle nad nimi zastanawiać. Niesamowity jest fakt, jak bogaty materiał do przemyśleń wypowiada przez całą powieść Grzesznik, a najwięcej jest go oczywiście w trakcie każdego z siedmiu spotkań Suchego z Samielem. Oczywiście, nie bez przyczyny ich spotkań jest siedem – to nawiązanie do grzechów głównych, co wprowadza religijny wydźwięk, ale też potwierdza misterny plan autora.
Urbanowicz nie dość, że kreuje dopracowane i przekonujące postaci, to do tego tworzy wartościowy koncept, którego rozszyfrowanie wymaga trochę skupienia. W tej powieści nic nie jest dziełem przypadku, a odbiorca stale odczuwa emocje (na pewno nie nudę) i niesłabnące napięcie. Pod zewnętrzną warstwą fabularną, czyli gangsterskiej groteski i późniejszej atmosfery grozy ukryty jest tu duży wątek obyczajowy, w którym autor celowo skupia się na ciemnej stronie ludzkiego sumienia. Pomimo niesamowicie wciągającej akcji i wszechogarniającego napięcia stosunkowo łatwo jest wychwycić, że czasami trzeba dotknąć dna i dopiero wtedy przez autorefleksję przywrócić sobie szansę na poprawę swojego życia. Wtedy często na pomoc przychodzi drugi człowiek – wysłucha, doradzi, po prostu dotrzyma towarzystwa. Autor bardzo wyraźnie skupia się na przyjaźni, jednak równocześnie podkreśla, że z kolei nadmierna ufność może wyprowadzić człowieka na manowce. Jakby mimochodem pokazuje też, jak wbrew pozorom wiele może zdziałać, wydawałoby się że w obecnych czasach mocno zdezawuowane, proste słowo „przepraszam”.
Autor zaserwował również czytelnikowi nawiązania do swojego debiutu, np. powrót na znane już co poniektórym Cmentarzysko Jaćwingów i w las dookoła niego. Oczywiście wszystkie mroczne (i nie tylko) lokalizacje Suwalszczyzny są bardzo klimatycznie opisane. Dzieją się również takie rzeczy, które niełatwo logicznie wyjaśnić, a także trudno ocenić czy są jawą, czy jednak snem. Koszmary są bowiem bardzo istotną częścią tego mrożącego krew w żyłach spektaklu. „Grzesznik” zawiera w sobie również elementy paranormalne, co może niektórych zdystansować do lektury. Językowo Urbanowicz nie odbiegł od debiutu, bowiem wciąż mamy tu dużo kolokwializmów i wulgaryzmów w dialogach, co też nie każdemu może się spodobać, ale moim zdaniem w powieści dotyczącej gangsterów jest to jak najbardziej na miejscu i dodaje realności postaciom. Całość jest bardzo obrazowa i plastyczna, uważam, że mogłaby posłużyć za gotowy scenariusz filmowy.
Reasumując, „Grzesznik” od początku wciąga, najpierw bawi, by po chwili sprawić, że czytelnik zaczyna się niepokoić i w końcu bać, na końcu zaś rzuca go na samo dno ludzkiego sumienia. Artur Urbanowicz napisał nowatorską hybrydę, której mafijny charakter okazuje się jedynie zwodniczym wstępem do mrocznego finału. Odbiorca pochłania ją natychmiastowo, bowiem z czarnego humoru wyłania się tu klarowna powieść grozy, tak niespodziewana, treściwa i straszna – jest tak skomponowana, by czytelnik mógł sam poczuć jak smakuje ludzki egoizm. „Grzesznik” to zaskakująca, mroczna i niecodzienna pozycja, która równocześnie skłania do zadumy. Naprawdę polecam.
Recenzja znajduje się również na straszliwabuchling.blogspot.com
Artur Urbanowicz zawodowo zajmuje się matematyką, informatyką i wykładaniem na Uniwersytecie Gdańskim. Od dziecka uzależniony od pisania, wymyślania różnych historii i zafascynowany horrorem pod każdą postacią. Wychodzi z założenia, że literatura ma pełnić funkcję przede wszystkim rozrywkową, więc w swoich tekstach stawia na lekkość, bawienie czytelnika, manipulowanie nim i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-08
Marcin Wroński jest polskim pisarzem i redaktorem z Lublina. W latach 90. związany był z nurtem trzeciego obiegu – publikował m.in. w artzinach „Lampa i Iskra Boża”, „Mała Ulicznica”, „Brytan OD NOWA”. Zadebiutował w 1992 roku zbiorem opowiadań „Udo Pani Nocy”, niedługo później, bo już w 1994 roku wydał mikropowieść pijacko-przygodową „Obsesyjny motyw babiego lata”. Ponadto tworzył piosenki i skecze dla swojego kabaretu o nazwie Osoby o Nieustalonej Tożsamości. Były felietonista i dziennikarz radiowy, nauczyciel, pisał artykuły o reklamach dla „Aida-media”, oraz książki dla dzieci. Jego ostatnią wielką pasją literacką jest pisanie o dawnym Lublinie, czego wyraz daje w serii o komisarzu Maciejewskim.
„Morderstwo pod cenzurą” to pierwszy tom cyklu retro kryminałów o Lublinie. Akcja osadzona jest w 1930 roku, a zaczyna się na kilka dni przed 11 listopada 1930 roku, kiedy to trwają przygotowania do obchodów Święta Niepodległości. Tymczasem okazuje się, że redaktor naczelny prawicowej gazety zostaje brutalnie zamordowany we własnym mieszkaniu. W tym wypadku w grę mogą wchodzić osobiste porachunki, jak i pobudki polityczne. Śledztwo prowadzi Zygmunt „Zyga” Maciejewski, od którego odeszła żona, za to nie opuściły go skłonności do gorzałki i aspołeczny charakter – policjant wyglądający jak stuprocentowy bandzior, do tego lubiący się oddawać boksowi. Maciejewskiemu pracy nie ułatwiają ani niesubordynowani podwładni, ani nowy współpracownik, polityczny z Urzędu Śledczego przydzielony mu przez komendę wojewódzką. Kiedy rankiem w samo święto zostaje odnalezione ciało zamordowanego cenzora prasowego, sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej i Zyga już wie, że to grubsza sprawa.
Międzywojenny Lublin z kart powieści Wrońskiego jest niesamowity. Klimat tego miasta, będącego wówczas kolebką wielu narodowości, jest bardzo realny. Po ulicach jeżdżą dorożki i pierwsze autobusy miejskie (ale Maciejewski oszczędza na biletach, które kosztują 40 gr i regularnie drałuje na piechotę z Rur Jezuickich na ul. Zieloną, gdzie mieścił się Komisariat I Główny), a od czasu do czasu przemknie jakiś automobil. Polacy i Żydzi żyją obok siebie, z zawiścią patrząc na osiągnięcia tych drugich. W kraju pachnie kryzysem, a klasa robotnicza żyje w stale pogarszających się warunkach. Można by długo jeszcze wymieniać, ale sedno stanowi fakt, że wszystkie te elementy tworzą niesamowicie realistyczne i ciekawe tło dla fabuły powieści, i jest to tło, które naprawdę żyje.
Podkomisarz Maciejewski z kolei to postać idealnie wkomponowana w przedstawione przez Wrońskiego realia. Jasne, mamy tu wykorzystany dość oklepany motyw „śledczego z przeszłością i o trudnym charakterze” (bo jednak problemy z kobietami, alkoholem i aspołeczność), ale w sposób, który mimo że niczego nowego do gatunku nie wnosi, to też nie przeszkadza. Zyga daje się zwyczajnie lubić. Instynktownie wyczuwa puls miasta i wie, gdzie postawić kolejny krok. Warto także wspomnieć o barwnej grupie podwładnych Maciejewskiego: cichy i skrupulatny Fałniewicz, dobroduszny Grzewicz czy też wymuskany dandys w typie Rudolfa Valentino i kobieciarz w jednym, czyli Zielny. Jest to tak zróżnicowana ekipa, że nigdy nie jest przy nich nudno.
Fabuła jest ciekawa i jak przystało na dobry kryminał, niejednoznaczna moralnie. Do tego naprawdę dobrze skonstruowany Zyga i jego charakterystyczni koledzy z pracy. No i ten Lublin... Lublin, w którym się urodziłam i w którym od 7 lat mieszkam. Lublin, który przemierzałam wielokrotnie pieszo, po prostu się błąkając i obserwując jego tętniące życiem aleje, ulice, uliczki i zaułki. Lublin międzywojenny, który pomimo bombardowań w 1939 roku, wciąż przebija spod współczesnej zabudowy. Za przywołanie tego Lublina, którego części już nie ma, Wrońskiemu należy się pomnik (może na placu Litewskim?). To, że znam i kocham to miasto dodaje pewnego smaczku tej lekturze, bo łatwiej mi było sobie te wszystkie miejsca wyobrazić. I powiem Wam, że to była wspaniała podróż w czasie. No i to nokautujące, niejednoznaczne zakończenie...
Polecam każdemu i zapraszam do odwiedzenia Lublina, nie tylko na kartach tej powieści.
Recenzja znajduje się również na straszliwabuchling.blogspot.com
Marcin Wroński jest polskim pisarzem i redaktorem z Lublina. W latach 90. związany był z nurtem trzeciego obiegu – publikował m.in. w artzinach „Lampa i Iskra Boża”, „Mała Ulicznica”, „Brytan OD NOWA”. Zadebiutował w 1992 roku zbiorem opowiadań „Udo Pani Nocy”, niedługo później, bo już w 1994 roku wydał mikropowieść pijacko-przygodową „Obsesyjny motyw babiego lata”. Ponadto...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ransom Riggs to amerykański pisarz. Studiował literaturę angielską oraz filmoznawstwo. W magazynie „Mental floss” publikował artykuły na temat Sherlocka Holmesa, które zostały wydane w 2009 roku jako przewodnik do filmu „Sherlock Holmes” (z Robertem Downey Jr. oraz Judem Law). Riggs zbierał również ciekawe fotografie, które, za zgodą swojego wydawcy, Quirk Books, chciał wydać jako książkę z obrazkami. Za radą redaktora ułożył je jednak w przewodnik, do którego dołączył narrację i tak powstał „Osobliwy dom pani Peregrine”, który stał się bestsellerem.
Jacob Portman wiedzie zwykłe życie wyalienowanego nastolatka. Trochę odstaje od reszty, choć trudno do końca powiedzieć w jaki sposób, i dlatego ma tylko jednego kumpla wśród rówieśników. Jako dziecko marzył, że zostanie odkrywcą, ale teraz, w poważnym wieku lat 15 wie, że to były tylko dziecinne mrzonki podsycane przez wybujałą wyobraźnię i niesamowite opowieści jego dziadka. Bo Jacob ma dziadka, którego bardzo kocha – Abrahama „Abe'a” Portmana. Kiedy Jacob był mały Abe opowiadał mu swoje zmyślone przygody – jako dziecko trafił na wyspę do wspaniałego domu, w którym wszystkie dzieci były bardzo szczęśliwe. Nad maluchami czuwało opiekuńcze Ptaszysko, a brzdące nie musiały ukrywać się przed potworami. Każdy z nich był nieco... osobliwy. Każdy miał jakiś specyficzny talent. Była tam dziewczynka lżejsza od powietrza, która unosiła się nad ziemią niczym balonik, był tam również niewidzialny chłopiec, a także taki dzieciak, w którego brzuchu mieszkał rój pszczół, którym się opiekował. Na potwierdzenie swoich słów dziadek pokazywał wnukowi niesamowite i trochę straszne fotografie. Jacob wierzył we wszystkie te opowieści. Do czasu dopóki nie podrósł i nie poznał prawdziwej przeszłości Abe'a, bowiem Abraham Portman urodził się w Polsce, w żydowskiej rodzinie, a w czasie II wojny światowej najbliżsi odesłali chłopca do sierocińca na walijskiej wyspie, co uratowało mu życie. Cała reszta zginęła. Wojenna trauma sprawiła, że zaczął opowiadać takie wymyślone historie, a potwory z jego opowieści naprawdę istniały, tyle że miały ludzkie twarze i eleganckie mundury, natomiast dzieci z ochronki były osobliwe, ale tylko dlatego, że miały żydowskie pochodzenie. Cała reszta okazała się zwyczajną bajką dla małych dzieci.
A teraz po latach na domiar złego dziadek do reszty sfiksował – znowu zaczął opowiadać o potworach twierdząc, że chcą go zabić, a on musi z nimi walczyć. Splot nie do końca jasnych, a z pewnością nieprzyjemnych wydarzeń sprawia, że staruszek umiera w ramionach wnuka. Przed śmiercią udziela mu kilku wskazówek i zobowiązuje go do do odnalezienia Ptaszyska. Kilka miesięcy później w trakcie porządkowania domu dziadka w ręce Jacoba wpada list od tajemniczej pani Peregrine. To znalezisko sprawia, że chłopak razem z ojcem wyrusza na maleńką, walijską wysepkę, aby odnaleźć ślady z przeszłości Abe'a. Cała przygoda zaczyna się na dobre, kiedy Jacob przekracza próg ruin sierocińca i w jednym z pokoi znajduje skrzynię, a w niej zdjęcia tych samych dzieci, które pokazywał mu w dzieciństwie dziadek...
„Osobliwy dom pani Peregrine” to naprawdę dobrze napisana powieść młodzieżowa. Narracja jest pierwszoosobowa, ale język jest prosty i idealnie pasuje do nastoletniego narratora. Akcja jest dynamiczna, ale nie nadmiernie galopująca. Jacob jako główny bohater ma swój specyficzny, dobrze skonstruowany charakter, ale postaci poboczne nie zostały przez autora potraktowane po macoszemu – każda z nich ma swój indywidualny rys psychologiczny. Jacob w zasadzie od razu zyskuje sympatię czytelnika, tak samo jak i Emma Bloom oraz tytułowa pani Peregrine.
Powieść od pierwszych stron wciąga w swój świat, intryguje i wzbudza olbrzymią ciekawość. Buduje też w wielu momentach naprawdę konkretne uczucie grozy i silne napięcie. W związku z tym, jednak nie polecałabym jej dzieciom – jest skierowana do nastolatków, ale i dorosły czytelnik z przyjemnością się w nią zanurzy i da porwać temu nastrojowi. „Osobliwy dom pani Peregrine” w sposób ciekawy pokazuje odmienność, wynikające z niej zagrożenia, ale również i II wojnę światową widzianą oczami dzieci.
Warto również wspomnieć o pięknym wydaniu tej książki. Twarda oprawa, dobrej jakości papier, no i niesamowita szata graficzna. Nie tylko na okładce, ale również wewnątrz książki znajdziemy sporo zdjęć osobliwych dzieci – podobno są to autentyczne, historyczne fotografie, nie poddane żadnej obróbce. Nadają one dodatkowego niesamowitego posmaku opowiadanej przez autora historii.
Reasumując: kiedy zaczynałam czytać tę powieść nie nastawiałam się na zbyt wiele, ale szybko okazało się, że w pięknej oprawie dostałam naprawdę bardzo dobrze napisany thriller dla młodzieży (ale wierzcie mi, dobre historie są dla ludzi w każdym wieku), który niesamowicie mnie wciągnął i trzymał w napięciu do samego końca. Jest to pierwszy tom z trylogii, ale na pewno zapoznam się z dalszymi przygodami Jacoba i reszty osobliwców.
Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com
Ransom Riggs to amerykański pisarz. Studiował literaturę angielską oraz filmoznawstwo. W magazynie „Mental floss” publikował artykuły na temat Sherlocka Holmesa, które zostały wydane w 2009 roku jako przewodnik do filmu „Sherlock Holmes” (z Robertem Downey Jr. oraz Judem Law). Riggs zbierał również ciekawe fotografie, które, za zgodą swojego wydawcy, Quirk Books, chciał...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to