-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2017-06-06
2017-04-24
Martine Madden to irlandzka pisarka urodzona w Limerick. Przez jakiś czas, wraz z mężem mieszkała w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, gdzie historie opowiadane jej przez diasporę ormiańską wywołały jej ogólne zainteresowanie historią Ormian i stały się kanwą do napisania przez nią debiutanckiej powieści. Martine wróciła wraz z mężem do Irlandii w 1990 roku, gdzie mieszka do dziś wraz z mężem i pięciorgiem dzieci.
Debiutancką, wydaną pierwotnie w 2014 roku, powieścią Martine jest właśnie „Anhusz”. Akcja tej książki umiejscowiona jest w latach 1915 – 1922, w ówczesnym Imperium Osmańskim, głównie w małej wiosce w okolicach Trapezuntu na wybrzeżu Morza Czarnego. Wioska nazywa się Muszar i zdecydowana większość jej mieszkańców to ubodzy, ciężko pracujący, spokojni Ormianie. Główna bohaterka – tytułowa Anhusz Czarkudian to dziewczyna mieszkająca w Muszarze w skromnej chatce wraz ze swoją babcią i matką, która zachowuje się tak, jakby nigdy nie kochała swojej córki. Anhusz wraz z matką utrzymują się głównie z prania ciuchów bogatego Ormianina, właściciela ich domu, Kazbeka Taszdżiana, a dodatkowo Anhusz jest pielęgniarką w szpitalu misyjnym założonym przez amerykańskiego lekarza Charlesa Stewarta. Pewnego słonecznego dnia wiosny 1915 roku do spokojnej wioski wkracza oddział tureckich żołnierzy, którego kapitanem jest młody, ale dobrze rokujący syn emerytowanego wojskowego, właściciela garbarni w Konstantynopolu, Dżahan Orfalea. Trwa właśnie I wojna światowa, a w Imperium Osmańskim, które opowiedziało się po stronie Trójprzymierza (tj. po stronie Austro-Węgier i Niemiec), niejacy Trzej Paszowie (Talaat Pasza, Enwer Pasza i Dżemal Pasza) kierujący Komitetem Jedności i Postępu podburzają nastroje przeciwko Ormianom twierdząc, że każdy Ormianin to szpieg na usługach rosyjskiego cara i należy się ich z terenów tureckich pozbyć. Każdy Turek staje się zatem wrogiem każdego Ormianina – tak przynajmniej myśli większość ludzi po obu stronach konfliktu. W tych, mocno niesprzyjających okolicznościach zaczyna się zakazany romans Anhusz z kapitanem Dżahanem. Muszą się ukrywać ponieważ, gdyby ktokolwiek z wioski się o tym dowiedział, to dziewczyna zostałaby surowo ukarana jako cudzołożnica – i to pomimo tego, że ludzie szanowali kapitana Orfaleę i uważali za sprawiedliwego oraz życzliwego, co nie zmienia faktu, że był Turkiem. Niedługo też okoliczności ich relacji staną się jeszcze bardziej trudne, ponieważ Trzej Paszowie wydadzą rozkaz masowych przesiedleń ludności ormiańskiej, co stanie się początkiem ludobójstwa Ormian w latach 1915 – 1916. Jak podczas wojennej zawieruchy potoczą się dalsze losy niemożliwej miłości między Ormianką a Turkiem?
Autorka postaci swojej książki nakreśliła w sposób porządny i przemyślany. Anhusz to młoda, nieznająca za bardzo życia, ale marząca o innym miejscu niż Muszar, odważna, charakterna dziewczyna, która nie boi się ciężkiej pracy i ryzyka. W trakcie postępowania fabuły możemy również zaobserwować jak zmienia się jej podejście do wielu spraw, jak dojrzewa. Kapitan Orfalea z kolei to młody wojskowy, który nie chciał zostawać żołnierzem, ale jego ambitny ojciec (emerytowany pułkownik) zdecydował o jego przyszłości za niego. Dżahan jest odważny, ma mocno rozwinięty zmysł moralny, co sprawia, że z łatwością dostrzega, co jest sprawiedliwe, a co nie. Niestety jest zbyt zależny od swoich bogatych i uprzedzonych rodziców. Kolejną interesującą postacią jest doktor Charles Stewart, amerykański lekarz, który przyjechał do Turcji w 1901 roku w celu prowadzenia badań nad jaglicą (zakaźne, przewlekłe zapalenie rogówki i spojówek, które często prowadzi do ślepoty) – wraz ze swoją małżonką (również lekarzem) osiadają w Muszarze, gdzie tworzą szpital i szkołę dla ormiańskich dzieci. Dr Stewart pomimo dobrego serca i chęci pomocy, nie próbuje zrozumieć obyczajowości mieszkańców Imperium Osmańskiego, pozostaje na wskroś amerykański i tak postrzega otoczenie, przez co pozostaje zaślepiony na niebezpieczeństwo, które grozi Ormianom, aż do momentu, w którym będzie zdecydowanie za późno, żeby udało mu się w jakikolwiek sposób powstrzymać straszliwe wydarzenia i będzie mógł się już tylko bezradnie im przyglądać.
Martine Madden używa ładnego, przejrzystego stylistycznie języka. W odpowiednich miejscach jest bardzo plastyczny i budujący nastrój, momentami wręcz poetycki. W samej fabule zachowała równowagę pomiędzy opisami a dialogami. Powieść podzieliła na bardzo krótkie rozdziały w których przedstawia wydarzenia raz z perspektywy Anhusz, raz z perspektywy Dżahana, a w każdym na końcu znajdują się zapiski z dziennika lub listy dr Stewarta, które uzupełniają informacje poprzez opis wydarzeń bieżących, bądź są w formie retrospekcji, dzięki którym dowiadujemy się więcej o wydarzeniach z przeszłości, które mają związek z tym, co dzieje się aktualnie w powieści. Dzięki bardzo krótkim rozdziałom i dość dynamicznej akcji „Anhusz” czyta się bardzo płynnie i szybko, co uważam za zaletę.
Nie wiedzieć czemu na Lubimy Czytać „Anhusz” jest zaklasyfikowana jako literatura obyczajowa i romans, co może trochę wprowadzać w błąd (ja na początku bałam się, że to będzie jednak typowy romans, a nie jestem fanką tego gatunku literackiego). Prawda jest natomiast taka, że „Anhusz” to fikcja historyczna przede wszystkim, powieść obyczajowa na drugim miejscu, a dopiero na samym końcu mamy wątek romansowy i pomimo opisu z tyłu książki, nie ma go w treści zbyt wiele. W moim odczuciu motyw romansu młodej Ormianki z Turkiem w trakcie I wojny światowej posłużył autorce jako przyczynek do opisania, do przypomnienia ludziom, pierwszego ludobójstwa XX wieku – ludobójstwa Ormian. To tło historyczne tak naprawdę gra pierwsze skrzypce w fabule tej powieści. To narastająca od wieków nienawiść jednego narodu do drugiego znajdująca ujście w rzezi bezbronnych i niewinnych ludzi jest tak naprawdę głównym bohaterem. Warto wiedzieć, że motyw uczucia Anhusz i Dżahana jest całkowicie wymyślony przez autorkę, ale za to tło historyczno – społeczne i część postaci drugoplanowych jest jak najbardziej autentyczne.
Dzisiaj, kiedy piszę tę recenzję, tak się składa, że jest 24 kwietnia. Dla Ormian to dzień szczególny, bowiem tego dnia w 1915 roku członkowie ormiańskiej inteligencji mieszkający w Konstantynopolu, zostali z rozkazu rządu zatrzymani i rozstrzelani. Szacuje się, że od tamtego momentu do końca I wojny światowej zgładzono od 1,5 do 2 milionów Ormian. W Armenii i wśród diaspory ormiańskiej na całym świecie do dziś obchodzi się 24 kwietnia jako Dzień Pamięci o Ludobójstwie Ormian. Niestety, nawet dziś rząd Turcji oficjalnie twierdzi, że tureccy Ormianie padli ofiarą epidemii podczas ewakuacji frontu, a jej przedstawicielstwa dyplomatyczne agresywnie atakują próby upamiętnienia ofiar.
Ale my pamiętajmy o nich.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Martine Madden to irlandzka pisarka urodzona w Limerick. Przez jakiś czas, wraz z mężem mieszkała w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, gdzie historie opowiadane jej przez diasporę ormiańską wywołały jej ogólne zainteresowanie historią Ormian i stały się kanwą do napisania przez nią debiutanckiej powieści. Martine wróciła wraz z mężem do Irlandii w 1990 roku, gdzie mieszka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-09-05
Tetsuya Honda to japoński pisarz kryminałów i thrillerów oraz jeden z najlepiej sprzedających się w Japonii autorów. Jest członkiem Nihon Suiri Sakka Kyōkai, czyli związku japońskich pisarzy kryminałów, a także laureatem wielu prestiżowych nagród. „Przeczucie” to pierwszy tom z cyklu o młodej komisarz Reiko Himekawa, a sama ta seria stała się także podstawą dwóch seriali, filmu telewizyjnego i kinowego.
„Przeczucie” to przykład nowoczesnej odsłony klasycznego kryminału. Akcja startuje z kopyta, kiedy w krzakach pod domem pewnego małżeństwa w jednej z ruchliwszych dzielnic Tokio znalezione zostają zwłoki zawinięte w niebieską folię. Ciało mężczyzny, naznaczone wieloma ranami ciętymi, jest w okropnym stanie, a dodatkową zagadką jest fakt, że wielkie nacięcie w brzuchu zrobiono już pośmiertnie. Kto i po co? Sprawa się zagęszcza, kiedy policja zaczyna odnajdywać inne, tak samo potraktowane zwłoki i dochodzi też do kolejnych makabrycznych morderstw. Główna bohaterka, komisarz Reiko Himekawa, przy pomocy swojej świetnej intuicji i niesamowitego instynktu odkrywa wzór łączący te zbrodnie, a wszystko zmierza w kierunku mrocznych spektakli znanych w kręgach zainteresowanych jako „Strawberry Night”. Czy Reiko uda się odkryć kto morduje, dlaczego i przede wszystkim czy uda jej się ująć sprawcę?
Przyznaję, że Honda opisał bardzo nietypowe śledztwo, różniące się od przedstawień w kryminałach skandynawskich, polskich czy też amerykańskich. Powieść ta jest naprawdę dopracowana i widać, że autor starannie przemyślał fabułę, dzięki czemu powstało coś świeżego „Przeczucie” nie jest powieścią odtwórczą, bowiem Honda w większości nie korzystał z utartych schematów, znanych z innych kryminałów.
Przejdźmy do kreacji bohaterów zatem. Reiko Himekawa, to młoda, ambitna kobieta, która nie mając znajomości dostała jeszcze przed trzydziestym rokiem życia awans na komisarza, na co musiała pracować trzy razy mocniej niż jakikolwiek mężczyzna. Poznajemy ją w zasadzie od jak najlepszej strony – jest zdyscyplinowana, drobiazgowa, dąży do perfekcji, ale nie trzyma się też idealnie sztywno procedur, kieruje się swoim bardzo rozwiniętym instynktem. Reiko zdecydowała się zostać śledczym po pewnych bardzo traumatycznych wydarzeniach z czasów, kiedy miała 17 lat. Drugim najbardziej rozbudowanym bohaterem jest Kensaku „Kozioł” Katsumata – rywal Reiko, mężczyzna małostkowy, podły i antypatyczny. Na domiar złego jest totalnym seksistą, który nie znosi Reiko za to, że jest kobietą a została komisarzem w policji, ponadto uważa ją za głupią, prowincjonalną gęś i na każdym kroku jej to okazuje. Nie będę ukrywać, że postać Katsumaty jest tak wykreowana, że absolutnie nie dziwi pogarda Reiko wobec niego – sama miałam wielką ochotę zdzielić go przynajmniej w twarz, albo rzucić mordercy na żer. W równie przemyślany i realistyczny sposób autor opisał również bohaterów drugoplanowych. Jak zatem widać Honda wykreował wiarygodne i realistyczne postaci – po prostu ludzkie, bowiem mają zalety, ale również wady. Za to wielki plus.
Sama akcja płynnie i wartko prze do przodu, nie nuży nawet przez chwilę i niesamowicie wciąga. Czytelnik cały czas jest ciekawy, co będzie dalej, kto zabija, dlaczego i czy uda się go złapać. Honda dopilnował więc, żeby odbiorca się nie nudził, opracowując przy okazji swój przepis na kryminał doskonały. Lektura „Przeczucia” była przyjemnością, zwłaszcza, że autor używa naprawdę przyjemnego, wysmakowanego, sugestywnego, plastycznego, a w opisach również lekko poetyckiego języka. Jest to kryminał napisany lekko i z polotem.
Za dodatkowy atut uważam przedstawienie jak społeczeństwo japońskie (a zwłaszcza służby mundurowe) wciąż tkwi w patriarchalnym skostnieniu, a widać to doskonale na przykładzie Reiko – jako kobieta musi na każdym kroku udowadniać innym policjantom (poza swoim zespołem, który ją szanuje), że nie znalazła się na stanowisku komisarza przez przypadek (a wymaga się od niej też więcej niż od przeciętnego mężczyzny); do tego ciągle jest umawiana na niechciane aranżowane randki przez swoją matkę oraz regularnie wypytywana o plany małżeńskie, bo przecież trzydziestka na karku i zegar biologiczny tyka, a za chwilę „skończy jej się okres zdatności do spożycia”. Oczywiście takie zachowania wciąż funkcjonują także w Polsce i innych krajach Zachodu, ale mam wrażenie (a może bardziej nadzieję), że na szczęście coraz rzadziej.
Reasumując, „Przeczucie” Tetsuyi Hondy to kawał świetnie napisanego kryminału, który jest intrygującą odskocznią od pewnego schematu w jaki wpadły, wspominane już przeze mnie, kryminały skandynawskie zwłaszcza. Muszę też przyznać, że to jeden z lepszych kryminałów, jakie kiedykolwiek czytałam i chętnie poznam dalsze losy komisarz Himekawy. Gwarantuję Wam, że naprawdę miło i w napięciu spędzicie czas na lekturze „Przeczucia”. Poza tym ta piękna, przyciągająca wzrok, okładka!
Chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blogspot.com
Tetsuya Honda to japoński pisarz kryminałów i thrillerów oraz jeden z najlepiej sprzedających się w Japonii autorów. Jest członkiem Nihon Suiri Sakka Kyōkai, czyli związku japońskich pisarzy kryminałów, a także laureatem wielu prestiżowych nagród. „Przeczucie” to pierwszy tom z cyklu o młodej komisarz Reiko Himekawa, a sama ta seria stała się także podstawą dwóch seriali,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-03
Krzysztof Paweł Michał Jagielski to polski pisarz urodzony w 1936 roku w Poznaniu. Obecnie mieszkający w Bad-Wildungen w Hesji w Niemczech. Członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie – Londyn. Od dziecka zafascynowany był Węgrami i ich historią. Napisał dwie powieści dotyczące tej tematyki – „Sagę Siedmiogrodzką” i jej kontynuację „Węgierską wiosnę”. Poza tym autor bajek: „Baśń Siedmiogrodzka”, „Króliczek Wełniany”, „Fantastyczne wakacje”, a także powieści: „Za burtą Legendy” i „Karczma pod Krzywym Ryjem”.
„Węgierska wiosna” to powieść o Węgrzech w Siedmiogrodzie, w latach 1848 – 49. Opowiada dalsze losy rodziny książęcej Strack-Erös z powieści „Saga Siedmiogrodzka”. Pan Jagielski podobno planuje jeszcze dwa następne tomy o wydarzeniach od 1849 do czasów współczesnych.
„O wywodzącego się z Bawarii Sebastiana von Altenmarkt, zwanego później Strack-Erös, zatroszczyli się król Stefan I i królowa Gisela, czyniąc go rycerzem, nadając mu tytuł książęcy i ziemie w Erdelew – Ziemi za Lasami, dzisiejszym Siedmiogrodzie lub bliżej Erdely. Koligacje jego synów i córek z innymi wielkimi rodami (sąsiadami) zamieszkującymi tę ziemię uczyniło z niego najpotężniejszego arystokratę i bogacza na Węgrzech. Można uwierzyć dzisiejszym potomkom, którzy pielęgnują przekaz pokoleniowy, że Sebastian był nieprzeciętnym mocarzem (…). Opowiadają, że Sebastian był, jak na owe czasy, sprawiedliwym, uczulonym na krzywdę ludzką panem i władcą dusz jego ziemię zamieszkujących. Gdy postępowi politycy na Węgrzech na przełomie dziewiętnastego wieku optowali za zniesieniem pańszczyzny, na ziemiach Sebastiana i jego potomków panowała od niepamiętnych czasów gospodarka czynszowa.” (ze wstępu autora)
„Węgierska wiosna” rozpoczyna się w momencie kiedy głową rodu Strack-Erös jest stary książę András, który będąc zaufanym współpracownikiem Lajosa Kossutha (przywódcy rewolucji węgierskiej, przewodniczącego Krajowego Komitetu Obrony Ojczyzny), w sposób głównie finansowy i przy pomocy swoich synów – Mihálya, Alajosa i Pála, wspiera Wiosnę Ludów w Cesarstwie Austro-Węgierskim. Ma również dwie córki – Orsolyę i Saroltę. Generalnie fabuła powieści skupia się na wydarzeniach z lat 1948 – 49: walce Węgrów o niepodległość, ślubach i narodzinach dzieci rodu książęcego, do tego opisuje część działań wojennych wojsk węgierskich pod dowództwem Józefa Bema w Siedmiogrodzie, Banacie, Bukowinie i Wołoszczyźnie.
Jeśli chodzi o język, jakim operuje pan Jagielski, to jest on przyjemny i poprawny, ale stylistycznie nie porywa. Niestety dużym zarzutem pod adresem „Węgierskiej wiosny” jest fakt, że wygląda jak sfabularyzowana odrobinę kronika rodzinna uzupełniona o listy. Poważnym mankamentem są papierowe postaci – brak im rysu psychologicznego. Ród Strack-Erös został w ogóle niesamowicie wyidealizowany – jakby autor dostał zlecenie napisania tej powieści od dzisiaj żyjących potomków tego rodu. Albo bał się im podpaść, po tym jak udostępnili mu rodzinne archiwa (o czym wspomina wielokrotnie w przypisach). W ogóle najbardziej tej opowieści zaszkodził brak wyraźnie zarysowanego głównego bohatera (albo dwóch) – czytając odnosi się wrażenie, że mimo że opisywane są losy sporej grupy ludzi, to jednak żadna z tych postaci nie jest głównym bohaterem, a i samą tę zbiorowość trudno uznać za takowego.
Sama tematyka jest naprawdę ciekawa i można było na kanwie historii rodu Strack-Erös oraz wydarzeń znanych jako Wiosna Ludów, stworzyć porywającą powieść historyczną. Widać, że autor pomysł miał, wiedzę ma olbrzymią na ten temat, ale wykonanie niestety nie dorównało koncepcji. Zaletą jest fakt, że nie ma konieczności znania fabuły pierwszego tomu, ponieważ autor we wstępie ładnie wyjaśnia historię rodu Strack-Erös, a poza tym fabuła „Węgierskiej wiosny” nie łączy się za bardzo z fabułą „Sagi Siedmiogrodzkiej” (pomijając już nawet tę kwestię, że dzieje się jakieś 800 lat później).
Wspomnę jeszcze tylko o autorze i jego forsowaniu na siłę swoich poglądów politycznych. Wielokrotnie w przypisach (a są one często tak skonstruowane i niepotrzebne, że aż irytują) nawiązuje do obecnej polskiej sytuacji politycznej, co nijak się ma do historii, którą opisuje. Poza tym, że przypisy redaguje tak, że czytelnik odbiera jako próbę wywyższania się na nim. Tutaj przykład takowego przypisu (najpierw fragment rozdziału, którego przypis się tyczy):
„Moc trwania – przetrwania – silniejsza jest od wojen planowanych przez rządzących, a i tych, co ich pokornie słuchają*.
*Pozwalam tu sobie na dygresję odnoszącą się i do czasów współczesnych, zależało mi bowiem na podkreśleniu bezmyślności decydentów.”
Serio? Jakby to konkretne zdanie z rozdziału nie mówiło wystarczająco samo za siebie. Czytając co chwilę przypisy w podobnym stylu czułam, że autor ma czytelnika za jakiegoś imbecyla. Zresztą już we wstępie tego nie kryje: „Powiedzmy sobie szczerze: niewielu europejskich śmiertelników wie, cóż się wydarzyło pięćdziesiąt lat temu, ba... młodsze pokolenie zapewne nie sięga dalej pamięcią niż do mijających lat dwudziestu. Tysiące dziennie konsumowanych obrazów, przelatujących przed oczyma jak kule karabinu maszynowego, przekazywanych stale przez stacje telewizyjne, komputery, smartfony, ipody, komórki, facebooki, youtube'y, zapisują się w naszej pamięci szczątkowo i nietrwale. A któżby sięgał po książkę! Nieporęczna, droga, siedlisko kurzu, niemodna, no i rzecz pryncypialna – wymagająca wysiłku myślowego.”. Otóż drogi panie Jagielski: primo – zaprezentował Pan typowe zrzędzenie starszego człowieka na to, że czasy się zmieniają i technologia postępuje do przodu, w czym nie ma niczego złego; secundo – uznał Pan, że młodsze pokolenie to banda idiotów, a tak nie jest; tertio – we wstępie takie słowa już nastawiły mnie do Pana twórczości niezbyt przychylnie, ale stwierdziłam, że się wstrzymam z ferowaniem wyroków do momentu kiedy zapoznam się z całą Pańską książką. Jakże Pan więc wypadł? Niestety słabo. Niestety – ponieważ miał Pan wszystkie składniki potrzebne do napisania dobrej powieści historycznej, a wyszła mdła opowiastka o dobrym, mądrym, szlachetnym, wspaniałym et cetera, et cetera rodzie książęcym, gdzie główny prym wiodło życie uczuciowe członków tego rodu, z pominięciem jakiegokolwiek rysu psychologicznego opisywanych postaci, zamiast walki o niepodległość Węgier. Ciężko nie odnieść wrażenia, że potomkowie rodu Strack-Erös zamówili u Pana tę powieść i jeszcze do tego ją ocenzurowali, żeby broń Boże nie napisał Pan czegoś, co uznane by zostało za godzenie w wizerunek rodziny.
Dodatkowym niesmakiem napełniło mnie Pańskie wyznanie swoich poglądów politycznych (a już szczególnie w posłowiu). Dlaczego? Nie dlatego, że nie popieram Pańskich poglądów (wbrew pozorom sporo nas łączy, bo mi też nie po drodze z obecną władzą) – ma Pan zresztą prawo do nich i szanuję to. Uważam jednak za zbędne, kompletnie nic nie wnoszące do tematu i niesmaczne, żeby tak bardzo na siłę je wciskać w powieść, która nie dotyczy w ogóle obecnych czasów i do tego w takiej formie, w jakiej Pan to zrobił.
Reasumując: to mogła być nawet bardzo dobra powieść historyczna, niestety autor postanowił sabotować sam siebie. Rozczarowanie.
Chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com
Krzysztof Paweł Michał Jagielski to polski pisarz urodzony w 1936 roku w Poznaniu. Obecnie mieszkający w Bad-Wildungen w Hesji w Niemczech. Członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie – Londyn. Od dziecka zafascynowany był Węgrami i ich historią. Napisał dwie powieści dotyczące tej tematyki – „Sagę Siedmiogrodzką” i jej kontynuację „Węgierską wiosnę”. Poza tym autor...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-04-19
Dominika Olbrych to młoda pisarka, dwukrotna laureatka ogólnopolskiego konkursu literackiego Gai Kołodziej „SCRIBO ERGO SUM”. „Biała” to jej debiut powieściowy i pierwszy tom sagi o mieszkańcach krainy Helias.
Miejscem akcji „Białej” jest Hesafenor, czyli świat, w którym istnieje i przecina się wiele wymiarów, co nadaje wszystkim stworzeniom pewną cząstkę, zwaną przez ludzi mocą. Moc jest wynikiem połączenia wymiarów i krąży w ziemi, powietrzu oraz w każdej żywej istocie. Helias – który jest główną lokalizacją wydarzeń opisanych w powieści – to kraina leżąca w Hesafenorze, która jest w stanie wojny z Rejgasem, który terroryzuje mieszkańców i dąży do władzy absolutnej. Na jego usługach jest armia Złych, która sieje śmierć i spustoszenie. Jedynym ratunkiem dla Heliasu jest Wybraniec, Jedyny, który jest człowiekiem obdarzonym niespotykanymi pokładami mocy w organizmie i pojawia się raz na kilkadziesiąt lub kilkaset lat, aby zaprowadzić pokój. Tym razem jednak żeby udało mu się wypełnić swoją misję potrzebuje pomocy innych. Tym sposobem główna bohaterka, Simia, dziewczyna z małej wioski, która w normalnych okolicznościach nie miałaby żadnego wpływu na trwający konflikt, zostaje wciągnięta w sam środek wydarzeń i to od niej teraz zależy, czy Jedynemu uda się uratować Helias.
Tytułową Białą jest właśnie Simia. Co w praktyce oznacza to określenie? Otóż Simia, co jest problematyczne dla planu Wybrańca, nie posiada żadnej mocy, nawet najmniejszej jej cząstki, jest nią nieskażona, czysta. W świecie, w którym każda istota posiada moc, jest ona anomalią. Ale to, co na co dzień odbierała jako swoją ułomność, okaże się być teraz jej największym atutem. Dodatkowo ma wsparcie w przystojnym i opiekuńczym strażniku o imieniu Ros, który był najlepszym przyjacielem jej brata, ale ze względu na pewne okoliczności musiał odejść z ich wioski, a teraz spotkali się po latach.
Zacznę może od kreacji głównej bohaterki. Simia, Biała, to młoda kobieta, która od zawsze była znienawidzona przez swojego ojca, nie miała lekkiego życia – jedynymi osobami, które ją kochały i chroniły był jej brat Latres oraz jego przyjaciel Ros. Poznajemy ją lepiej jako dorosłą osobę, bardzo wycofaną, nieufną i w pewien sposób zgorzkniałą. Często zachowuje się dziecinnie i egoistycznie, rozpamiętując w kółko to, że Ros, który w jej mniemaniu miał się zawsze nią opiekować, musiał zostać strażnikiem i odejść. W pewien sposób daje się ją zrozumieć – w końcu nie miała matki, a ojciec się nad nią znęcał – ale nie zmienia to faktu, że jej egoistyczne odpały potrafią straszliwie zirytować czytelnika. Generalnie jest to postać, która w trakcie fabuły głównie użala się nad samą sobą i niespecjalnie ewoluuje, ale daję jej kredyt zaufania, bo to ponoć pierwszy tom większej sagi i mam nadzieję, że pójdzie w jakimś ciekawym kierunku.
Kolejnym bohaterem jest, wspomniany już przeze mnie, Ros. Wychowywał się w tej samej wiosce, co Simia, opiekował się nią, ale poniekąd został zmuszony do zostania strażnikiem. Kiedy Simia zostaje wplątana w walkę przeciwko Rejgasowi, spotyka Rosa po kilku latach rozłąki. Pomimo tego, że on ją kocha, a i ona nie jest obojętna na niego, odpycha go, rozpamiętując to porzucenie sprzed lat. Ros ma jedną zasadniczą wadę jako postać – jest absolutnie zbyt idealny: przystojny, inteligentny, na zabój zakochany w głównej bohaterce (gotów za nią umrzeć w dowolnym momencie), cukierkowo słodki i kompletnie niewiarygodny przez to, że nie ma żadnej, nawet najmniejszej, wady. Zasadniczo najciekawszą postacią, której jest zdecydowanie za mało w tej książce, jest właśnie Fal, czyli Wybraniec we własnej osobie – inteligentny, targany wątpliwościami, co do słuszności swoich decyzji, obarczony brzmieniem odpowiedzialności za mieszkańców Heliasu, których ma za zadanie ocalić przez Rejgasem.
Sporą wadą całości jest bardzo słabo opisana rzeczywistość Heliasu i zasady funkcjonowania całego tego świata. Niewiele się dowiadujemy z samej fabuły, za to ze słownika umieszczonego na końcu książki można się dowiedzieć trochę więcej (ale w moim odczuciu i tak za mało). Mam nadzieję, że autorka pokusi się o rozwinięcie tego wątku w kolejnym tomie, bo pomysł ewidentnie ma, a co za tym idzie jest też potencjał na coś naprawdę ciekawego i oryginalnego.
Niestety dużym mankamentem jest to, że całość pomysłowej fabuły zdominował wątek miłosny. Samej walki z Rejgasem jest jak na lekarstwo. Doprecyzowania po co Rejgas chciał posiąść ciemną moc i dlaczego tak mu zależało na zdobyciu Heliasu, po prostu brak. Nie dowiadujemy się niczego konkretnego. Jesteśmy natomiast świadkami przepychanek miłosnych na poziomie gimnazjalno-licealnym (niestety!).
Jest to lekkie, młodzieżowe fantasy z ciekawym pomysłem, który prosi się o doszlifowanie, bo ma potencjał. Pomimo wymienionych przeze mnie mankamentów, „Białą” czyta się bardzo płynnie, szybko i z zaciekawieniem, bo fabuła naprawdę wciąga. Autorka operuje bardzo przyjemnym, lekko poetyckim językiem i ma przystępny styl, a to duży plus.
Generalnie polecam, zwłaszcza młodszemu odbiorcy, który jeszcze nie ma aż tak wyrobionego gustu literackiego, ponieważ do takiej grupy docelowo dedykowana jest ta powieść, ale i osoba dorosła spędzi z nią miły wieczór (albo dwa). Czekam też z niecierpliwością na drugi tom, bo jestem zwyczajnie ciekawa, jak potoczą się dalej losy Simii, Rosa i Fala – nie ukrywam, że mimo wszystko wciągnęła mnie ich historia. Będę się przyglądać karierze literackiej Dominiki Olbrych, ponieważ ma potencjał na zostanie bardzo dobrą pisarką i za to trzymam kciuki.
Daję 6 gwiazdek, niejako na zachętę.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Dominika Olbrych to młoda pisarka, dwukrotna laureatka ogólnopolskiego konkursu literackiego Gai Kołodziej „SCRIBO ERGO SUM”. „Biała” to jej debiut powieściowy i pierwszy tom sagi o mieszkańcach krainy Helias.
Miejscem akcji „Białej” jest Hesafenor, czyli świat, w którym istnieje i przecina się wiele wymiarów, co nadaje wszystkim stworzeniom pewną cząstkę, zwaną przez...
2017-09-12
„Dzieje Tristana i Izoldy” to opowieść stara niemalże jak świat. Jest to legenda celtycka, związana z opowieściami z cyklu arturiańskiego. Jej najstarsze zapisy pochodzą z XII wieku, a ona sama stała się inspiracją dla wielu średniowiecznych utworów. Jako, że jej średniowieczna całość nie zachowała się do naszych czasów, to najpełniejszą jej wersję zrekonstruował w 1900 roku Joseph Bédier, jako „Dzieje Tristana i Izoldy”.
Tristan to wspaniały, szlachetny rycerz, siostrzeniec i wasal króla Kornwalii, Marka. Na skutek żądań baronów król musi się ożenić, więc wysyła swojego ulubieńca, któremu w pełni ufa, na poszukiwania właścicielki złotego włosa, który przyniosły mu pewnego dnia jaskółki. W ten sposób Tristan trafia do Irlandii i pokonawszy smoka gnębiącego tamtejszy lud, zdobywa rękę Izoldy Jasnowłosej dla swego pana. Dzień przed odpłynięciem statku Tristana do Kornwalii, matka Izoldy wręcza jej wiernej służce Brangien eliksir, który ma wypić jej córka i król Marek, a wtedy oboje się pokochają i będą żyć szczęśliwi. Niestety na skutek, nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, eliksir na statku wypijają Tristan z Izoldą. Od tej pory zaczynają się kochać potężną, niezniszczalną miłością, co sprowadza na nich chwile szczęścia, ale również wiele tragicznych wydarzeń. Zwłaszcza, że Izolda Jasnowłosa zostaje zaślubiona królowi Markowi, a mimo to kochankowie potajemnie rozwijają swoje uczucie. Niebawem jednak ich sekret wychodzi na jaw, zagrażając ich życiu.
„Dzieje Tristana i Izoldy” to przedstawienie miłości idealnej, niemożliwej, miłości z marzeń i tęsknot. Izolda Jasnowłosa i Tristan bardzo się kochają, a równocześnie niesamowicie cierpią – zarówno dlatego, że nie mogą być razem, jak i dlatego, że są zmuszeni uciekać się do kłamstw, zdrady i oszustw, bo żyć bez siebie nie mogą. Dla Tristana jest to szczególnie hańbiące i niełatwe, ponieważ widując się z ukochaną, sprzeniewierza się wszelkim regułom i obowiązkom, które przysięgał swojemu królowi, wujowi i przyjacielowi – Markowi – dotrzymywać i spełniać. Jednak miłość Tristana i Izoldy spada na nich bez udziału ich woli i podporządkowuje sobie wszystkie zamierzenia i plany Tristana. Mamy tu więc dwoje ludzi przez przypadek połączonych wieczną, namiętną miłością, której nic nie złamie, nic nie zakończy – nawet śmierć. Uczucie miłości ukazane w tym utworze to niszcząca siła, nad którą nikt nie jest w stanie zapanować. To ona rządzi bohaterami, a zaczyna się od fatalnej pomyłki, która jest zrządzeniem losu, na które nie ma już rady. Tristan i Izolda stają się, wbrew swojej woli, niewolnikami tego uczucia i odtąd walczą z nim, opierają się mu i ulegają, zbliżają się do siebie i oddalają, zmagają się z trudnościami, z całym światem, który stoi na przeszkodzie ich miłości. Bohaterowie kochają z wzajemnością, a jednak ich uczucie, niemożliwe do spełnienia, staje się przekleństwem, fatum ciążącym nad ich życiem.
Oczywiście okoliczności i czyny bohaterów nie są idealne. Dopuszczają się przecież rzeczy, z punktu widzenia moralności, nagannych, takich jak cudzołóstwo, kłamstwa, łamanie przyrzeczeń, przysięgi bez pokrycia. A jednak sam narrator i w sumie czytelnik również, rozgrzesza i usprawiedliwia, zarówno Tristana, jak i Izoldę, ponieważ wbrew swojej woli są poddani w całości wielkiemu, namiętnemu uczuciu. W „Dziejach Tristana i Izoldy” jest dodatkowo jedna wyjątkowa rzecz, prawdopodobnie dlatego, że jest to legenda celtycka, przekształcona dopiero później w średniowieczny romans rycerski. Mianowicie w czasach, kiedy kobieta stanowiła tylko niemy przedmiot uwielbienia, a to mężczyzna był podmiotem w „Dziejach Tristana i Izoldy” bohaterowie traktowani są jako równorzędni partnerzy – żyją, działają, czują i cierpią oboje, przeżywają razem wzloty i upadki, gnębi ich zwątpienie i zazdrość oraz opanowują ich tak samo uczucia i niskie i te wzniosłe. Myślę, że właśnie to decyduje o uniwersalności tej opowieści i o tym, że przetrwała w naszej kulturze w niezliczonych wariantach na przestrzeni wieków.
I pewnie zastanawiacie się co to za prawdziwa i głęboka miłość skoro wywołana eliksirem? Myślę, że ten eliksir to bardziej symbol tego, jak miłość potrafi się kompletnie znienacka pojawić, tego, że nie wybieramy świadomie osoby, w której się zakochujemy i czasem nasza miłość przeczy wszelkiemu rozsądkowi.
„Dzieje Tristana i Izoldy” zaczęły się od opowieści przekazywanej z ust do ust, rozbudowywanej przez kolejne pokolenia, a z czasem spisywana przez różnych twórców, ale nie zachowały się w całości do naszych czasów. Właśnie te ocalałe fragmenty spisanych wersji zebrał w jedną całość i zredagował Joseph Bédier, oferując nam najpełniejszy obraz losów Tristana i Izoldy, jaki był tylko możliwy. Całość w sposób niezrównany i wyśmienity przetłumaczył i opatrzył wstępem Tadeusz Boy-Żeleński (co zapewniło absolutnie piękny, archaiczny styl), a Jacques Marie Gaston Onfroy de Bréville „Job” bogato i przepięknie zilustrował.
W tak piękny sposób wydana trafiła w nasze ręce historia tragicznej miłości dwójki kochanków, którzy musieli się mierzyć z losem, innymi ludźmi i samymi sobą. Historia poruszająca, emocjonująca, ważna i w pewien sposób wciąż aktualna. Jeśli ktokolwiek z Was wciąż nie zna losów Tristana i Izoldy, to pora to nadrobić – warto przenieść się w czasy, kiedy żyły smoki, a cni rycerze byli w stanie zrobić wszystko dla wybranki swego serca.
Chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com
„Dzieje Tristana i Izoldy” to opowieść stara niemalże jak świat. Jest to legenda celtycka, związana z opowieściami z cyklu arturiańskiego. Jej najstarsze zapisy pochodzą z XII wieku, a ona sama stała się inspiracją dla wielu średniowiecznych utworów. Jako, że jej średniowieczna całość nie zachowała się do naszych czasów, to najpełniejszą jej wersję zrekonstruował w 1900...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-06-15
Louis Gallet to mało znany w Polsce, XIX-wieczny francuski pisarz. Był niezwykle płodnym autorem romansów, wspomnień, broszur i niezliczonej ilości artykułów, przy czym największą sławę przyniosły mu adaptacje. Poza tym tworzył libretta operowe, kantaty i opery, pisząc je w szczególności dla takich kompozytorów jak: Georges Bizet, Camille Saint-Saëns oraz Jules Massenet. Wydawnictwo MG postanowiło przybliżyć polskiemu czytelnikowi twórczość Galleta i wydało w tym roku jego powieść „Kapitan Czart, przygody Cyrana de Bergerac”.
XVII wiek. Paryż. Młody hrabia Roland de Lembrat przygotowuje się do ślubu z urodziwą, ale niezbyt posażną Gilbertą. Dla ojca Gilberty, margrabiego de Faventines, mariaż ten to przedsięwzięcie korzystne finansowo, albowiem przyszły pan młody nie żąda wysokiego posagu. Gilberta natomiast niechętna jest wyjściu za mąż za hrabiego de Lembrat, bowiem jej uczucie należy do nieznanego poety, który co noc na jej balkonie zostawia bukiet, a w bukiecie wiersze. Dwa lata przed właściwą akcją książki, ojciec Rolanda będąc na łożu śmierci poprosił przyjaciela rodziny Cyrana de Bergerac o ostatnią przysługę. Traf chce, że podczas przypadkowego spotkania Cyrano rozpoznaje w jednym z cygańskich, wędrownych artystów dawno zaginionego młodszego brata Rolanda, którego miał za zadanie odnaleźć i przywrócić mu nazwisko oraz majątek. W ten sposób rusza lawina wydarzeń, w których intryga, żądza, chciwość, podłość, honor i miłość będą się ścierać o zwycięstwo, imając się przeróżnych (dozwolonych i nie) chwytów. Czy Cygan Manuel to naprawdę zaginiony Ludwik de Lembrat? Czy w związku z tym znanemu awanturnikowi Cyranowi uda się wypełnić swego czasu powierzone zadanie? I jak na te okoliczności zareaguje Roland de Lembrat?
„Kapitan Czart, przygody Cyrana de Bergerac” to klasyczna powieść płaszcza i szpady, w najlepszym tego określenia znaczeniu. Ten gatunek powieści to z reguły utwór o bardzo żywej akcji, obfitującej w intrygi i zawikłania, skupionej wokół wątku miłosnego. Bohaterem jest zazwyczaj wysoko urodzony kawaler, dla którego głównym motorem działania jest poczucie honoru, a najczęściej towarzyszy mu sprytny i komiczny służący. Tak też jest w książce Galleta. Autor opisuje świat, w którym pierwsze skrzypce grali wysoko urodzeni mężczyźni, którzy przy byle uchybieniu ich specyficznie pojmowanemu honorowi, gotowi byli stoczyć pojedynek na śmierć i życie. W związku z tym, że żyli w nieustannym zagrożeniu gwałtowną śmiercią, nie bali się niczego poza utratą swego honoru właśnie. Tytułowy bohater powieści Galleta – kapitan Czart, znany jako Cyrano de Bergerac, o rodowym imieniu i nazwisku Sawiniusz de Cyrano, jest doskonałym szermierzem, awanturnikiem, poetą i filozofem. Oczywiście do jego cech należy także bycie prawym i honorowym. Warto tu również wspomnieć, że autor zainspirował się faktycznie żyjącą w XVII wieku osobą o personaliach Savinien Cyrano de Bergerac, który był francuskim filozofem, pisarzem (z jego komedii „Le pedant joue” wiele scen zapożyczył Molier) i właśnie znanym awanturnikiem.
Przez zbieg okoliczności jednego dnia życie głównych bohaterów drastycznie się odmienia, ponieważ przypadkowe, nic nie znaczące spotkanie, dzięki spostrzegawczości kapitana Czarta, staje się kamykiem, który zapoczątkuje lawinę wydarzeń. Dzięki temu czytelnik pozna prawdziwe oblicze każdej z postaci i dowie się kto jest naprawdę prawy, honorowy i godny miłości, ale też kto jest faktycznie podły, kłamliwy i dąży po trupach do celu. Wyłania się z tego niezmienny od wieków obraz ludzkiej natury – jest mnóstwo osób, które zaślepione chciwością i żądzą dopuszczą się każdej podłości, jest też dużo osób szlachetnych, które kierują się w działaniach głosem sumienia. Autor wykreował w realistyczny sposób bohaterów, jako postaci targane emocjami i pragnieniami, a przez to żywiołowe, barwne.
Fabuła wciąga już od pierwszej strony i nie puszcza aż do samego końca. Styl jest przystępny i przyjemny, ale nie archaiczny (nie wiem na ile to umiejętności autora, a na ile zasługa tłumacza, ponieważ niestety nie znam francuskiego, żeby móc to zweryfikować). Oczywiście pierwszym skojarzeniem po przeczytaniu w opisie z tyłu książki, że jest to powieść płaszcza i szpady, jest słynne dzieło Dumasa (ojca) „Trzej muszkieterowie”. Jest to uzasadnione ponieważ obie te książki łączy czas i miejsce akcji, oraz piękny styl literacki. Jednak przygody Cyrana de Bergerac opowiadają o czymś innym, mianowicie jest to historia przede wszystkim o miłości – zarówno tej nieskazitelnej, pełnej poświęcenia dla ukochanej osoby, jak i tej egoistycznej, zachłannej, nastawionej tylko na branie. Oczywiście równie ważnym motywem jest honor i walka o odzyskanie tytułu oraz godności. Morał tej powieści może i trochę trąci myszką, ale jest prawdziwie uniwersalny – dobrzy ludzie zwyciężają, a źli zostają surowo ukarani. Chciałoby się, żeby w codziennym życiu częściej tak bywało.
Reasumując, „Kapitan Czart, przygody Cyrana de Bergerac” to wspaniale napisana powieść historyczno-przygodowa o odważnych mężczyznach oraz równie odważnych i pięknych kobietach, o miłości, honorze, skomplikowanej intrydze, walce na śmierć i życie, z niebanalną historyczną postacią jako jednym z głównych bohaterów. Polecam ją każdemu, kto lubi powieści historyczne, ale nie tylko tym osobom się ona spodoba, ponieważ ta książka to doprawdy rozrywka wysokiej klasy. Nie ma w niej nużących dłużyzn, jest wartka akcja, sympatyczni bohaterowie, których od razu się lubi i się im kibicuje, a także z motywami komicznymi. Poza tym Wydawnictwo MG naprawdę się postarało i stworzyło przepiękną oprawę graficzną, a również jak zawsze solidnie szyte wydanie, które sprawia, że tę książkę przyjemnie trzyma się w dłoniach. Jak widać same zalety. ;)
Chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Louis Gallet to mało znany w Polsce, XIX-wieczny francuski pisarz. Był niezwykle płodnym autorem romansów, wspomnień, broszur i niezliczonej ilości artykułów, przy czym największą sławę przyniosły mu adaptacje. Poza tym tworzył libretta operowe, kantaty i opery, pisząc je w szczególności dla takich kompozytorów jak: Georges Bizet, Camille Saint-Saëns oraz Jules Massenet....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-06-01
Ryszard Marian Mrozek to polski pisarz, urodzony w 1930 roku w Jakubowie, gdzie ukończył pierwszą klasę szkoły powszechnej. Przez resztę dzieciństwa i lata młodzieńcze mieszkał w Cegłowie. Skończył szkołę średnią o profilu ogólnym. Był długoletnim pracownikiem poligrafii w resorcie Ministerstwa Obrony Narodowej. Jego zamiłowania to turystyka, głównie górska i książki. Jest autorem takich powieści, jak „Intro ligare”, „Trzydzieści srebrników”, „Źdźbło w garażu” oraz „Rama Singh”.
„Intro ligare” to najnowsza powieść w dorobku Mrozka. Jej akcja osadzona jest w XVI-wiecznej Warszawie w ostatnich latach panowania Zygmunta II Augusta. Paweł, który właśnie stał się pełnoprawnym introligatorem, przeprowadza się z Krakowa do Warszawy, która powoli zyskuje na znaczeniu w kraju i prężnie się rozwija. Na skutek kilku szczęśliwych zbiegów okoliczności, w książce, którą dostał do oprawy znajduje skrawek papirusu z ledwo czytelnym i zagadkowym rysunkiem kreski zakończonej gwiazdką (jak w mapach prowadzących do ukrytych skarbów). Nie wie, co to może oznaczać, ale jego przyjaciel z dzieciństwa, ksiądz Łukasz, zaintrygowany tym znaleziskiem dowiaduje się, skąd ta konkretna książka wzięła się w zamkowej bibliotece, kto w niej schował ten kawałek papirusu i gdzie go znalazł. Dwaj mężczyźni postanawiają wyruszyć na poszukiwanie miejsca, z którego zabrany został rysunek, bardzo ciekawi, co może znajdować się w miejscu oznaczonym gwiazdką. Dzięki tej zagadkowej mapie i swojej odwadze młody introligator znajdzie coś, co odmieni jego życie.
Warto dodać, że autor już we wstępie i prologu zdradza, co będzie celem podróży i w pewien sposób sugeruje, w jakim kierunku potoczą się wydarzenia. Mi to nie przeszkadzało, ale jeśli ktoś chce na bieżąco, razem z bohaterami odkrywać tę tajemnicę, to warto pominąć przynajmniej notatkę od autora.
Główny bohater Paweł Kieliściak, to młody mężczyzna z Krakowa, któremu udało się dopiero co zostać mistrzem introligatorskim. Jako, że cechy rzemieślnicze utrudniają otworzenie nowego zakładu, żeby nie zwiększać konkurencji na rynku, a on chce się dorobić, żeby móc się ożenić, postanawia się wyprowadzić do Warszawy, gdzie cechów jeszcze nie ma, ale jest Zamek Królewski, a w nim biblioteka, gdzie powinno być pracy dla niego pod dostatkiem. Rusza więc, ufny w swoje umiejętności i szczęście, z domu rodzinnego. Paweł to osoba spokojna, stateczna, bardzo inteligentna, mająca nawet zapędy filozoficzne. Jest bardzo dobrym rzemieślnikiem i jego umiejętności szybko procentują. Mimo wszystko twardo stąpa po ziemi, jest bardzo rozsądny. Jest także dobrym człowiekiem, skorym do pomocy innym. Ksiądz Łukasz to postać dość tajemnicza, nie poznajemy bowiem za bardzo jego przeszłości – wiemy tylko, że studiował na Akademii Krakowskiej i tam jako żak, wynajmował pokój w domu rodzinnym Pawła, kiedy ten był dzieckiem. Autor nie przybliża nam bardziej tej postaci, nie informuje nawet czym, jako ksiądz, który co chwilę gdzieś wyjeżdża, się tak naprawdę zajmuje. W każdym razie Łukasz, pomimo chłopskiego pochodzenia, jest osobą wykształconą, inteligentną, dociekliwą, nie obce mu są idee humanizmu, jest tolerancyjny wobec ludzi innych wyznań czy narodowości, a także stara się zawsze pomagać ludziom w potrzebie. Paweł i Łukasz są dość zwyczajnymi przedstawicielami swoich stanów z tamtych czasów (no, może Łukasz nie do końca).
W „Intro ligare” autor zastosował narrację pierwszoosobową. Zazwyczaj jest to karkołomne zadanie i mało komu udaje się mu sprostać, tak żeby efekt był przynajmniej zadowalający i nierażący czytelnika. Na plus muszę odnotować, że Mrozkowi naprawdę się to udało bardzo dobrze. Stosuje nieco archaiczną budowę zdań, dzięki której fabuła nabiera realności – używa takich sformułowań i tak konstruuje psychikę głównego bohatera, który jest równocześnie narratorem, jak według wszelkiego prawdopodobieństwa mogli myśleć ludzie w drugiej połowie XVI wieku. Do tego w sposób barwny opisuje codzienne obyczaje mieszczan, jak wyglądało funkcjonowanie ówczesnego miasta, jak wyglądała sytuacja mieszkaniowa tej uboższej części ich społeczności. Co uważam również za duży plus, to fakt, że z racji zawodu głównego bohatera dowiadujemy się naprawdę całkiem sporo o tym, jak wyglądała praca introligatora – jak wyglądał jego warsztat, jakich narzędzi używał, jak naprawia się książki, jak się je szyje, jak oprawia w skórę, a jak w tkaninę. To wszystko jest tu zawarte i zgrabnie opisane.
„Intro ligare” naprawdę miło mnie zaskoczyła – jest porządnie osadzona w realiach historycznych, rzetelnie opisuje miejsca, przedmioty i obyczaje ówczesnych ludzi (nawet zahacza o kwestie filozoficzne i teologiczne), a postaci są doskonale skonstruowane. Jedynym maleńkim mankamentem jest to, że akcja mogłaby być bardziej wartka, ponieważ w przeważającej większości leniwie się toczy – ale to tylko moje odczucie i nie musicie się nim sugerować. Generalnie jest to powieść, która jest pewnym wyzwaniem czytelniczym, ponieważ wymaga koncentracji (na początku może być dość trudno „wgryźć” się w ten nieco archaiczny styl), ale uważam, że jest warta przeczytania – zwłaszcza jeśli się jest wielbicielem historii i powieści historycznych. Jeśli zatem jesteście fanami tego gatunku i tej dziedziny nauki, to nie zwlekajcie, ponieważ „Intro ligare” Was wciągnie i spędzicie z nią naprawdę miłe chwile.
Moja ocena: 8,5/10.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blogspot.com.
Ryszard Marian Mrozek to polski pisarz, urodzony w 1930 roku w Jakubowie, gdzie ukończył pierwszą klasę szkoły powszechnej. Przez resztę dzieciństwa i lata młodzieńcze mieszkał w Cegłowie. Skończył szkołę średnią o profilu ogólnym. Był długoletnim pracownikiem poligrafii w resorcie Ministerstwa Obrony Narodowej. Jego zamiłowania to turystyka, głównie górska i książki. Jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-05-25
Aleksandra Katarzyna Maludy jest absolwentką filologii polskiej UW i historii Wyższej Szkoły Humanistycznej w Pułtusku – jak sama przyznaje ten drugi kierunek to wynik jej pasji. Pracuje jako nauczycielka języka polskiego w Społecznym Liceum Ogólnokształcącym STO w Raciążu. Od dawna pisywała do szuflady i czasopism. Od wielu lat mieszka na północnym Mazowszu, w ponad stuletnim domu pod Raciążem i to tam rozgrywa się akcja jej debiutanckiej powieści „Rok 1863. Opowieść o miłości, wojnie i gotowaniu”. Swego czasu organizowała przy współpracy ze szkołą i przy wsparciu raciąskiego MCK-u imprezy dotyczące żydowskich mieszkańców Raciąża oraz tuż powojennych dziejów tej miejscowości i okolic. W kwietniu 2017 roku wydała swoją drugą powieść „Podwójne życie Nawojki”.
Akcja „Podwójnego życia Nawojki” osadzona jest na początku XV wieku na polskich ziemiach sąsiadujących z państwem zakonu krzyżackiego. Czasy to były niespokojne, bowiem Krzyżacy wtedy walczyli dyplomatycznie i zbrojnie z połączonymi unią Polską i Litwą. Główną bohaterkę Nawojkę poznajemy w momencie, kiedy jako dziecko, w swym domu rodzinnym w Płomianach niedaleko Dobrzynia, zniszczyła niezwykle cenną rodzinną pamiątkę i przygotowuje się do tęgiego lania, jakie ma zamiar sprawić jej ojciec. Nie ma tego złego, bowiem sprytna dziewczynka ma sposób, jak to przetrwać bez większego uszczerbku. Po tym wstępie jej życie się odmienia i los rzuca ją w wielki świat, daleko od domu rodzinnego. Po co? Ano, po szczęście. Pytanie brzmi, czy da się je osiągnąć, poprzez zmianę swojego życia o 180 stopni? „Podwójne życie Nawojki” to nie tylko powieść o tytułowej bohaterce, mimo że jej ogromne zainteresowanie nauką i dążenie do zdobycia jak największej wiedzy, to motyw przewodni tej książki. Nawojka to dziewczyna, która w czasach kiedy kobiety przeznaczone były głównie do zamążpójścia, rodzenia potomstwa i dbania o gospodarstwo, postanowiła, niezależnie od strat i konsekwencji, zdobyć wykształcenie. Niemniej jednak w tle bardzo ryzykownych, choć ambitnych, poczynań Nawojki, autorka z niesamowitą wnikliwością przedstawia napięte stosunki pomiędzy Zakonem Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie a zjednoczoną unią Polską i Litwą, intrygi polityczne, układy, bitwy (głównie tę najsłynniejszą, pod Grunwaldem), potyczki, zdrady.
Główna bohaterka, czyli Nawojka z Płomin to przekorna, nieokiełznana, bystra dziewczyna, której nie da się nie polubić. Cały czas się jej kibicuje, przeżywa razem z nią wszelakie radości i smutki, bowiem los nie oszczędza dziewczynie bardzo ciężkich doświadczeń, z których nie zawsze udaje się jej wyjść obronną ręką. Przez to tym większy podziw wzbudza jej konsekwencja w dążeniu do obranego celu, bo okazuje się, że choć dziewczę to miernej postury to prawdziwie wielkiego ducha jest.
„Podwójne życie Nawojki” to fikcja literacka mocno osadzona w realiach historycznych średniowiecznej Polski. Dużym atutem jest przedstawienie w niej wielu postaci faktycznie żyjących w tamtych czasach, takich jak Władysław II Jagiełło, Konrad von Jungingen, Mikołaj Trąba, Aleksandra Olgierdówna (siostra Jagiełły), Mikołaj z Ryńska, Andrzej Łaskarz, Ulrich von Jungingen, Henryk von Plauen, Paweł Włodkowic, Stanisław Ciołek, Świdrygiełło Olgierdowicz (brat Jagiełły) czy Witold Kiejstutowicz (brat stryjeczny Jagiełły). Dodatkowym plusem jest świetne przedstawienie obyczajów i życia codziennego zwykłych ludzi na początku XV wieku – zaczynając od ich ubiorów, poprzez zajęcia i rozrywki, a kończąc na potrawach, jakie wtedy jedzono i ubiorach, które wówczas noszono. Ponadto autorka w ciekawy i rzetelny sposób opisała żakierię Akademii Krakowskiej – jej zabawy, swawolę, naukę, pracę i nawet otrzęsiny (akurat otrzęsiny, to się zanadto od tamtych czasów nie zmieniły). Mamy tu również przedstawiony światopogląd ludzi średniowiecza i teologiczne podstawy pewnych obyczajów.
Pani Maludy operuje pięknym językiem, pełnym poezji, ale nieprzesadzonym. Dużą część tekstu stanowią niemalże kronikarskie opisy, ale nie nużą. Całość „płynie”, wciąga do tego stopnia, że „Podwójne życie Nawojki” czyta się z zapartym tchem. Początek tej powieści może sprawiać wrażenie, że jest ona skierowana do młodzieży, jednak w dalszym toku fabuły okazuje się, że nie do końca – prawdopodobnie to właśnie dorosły czytelnik bardziej doceni tę pozycję aniżeli nastolatek, ponieważ wymaga ona zapamiętywania dużej liczby bohaterów, i wydarzeń. Widać również, że autorka poświęciła dużo czasu na rzetelne przygotowanie się historyczne do stworzenia fabuły i to naprawdę zaprocentowało.
Konkluzja jest następująca: skusiłam się na „Podwójne życie Nawojki”, ponieważ znam autorkę z działalności na portalu Lubimy Czytać, ale nie oczekiwałam po tej powieści zbyt wiele. Za to bardzo Koronczarkę (pseudonim autorki na wspomnianym wyżej portalu) pragnę przeprosić. „Podwójne życie Nawojki” to kawałek naprawdę świetnej powieści historycznej, dopracowanej w każdym calu, aż szkoda, że nie dłuższej. Wszystkie elementy tej książki są przemyślane, dopasowane do epoki, tworzące spójny i plastyczny obraz – język, konstrukcja psychologiczna bohaterów, meandry polityki i życie codzienne. Sama Nawojka, jako postać historyczna, znana jest tylko z krótkiej wzmianki w historii Akademii Krakowskiej, niemniej jednak jest w niej duży potencjał literacki. Zaprawdę powiadam Wam, że nie został zmarnowany.
Przytoczę tu wypowiedź Allison, która najlepiej pasuje, jako opinia o tej książce: „Gdyby Henryk Sienkiewicz był kobietą, to pisałby tak, jak Aleksandra Katarzyna Maludy”. Myślę, że to naprawdę dobra rekomendacja do tego, by po tę powieść sięgnąć i dać się porwać przygodom Nawojki. Mam nadzieję, że to nie ostatnia książka pani Maludy.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blogspot.com.
Aleksandra Katarzyna Maludy jest absolwentką filologii polskiej UW i historii Wyższej Szkoły Humanistycznej w Pułtusku – jak sama przyznaje ten drugi kierunek to wynik jej pasji. Pracuje jako nauczycielka języka polskiego w Społecznym Liceum Ogólnokształcącym STO w Raciążu. Od dawna pisywała do szuflady i czasopism. Od wielu lat mieszka na północnym Mazowszu, w ponad...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-05-11
Aleksander Dumas (ojciec) był niezwykle płodnym XIX-wiecznym pisarzem i i dramaturgiem. Największą sławę przyniosły mu powieści historyczne i przygodowe: „Hrabia Monte Christo”, cykl o muszkieterach („Trzej muszkieterowie”, „W dwadzieścia lat później”, „Wicehrabia de Bragelonne”) oraz cykl o Walezjuszach („Królowa Margot”, „Pani de Monsoreau” i „Czterdziestu pięciu”). Wnuk markiza i czarnej niewolnicy z San Domingo, syn generała i córki oberżysty, prowadził ciekawe i niezwykle rozrzutne życie. Pozostawił po sobie ponad 200 utworów.
Każdy przynajmniej raz w życiu zetknął się z tytułem „Trzej muszkieterowie” - nie bez powodu zalicza się on do klasyki literatury światowej, do tego ma ponad dwadzieścia adaptacji filmowych i niezliczone wersje inspirowane jego fabułą, a zatem każdy w mniejszym lub większym stopniu zna treść tej powieści Dumasa (ojca). Mimo wszystko nakreślę ją skrótowo dla osób, które jakimś trafem się uchowały i nie wiedzą o tym tytule nic.
Akcja „Trzech muszkieterów” toczy się w XVII-wiecznej Francji pod rządami młodocianego Ludwika XIII, chociaż osobą, która wtedy faktycznie sprawowała rządy był ambitny i żądny zaszczytów kardynał Richelieu. Główny bohater – osiemnastoletni Gaskończyk d'Artagnan opuszcza rodzinne strony, by wstąpić do elitarnej formacji muszkieterów królewskich. Na pożegnanie dostaje od matki przepis na cygańską maść leczącą wszystkie rany, a od ojca szpadę, list polecający do kapitana muszkieterów de Tréville'a, a ponadto przykazanie, żeby pojedynkować się z każdym, kto go obrazi. W pierwszej przydrożnej karczmie w Meung zaczepia człowieka, który śmieje się z jego konia. Niestety nieznajomy sam nie chce walczyć i wysyła swoich ludzi, którzy biją d'Artagnana i łamią mu szpadę ojca. Tajemniczy człowiek przy okazji kradnie chłopakowi list polecający do kapitana, po czym spotyka się z równie tajemniczą, co, jak się okaże, niebezpieczną Milady, czego świadkiem przypadkowo d'Artagnan zostaje. Pozbawiony szpady i listu polecającego chłopak wciąż stara się zostać muszkieterem, przy okazji co chwilę pakuje się w kolejne kłopoty, a przypadkiem znajduje przyjaciół.
„Trzej muszkieterowie” to historia pełna nagłych zwrotów akcji, niebezpieczeństw, brawury, pościgów, spisków, intryg, polityki i władzy, ale przede wszystkim przyjaźni. Przyjaźni na dobre i na złe, na śmierć i życie. Mamy tu również rewelacyjne kreacje bohaterów, od tych głównych po drugoplanowych. D'Artagnan to młody, żądny sławy, nieco naiwny, ale równocześnie sprytny i przede wszystkim odważny chłopak, który dopiero staje się mężczyzną. Atos, to cichy, rozważny, smutny, wrażliwy, odważny, honorowy i wykształcony mężczyzna w sile wieku, który poniekąd zastąpi d'Artagnanowi ojca, a który równocześnie często i intensywnie zagląda do kieliszka (mimo wszystko scena z zabarykadowaniem się w piwnicy gospody jest niesamowicie komiczna). Portos jest odważny, silny, waleczny, wierny, ale równocześnie próżny, naiwny i lekkomyślny w sprawach pieniężnych. Aramis natomiast jest niewiele starszym od d'Artagnana, niezwykle przystojnym młodzieńcem, który charakteryzuje się odwagą, wielką wytwornością, sprawnością w intrygach towarzyskich i politycznych, uspobieniem zarazem poetyckim i wojskowym; do tego jest zapalczywy i porywczy oraz dość egoistyczny, ale nigdy nie narusza norm grzeczności, czy to w pojedynku, czy w bitwie. Aramis był również znakomitym szermierzem, niepokonanym w żadnym z pojedynków (chociaż raniony z broni palnej). Do tego tajemnicza i niebezpieczna Milady de Winter, która jest typową femme fatale – piękna, świadoma swego uroku, uwodzicielska, silna, inteligentna, przebiegła i zabójcza kobieta. Jednak postacią najbardziej kojarzoną z „Trzema muszkieterami” jest kardynał Richelieu – to przez tą powieść utrwalono jego charakter i osobę, w kulturze masowej.
Najistotniejszym elementem, którzy sprawia, że powieść Dumasa (ojca) broni się do dziś i wciąż się podoba, jest styl, w jakim pisał. Styl pełny, treściwy, gładki, a wręcz soczysty, ale nieprzesadny i niearchaiczny. Jest to coś, co zagwarantowało autorowi miejsce w historii literatury i miano klasyka, a równocześnie jest to coś, czego bardzo często brakuje współczesnym twórcom uprawiającym literaturę popularną. Dumas (ojciec) zachowuje doskonałą równowagę pomiędzy galopadą akcji a wolniejszymi fragmentami, niesamowicie wciąga, pobudza ciekawość czytelnika, płynie przez treść porywając odbiorcę nawet tymi najmniej dynamicznymi fragmentami.
Wszystkie te wymienione przeze mnie czynniki sprawiają, że „Trzej muszkieterowie”, czyli książka licząca sobie 173 lata, wychodzi obronną ręką w starciu z czasem, jaki upłynął od jej napisania i pierwszego wydania. To także powody, dla których jest to powieść z gatunku „must read” dla każdego. Nawet jeśli wydaje Wam się, że macie alergię na powieści historyczne, przygodowe oraz płaszcza i szpady, to naprawdę warto dać jej szansę. Wątpię, żebyście się nią rozczarowali i założę się, że będziecie ją czytać z wypiekami na twarzy oraz ciekawością, jak potoczą się losy dzielnych muszkieterów. Życzę Wam tego.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Aleksander Dumas (ojciec) był niezwykle płodnym XIX-wiecznym pisarzem i i dramaturgiem. Największą sławę przyniosły mu powieści historyczne i przygodowe: „Hrabia Monte Christo”, cykl o muszkieterach („Trzej muszkieterowie”, „W dwadzieścia lat później”, „Wicehrabia de Bragelonne”) oraz cykl o Walezjuszach („Królowa Margot”, „Pani de Monsoreau” i „Czterdziestu pięciu”). Wnuk...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-05-03
Leszek Biały to hispanista, historyk sztuki i pisarz. Wykładał historię Hiszpanii na Uniwersytecie Warszawskim. Jest tłumaczem klasycznych dramatów hiszpańskiego Złotego Wieku: „Książę Niezłomny” i „Autos sacramentales” Pedro Calderon de la Barca oraz „Wybór dramatów” Tirso de Molina. Jest także autorem pracy historycznej „Dzieje Inkwizycji Hiszpańskiej”, w której rzetelnie rozprawia się z mitami i legendami narosłymi wokół tytułowej instytucji. Jego debiutem powieściowym jest „Źródło Mamerkusa” z 2010 roku.
„Czarny Huzar” to druga powieść w dorobku Leszka Białego. Jej akcja osadzona jest w drugiej połowie XVIII wieku, w chylącej się ku upadkowi Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wtedy to Institutum Judaicum et Muhammedicum w Halle wysyła swoich luterańskich misjonarzy, aby nawrócili na protestantyzm Jakuba Lejbowicza Franka, głośnego żydowskiego mistyka i herezjarchę z Podola, wraz z jego sektą. Jednym z misjonarzy jest tytułowy czarny huzar: rotmistrz Horst Gottlieb von Zypke – pruski oficer w stanie spoczynku, weteran wojenny, który poczuł w sobie powołanie do spraw wyższych. Wraz z dwoma innymi braćmi z Instytutu wyjeżdżają do Polski w poszukiwaniu frankistów i ich mistrza oraz próbują nawracać również napotkanych po drodze przypadkowych Żydów. W trakcie swojej podróży zaobserwują i doświadczą bezwzględnej walki stronnictw politycznych rozszarpujących nasz kraj i intryg ościennych mocarstw dążących do rozbioru Polski. Czy w takich warunkach uda im się dotrzeć na miejsce docelowe i przekonać chcącą się ochrzcić sektę z Podola do tego, że to kościół luterański przechowuje czystą i nieskażoną prawdę Ewangelii? O tym dowiecie się z lektury niniejszej powieści.
Sam motyw podróży misjonarzy w „Czarnym Huzarze” stanowi przyczynek do opisania w bardzo ciekawy i rzetelny sposób wydarzeń historycznych, które przyczyniły się pośrednio i bezpośrednio do pierwszego rozbioru Polski. To właśnie ten wycinek historii naszego kraju wydaje mi się być głównym bohaterem tej powieści. Co nie zmienia faktu, że bohaterowie jednostkowi zostali przez autora wykreowani bardzo porządnie. Mamy tu wiele postaci autentycznie żyjących w tamtych czasach, a które miały mniejszy lub większy wpływ na sytuację w Polsce. Mamy tu doskonale opisanego księcia Nikołaja Wasiljewicza Repnina, który był rosyjskim posłem nadzwyczajnym i ministrem pełnomocnym w Warszawie i w tym czasie sprawował faktyczną władzę nad Rzecząpospolitą jako bezpośredni wykonawca woli carycy Katarzyny II. Równie szczegółowo autor przedstawił postać Gédéona de Benoît, który był Francuzem w służbie Prus, najpierw jako sekretarz poselstwa pruskiego w Warszawie, później już jako pruski poseł w Polsce, a który w 1772 roku podczas podpisywania traktatu rozbiorowego reprezentował Królestwo Prus. Leszek Biały również bardzo szczegółowo opisał życiorys jednego z najgłośniejszych awanturników swojej epoki - księcia Jerzego Marcina Lubomirskiego, który wysługiwał się Rosji i Prusom, a także na czele band zbójeckich uprawiał rozbój. Do tego dość szczegółowo przedstawił postać księcia wojewody wileńskiego Karola „Panie Kochanku” Radziwiłła. Oczywiście losy Jakuba Lejbowicza Franka również zostały przez autora opisane od początku jego działalności na ziemiach tureckich, poprzez nauczanie na Podolu, do momentu, w którym opuszcza Polskę po pierwszym rozbiorze i udaje się do Austrii. Generalnie „Czarny Huzar” prezentuje i „ożywia” całą plejadę postaci, głównie historycznych (Stanisław August Poniatowski, Izabela z Flemmingów Czartoryska, Herman Karl von Keyserling, Fryderyk II von Hohenzollern, caryca Katarzyna II i wielu, wielu innych), opisanych w ciekawy i zgodny z faktami sposób.
Leszek Biały ma precyzyjny, ale równocześnie bardzo przyjemny w odbiorze styl. W „Czarnym Huzarze” dialogów nie ma zbyt dużo, dominują opisy, co o dziwo nie przeszkadza i nie nudzi. W trakcie lektury widać na pierwszy rzut oka, że autor jest historykiem z zamiłowania, nie tylko z zawodu. Odmalowuje z kronikarską precyzją wydarzenia historyczne, obyczaje tej epoki i całe tło społeczne. Czytając opis tej powieści zastanawiałam się, jak mu się to uda, wszak z lekcji historii pamiętałam, że Rzeczypospolita w XVIII wieku była prawdziwym tyglem kulturowym (Polacy, Litwini, Rusini, Żydzi itd.), ale również był to bardzo burzliwy okres w dziejach naszej ojczyzny – nieustanne wojny, knowania naszych sąsiadów (ale też, nie oszukujmy się, niekompetencja i często zwyczajna głupota, a także chciwość naszej szlachty), które doprowadziły ostatecznie do rozbiorów. Muszę przyznać, że się naprawdę nie zawiodłam, jest to prawdziwa, pełnokrwista powieść historyczna z olbrzymią dawką faktów, niezwykłymi bohaterami, którzy wywołują w nas prawdziwe emocje (nie tylko te pozytywne) i wciągającą fabułą.
I tylko taka smutna refleksja mnie naszła... W naszej polskiej mentalności, do tej pory niewiele się zmieniło (chociażby w kwestii braku tolerancji dla „inności”) i w tle coraz bardziej pobrzmiewa chichot historii, która lubi się powtarzać, a Polak, jak widać, niemądry ani przed, ani w trakcie, ani po szkodzie.
Reasumując, „Czarny Huzar” to naprawdę doskonała powieść historyczna, którą z czystym sumieniem mogę polecić każdemu interesującemu się historią naszego kraju, kwestią żydowską na przestrzeni wieków i ogólnie tą epoką historyczną. Ale nie tylko. Myślę, że mogę ją również polecić, każdemu, kto do tej pory niekoniecznie interesował się tą tematyką, a chciałby się trochę w przyjemny sposób dokształcić, ma ona bowiem niewątpliwe walory edukacyjne, a nie jest to napisany „suchym” językiem podręcznik.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Leszek Biały to hispanista, historyk sztuki i pisarz. Wykładał historię Hiszpanii na Uniwersytecie Warszawskim. Jest tłumaczem klasycznych dramatów hiszpańskiego Złotego Wieku: „Książę Niezłomny” i „Autos sacramentales” Pedro Calderon de la Barca oraz „Wybór dramatów” Tirso de Molina. Jest także autorem pracy historycznej „Dzieje Inkwizycji Hiszpańskiej”, w której rzetelnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-04-22
Roman Cílek to jeden z najbardziej wytrawnych czeskich twórców literatury faktu. Jest autorem kilkudziesięciu książek non-fiction oraz powieści kryminalnych. Jest również laureatem wielu wyróżnień literackich, m.in. Nagrody Egona Erwina Kischa (jest to nagroda przyznawana czeskim i słowackim autorom literatury faktu). Jego głównymi zainteresowaniami są kulisy najnowszej historii oraz zagadnienie zbrodni i kary. W Polsce, jak dotąd, wydano dwie z jego książek - „Kulisy tajnych służb Trzeciej Rzeszy: Alfred Naujocks” pod koniec lat dziewięćdziesiątych oraz „Ja, Olga Hepnarová” w 2016 roku, która jest aktualnie jedną z nielicznych dostępnych na polskim rynku współczesnych czeskich pozycji reportażowych.
„Ja, Olga Hepnarová” to biografia i reportaż o czynach, których się dopuściła tytułowa Olga Hepnarová, a które zapisały się w historii czeskiej kryminalistyki i czeskiego wymiaru sprawiedliwości jako precedens oraz obrosły w pewną legendę. Kim zatem była Olga i co takiego uczyniła?
Olga Hepnarová, urodziła się 30 czerwca 1951 roku w Pradze w Republice Czechosłowackiej, w rodzinie tzw. inteligencji pracującej – ojciec był bankierem, a matka stomatologiem. Miała również o 2 lata starszą siostrę Evę. Od najmłodszych lat uważała, że jest niekochana przez rodziców i siostrę, twierdziła również, że jej ojciec często bez powodu używał wobec niej przemocy fizycznej. Mając 13 lat próbowała popełnić samobójstwo, sprawiała duże problemy wychowawcze (po przeniesieniu do innej klasy, twierdziła, że była szykanowana przez wszystkich uczniów i nauczycieli, przez co nie chciała uczęszczać do szkoły – wagarowała i 2 razy uciekła z domu), z tego powodu była leczona w Szpitalu Psychiatrycznym dla Dzieci w Opařanach, koło Tábora. Nie przyniosło to oczekiwanego skutku, jej zachowanie, stan a także postrzeganie innych ludzi z wiekiem wciąż się pogarszały – generalnie nienawidziła wszystkich ludzi. Doprowadziło to do tego, że 10 lipca 1973 roku, w wieku 22 lat Olga wypożyczoną ciężarówką z premedytacją wjechała w pełen ludzi chodnik obok przystanku tramwajowego przy alei Obrońców Pokoju w Pradze. Efekt? 8 ofiar śmiertelnych i 12 rannych osób. Nie próbowała uciekać z miejsca zdarzenia i nie próbowała tłumaczyć się, że to był wypadek:
„ – Hamulce się zacięły czy co? Na Boga, zasnęła pani za kierownicą?
Hepnarová spokojnie odpowiada:
- Nie, nie zasnęłam, hamulce są sprawne. Umyślnie wjechałam na chodnik, to moja zemsta na społeczeństwie za to, jak traktowało mnie przez całe moje życie.”
W ten sposób zapisała się na kartach historii, jako masowa morderczyni i na dodatek, jako ostatnia kobieta skazana w Czechosłowacji na karę śmierci.
„Ja, Olga Hepnarová” to zapis jej życia przed tymi wydarzeniami i oczywiście po nich. Autor zebrał dużo materiałów dokumentujących sposób myślenia Olgi – przytacza jej wypowiedzi i listy, a także korzysta z zeznań świadków w postaci znajomych, współpracowników, pracodawców i narzeczonego Hepnarovej. Przedstawia również dokumenty sądowe, policyjne oraz opinie psychiatrów, którzy mieli z nią styczność. Z tych rzetelnie podanych źródeł wyłania się obraz osoby bardzo zamkniętej w sobie, a do tego skupiającej się tylko na doznanych krzywdach ignorując kompletnie przejawy pozytywnych zachowań wobec swojej osoby ze strony otoczenia. Powołani przez sąd biegli w zakresie psychiatrii stwierdzili, że miała osobowość psychopatyczną, ale dokonane przez nią czyny karalne nie zostały dokonane w stanie zaburzeń psychicznych ani ograniczonej poczytalności, więc nawet długotrwałe odizolowanie jej od społeczeństwa nie rokuje szans na poprawienie jej nastawienia do ludzi, a że w owym czasie w Czechosłowacji najdłuższa kara pozbawienia wolności wynosiła 15 lat, więc jedyną alternatywą była kara śmierci. Wszystko jasne prawda? Otóż Roman Cílek wskazuje też inne opinie, które zwracały uwagę na to, że Hepnarová przejawiała objawy stanu psychotycznego, po zaburzeniach typu schizofrenicznego (konkretnie omamy), czyli jednakowoż mogła nie być w pełni poczytalna w trakcie dokonywania tej zbrodni, a więc należałoby ją odizolować od społeczeństwa w zakładzie psychiatrycznym i poddać leczeniu, a nie skazywać na karę śmierci. Jej obrońca wykazał też, że jego klientka przynajmniej kilkukrotnie szukała pomocy u specjalistów, której nigdy nie otrzymała. Nie uchroniło jej to jednak przed śmiercią na stryczku.
Co trzeba oddać autorowi, to fakt, że nie ocenia on postępowania bohaterki swojej książki – on tylko opisuje, z kronikarską dokładnością zakłamanie ówczesnego systemu, niekompetencję służby zdrowia, stronniczość sądu, a przede wszystkim wyobcowaną ze społeczeństwa jednostkę, której nie udzielono na czas pomocy, a która postanowiła przekuć swoją bezsilność i nienawiść w konkretny czyn: zbrodnię. Cílek stawia przed czytelnikiem wiele pytań, ale na żadne z nich nie udziela odpowiedzi – to czytelnik musi zrobić sam, tak samo jak sam musi spróbować zrozumieć i ocenić nieszczęsną Hepnarovą.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Roman Cílek to jeden z najbardziej wytrawnych czeskich twórców literatury faktu. Jest autorem kilkudziesięciu książek non-fiction oraz powieści kryminalnych. Jest również laureatem wielu wyróżnień literackich, m.in. Nagrody Egona Erwina Kischa (jest to nagroda przyznawana czeskim i słowackim autorom literatury faktu). Jego głównymi zainteresowaniami są kulisy najnowszej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-04-03
Abby Geni to amerykańska pisarka młodego pokolenia. Jak dotąd napisała dwie książki – jedną z nich jest wydany 2013 roku zbiór opowiadań „The Last Animal”. „Strażnicy światła” to debiut powieściowy tej autorki, który został okrzyknięty debiutem roku 2016 przez księgarnię Barnes & Noble.
Główną bohaterką „Strażników światła” jest Miranda, typ niespokojnego ducha, która jest zawodowym fotografem dzikiej przyrody i zjeździła już w zasadzie cały świat w ramach swojej pracy. Dowiaduje się o rezerwacie na Wyspach Farallońskich i postanawia wyjechać tam na rok, żeby uwieczniać tamtejszy dziki krajobraz oraz zwierzęta. Poza Mirandą na wyspie mieszka tylko sześcioro dość ekscentrycznych naukowców, zajmujących się badaniem miejscowych gatunków ryb, szczególnie rekinów żerujących w pobliskich wodach, oraz ptaków morskich i fok. Po około 3 miesiącach od przyjazdu na wyspę Miranda zostaje zaatakowana przez jednego z mieszkańców. A kilka dni później ta konkretna osoba zostaje znaleziona martwa w okolicznościach, które wskazują na nieszczęśliwy wypadek. Generalnie z biegiem czasu pani fotograf coraz bardziej zaczyna się czuć na wyspie jak w domu, coraz bardziej przywiązuje się do tego miejsca, a równocześnie zachęcona przez Galena zagłębia się w historię i legendy, w których tę lokalizację określano mianem „Wysp Umarłych”. Niestety, wraz z upływem czasu, pojawiają się kolejne akty przemocy, co sprawia, że Miranda nabiera podejrzeń wobec swoich towarzyszy i przestaje komukolwiek ufać. Co tam się właściwie dzieje i dlaczego?
Akcja powieści została umiejscowiona na faktycznie istniejących Wyspach Farallońskich, zwanych przez Indian także Wyspami Umarłych, które leżą na Pacyfiku około 50 kilometrów od San Francisco. W odległej przeszłości ludzie wyprawiali się na te wyspy w celu pozyskiwania jaj ptasich i foczych skór, później powstała tam latarnia morska, a wkrótce także radiostacja. Jest to ścisły rezerwat, tylko jedna z całej grupy wysp jest zamieszkana przez biologów, bowiem na Farallonie istnieje największa w Stanach Zjednoczonych (nie licząc Alaski i Hawajów) kolonia ptactwa morskiego, do tego migrują tam również słonie morskie, pływa sporo żarłaczy białych, a także można obserwować pływacze szare oraz długopłetwce oceaniczne (humbaki).
Miranda jako główna bohaterka, jest ciekawą postacią. Fotograf przyrody, dobrowolna nomada, nigdzie nie zostaje dłużej niż kilka tygodni czy miesięcy, nigdzie nie zapuszcza korzeni, nie czuje przywiązania do żadnego miejsca, aż do momentu zobaczenia w folderze zdjęć Wysp Umarłych. Okazuje się, że to miejsce przyciąga ją jak magnes, więc sama walczy o to, żeby dostać pozwolenie na przebywanie tam i uwiecznianie go na swoich zdjęciach. Poznaje tamtejszych rezydentów: Galena, Foresta, Micka, Andrew, Lucy i Charlene – jest to cała populacja wyspy, która mieszka w niedużej, wspólnej chacie, gdzie ptasie wszy, myszy i przeciekający dach są normą i gdzie, siłą rzeczy, nie ma miejsca na prywatność czy wielkie emocje. Każdy w tym miejscu po prostu wykonuje swoją pracę. Bohaterowie zostali dość ciekawie nakreśleni, chociaż nie da się z nimi zżyć ani nawet za bardzo ich polubić. Brakuje w nich trochę życia i jakiejś namiastki większych emocji, które mogłyby się udzielić czytelnikowi. Ta sama przypadłość dotyczy również głównej bohaterki, która mimo wszystko różni się od reszty i jest postacią najbardziej tajemniczą. Niemniej jednak brakuje w tym wszystkim bardziej wiarygodnych portretów psychologicznych.
Fabuła poprowadzona jest dość spokojnie, nie galopuje, więc jeśli ktoś lubi szybką akcję oraz niesamowite zwroty tejże, raczej może się poczuć rozczarowany. W „Strażnikach światła” akcja rozwija się stopniowo i skupia się głównie na badaniach dotyczących konkretnych zwierząt oraz pracy fotografa dzikiej przyrody, co jest moim zdaniem przyjemnym zaskoczeniem i sporym plusem. Język stosowany przez autorkę jest przyjemny, przejrzysty, przy opisach bardzo poetycki, ale równocześnie nieutrudniający odbioru.
Największym atutem tej powieści jest pomysł na fabułę i miejsce akcji będące w pewnym sensie krańcem świata oraz surowość i mrok spowijający Wyspy Farallońskie. Co prawda, po opisie i oficjalnych recenzjach spodziewałam się czegoś, co wbija w fotel, a dostałam całkiem dobry thriller, ale jednak nie taki, który swoją nieprzewidywalnością zaskakuje odbiorcę. Nie chcę przez to nikogo zniechęcać do lektury „Strażników światła”, ponieważ pomimo pewnych mankamentów uważam ją za dobrą i wartą przeczytania książkę. Radzę po prostu nie nastawiać się na „efekt wow”, a wtedy prawdopodobnie będziecie usatysfakcjonowani tą lekturą.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Abby Geni to amerykańska pisarka młodego pokolenia. Jak dotąd napisała dwie książki – jedną z nich jest wydany 2013 roku zbiór opowiadań „The Last Animal”. „Strażnicy światła” to debiut powieściowy tej autorki, który został okrzyknięty debiutem roku 2016 przez księgarnię Barnes & Noble.
Główną bohaterką „Strażników światła” jest Miranda, typ niespokojnego ducha, która...
2017-02-24
Pawieł Basiński to ceniony rosyjski pisarz, dziennikarz, krytyk i literaturoznawca. Kształcił się na uniwersytecie w Saratowie oraz w Literackim Instytucie im. Maksyma Gorkiego w Moskwie. Jest członkiem Związku Pisarzy Rosyjskich, a także wykładowcą rosyjskiej literatury współczesnej. Wchodzi w skład jury Nagrody Sołżenicyna. Autor mający w swoim dorobku kilkanaście książek: antologie wierszy, eseje i powieści. Specjalista nie tylko od Lwa Tołstoja, ale i Maksyma Gorkiego oraz Osipa Mandelsztama. O Tołstoju napisał jak dotąd dwie książki, między innymi „Lew Tołstoj. Ucieczka z raju”.
Drugą pracą Basińskiego o tematyce tołstojowskiej jest „Lew kontra święty. Historia pewnej wrogości”, którą chciałabym dzisiaj omówić. Zacznę jednak od nakreślenia sylwetek głównych bohaterów tej książki (tak, bowiem ma ona dwóch głównych antagonistów), ponieważ o ile o Lwie Tołstoju, jestem przekonana, że każdy cokolwiek słyszał, o tyle postać świętego Jana Kronsztadzkiego w Polsce nie jest powszechnie znana. Zacznę więc od postaci w naszym kraju i w ogóle na świecie o wiele bardziej znanej.
Hrabia Lew Nikołajewicz Tołstoj był rosyjskim powieściopisarzem, dramaturgiem, krytykiem literackim, myślicielem i pedagogiem. Uznawany za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli realizmu w literaturze europejskiej, a jego dzieła należą do klasyki literatury, nie tylko rosyjskiej, ale i światowej. Na przełomie XIX i XX wieku uchodził w Rosji za najwyższy autorytet moralny, a jego idea „nieprzeciwstawiania się złu przemocą” miała znaczący wpływ na poglądy Mahatmy Gandhiego i Martina Luthera Kinga. Był również twórcą koncepcji samodoskonalenia moralnego jednostki oraz programowego antyestetyzmu i postulowania sztuki moralistycznej. Pod wpływem jego moralnych i religijnych idei powstała nawet nowa doktryna społeczno-religijna nazwana tołstoizmem. Aktualnie Tołstoj bywa też określany mianem chrześcijańskiego anarchisty.
Iwan Iljicz Siergijew, znany później jako Jan Kronsztadzki, był rosyjskim duchownym prawosławnym i działaczem społecznym. Był synem prostego cerkiewnego psalmisty z północy Rosji, któremu udało się jednak ukończyć seminarium duchowne w Archangielsku, a następnie Petersburską Akademię Duchowną. Po święceniach udało mu się uzyskać etat kapłana przy soborze św. Andrzeja w Kronsztadzie. Był z tą parafią związany do końca życia, stąd przydomek „Kronsztadzki” który nadano mu jeszcze kiedy żył, a którego sam duchowny używał zamiast nazwiska. W Kronsztadzie prowadził działalność charytatywną i duszpasterską, wspierając materialnie najbiedniejszych mieszkańców miasta i głosząc wśród nich zasady prawosławnej moralności. Dzięki datkom od zamożnych osób udało mu się zorganizować dom pracy, w którym bezdomni i bezrobotni mieszkańcy Kronsztadu mogli znaleźć zatrudnienie i dach nad głową. Po jakimś czasie opinia o nim jako obrońcy najuboższych i charyzmatycznym kaznodziei rozprzestrzeniła się na cały kraj – jego wystąpienia publiczne gromadziły tysiące wiernych, którzy przypisywali mu dar uzdrawiania nakładaniem rąk i siłą modlitwy oraz umiejętność przepowiadania przyszłości. Był określany mianem „batiuszki całego narodu”.
W książce „Lew kontra święty” Basiński przedstawia obie te znamienite dla Rosji postaci w stopniu równomiernym. Opisuje dość szczegółowo życiorys Jana Kronsztadzkiego, natomiast biografię Lwa Tołstoja nakreśla w sposób, który pozwala nam poznać i przeanalizować sam kontekst religijny (moralny i teologiczny) jego przemyśleń i twórczości. Sposób przedstawienia życiorysu Tołstoja wynika zapewne z tego, że bardziej szczegółowo Basiński opisał go w „Lwie Tołstoju. Ucieczce z raju” i założył, że czytelnik „Lew kontra święty” z tamtą książką się zapoznał. Autor stosuje metodę paraleli dla przedstawienia faktów z życia obu tych Rosjan, których dzieliło wiele, ale równocześnie można wskazać też dużo podobieństw między nimi. Obaj bowiem w tamtym czasie byli w Rosji bardzo sławni, do obu codziennie pielgrzymowali biedacy z każdego zakątka kraju i zasypywali setkami listów. Także obaj rezygnowali z wygód życia, chociaż Jan Kronsztadzki nigdy nie miał żadnego swojego majątku, który mógłby oddać biednym, jak to uczynił Lew Tołstoj, który w przeciwieństwie do niego był arystokratą. Zarówno hrabia Tołstoj, jak i ojciec Jan mieli głębokie przemyślenia teologiczne, a religia, chociaż w inny sposób, zajmowała ich życie.
Wiara Jana z Kronsztadu była bardzo tradycyjna i konserwatywna, wymagająca od wyznawców wielu wyrzeczeń, ale równocześnie wzywał wiernych do konsekwentnego doskonalenia się w duchu ewangelicznym, oparcia swojego życia na miłości bliźniego, miłosierdziu, współczuciu, łagodności, posłuszeństwie, czystości i gotowości do wyrzeczeń – jednak w obrębie struktur, jedynego słusznego w jego mniemaniu, Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego. Dlatego też postrzegał tołstojowców jako wielkie zagrożenie dla prawosławnych wartości, których uważał za swój obowiązek bronić. Stąd też wynikała niezwykła wrogość wobec Tołstoja, którego postrzegał jako prowodyra całego tego zamieszania i oskarżał o mamienie oraz gorszenie innych ludzi. Basiński tak przedstawia biografie swoich bohaterów, że stopniowo się łączą, ukazując bardzo dobitnie w ostatniej części narastającą nienawiść między nimi. Określenia i stwierdzenia, które stosował Jan Kronsztadzki w swoich kazaniach i listach są tak obraźliwe i nasiąknięte zapiekłą nienawiścią (wynikającą ze strachu według Basińskiego) wobec Lwa Nikołajewicza, że czytelnik aż przeciera oczy ze zdumienia, że osoba uważana za uduchowioną i z gruntu dobrą, a nawet kanonizowana, mogła w ogóle coś takiego myśleć, a co dopiero wyrażać. W tym lepszym świetle stawia Tołstoja fakt, że nigdy na żadną z obelg ze strony ojca Jana publicznie nie odpowiedział. Natomiast pomiędzy wierszami pojawia nam się obraz człowieka głęboko pochłoniętego poszukiwaniem Boga, wiarą, targanego wątpliwościami ze względu na swój głęboki racjonalizm.
Pawieł Basiński przedstawia nam życie i twórczość Lwa Tołstoja u schyłku życia, czyli tą mało znaną szerokiemu odbiorcy, bowiem skupioną na kwestiach religii, wiary i moralności. Analizuje jego tłumaczenie i komentarze tworzące „Ewangelię według Tołstoja”. Dzieło to, w połączeniu z innymi tekstami dotyczącymi tej tematyki, ukazuje nam bardzo racjonalną interpretację Nowego Testamentu, pozbawioną całej magicznej otoczki celebrowanej w Cerkwi Prawosławnej – mamy tu bowiem negację boskości Jezusa, odrzucenie wiary w niepokalane poczęcie, dziewictwo (przed i po porodzie) Maryi i cuda, a także kompletnie nową interpretację symboliki Ostatniej Wieczerzy. Idealnie sedno problemu Tołstoja z religią opisuje ten fragment: „Tołstoj nie wierzył w boską naturę Chrystusa. Ani w młodości, ani w wieku dojrzałym, ani na starość, ani przed śmiercią. Nie znaczy to jednak, że nie wierzył w Boga. Mógł wątpić w jego istnienie, ale wyrzec się Boga nie potrafił, ponieważ był to kamień węgielny jego rozumienia życia” (str. 256).
Całości obrazu przedstawionego przez Basińskiego dopełnia „Dodatek”, który zawiera listy i teksty kluczowe w sporze hrabiego Tołstoja z Rosyjskim Kościołem Prawosławnym, czyli Orzeczenie Świątobliwego Synodu o odłączeniu Lwa Nikołajewicza od Cerkwi, odpowiedź Tołstoja na to Orzeczenie, List Sofii Andriejewny (małżonki pisarza) do przewodniczącego Świątobliwego Synodu, odpowiedź przewodniczącego, apel Tołstoja „Do duchowieństwa” oraz odpowiedź Jana Kronsztadzkiego na tenże apel, a także kilka innych pozycji, do których Basiński się w toku swojej książki odwołuje. Autor „Lew kontra święty” przy pomocy tej dokumentacji i swojej analizy przedstawia nam w jak niesprawiedliwy sposób Rosyjska Cerkiew rozprawiła się z hrabią Tołstojem, a równocześnie pokazuje nam, że był to człowiek głęboko wierzący i niesamowicie zdeterminowany do tego, by jak najlepiej zrozumieć istotę Boga, co zresztą wyznaje w swojej odpowiedzi na Orzeczenie Synodu: „[Wierzę] w Boga, którego pojmuję jako ducha, jako miłość, jako początek wszystkiego. Wierzę, że on jest we mnie, a ja w Nim.”.
„Lew kontra święty. Historia pewnej wrogości” Pawła Basińskiego, to bardzo ciekawa pozycja, z której możemy dowiedzieć się wiele o Tołstoju, jego życiu, przemyśleniach, a także czynnikach, które ukształtowały go jako pisarza i człowieka. Równocześnie dostajemy tu bardzo dużo informacji o funkcjonowaniu Cerkwi i jej powiązaniach politycznych w przedrewolucyjnej Rosji, a także omówienie kwestii związanych z teologią i filozofią prawosławia. Nie jest to łatwa lektura, ale ma niewątpliwe walory edukacyjne oraz jest napisana naprawdę świetnym językiem.
Polecam każdemu, kto uwielbia twórczość Lwa Tołstoja, ale też każdemu, kto interesuje się funkcjonowaniem Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego – tych osób ta lektura na pewno nie zawiedzie.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Pawieł Basiński to ceniony rosyjski pisarz, dziennikarz, krytyk i literaturoznawca. Kształcił się na uniwersytecie w Saratowie oraz w Literackim Instytucie im. Maksyma Gorkiego w Moskwie. Jest członkiem Związku Pisarzy Rosyjskich, a także wykładowcą rosyjskiej literatury współczesnej. Wchodzi w skład jury Nagrody Sołżenicyna. Autor mający w swoim dorobku kilkanaście...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-02-12
Jacek Wietecki jest nauczycielem akademickim, konsultantem literackim oraz tłumaczem z języka angielskiego. Jako tłumacz dał się poznać przekładając na język polski, jak dotąd, 10 powieści Jonathana Carolla, 2 powieści Williama Whartona i 2 powieści Robina Cooka. „Bogowie i bestie” to debiut literacki Wieteckiego wydany nakładem wydawnictwa Rebis.
„Bogowie i bestie” to niewielka objętościowo książka, ma bowiem 160 stron, i zawiera w sobie minipowieść o takim samym tytule jak cały zbiór, opowiadanie „Siostrzyczka” oraz nowelę „Ślepa seria”.
Tytułowa minipowieść opowiada o pięknej, lipcowej niedzieli, kiedy to pisarz Leszek Tyl (który od 2 lat nie stworzył niczego nowego) budzi się w pustym mieszkaniu i okazuje się, że jego żona, malutki synek i nastoletnia córka zniknęli. Ale nie tylko oni. Stopniowo wyjaśnia się, że na całym świecie tego dnia wyznawcy wszelakich religii odlatują do swoich rajów. Akcja dzieje się na przestrzeni trzynastu godzin, bo tyle czasu ma Leszek do północy, aby odnaleźć swoją córkę, która odeszła z satanistami i przekonać ją do odłączenia się od nich albo dołączyć do swojej żony i synka w chrześcijańskim Niebie. Czy mu się uda? I co właściwie wybierze?
„Bogowie i bestie” to najbardziej rozbudowana część tego zbioru i jeśli chodzi o pomysł, to bez wątpienia najlepsza. Wykonanie natomiast momentami kuleje. Nie można nic zarzucić stylowi i językowi Wieteckiego, akcja jest wartka, trzyma w napięciu i naprawdę wciąga. Chodzi jednak o to, że pomimo pomysłowości, ironii i pewnej dawki groteski, brakuje w niej głębszego rysu psychologicznego bohaterów – został on potraktowany przez autora strasznie po macoszemu, przez co postaci są dość płaskie i bez wyrazu. Szkoda. Generalnie ta minipowieść w ciekawy i lekki sposób porusza kwestie wiary i jej braku oraz zbawienia. Dużym plusem jest fakt, że autor nie próbuje przekonać czytelnika o słuszności żadnej konkretnej religii, ani o wyższości jednego systemu religijnego nad innymi, bowiem w opowieści, którą snuje, każdy wyznawca każdej religii po prostu udaje się do swojego raju. Sednem „Bogów i bestii” jest rozważanie, co z tymi, którzy zostają tutaj porzuceni na pastwę losu, bo mylili się, że żadna siła wyższa nie istnieje. Natknęłam się na opinię, że Wietecki chce chyba pokazać, iż całkowita niewiara powoduje, że życie człowieka skupia się wtedy tylko na tym, co materialne, a przez to w pewnym momencie jego egzystencja zmierza ku pustce. I może faktycznie to chciał zaznaczyć autor. Ja jednak nie do końca się z tym zgadzam, ponieważ, pomimo tego, że opisuje wybuch chaosu i zezwierzęcenia części ludzi-ateistów, to przedstawia również tych, którzy owszem nie wierzą w nic, ale mimo to starają się żyć jak najlepiej i pomagać innym. Najlepiej oddaje to kwestia wypowiadana przez jednego z bohaterów: „Na szczęście oprócz bogów i bestii są jeszcze ludzie”.
Kolejną pozycją w tym zbiorze jest opowiadanie „Siostrzyczka”. Jest to historia młodego mężczyzny, który od lat ma wrażenie, że miał w dzieciństwie najlepszą towarzyszkę zabaw i była to jego siostra. Niestety, kiedy od rodziców i brata próbuje się dowiedzieć czy miał siostrę, bowiem w domu rodzinnym nic nie wskazuje nawet, że istniała taka osoba, natyka się na nieprzebity mur milczenia. Z jednej strony męczą go nawracające przebłyski z dzieciństwa i podskórna pewność, że nie wymyślił sobie własnej siostry, mimo że nie pamięta nawet jej twarzy ani imienia, a z drugiej strony nie mogąc ciągle uzyskać odpowiedzi na swoje pytania zaczyna podejrzewać, że to faktycznie tylko jego urojenia. Ostatecznie pozna prawdę, która okaże się dużo bardziej tragiczna niż podejrzewał.
Narracja w „Siostrzyczce” jest prowadzona w pierwszej osobie przez głównego, nieznanego nam z imienia, bohatera, co sprawia, że opowiadanie to jest bardzo niepokojące, naładowane emocjami i przejmujące. Mamy tu wejście w psychikę osoby, która intuicyjnie przeczuwa prawdę równocześnie mając wrażenie, że coś jej wmawiają i jest bliska paranoi. Stylistycznie jest lepiej niż w tytułowej minipowieści, choć samo opowiadanie nie bazuje na tak oryginalnym pomyśle, a jednak zwraca uwagę czytelnika. Są tu rodzinne tajemnice i zmowa milczenia, oraz wydarzenia z przeszłości, które mimo wszystko wciąż powracają echem, choć tylko we fragmentach. Autor kończy „Siostrzyczkę” w kulminacyjnym momencie, czym skłania czytelnika do refleksji nad tym, jak daleko można się posunąć w kłamstwie dla dobra ukochanej osoby i czy lepsze jest życie w tym błogim kłamstwie czy jednak w trudnej prawdzie.
Ostatnią częścią zbioru jest nowela „Ślepa seria”. Opowiada o inteligentnym, ekscentrycznym mężczyźnie, odludku, który ma dość dziwną „właściwość”. Mianowicie tam, gdzie się przeprowadza po jakimś czasie zaczynają znikać w niewyjaśnionych okolicznościach nastoletnie dziewczyny. Kiedy w miejscowości, w której aktualnie mieszka na działce, dochodzi do drugiego w krótkim czasie zaginięcia, ten właśnie mężczyzna staje się głównym podejrzanym i w trakcie śledztwa wychodzi na jaw jego skomplikowana, niejasna przeszłość. Z braku jednoznacznych dowodów, a raczej dowodów w ogóle, zostaje zwolniony z aresztu, a oburzeni tym okoliczni działkowcy, nie czekając na wynik śledztwa policji, sami postanawiają wymierzyć sprawiedliwość, dokonując samosądu.
„Ślepa seria” również ma narrację prowadzoną w pierwszej osobie. Pomimo wykorzystania dość oklepanego motywu do zawiązania fabuły, jest to bardzo nieoczywista, niepokojąca i wciągająca nowela, która długo nie daje spokoju czytelnikowi, który zostaje z mętlikiem w głowie. Czy główny bohater był mordercą bez skrupułów czy jednak po prostu miał pecha, że tam gdzie się pojawiał po prostu ze względu na inne, niezależne od niego czynniki zaczynały się te zagadkowe zaginięcia? Na to autor nie daje nam odpowiedzi, a muszę też przyznać, że i ja po lekturze wcale nie mogę jednoznacznie określić, co jest prawdą. Muszę dodać, że właśnie w tej noweli najlepiej uwidacznia się pewien motyw przewodni całego zbioru. Co nim zatem jest?
Klamrą, która fabularnie spina wszystkie części „Bogów i bestii” jest... przypadek, który od lat fascynuje twórców i jako motyw wykorzystywany był w kulturze masowej na wszelkie sposoby. Wietecki natomiast próbuje ugryźć ten temat od zupełnie innej strony niż ta, z którą najczęściej się spotykamy – z punktu widzenia moralności. Wietecki intryguje czytelnika, przedstawia swoich bohaterów w sytuacjach ekstremalnych, daje impuls do zastanowienia się nad istotą człowieczeństwa i wiary oraz właśnie moralnością.
„Bogowie i bestie” to różnorodny pod względem fabularnym zbiór krótkich form prozatorskich, do tego jednak nierówny warsztatowo. Mimo wszystko widać, że Jacek Wietecki ma potencjał i warto obserwować jego dalsze poczynania w dziedzinie pisarstwa. To, co zaprezentował w tym zbiorze, jest naprawdę intrygujące, wartościowe i godne uwagi.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Jacek Wietecki jest nauczycielem akademickim, konsultantem literackim oraz tłumaczem z języka angielskiego. Jako tłumacz dał się poznać przekładając na język polski, jak dotąd, 10 powieści Jonathana Carolla, 2 powieści Williama Whartona i 2 powieści Robina Cooka. „Bogowie i bestie” to debiut literacki Wieteckiego wydany nakładem wydawnictwa Rebis.
„Bogowie i bestie” to...
2017-02-11
Ryszard Marek Groński jest polskim pisarzem literatury dla dorosłych i dzieci, dramaturgiem, satyrykiem, felietonistą, autorem tekstów piosenek, z wykształcenia historykiem. Współpracował z tygodnikiem „Szpilki”, pisał teksty dla kabaretów Szpak, Wagabunda, Dudek, Pod Egidą, tworzył scenariusze programów telewizyjnych i radiowych. Publikował na łamach „Wprost”, „Sceny”, „Dialogu”, był także przez wiele lat felietonistą „Polityki”.
„Ałe głach! Wszyscy równi” to najnowsza książka Grońskiego, w której przywołuje i opisuje rzeczywistość warszawskiego getta. Bohaterami tej opowieści są ludzie, którzy przed wojną byli związani ze sceną, teatrzykami i kabaretami. Ada Wiernicka, przed wrześniem 1939 roku gwiazda teatralna i filmowa, po wybuchu wojny musi się przenieść do getta razem ze swym partnerem, znanym tekściarzem Adamem Hornem, ale rozpamiętując to, że już raz musiała wydobywać się ze skrajnej nędzy, zaczyna walczyć o przedostanie się na aryjską stronę przy pomocy bogatego, kolaborującego Bauma, który był jej dawnym wielbicielem. Kogo wybierze – zakochanego w niej Adama, który jednak nie potrafi jej zapewnić godnego bytu, chociaż się stara czy Bauma, który był chamem i sprzedawczykiem, ale miał pieniądze, wpływy i możliwość zapewnienia jej życia na dawnym poziomie, do którego gwiazdka się przyzwyczaiła i dążyła? Jak potoczą się dalsze losy Adama, który został w getcie i pomimo ostrzeżeń o zbliżającej się Zagładzie nie próbował się z niego wydostać? Kolejną interesującą postacią jest Wadim, Rosjanin który postanowił nie uciekać na Wschód po wrześniu 1939 roku. Przed wojną był uznanym reżyserem. Jest również homoseksualistą, w związku z czym musi się ukrywać, bowiem nie tylko za bycie Żydem bądź Słowianinem grozi śmierć. Wadim jest osobą nadwrażliwą, nonkonformistą, który nie godzi się na nowy ład, ale jednak strach go przerasta i przyjmuje pomoc w ucieczce na aryjską stronę oraz protekcję, a także azyl u bogatej baronowej. Przy okazji postaci Rosjanina Groński w sposób wyważony pokazał środowisko przedwojennej bohemy artystycznej, w której istniało całkiem spore grono osób homoseksualnych, które podczas wojny musiało o wiele bardziej uważać a mimo tego koszmaru próbowali nie tylko przeżyć, ale i tworzyć – wielu z nich, młodych, także przelewało krew w walce o swoją ojczyznę.
Przedstawienia każdej z głównych postaci autor dokonuje w przededniu wybuchu II wojny światowej – dosłownie. Mamy możliwość obserwacji ich radości, sukcesów, ale i porażek. Koszmar wojny na zawsze weryfikuje ich życie. Duża część artystów trafia do getta, niektórym (tym, którzy mają rodzinę gdzieś indziej bądź po prostu znajomości) udaje się przedostać na aryjską stronę. Jak w sytuacji tak ekstremalnej, jaką jest wojna, odnajdą się ludzie sztuki, którym całkiem rozsypało się dotychczasowe życie i możliwości? Część z nich dołączy do kolaboranckich teatrzyków „dla podludzi” ściągając na siebie potępienie i nienawiść swoich, ale dzięki temu będą mogli jako tako funkcjonować. Reszta pozostając wierna swoim ideałom, zamknie się na nowy ład i będzie walczyć do końca o przetrwanie w jakikolwiek sposób, często przy tym umierając z głodu, chorób lub w łapankach.
W historiach bohaterów tej powieści, jakby mimochodem, przewija się również motyw słynnego szaleńca z getta, niejakiego Rubinsztajna. Jest to postać o tyle ciekawa, że autentyczna. W getcie warszawskim naprawdę żył szaleniec, wariat i żebrak Rubinstein, który pochodził z Łodzi i podczas wojny przesiedlono go do zamkniętej dzielnicy w Warszawie. Był on autorem kilku znanych powiedzonek, szlagierów i haseł, na przykład „Oddać bony” (co oznaczało śmierć z głodu) czy właśnie tytułowe „Ałe głach” - wszyscy równi (wobec śmierci jak się okazało). Jego teksty były popularne w getcie, chociaż ludzie naśmiewali się z niego, to układali o nim też piosenki, a w teatrze getta powstało nawet przedstawienie pt. „Wszyscy równi”. Znany był z tego, że zbliżał się do niemieckich wartowników i wyzywał ich od bandytów, łajdaków i złodziei, co bardzo ich śmieszyło, więc często w zamian za te obelgi rzucali mu papierosy i drobne pieniądze. Szaleniec Rubinstein chodził w postrzępionych łachmanach, często wymachiwał kijem podskakując i nucąc, a po jego haśle „Chłopcze, trzymaj się” rozpoznawano go już z daleka. W trakcie I Wielkiej Akcji Wysiedleńczej w lipcu 1942 roku dobrowolnie udał się na Umschlagplatz, skąd najprawdopodobniej wywieziono go do obozu zagłady w Treblince, a o jego śmierci informowała, między innymi, „Gazeta Żydowska”.
Sięgając po tę powieść spodziewałam się raczej dokumentu o życiu artystów, głównie żydowskich, których szczyt rozwoju kariery w brutalny sposób przerwał wybuch II wojny światowej i koszmar, jaki na te ziemie sprowadzili naziści. „Ałe głach! Wszyscy równi” to jednak misternie skonstruowana powieść, oparta na prawdziwych biografiach, która niezwykle wciąga i nie daje odpocząć, poprzez świadomość tego, że nie ma happy endu. Jest napisana żywym, pięknym językiem, zawiera również trochę fragmentów tekstów piosenek w jidysz i ich tłumaczenie na polski, przez co wprowadza czytelnika w wojenną rzeczywistość getta naznaczoną cierpieniem i ciągłym, rozpaczliwym wyczekiwaniem na jakieś światełko nadziei i człowieczeństwa. Jest to opowieść o ludziach – nie wygładzona, momentami brutalna, a przez to tak bardzo sugestywna. Mamy tu kilku równorzędnych bohaterów i wojnę widzianą ich oczami – walkę o przetrwanie, przewrotność losu, niekończące się wybory. Bo kiedy odbierają nam wszystko, co posiadamy i kim jesteśmy, a nędza, cierpienie i ostatecznie śmierć zaglądają nam w oczy, to jak mamy postępować, co wybrać? Konieczność wyboru w momencie permanentnego zagrożenia życia staje się dramatem i nie każdy ma w sobie wtedy tyle siły by po prostu być człowiekiem.
Ryszard Marek Groński stworzył bohaterów, których nie ocenia – nie wychwala i nie potępia, a równocześnie nie tłumaczy i nie usprawiedliwia. Raczej obserwuje z ukrycia ich myśli, zachowania, rozmowy, trudne decyzje, dramatyczną walkę o siebie. Daje czytelnikowi wolną rękę w tym czy sobie odpowie na pytania, czy osądzi bohaterów, czy raczej pochyli się nad nimi na chwilę a osąd zostawi historii.
Rację miał szaleniec Rubinsztajn, bo tylko on w swoim obłędzie (bądź kreacji aktorskiej – kto to wie?) był w stanie wykrzyczeć prawdę: „Ałe głach!”, czyli „Wszyscy równi”, bowiem naprawdę wszyscy są równi w swoich wyborach życiowych, a równocześnie wobec śmierci, której każdy z nas podlega.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Ryszard Marek Groński jest polskim pisarzem literatury dla dorosłych i dzieci, dramaturgiem, satyrykiem, felietonistą, autorem tekstów piosenek, z wykształcenia historykiem. Współpracował z tygodnikiem „Szpilki”, pisał teksty dla kabaretów Szpak, Wagabunda, Dudek, Pod Egidą, tworzył scenariusze programów telewizyjnych i radiowych. Publikował na łamach „Wprost”, „Sceny”,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-02-10
RECENZJA PRZEDPREMIEROWA.
Jarosław Grzędowicz to jeden z najlepszych i najpoczytniejszych polskich pisarzy fantastyki. Jednak od czasu spektakularnego sukcesu „Pana Lodowego Ogrodu” jakby zniknął z widoku. Nieśmiało o sobie przypomniał wydając „Wypychacza zwierząt”, ale od momentu wydania czwartego tomu „Pana Lodowego Ogrodu” w 2012 roku, zamilkł na dobre. Pewnie dlatego pojawienie się zapowiedzi jego nowej powieści wprawiło w ekscytację fanów tego autora (nie będę ukrywać, że i ja do takowych należę). W tym przypadku dostaliśmy od Grzędowicza powieść w innej stylistyce niż ta, którą prezentował we wcześniej wspomnianym cyklu „Pana Lodowego Ogrodu”. Najnowsza, zapowiadana na 15 lutego tego roku powieść Jarosława Grzędowicza nosi enigmatyczny tytuł „Hel 3” i na okładce jest on przedstawiony w takiej formie jak pierwiastek z tablicy Mendelejewa.
Akcja dzieje się na Ziemi, w niezbyt odległej przyszłości, w roku 2058. Świat, geopolityka i układ sił mocno się zmieniły w stosunku do tego, co jest nam aktualnie znane. Nie będę zagłębiać się w szczegóły, żeby nie zdradzić zbyt wiele, ale Europa w wizji Grzędowicza, jest światem pełnym kontroli absolutnej, zakazów, nakazów, pełnej inwigilacji przy pomocy wszechobecnych kamer i niesamowicie drakońskich przepisów. Mamy tu syntetyczne jedzenie, przerwy w dostawie wody, kryzys energetyczny. Warszawa to miasto pełne zniszczonych blokowisk, opuszczonych domów, brudu i przemocy. Jest to świat, który trzymają w garści skorumpowane rządy i koncerny, w którym ludzie są regularnie ogłupiani przy pomocy MegaNetu (który jest o wiele bardziej rozwiniętym Internetem, gdzie tzw. iwenty są źródłem przekazu informacji i manipulowania masami) i żyją już głównie wirtualnie.
Głównym bohaterem jest Norbert Roliński, zawodowy iwenciarz, wolny strzelec w tym zawodzie. Trochę przypadkiem trafia na iwent, który wszystko w jego życiu zmieni. Dzięki temu postanowi wskrzesić wymarły już zawód dziennikarza śledczego. Wplącze się przy tym w niemałą kabałę o zasięgu globalnym (choć jak się okaże nie tylko). Dowie się bowiem, że istnieje pewien pierwiastek, który stanowi potencjalnie niewyczerpalne źródło energii, przez co może w sposób drastyczny zmienić sytuację zwykłych ludzi, ale też i układ sił na Ziemi. Rzecz w tym, że pierwiastek ten znajduje się na Księżycu. Jak to się potoczy? Czy uda się to nowe źródło energii pozyskać? Nie zdradzę nic więcej, musicie przeczytać sami. Bo warto.
„Hel 3” to przede wszystkim niesamowicie realistyczna dystopia, science fiction przyprawione trochę cyberpunkiem i odrobiną klimatu noir. Napisana przyjemnym językiem, w którym jest sporo kolokwializmów i anglicyzmów, ale nie ma jakoś specjalnie dużo wulgaryzmów (za co duży plus) – generalnie jest to styl pisarski Grzędowicza w najlepszym wydaniu. Mamy tu również trochę nawiązań do „Ghost in the Shell” i „Akiry”, a więc siłą rzeczy również do „Matrixa”. Nie są one nachalne, autor nie zżyna z tych filmów, ale w moim odczuciu, były one dla niego pewną inspiracją.
„Hel 3” to świetnie skonstruowana powieść z miażdżącym finałem, chociaż jej największą siłę stanowi coś innego. Pokazuje ona bowiem rzeczywistość, w której jednostka ludzka nie znaczy kompletnie nic, ponieważ jest wyłącznie malutkim trybikiem w mechanizmie sterowanym przez innych, dużo większych graczy. Rzeczywistość, w której zwykłemu człowiekowi odmawia się prawa do samodzielnego myślenia, odpowiednio się go wychowuje, żeby się nie buntował przeciwko temu, co jest dla niego odgórnie zaplanowane, a ewentualny bunt jednostki jest z góry skazany na niepowodzenie. Jest to doprawdy przerażająca wizja. Przerażająca w swej autentyczności i w tym, że jest to realny, możliwy kierunek rozwoju świata, który nas otacza. Niesamowite jest to, jak wyobraźnia Grzędowicza jest w stanie wyjść naprzeciwko współczesnym lękom i wykreować świat, w którym te lęki przyjmują postać rzeczywistości. Do tego autor chyba celowo nie łagodzi pewnych wydarzeń, nie próbuje ugłaskać czytelnika, tylko trzyma jego powieki na siłę rozwarte i bijąc go po twarzy wrzeszczy na niego „Patrz! Obserwuj! To się już dzieje, albo lada moment zacznie się dziać!”.
Serdecznie polecam.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
RECENZJA PRZEDPREMIEROWA.
Jarosław Grzędowicz to jeden z najlepszych i najpoczytniejszych polskich pisarzy fantastyki. Jednak od czasu spektakularnego sukcesu „Pana Lodowego Ogrodu” jakby zniknął z widoku. Nieśmiało o sobie przypomniał wydając „Wypychacza zwierząt”, ale od momentu wydania czwartego tomu „Pana Lodowego Ogrodu” w 2012 roku, zamilkł na dobre. Pewnie dlatego...
2017-02-01
Marcin Pełka z zawodu jest lekarzem, doktorem nauk medycznych, dermatologiem-wenerologiem, natomiast literaturą fantastyczną interesował się już od czasów dziecięco-szkolnych. Po jakimś czasie pasja do czytania tego gatunku literackiego przerodziła się we własne próby pisarskie, zakończone wydaniem, jak dotąd, czterech książek. Pan Marcin jest podobno fanem krótkich, humorystycznych opowiadań i stąd też takie właśnie formy przeważają w jego twórczości.
„Chodzący we mgle” to najnowsza powieść pana Pełki i jest ona utrzymana w stylistyce science-fiction. Akcja toczy się przez większość czasu na planecie Haasgard, znajdującej się na totalnym „zadupiu” Drogi Mlecznej. Haasgard jest bardzo nieprzyjaznym ludziom miejscem ze względu na warunki atmosferyczne (wielodniowe huragany na zmianę z gęstą mgłą, która skrywa całą powierzchnię planety) oraz miejscową faunę (tarczaki – bezlitosne, mordercze stworzenia, w starciu z którymi najczęściej zostaje się albo okaleczonym albo się umiera). Na tej tajemniczej i zapomnianej przez Boga planecie Gildia Strażników porozmieszczała wartownie z trzyosobowymi załogami, które mają za zadanie chodzić na patrole oraz monitorować wybrane parametry powierzchni planety. Słowem: niezbyt bezpieczna planeta, ale w sumie nic anormalnego (jak na to miejsce) się nie dzieje. Do czasu. W pewnym momencie pojawią się anomalie, które doprowadzą do tego, że jeden ze Strażników wszelkimi dostępnymi środkami będzie próbował znaleźć odpowiedź na pytanie co się dzieje, o co w tym wszystkim chodzi i jaka jest tajemnica Haasgardu. Ciekawość oczywiście sprowadzi na niego śmiertelne niebezpieczeństwo. Czy uda mu się odkryć czym jest Haasgard i czy przeżyje?
Głównym bohaterem tej powieści jest nieznany nawet z imienia Drugi Strażnik, postać o której nie dowiemy się niczego więcej ponad to, że ma piętnastoletni staż w takiej kontraktowej pracy dla Gildii na różnych planetach, że kontrakt na Haasgardzie to trzeci w jego karierze strażniczej, że jest świetnie wyszkolony, ma silną wolę, w okresach przymusowego pozostawania w wartowni (w czasie huraganów) zajmował się naprzemiennie intensywnymi ćwiczeniami fizycznymi i medytacją, oraz że był dumnym posiadaczem sumiastego wąsa (co autor stale podkreśla). Drugi Strażnik charakteryzuje się stalowymi nerwami, olbrzymią determinacją i niebywałym szczęściem przy wprowadzaniu w życie szalonych i ryzykownych decyzji oraz... sumiastym wąsem. Reszta bohaterów jest w zasadzie tylko naszkicowana, autor nie zagłębia się w psychikę żadnej z postaci, stawia zdecydowanie na opisy niegościnnego Haasgardu oraz akcję.
Konstrukcja fabuły, jak na książkę science-fiction, jest dość nietypowa, bowiem dominują w niej opisy, dialogów jest naprawdę niewiele. Sama książka zadziwia swoją objętością, ponieważ pisarze szeroko pojętej fantastyki, w tym sci-fi, przyzwyczaili swoich czytelników do raczej opasłych tomów, a „Chodzący we mgle” ma zaledwie 212 stron. Czy działa to na jego niekorzyść? Odpowiem lakonicznie: i tak, i nie. Nie, bowiem sama akcja, jest wciągająca, trzyma w napięciu do ostatniej strony i pomimo wielu opisów nie nuży, a autorowi udało się bardzo dobrze oddać klaustrofobiczny i tajemniczy nastrój Haasgardu. Tak, ponieważ postaci, które wykreował autor aż się proszą o jakiś głębszy rys psychologiczny i rozwinięcie ich losów oraz myślę, że ciekawie byłoby trochę bardziej przybliżyć czytelnikowi samą Gildię Strażników – jej historię, hierarchię i działania. Moim zdaniem jest to ciekawy koncepcyjnie, ale bardziej szkic aniżeli powieść jako taka.
Pomimo pewnych mankamentów spędziłam z „Chodzącym we mgle” kilka przyjemnych chwil, z zainteresowaniem i napięciem śledząc losy Drugiego Strażnika oraz dochodzenie przez niego czym jest Haasgard. Dla kogoś, kto jest fanem science-fiction i czytał takie klasyki, jak „Diuna” Franka Herberta czy „Hyperion” Dana Simmonsa, książka pana Pełki będzie kawałkiem dobrego rzemiosła, bowiem nie wnosi nic nowego do tego gatunku, jednak miło można spędzić z nią czas. Dla czytelnika, który dopiero chce się zapoznawać z tym rodzajem literatury „Chodzący we mgle” może być dobrym wyborem, ponieważ posiada skondensowaną akcję, nie straszy wielką objętością oraz skomplikowaną techniczną terminologią i powinien dobrze spełnić funkcję książki na, tak zwaną, zachętę.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Marcin Pełka z zawodu jest lekarzem, doktorem nauk medycznych, dermatologiem-wenerologiem, natomiast literaturą fantastyczną interesował się już od czasów dziecięco-szkolnych. Po jakimś czasie pasja do czytania tego gatunku literackiego przerodziła się we własne próby pisarskie, zakończone wydaniem, jak dotąd, czterech książek. Pan Marcin jest podobno fanem krótkich,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-01-27
Janina Lesiak jest polską pisarką. Urodziła się, dorastała i spędziła swoje dorosłe życie w Łodzi, natomiast od piętnastu lat mieszka w Złocieńcu (miasteczko w Drawskim Parku Krajobrazowym). Jej debiutem pisarskim jest powieść „Wspomnienie o Cecylii, smutnej królowej”, która jest przy okazji pierwszym z zamierzonych portretów niezwykłych i mało znanych kobiet z polskiej historii. Jej druga książka to „Miłosna kareta Anny J.” - opowieść o Annie Jagiellonce. Pani Lesiak za główny cel swojej twórczości postawiła sobie przypomnienie i odkrycie po swojemu postaci zapomnianych polskich królowych.
Bohaterką najnowszej książki pani Janiny jest Dobrawa Przemyślidka, córka księcia Bolesława I Srogiego i nieznanej z imienia matki, siostra Mlady Marii, żona Mieszka I, matka Bolesława I Chrobrego i najprawdopodobniej Świętosławy Sygrydy, księżniczka czeska i księżna polska. Według źródeł historycznych nakłoniła swojego męża do przyjęcia chrztu w 966 roku, natomiast obecnie historycy skłaniają się ku tezie, że zmiana wyznania przez Mieszka I była jednym z warunków porozumienia polsko-czeskiego, a więc rola Dobrawy w nawróceniu męża nie była aż tak istotna jak to przedstawiali średniowieczni kronikarze. Władczyni ta określana jest jako „Matka Chrzestna Polaków”.
Jeśli ktoś po tej książeczce (piszę „książeczce”, ponieważ ma ona tylko 208 stron) spodziewa się pracy historyczno-naukowej, to się srogo rozczaruje z dwóch głównych powodów: po pierwsze do naszych czasów przetrwało niewiele informacji o jej życiu (zwłaszcza o tym sprzed ślubu z Mieszkiem), większość stanowią domysły; po drugie nie takie było założenie autorki przy tworzeniu „Dobrawa pisze CV” - sama stwierdziła, że to próba przybliżenia postaci, o której wiadomo tak niewiele, chociaż Polacy tak wiele jej zawdzięczają.
Powieść została podzielona na trzy rozdziały: Było, Jest i Będzie. W pierwszym z nich dowiadujemy się o przeszłości Dobrawy, jej życiu w ojcowskim domu Bolka Srogiego. Żyła w epoce skrajnego patriarchatu, kiedy to mężczyźni decydowali o wszystkim, także o losie swoich kobiet i dzieci, bez oglądania się na ich plany, marzenia, pragnienia. W tym kontekście Dobrawa jawi się nam jako kobieta swojej epoki, czyli ofiara mężczyzn u władzy, całkowicie im podległa i zależna. Nie mogła i nie powinna okazywać swoich uczuć, jakiekolwiek tragedie osobiste musiała tłumić głęboko w sobie. Mogła liczyć tylko na zrozumienie swojej siostry, a pociechy mogła szukać jedynie w modlitwie i pogodzeniu się z własnym losem. W drugim rozdziale autorka opisuje jak wyglądało życie Dobrawy na początku małżeństwa z Mieszkiem, kiedy przeżywała chwile szczęścia u jego boku, i kiedy również jego dwór ją kochał i podziwiał, gdyż starała się być dobrą panią. Trzeci rozdział to opis jej losów po urodzeniu Mieszkowi syna, który wyrósł później na pierwszego króla Polski, jej relacji i miłości do małego Bolesława, problemów zdrowotnych, stopniowego oddalania się i tracenia łask u Mieszka, aż w końcu śmierci w wieku najprawdopodobniej 47 lat – najprawdopodobniej, ponieważ dokładna data jej urodzenia nie jest znana, badacze tego okresu szacują ją na około 930 rok, natomiast data jej śmierci się zachowała i był to rok 977.
Dobrawa to władczyni jakich wiele w naszej historii (i to nie tylko polskiej) – niedoceniana za życia ani po śmierci. Jej głównym obowiązkiem było rodzenie prawowitych potomków swemu małżonkowi i opieka nad nimi do pewnego wieku. Jej przeznaczeniem było macierzyństwo, które przyniosło cierpienie i miłość (a może tylko fascynacja?) mężczyzny, po której dość szybko nie pozostał żaden ślad. Wykorzystano ją i pozbyto się jej, jak nie przymierzając jakiejś zużytej i niezbyt lubianej sukni.
Wielkim atutem powieści pani Lesiak jest połączenie faktów historycznych z portretem psychologicznym postaci. Dzięki temu Dobrawa przestaje być taka mityczna, jaka jest w naszej świadomości. Oczywiście to naturalne z jednej strony, że osoba, która żyła ponad tysiąc lat przed naszym narodzeniem, a o której zachowało się niewiele informacji, jest dla nas w pewien sposób tylko imieniem z przypisanymi datami i ważnymi dokonaniami. Duży ukłon dla autorki za przywrócenie w tej powieści Dobrawie człowieczeństwa, opisanie jej jako wspaniałej i silnej kobiety z całym bagażem doświadczeń i emocji. Jej życie było pełne cierpienia, którego nie mogła okazać, ponieważ władczyni to nie przystoi – księżniczki, księżne i królowe wszak nie płaczą.
„Dobrawa pisze CV” to zbeletryzowana biografia z elementami powieści historycznej. Co ciekawe pani Lesiak nie próbowała archaizować na siłę języka w niej używanego, niemniej jednak zadbała o wierność detali historycznych. Mamy tu więc wspaniałe opisy wnętrz dworu książęcego, potraw jakie ówcześnie jadano, stroi i biżuterii jaką wówczas noszono oraz ogólnie sposobu w jaki wtedy ludzie żyli. Autorka użyła tu narracji pierwszoosobowej, z punktu widzenia głównej bohaterki, czyli subiektywnej. Oczywiście jest to fikcja literacka, chociaż jak pani Lesiak stwierdziła „kiedy pozbieramy fakty, przyjrzymy się uważnie, przyłożymy do siebie skrawki i kawałki, dopasujemy je i pozszywamy, dojdziemy do wniosku, że tak być mogło...”, więc jest mocno osadzona w realiach tamtej epoki. Muszę przyznać, że niezwykle istotny w kreacji bohaterki jest tu jeszcze jeden detal – mianowicie fakt, iż autorka zadbała także o to, by światopogląd i sposób myślenia jej postaci odpowiadał epoce, w której żyły.
Muszę przyznać, że ta niepozorna pod względem objętości, ale równocześnie pięknie wydana, książeczka zapewniła mi kilka godzin wspaniałej podróży w czasie i pozwoliła spojrzeć na postać Dobrawy Przemyślidki w końcu jak na prawdziwego i czującego człowieka, którym przecież była. Pozostawiła po sobie niedosyt, ponieważ naprawdę chętnie poczytałabym co było dalej według pani Lesiak. Autorka swoim sposobem pisania, stylem i olbrzymią wrażliwością bardzo mnie urzekła. Przy okazji udowodniła, że 208 stron prozy świetnej jakości bije na głowę opasłe, ale średnio napisane tomiszcza, bo czasami mniej znaczy więcej.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Janina Lesiak jest polską pisarką. Urodziła się, dorastała i spędziła swoje dorosłe życie w Łodzi, natomiast od piętnastu lat mieszka w Złocieńcu (miasteczko w Drawskim Parku Krajobrazowym). Jej debiutem pisarskim jest powieść „Wspomnienie o Cecylii, smutnej królowej”, która jest przy okazji pierwszym z zamierzonych portretów niezwykłych i mało znanych kobiet z polskiej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-01-14
Katarzyna Georgiou jest wrocławską poetką, autorką książek ilustrowanych sztuką dziecięcą oraz humorystycznych wierszy w języku angielskim. Ukończyła Seneca College w Toronto, jest metodykiem wczesnowychowawczym oraz anglistką. Animatorka kultury z zamiłowania, działaczka na rzecz rozwoju środowisk zagrożonych wykluczeniem społecznym, wieloletnia wolontariuszka oraz inicjatorka „Strefy Bałaganu” (warsztatów literacko-plastycznych).
W „Komu mruczy kot” autorka zaprasza nas do świata, w którym koci duch jest przewodnikiem po życiu. Ten tomik to rzecz inna od tych, z którymi miałam do tej pory do czynienia i do których jestem przyzwyczajona, bowiem jest to pięknie wydany kolaż złożony z poezji, prozy poetyckiej, fotografii, ale przede wszystkim wypełniony uczuciami i pasją twórczą. Mój wzrok przyciągnął okładką z czarnym, jakby mówiącym, kotem siedzącym w oknie. Wygląda jakby w swoim języku zapraszał mnie do miejsca, które jest
„Światem dziwów i cudacznych wizji
i naturalnej magii codziennego życia,
gdzie pieśń i wiersz, i słowo
rzeczywistości tworzą nowe”.
Nie zastanawiając się więc długo rozgościłam się w tym niesamowitym, magicznym świecie, otuliwszy się wpierw kocem ciepłych myśli i pijąc dobrą herbatę. Pani Katarzyna oprowadziła mnie jakby po wystawie najpiękniejszych wspomnień i marzeń, tkając przy tym przemyślenia o domu, miłości, wędrowaniu, życiu. Tomik podzielony jest na trzy części: Świtanie, Południenie i Zmierzchanie – pierwsza płynnie, przechodzi w drugą, a druga w trzecią. Są to synonimy kolejnych etapów życia autorki, wypełnionych różnymi wydarzeniami, emocjami, doświadczeniami i marzeniami, bowiem to marzenia stanowią główny temat tego tomiku, a konkretnie marzenia o domu. Autorka przedstawiła mi niezwykle wzruszającą historię zabytkowej, kanadyjskiej kołyski, przypomniała o magii Nocy Kupały, opisała cały rytuał ubierania bożonarodzeniowego drzewka i w pięknych słowach wyjaśniła dlaczego dzieci są tak wspaniałymi istotami. Obserwowała pajęczą sieć porównując jej doskonałą formę do kręgów ludzkiego życia. Podziwiała polski Bałtyk, który jest jedyny w swoim rodzaju, ze swoimi mewami dominującymi nad nadmorskim pejzażem. Zadumała się nad śladami na piasku i ich efemerycznością, wyprowadzając paralelę między nimi a marzeniami człowieka. Zapatrzyła się w nietypowo poskręcany korzeń znaleziony podczas spaceru. Swoje refleksje pani Katarzyna ubrała w mądre, łagodne i ciepłe słowa, którymi stworzyła bardzo sugestywne, wręcz plastyczne obrazy trafiające prosto w uczucia odbiorcy. Te przemyślenia i obrazy, które są bardzo osobiste, mają taką specyficzną właściwość, że stają się bliskie czytelnikowi, łatwo się w nie wczuć i rodzą mosty myślowe z własnymi wspomnieniami, marzeniami, uczuciami i myślami. Gdzieś w tym wszystkim można się odnaleźć pomimo zupełnie innych doświadczeń życiowych niż te, które ma autorka. Cały tomik „Komu mruczy kot” oczywiście zawiera również pewne odniesienia i konteksty. Zatem mamy tu cytaty z Boba Dylana, Monteskiusza, Williama Butlera Yeatsa, Wolfganga von Goethego, Josepha Conrada, Dana George'a, wspomina się o Hieronimie Boschu, nawiązuje mocno do filozofii Indian północnoamerykańskich, ale również i do naszych słowiańskich wierzeń i rytuałów. Wszystkie te odwołania i cytaty mają tu rację bytu, są mądrze wplecione w rozważania autorki i dopełniają je.
Muszę także wspomnieć o fotografiach zawartych w tym tomiku. Otóż stanowią one integralną, nierozerwalną część treści, które chce przekazać nam pani Katarzyna. Nie są to profesjonalne fotografie, ale właśnie dzięki temu mają w sobie duży ładunek emocjonalny i autentyczność, są barwne, wyraziste i przede wszystkim pobudzają wyobraźnię czytelnika.
Przyznam szczerze, że zanurzenie się w opowieściach i rozważaniach autorki, było przyjemne. Dzięki temu na jakiś czas przeniosłam się w sferę marzeń, zadumałam nad codziennymi sprawami, ulotnością życia, uśmiechnęłam się do swoich myśli (i moich dwóch kotów, śpiących spokojnie i śniących o polowaniach w Krainie Wiecznych Łowów) i ponownie odkryłam w sobie zachwyt nad matką naturą. Wszystko to za sprawą tej niepozornej, choć ładnie wydanej książeczki.
Katarzyna Georgiou w „Komu mruczy kot” ze wspaniałą wrażliwością pokazuje połączenie poezji, prozy i fotografii, przy pomocy której przędzie refleksyjną, ciepłą, mądrą i na pewno subtelną tkaninę opowieści o marzeniach, życiu i naturze, z którą warto się zapoznać. W dobie rozbuchanego konsumpcjonizmu i ciągłej pogoni, ten tomik jawi się jako spokojna, ciepła przystań, do której Was drodzy czytelnicy w imieniu autorki serdecznie zapraszam.
Bardzo chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blox.pl.
Katarzyna Georgiou jest wrocławską poetką, autorką książek ilustrowanych sztuką dziecięcą oraz humorystycznych wierszy w języku angielskim. Ukończyła Seneca College w Toronto, jest metodykiem wczesnowychowawczym oraz anglistką. Animatorka kultury z zamiłowania, działaczka na rzecz rozwoju środowisk zagrożonych wykluczeniem społecznym, wieloletnia wolontariuszka oraz...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jacek Dyba to polski autor. Żadnych więcej informacji nie udało mi się o nim znaleźć. Wiadomo tylko tyle, że ma takie personalia (albo jest to pseudonim – nie można tego wykluczyć) i wydał nakładem wydawnictwa Novae Res w tym roku jedną powieść.
Wygląda na to, że „Uciekinier ze świętego miasta” to debiutancka powieść autora. Chociaż słowo „powieść” w odniesieniu do tego utworu, to moim zdaniem, spore nadużycie – bardziej pasowałoby określenie „nowela”, albo w ogóle „opowiadanie”. Nie będę tego dłużej roztrząsać, ale od tego momentu przestaję używać słowa „powieść” wobec tego dziełka.
„Uciekinier ze świętego miasta” to książeczka o niewielu stronach i da się ją przeczytać w kilka godzin. Jej opis jest całkiem ciekawy i zachęcający do lektury. Mianowicie zawiera informacje o tym, że jest to opowieść o niezwykłej, wręcz niemożliwej, przyjaźni dwóch mężczyzn, którzy są skrajnie różnymi typami osobowości, a ponadto zapoznają się w niekoniecznie sprzyjających ku temu warunkach. Zasadniczo bowiem ich pierwsze spotkanie i kreowanie przyjaźni odbywa się w wadowickim areszcie śledczym, w którym obaj spędzają z różnych przyczyn trochę czasu w jednej celi.
Pierwszy z mężczyzn to Wiktor, który jest muzykiem i nauczycielem. Trafił do aresztu śledczego za coś czego najprawdopodobniej nawet nie zrobił. A nie mając bladego pojęcia o tym, że jest o cokolwiek oskarżony, przez dwa lata beztrosko i niechcący wymykał się wymiarowi sprawiedliwości. Niechcący, bo nie wiedząc o niczym, nawet się przed nikim specjalnie nie ukrywał – po prostu sobie normalnie funkcjonował. Drugi z mężczyzn to niejaki Sławek. Znany z pierwszych stron gazet gangster o pseudonimie „Harnaś” – porównywany do Robin Hooda, ponieważ okradał bogatych, a to co złupił rozdawał biednym.
Samo zawarcie przyjaźni przez głównych bohaterów było... co tu się oszukiwać, dziwne. Biorąc pod uwagę fakt, że Sławek grypsował, a Wiktor był tylko „frajerem”, to co wymyślił autor jest po prostu niemożliwe. Jeszcze mniej prawdopodobne jest, aby taki zwykły gość, jak Wiktor, zdobył tak wielkie poważanie u współwięźniów, nie dość, że w tak krótkim czasie, to na dodatek bez znajomości w światku grypsery. Z tego, co słyszałam z opowieści, to prędzej zostałby przerobiony na „dziewczynę” któregoś z grypsujących i na tym by się jego „kariera” zakończyła. Stąd moje wrażenie, że ten chwyt fabularny jest absolutnie niemożliwy w prawdziwym życiu i głównie to niszczy realizm w tej opowieści, która z założenia jest obyczajowa, a więc teoretycznie realistyczna. Jednak może to tylko moje czepianie się, bo to akurat w sumie najmniejszy mankament tej noweli, ale zanim przejdę do niewątpliwych minusów, wspomnę chociaż o plusach.
Do plusów z pewnością należy język, jakiego używa autor. Widać, że ma do tego naturalny dryg i sam styl oraz konstrukcja zdań jest całkiem przyjemna. Dużym plusem jest też samo zakończenie tej historii, bowiem autor zaskakuje czytelnika niesztampowym rozwiązaniem – jest to niewątpliwie jeden z lepszych fragmentów tej noweli. Mamy tu narratora wszechwiedzącego w trzeciej osobie, a sama fabuła podzielona jest na trzy rozdziały. Pierwszy rozdział jest zdecydowanie najlepszy i najbardziej dopracowany, potem robi się dużo gorzej. Dlaczego?
Otóż największą wadą tej krótkiej książeczki jest to, że brakuje w niej dużej ilości tekstu. I nie wiem czy to wina autora, korekty czy wydawnictwa – ale o ile w pierwszym rozdziale jeszcze daje się zrozumieć w miarę, co się dzieje, o tyle w kolejnych jest to praktycznie niemożliwe i to pomimo wracania się o kilka stron i czytania po raz kolejny tego samego fragmentu, żeby zweryfikować, czy może gdzieś nie przeskoczyłam wzrokiem, niechcący ominęłam coś, co wyjaśnia o co chodzi. I wierzcie mi, nie przeskoczyłam. Ten tekst tak po prostu wygląda. Jest chaotyczny, poszarpany, brakuje w nim ciągu przyczynowo-skutkowego, brakuje informacji wyjaśniających choć trochę sytuacje, które opisuje autor. W dialogach jest bałagan, bo wygląda na to, że samemu autorowi myli się, kto miał właśnie mówić i w ten sposób Sławek stawał się momentami Wiktorem i vive versa, co jeszcze bardziej utrudniało zrozumienie fabuły. Kolejnym minusem jest kreacja bohaterów. Nie ukrywam, że po opisie książki spodziewałam się przynajmniej porządnie nakreślonych portretów psychologicznych chociaż głównych bohaterów. Nic z tego. Same charaktery są bardzo szkicowo, ale i sztampowo zarysowane, co nie zostawia też nawet zbyt wiele miejsca dla naszej wyobraźni do popisu. Podejrzewam (bo pewności nie mam), że pan Dyba pragnął przede wszystkim zwrócić uwagę odbiorcy na tę niepojętą, niemożliwą przyjaźń pomiędzy głównymi bohaterami, ale... no, nie udało mu się – w ogóle nie tędy droga. Nie będę też ukrywać, że wiem doskonale co autor chciał przekazać czytelnikowi, bo mam nieodparte wrażenie, że sam autor też tego jednak nie wiedział.
Ach, niewątpliwym atutem jest piękne wydanie. Novae Res, jak zawsze się postarało i wydało książkę na papierze o świetnej gramaturze i w pięknej szacie graficznej, która swoim monochromatyzmem i minimalizmem przyciąga wzrok. Postarano się również o interesujący, zachęcający opis. W efekcie skusiłam się i żałuję.
Reasumując, jeśli macie ochotę dowiedzieć się jak nie pisać książek, jak ich nie wydawać (serio, Novae Res, zawiodłam się na Was, że wydaliście ten koszmarek), ewentualnie jak wygląda wczesne stadium brudnopisu szkicu powieści, to możecie po tę książeczkę sięgnąć. Teoretycznie dużo czasu przy niej nie zmarnujecie, bo ma tylko i równocześnie aż 132 strony. Może moje oczekiwania były od samego początku zbyt wygórowane, bo po opisie wydawnictwa spodziewałam się czegoś w klimacie „Murów Hebronu” Stasiuka. Może i tak. Co nie zmienia faktu, że jest to największe moje, jak dotąd, rozczarowanie literackie 2017 roku. I mam wrażenie, że nic go nie przebije.
Chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.
Recenzja znajduje się również na blogu straszliwabuchling.blogspot.com.
Jacek Dyba to polski autor. Żadnych więcej informacji nie udało mi się o nim znaleźć. Wiadomo tylko tyle, że ma takie personalia (albo jest to pseudonim – nie można tego wykluczyć) i wydał nakładem wydawnictwa Novae Res w tym roku jedną powieść.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toWygląda na to, że „Uciekinier ze świętego miasta” to debiutancka powieść autora. Chociaż słowo „powieść” w odniesieniu do tego...