Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

To nie było złe. To nie było również dobre. To było dziwne.

To nie było złe. To nie było również dobre. To było dziwne.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Powrót do tej książki po wielu latach od ostatniej lektury. Wiem, że ma wady i może nie jest super wybitna. Niemniej, tempo opowieści, kreacja świata i postaci, humorystyczne i cięte dialogi oraz świetnie opisane sceny batalistyczne, a do tego rewelacyjny research autorki po Biblii, apokryfach oraz mistycznej literaturze judaistycznej - to wszystko, plus mój własny sentyment, sprawia, że nie potrafię nie kochać tej książki, ani jej niżej ocenić. All time favorite i tyle.

Powrót do tej książki po wielu latach od ostatniej lektury. Wiem, że ma wady i może nie jest super wybitna. Niemniej, tempo opowieści, kreacja świata i postaci, humorystyczne i cięte dialogi oraz świetnie opisane sceny batalistyczne, a do tego rewelacyjny research autorki po Biblii, apokryfach oraz mistycznej literaturze judaistycznej - to wszystko, plus mój własny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Przejmująca, a nawet rozdzierająca. Wspaniała.

Przejmująca, a nawet rozdzierająca. Wspaniała.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Nie trafiło w moją wrażliwość w ogóle. Bardzo krótkie formy (czasami na jednej stronie znajduje się dosłownie równoważnik zdania składający się z trzech słów i tyle), ale niekoniecznie bogate w treść. Próbuje udawać polską Rupi Kaur, ale Rupi mnie przynajmniej jakoś poruszyła, a Ciarkowska niestety nie. Daję o jedną gwiazdkę więcej, bo tomik jest pięknie wydany i ma ładne ilustracje.

Nie trafiło w moją wrażliwość w ogóle. Bardzo krótkie formy (czasami na jednej stronie znajduje się dosłownie równoważnik zdania składający się z trzech słów i tyle), ale niekoniecznie bogate w treść. Próbuje udawać polską Rupi Kaur, ale Rupi mnie przynajmniej jakoś poruszyła, a Ciarkowska niestety nie. Daję o jedną gwiazdkę więcej, bo tomik jest pięknie wydany i ma ładne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Haruki Murakami (japońska forma to Murakami Haruki – w Japonii najpierw podaje się nazwisko a później imię) to aktualnie najbardziej znany i popularny pisarz japoński, do tego tłumacz literatury amerykańskiej (przełożył z angielskiego utwory takich autorów jak m.in. Francis Scott Fitzgerald, Raymond Carver, John Irving, Truman Capote) i eseista. Urodził się w 1949 roku w Kioto, lecz dorastał w Kobe. Studiował na Wydziale Literatury tokijskiego Uniwersytetu Waseda teatrologię, w tym pisanie scenariuszy i tam poznał swoją żonę Yoko. Po studiach prowadził własny klub jazzowy „Peter Cat” w dzielnicy Kokubunji w Tokio, do czego często nawiązuje w swoich książkach. Jest także biegaczem, uczestnikiem maratonów i entuzjastą triatlonu, chociaż biegać zaczął dopiero w 33 roku życia (czyli 3 lata po wydaniu pierwszej książki) – w 1996 roku udało mu się przebiec ultramaraton (100 km trasy dookoła jeziora Saroma na Hokkaido).

Okres studiów Murakamiego przypadł na lata 1968-1975, czyli czas kiedy to fala gwałtownych protestów i strajków studenckich ogarnęła większość uczelni w Japonii, a do największych doszło na Uniwersytecie Tokijskim – w 1968 roku studenci rozpoczęli okupację kampusów, wznosili barykady na korytarzach i w aulach, odwołano zajęcia; ponieważ spór narastał 18 stycznia 1969 roku policja przypuściła szturm i wiele osób ucierpiało, gdyż studenci postanowili się bronić przy pomocy kamieni i koktajli Mołotowa. Dlaczego o tym w ogóle wspominam? Pomimo tego, że strajki studenckie nie dotyczyły aż w takim stopniu Uniwerytetu Waseda, który jest szkołą prywatną, to jednak tamte wydarzenia mocno zapadły w pamięć Murakamiemu i bardzo często do nich nawiązuje w swojej twórczości.

„Norwegian Wood” to piąta powieść w dorobku Murakamiego, pierwotnie wydana 1987 roku. Jest to jedna z jego nielicznych powieści realistycznych. A przynajmniej bardziej realistycznych niż większość jego twórczości. 😉

Akcja powieści umiejscowiona jest głównie w Tokio pod koniec lat 60. XX wieku, których symbolem jest tytułowa piosenka The Beatles, czyli „Norwegian Wood”. Głównym bohaterem tej powieści jest spokojny i dojrzały student Tōru Watanabe – jest to typowy dla twórczości Murakamiego bohater. W sumie „everyman”, bardzo stabilny emocjonalnie, przeciętny, choć wyalienowany ze społeczeństwa, stara się być samowystarczalny i niezależny od innych ludzi. Tōru poznajemy w momencie, kiedy zaczyna studiować na kierunku dramatu, zamieszkuje w prywatnym akademiku w Tokio, po czym pewnego dnia natyka się niespodziewanie na osobę, która jest dla niego pewną reminiscencją z jego bolesnej przeszłości – mianowicie Naoko. Połączy ich uczucie i w efekcie romans, jednak nie jest on wcale taki prosty, ponieważ to, co wcześniej łączyło tych dwoje to były chłopak Naoko, a równocześnie najlepszy przyjaciel Tōru, czyli Kizuki. Na skutek ciężkich przeżyć zarówno w dzieciństwie jak i w wieku nastoletnim wrażliwa Naoko jakiś czas po nawiązaniu relacji z Tōru ląduje w specyficznym górskim sanatorium dla podreperowania swojego zdrowia psychicznego. Watanabe nie jest w stanie jej pomóc, może tylko obdarzać ją swoim uczuciem podczas rzadkich odwiedzin w tym ośrodku. Z drugiej strony w jego życiu pojawia się nieoczekiwanie Midori, dziewczyna o zupełnie innej, dynamicznej osobowości. Okazuje się, że Tōru kocha obie dziewczyny, każdą w trochę inny sposób, ale potrafi – spotykając się z obydwiema – być wobec obu uczciwy.

Trzeba przyznać, że główny bohater jak na swój młody wiek jest zaskakująco stabilny emocjonalnie i rozsądny na tle otaczających go rówieśników i pędzącego życia. Wydarzenia powiązane z Kizukim i Naoko sprawiają mu olbrzymi ból, ale znosi to z podziwu godnym męstwem. „Norwegian Wood” to z pozoru banalna historia o dojrzewaniu, jest jednakowoż pochwałą normalności, tradycyjnych wartości i akceptującej odmienność wrażliwości. Jest to dość prosta opowieść o życiu. W pierwszej chwili oczekujemy fabularnego rozwoju i zwrotów akcji, później okazuje się, że takowych nie ma, ale opowiadana historia intryguje nas i wciąga, aż znienacka czujemy olbrzymie poruszenie i potrzebę wysłuchania tej historii do samego końca.

Oczywiście narracja u Murakamiego kreuje cały nastrój – autor nie interpretuje ani nie ocenia przedstawianych wydarzeń, zostawia to czytelnikowi. Haruki tworzy specyficzny rodzaj neutralnego obserwatora – Tōru Watanabe, główny bohater i równocześnie narrator, przedstawia się odbiorcy jako bierny, cichy powiernik, adresat zwierzeń i wspomnień, z którym odbiorca poznaje kolejne składowe historii i obserwuje jak postaci starają się odpowiedzieć na życiowe pytania i uporać się z egzystencjalno-filozoficznymi problemami. Taki sposób narracji pozwala czytelnikowi na jego własne interpretacje oraz współtworzenie portretów psychologicznych.

„Norwegian Wood” nie jest tylko banalną historią o dojrzewaniu i pierwszych miłościach, Jest przede wszystkim o nieszczęśliwej miłości – rozdartej i niespełnionej, ale również o stracie bliskich, o samotności, bezradności i, co najważniejsze, wszechobecnej śmierci i próbach oswojenia się z nią. Jest to powieść mądra, smutna, spokojna, naturalistyczna, nostalgiczna, urzekająca i magiczna. Do tego napisana w charakterystycznym dla Murakamiego poetyckim, ale również dość oszczędnym stylu. Kiedy pierwszy raz ją czytałam ugodziła mnie prosto w serce i tak już utkwiła.

Muszę również przyznać, że jest to jedna z najbardziej przystępnych powieści Murakamiego – dlatego polecam ją zazwyczaj osobom, które dopiero chcą się zapoznać z twórczością tego pisarza.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

Haruki Murakami (japońska forma to Murakami Haruki – w Japonii najpierw podaje się nazwisko a później imię) to aktualnie najbardziej znany i popularny pisarz japoński, do tego tłumacz literatury amerykańskiej (przełożył z angielskiego utwory takich autorów jak m.in. Francis Scott Fitzgerald, Raymond Carver, John Irving, Truman Capote) i eseista. Urodził się w 1949 roku w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Pokonać mur. Wspomnienia Marina Abramović, James Kaplan
Ocena 8,1
Pokonać mur. W... Marina Abramović, J...

Na półkach: , , , ,

Marina Abramović to serbska artystka performance, pisarka oraz reżyserka i producentka filmowa. Jej prace eksplorują body art, sztukę wytrzymałości i sztukę feministyczną, relacje pomiędzy performerem a publicznością, granice wytrzymałości ciała oraz możliwości umysłu ludzkiego. Jest aktywna artystycznie od ponad 40 lat i sama określa się mianem „babci performance'u”. Jest pionierką nowego pojęcia tożsamości poprzez angażowanie obserwatorów jej perfomance'ów w występy oraz skupianiu się na „konfrontacji z bólem, krwią i fizycznymi ograniczeniami ciała”.

Marina, z pochodzenia Serbka, dorastała w komunistycznej Jugosławii. Obydwoje jej rodzice podczas wojny byli partyzantami, po wojnie w państwie Tity byli tzw. „czerwoną burżuazją”, bohaterami narodowymi i ogólnie dość wysoko postawionymi ludźmi w hierarchii komunistycznego ustroju. Do 6 roku życia Marina mieszkała u babci, niezwykle religijnej, prawosławnej kobiety. Potem zamieszkała z rodzicami – z oschłą matką, która miała obsesję na punkcie kontroli, a która biła ją niemiłosiernie za najmniejsze przewinienie i zamykała za karę w szafie; i z ojcem, który w domu bywał rzadko, był przyjacielem Tity i niesamowitym kobieciarzem, więc mimo że opiekował się swoją córką, dawał jej miłość i poczucie bezpieczeństwa, to jednak było tego za mało. Dlatego Marina zapamiętała swoje dzieciństwo jako niekończące się pasmo awantur domowych i udręki.

W domu rodzinnym Mariny, ze względu na wysoki status jej rodziców, nie brakowało środków na tzw. kulturalne rozrywki – bilety do teatru, obrazy, płyty z muzyką, wystawy, ale rzadko kiedy fundusze były przeznaczane na buty i ubrania. Młoda Marina o sztuce wiedziała wszystko, natomiast o życiu, miłości czy w ogóle seksie kompletnie nic. Jej matka totalnie kontrolowała ją do dwudziestego czwartego roku życia – i to do tego stopnia, że mieszkała w domu rodzinnym pomimo tego, że miała męża. Tak naprawdę tylko sztuka była dla dziewczyny wyzwoleniem od terroru matki i od małego wiedziała, że chce się nią zajmować przez całe swoje życie. Dlatego dorosłe życie Mariny stało się niekończącym przekraczaniem więzienia, w którym zamknięto jej młodość. Jako absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Belgradzie zaczynała od malarstwa, ale bardzo szybko zrozumiała, że ważniejszy dla niej jest sam proces powstawania sztuki aniżeli ostateczny efekt tego procesu. Od tego punktu do pojęcia, że tylko sztuka performance'u to gwarantuje, był tylko mały krok.

Dla niewtajemniczonych - „performance (z ang. przedstawienie, wykonanie) – sytuacja artystyczna, której przedmiotem i podmiotem jest obecność artysty w określonym kontekście czasu, przestrzeni i własnych ograniczeń. Artysta występujący przed publicznością jest zarówno twórcą, jak i materią sztuki. Elementem performance'u może być właściwie każdy przedmiot, pojęcie, obiekt lub temat wskazany czy zasugerowany przez artystę w trakcie wystąpienia, a nawet ciało artysty. Performance uważany jest za sztukę żywą rozumianą dwojako: z jednej strony jako osobisty, personalny pokaz artysty przed publicznością i bezpośredni z nią kontakt, z drugiej – jako sprzeciw wobec tego, co rozumie się poprzez sztukę konwencjonalną (przedstawiającą, materialną). (…) Performance dąży do zaskoczenia i poruszenia publiczności. Bywa przez to przedstawieniem kontrowersyjnym, ale nie stanowi to jego głównego założenia.” via Wikipedia.

I właśnie to wszystko – doświadczenia z domu rodzinnego, sytuacja na Bałkanach oraz zachłyśnięcie się performancem już na starcie zaowocowały wyjątkowymi działaniami artystki. W 1973 roku miał miejsce jej pierwszy duży pokaz pod tytułem „Rytm 10”, a opierał się na starej, rosyjskiej, pijackiej zabawie. Abramović, zaopatrzona w dwanaście ostrych noży, bardzo szybko dźgała przestrzeń pomiędzy rozsuniętymi palcami lewej dłoni, kalecząc się przy tym bezlitośnie. W oryginale, po każdym skaleczeniu należało wypić kieliszek wódki. Marina, zamiast tego, po każdym skaleczeniu zmieniała nóż i zaczynała zabawę od nowa wykorzystując przy tym magnetofony, na których rejestrowała całe przedsięwzięcie. Publika oszalała z zachwytu, a artystka doznała uczuć, których będzie szukać już zawsze.

Następnie przyszedł moment, w którym ciało artystki stało się podstawowym medium i równocześnie tematem performance'u. Bardzo często je okaleczała – przykładem takiego występu był „Rytm 0”, podczas którego stojąc biernie, naga pośród widzów sugerowała, że leżące na stoliku niebezpieczne przedmioty są do ich dyspozycji i że mogą z nią oraz tymi narzędziami zrobić, co tylko zechcą. Jak się okazało, sprowokowała tym niesamowicie agresywne zachowania wobec siebie. Na szczęście performance przerwano zanim Marinie zdążono wyrządzić poważną krzywdę, a sama później wspominała, że miała świadomość iż od gwałtu i śmierci dzieliło ją wtedy niewiele.

Działania Mariny Abramović bardzo dużo mówią o niej samej i jej konstrukcji psychicznej, ale jeszcze więcej o widzach, których prowokuje swoimi działaniami do przekraczania w pewien sposób także własnych barier.

Generalnie lektura autobiografii Mariny może być szokująca, ponieważ autorka i równocześnie bohaterka tej opowieści, jest brutalnie szczera, zwłaszcza, że robiła w życiu wiele rzeczy, które były kontrowersyjne, były przesuwaniem jej własnych granic wytrzymałości (zarówno fizycznej, jak i psychicznej), no i nie oszukujmy się, większość z nas by takich rzeczy nie wymyśliła i nie zrobiła. Literacko, nie jest to książka najwyższych lotów, stylistycznie jest co najwyżej poprawna. Ale sama postać Abramović jest niesamowicie fascynująca i intrygująca. Dlatego jest to lektura, którą pochłania się jednym tchem. I którą mogę szczerze polecić.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

Marina Abramović to serbska artystka performance, pisarka oraz reżyserka i producentka filmowa. Jej prace eksplorują body art, sztukę wytrzymałości i sztukę feministyczną, relacje pomiędzy performerem a publicznością, granice wytrzymałości ciała oraz możliwości umysłu ludzkiego. Jest aktywna artystycznie od ponad 40 lat i sama określa się mianem „babci performance'u”. Jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Harper Lee (właściwie Nelle Harper Lee) była amerykańską pisarką i publicystką, znaną głównie jako autorka uhonorowanej Nagrodą Pulitzera powieści „Zabić drozda”, wydanej w 1960 roku. Pod koniec życia po 55 latach przerwy wydała swoją drugą powieść „Idź, postaw wartownika”, która jest, rozgrywającą się po 20 latach od czasu akcji „Zabić drozda”, kontynuacją pierwszej powieści autorki.

„Zabić drozda” to opowieść snuta przez sześcioletnią (w toku akcji również siedmio i ośmioletnią) dziewczynkę Jean Louise „Skaut/Smyk” Finch. Skaut mieszka w Maycomb w Alabamie razem ze swoim ojcem Atticusem i bratem Jeremym „Jem” Finchem. Skaut jest jest dociekliwym i bardzo bystrym dzieckiem wychowywanym przez ojca (szanowanego miejskiego adwokata), czarnoskórą służącą Calpurnię oraz o kilka lat starszego brata Jema. Przez to w pewnych kwestiach jest nad wiek rozwinięta, ale we wszystkich innych jest po prostu małą dziewczynką. Dzieciństwo Skaut przypada na lata 30. XX wieku i to na południu Stanów Zjednoczonych. Można powiedzieć, że fabuła tej opowieści jest podzielona na dwa wątki. Pierwszym z nich jest fascynacja dzieciaków tajemniczym synem ich sąsiada, który nigdy nie wychodzi z domu. Do tego niesamowite plotki powtarzane przez mieszkańców podsycające dziecięcą wyobraźnię sprawiają, że Arthur „Boo” Radley urasta w ich wyobrażeniach do roli potwora i psychopaty. Czy rzeczywiście tak jest? Tego wam nie zdradzę, ale dzieciaki bezustannie usiłują zobaczyć swojego sąsiada i przeniknąć okrywającą go tajemnicę. Drugi wątek, podejmuje poważniejszy temat. Ojciec Skaut i Jema, Atticus, podejmuje się obrony Toma Robinsona, czarnego robotnika, który został oskarżony o gwałt na białej dziewczynie. Oczywiście, jako że są to Stany Zjednoczone, a konkretniej ich południowa część, to społeczność małego miasta, jakim jest Maycomb, zacznie odwracać się od do tej pory szanowanego adwokata i szykanować jego dzieci. Niemniej jednak nadzieja na ludzką dobroć nadchodzi z nieoczekiwanej strony.

Jeśli chodzi o narrację, to moim zdaniem uczynienie narratorem małej dziewczynki było strzałem w dziesiątkę! Skaut bowiem jest dzieckiem, a więc z jednej strony obserwatorem niedoskonałym – wiele spraw jest dla niej nowych i niejasnych, niektóre zdarzenia zna tylko z relacji innych; a z drugiej strony jest obserwatorem doskonałym właśnie dlatego, że jest dzieckiem – nie jest uprzedzona, ani obciążona rządzącymi światem dorosłych stereotypami, co sprawia, że może zobaczyć i zrozumieć więcej niż niejeden z nich.

Warto wspomnieć, że najwspanialszą postacią tej powieści i jednym z najciekawiej wykreowanych ojców w literaturze w ogóle, jest Atticus Finch. Ojcem został w dość późnym wieku, dlatego kiedy Skaut ma te sześć lat, on jest już jakoś po pięćdziesiątce. Stateczny, wykształcony, szanowany przez mieszkańców Maycomb adwokat. Miał wspaniały sposób postrzegania świata i traktowania innych, który próbował (myślę, że z powodzeniem) przekazać swoim dzieciom – pełen szacunku dla każdego bez wyjątku. Wychodził z założenia, że należy być takim samym w domu i na ulicy, że ciosów nie można oddawać, nie powinno się wyśmiewać ani dręczyć nikogo, a także że większość ludzi jest miła, gdy wreszcie ich dostrzeżemy. Był mężczyzną mądrym i prawym, pełnym dobroci, które to cechy niezawodnie pozwalały mu dokonywać właściwych wyborów moralnych. Takiego ojca życzyłabym każdemu dziecku.

„Zabić drozda” w Stanach Zjednoczonych zrobiło furorę, ponieważ podobno odmieniło stosunek wielu Amerykanów do bagatelizowanego przez długie lata problemu rasizmu w ich kraju. I to jest fakt, ta książka w bardzo dosłowny, ale też niepompatyczny sposób przedstawia problematykę segregacji rasowej w USA. Myślę, że duży wpływ na jej świetny odbiór przez czytelników sprawia fakt, że jest to powieść w dużej mierze autobiograficzna. Aż się czuje, że Skaut to tak naprawdę autorka i jej wspomnienia (wszak także urodziła się w małym mieście w Alabamie, jako córka szanowanego miejscowego prawnika, a jej dzieciństwo przypadało na lata 30. XX wieku) między innymi konfliktów na tle rasowym.

Z ciekawostek warto wspomnieć, że dla postaci Charlesa Bakera „Dilla” Harrisa pierwowzorem był Truman Capote, z którym Nelle Harper Lee przyjaźniła się w dzieciństwie. Plus po przeczytaniu tej powieści, już wiem czym się inspirował Stephen King podczas pisania swojej słynnej „Zielonej Mili”. 😉

Podsumowując, już wiem dlaczego tę powieść zalicza się do klasyki literatury – mamy tu świetnie wykreowane postaci (Atticus ♥), tematykę, która dalej jest aktualna i porusza, a to wszystko podane w naprawdę dobrym literacko stylu. Dlatego serdeczne polecam.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

Harper Lee (właściwie Nelle Harper Lee) była amerykańską pisarką i publicystką, znaną głównie jako autorka uhonorowanej Nagrodą Pulitzera powieści „Zabić drozda”, wydanej w 1960 roku. Pod koniec życia po 55 latach przerwy wydała swoją drugą powieść „Idź, postaw wartownika”, która jest, rozgrywającą się po 20 latach od czasu akcji „Zabić drozda”, kontynuacją pierwszej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Joanna Kuciel-Frydryszak jest absolwentką polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim oraz dziennikarką, a także autorką biografii „Słonimski. Heretyk na ambonie”, oraz „Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie”. Najnowszą jej książką jest reportaż „Służące do wszystkiego”. Prowadzi również zajęcia z dziennikarstwa w Dolnośląskiej Szkole Wyższej.

„Iłła” to biografia niezwykłej postaci, wybitnej osobowości, która dziś jest już troszkę zapomniana. Kazimiera „Iłła” Iłłakowiczówna była polską poetką, prozaiczką, tłumaczką i dramaturgiem. Jednak sama o wiele bardziej ceniła swoją pracę urzędniczą w okresie dwudziestolecia międzywojennego, najpierw w MSZ-cie, później jako sekretarz Józefa Piłsudskiego. Urodzona w 1892 roku, była nieślubną córką Barbary Iłłakowiczówny i Klemensa Zana (syna Tomasza Zana „Promienistego”, bliskiego przyjaciela Adama Mickiewicza). Fakt bycia nieślubnym dzieckiem, o czym dowiedziała się dopiero jako nastolatka, położył się wielkim cieniem na jej psychice i życiu. Została wcześnie osierocona (ojca Klemensa, który był adwokatem zastrzeliła carska Ochrana w pociągu w okolicach Wilna, a matka cierpiąca niedostatek zmarła jakiś czas później na suchoty) i wychowywała się u krewnych, na terenie Litwy i Inflant (czyli obecnej Łotwy). W pewnym momencie dzieciństwa Iłłę przygarnęła Zofia Buyno z Zyberk-Platerów, która stała się dla niej przybraną matką. Kazimiera była kobietą świetnie wykształconą, studiowała w Oksfordzie i na Uniwersytecie Jagiellońskim (brała wtedy także udział w strajku studenckim). Ponadto podczas I wojny światowej służyła jako sanitariuszka w armii rosyjskiej na froncie wschodnim, co prawie przypłaciła życiem. Była jedną z najwybitniejszych postaci życia literackiego Warszawy w dwudziestoleciu międzywojennym. Posiadała wyrazistą osobowość, żywą inteligencję, siłę woli, elegancję, ale również pewną kapryśność i nieprzewidywalność w kontaktach z ludźmi, co sprawiało, że była osobą fascynującą towarzysko, chociaż równocześnie trudną. W młodości fascynował ją ruch feministyczny, zawsze jednak, głęboko wierząca, czuła silną więź z duchowością chrześcijańską. Miała wielu przyjaciół wśród znanych artystów, między innymi byli to Witkacy, Julian Tuwim, Jarosław Iwaszkiewicz, Maria Dąbrowska, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec. Po II wojnie światowej, którą spędziła przymusowo w Rumunii, wróciła do kraju z nadzieją, że będzie nadal mogła pracować w MSZ – niestety, nowa komunistyczna władza traktowała ją jako element niepożądany, jako pracownicę rządu sanacyjnego. Resztę życia spędziła w Poznaniu, pod koniec ociemniała ze względu na jaskrę. Całe swoje życie dążyła do bycia osobą niezależną, co przez większość czasu udawało jej się osiągnąć. Wolała także kontakty z ludźmi przy pomocy listów aniżeli bezpośrednio.

Joanna Kuciel-Frydryszek naprawdę niebywale się przygotowała do napisania tej biografii. Opisała barwne życie i złożoną osobowość w sposób niezwykle wciągający – ani za bardzo beletrystyczny, ani za bardzo kronikarski. Nie jest to również hagiografia – autorka nie unika bowiem opisywania wad charakteru i niektórych niezbyt pochlebnych czynów swojej bohaterki. Dzięki temu dostajemy świetnie skonstruowaną biografię niesamowitej postaci, ale również doskonały przekrój historii XX wieku. Wyłania się z tego obraz przede wszystkim kobiety utalentowanej, niezależnej, ale pokornej, takiej która w okresie intensywnych zawirowań historycznych potrafiła się odnaleźć i dostosować bez nadmiernego „packania się” ze sobą. Fakt, że to podejście do życia było zazwyczaj powodem, dla którego Iłłę odbierano jako osobę zbyt pryncypialną, szorstką i zdystansowaną, ale niewątpliwie to właśnie pomogło jej przetrwać w życiu pędzonym właśnie w takich a nie innych czasach. Był to też swoisty pancerz, bowiem wszyscy, którzy ją znali wspominają, że zawsze pomagała innym, brała w obronę słabszych, wiele od ludzi wymagała, ale zawsze najwięcej od samej siebie.

Przyznam szczerze, że trafiłam na tę książkę przypadkiem i o Ille nie wiedziałam nic kompletnie. Cieszę się jednak, że udało mi się trafić na tę postać, ponieważ jest naprawdę inspirująca. Polecam zatem serdecznie lekturę „Iłły. Opowieści o Kazimierze Iłłakowiczównie” każdemu.

Moja ocena: 7,5/10.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

Joanna Kuciel-Frydryszak jest absolwentką polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim oraz dziennikarką, a także autorką biografii „Słonimski. Heretyk na ambonie”, oraz „Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie”. Najnowszą jej książką jest reportaż „Służące do wszystkiego”. Prowadzi również zajęcia z dziennikarstwa w Dolnośląskiej Szkole Wyższej.

„Iłła” to biografia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Amor Towles to amerykański pisarz, który dla pisarstwa po 21 latach porzucił karierę doradcy inwestycyjnego. Wydał jak dotąd dwie powieści „Dobre wychowanie” i „Dżentelmena w Moskwie”. Jest członkiem rad nadzorczych wydawnictwa Library of America oraz Yale Art Gallery.

Hrabia Aleksander Iljicz Rostow, odznaczony Orderem Świętego Andrzeja, członek Jockey Clubu, mistrz ceremonii łowieckiej, zostaje skazany na dożywotni areszt w moskiewskim hotelu Metropol za jeden wiersz – tak po prawdzie to, za to, że nie napisał kolejnych, ale przede wszystkim chyba jednak dlatego, że jest przedstawicielem znienawidzonej arystokracji w czasach panującego bolszewizmu. Oczywiście, jako że jest prawdziwym dżentelmenem przyjmuje swoje hotelowe zesłanie z godnością i stoickim spokojem, pomimo pozbawienia wygód oraz dotychczasowych przywilejów. W tej nietypowej dla siebie sytuacji próbuje nadać swojemu życiu nowy cel, tak by przetrwać w pełnym przepychu miejscu, które jest de facto dla niego więzieniem. Pomaga mu w tym pewna dziewczynka lubująca się w żółtych sukienkach, pozornie arogancka gwiazda filmowa, pesymistyczno-optymistyczny (w zależności od pory dnia) szef kuchni oraz szef sali restauracyjnej o dłoniach magika.

Jest to bardzo ciepła, podnosząca na duchu powieść. Nie da się nie polubić hrabiego Rostowa z jego wykwintnymi manierami, niezachwianym systemem wartości i wyrafinowanym poczuciem humoru. Trudno również nie obdarzyć sympatią jego przyjaciół. Ciekawym zabiegiem jest fakt, że możemy śledzić rozwój ich relacji na przestrzeni wielu lat, gdy w tle rozgrywają się najważniejsze wydarzenia XX wieku.

Towles pisze tu w bardzo kunsztownym stylu, ale nieprzesadzonym, tak że pomimo upływu dekad w tym samym miejscu jego powieść czyta się z ciągłym zainteresowaniem, lekkim rozbawieniem i może odrobiną wzruszenia nawet. Urzeka. Autor aspiruje także, żeby stylistycznie nawiązać do klasyków rosyjskich, zwłaszcza Tołstoja i do pewnego momentu idzie mu całkiem dobrze. Niemniej jednak w pewnych momentach wychodzi z niego jego „amerykańskość”, która trochę zaburza odbiór tej historii – wszystko jest zbyt idealne i niezbyt realne przez to.

To nie jest zła książka, zapewni Wam kilka miłych wieczorów, ale obawiam się, że nie zostanie na dłużej w Waszych głowach. Teoretycznie ma skłaniać do refleksji nad siłą ducha i wartością przyjaźni, nad tym jak zachować godność w obliczu odebrania sobie wszystkiego. Ale nie oszukujmy się – hotel Metropol jako więzienie, pozostaje wciąż luksusowym miejscem, gdzie nie grozi nikomu głód, chłód i choroby, nie ma tam również strażników, którzy by się znęcali nad więźniem. Do czego dążę? W trakcie lektury w pewnym momencie człowiek zaczyna sobie myśleć, że za czasów stalinowskich wcale w takim razie nie było tak źle, skoro były człowiek cara, przedstawiciel arystokracji, w ramach kary spędza życie teoretycznie w areszcie, ale po prawdzie to w sumie wolny, wciąż w luksusie, chociaż już nie w apartamencie. A przecież czytamy tu o czasach kiedy miliony ludzi ginęło z głodu na Ukrainie, później podczas II wojny światowej, podczas zsyłek na Syberię, w łagrach lub podczas próby ucieczki z nich. I to jest fakt, który mi w lekturze „Dżentelmena z Moskwy” w pewnym momencie zgrzytał i to bardzo.

Polecam osobom szukającym lekkiej i ciepłej lektury, ale nie dajcie się nabrać, że ta powieść jest aż tak filozoficznie głęboka, jak opisuje to notka wydawcy z tyłu okładki.

Recenzja dostępna również na: straszliwabuchling.blogspot.com

Amor Towles to amerykański pisarz, który dla pisarstwa po 21 latach porzucił karierę doradcy inwestycyjnego. Wydał jak dotąd dwie powieści „Dobre wychowanie” i „Dżentelmena w Moskwie”. Jest członkiem rad nadzorczych wydawnictwa Library of America oraz Yale Art Gallery.

Hrabia Aleksander Iljicz Rostow, odznaczony Orderem Świętego Andrzeja, członek Jockey Clubu, mistrz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Katja Kettu to współczesna, wielokrotnie nagradzana, fińska pisarka. Jest autorką powieści, felietonistką i reżyserką filmów animowanych. Jej dzieła przesycone są elementami tradycyjnego, czerpiącego z przyrody fińskiego mistycyzmu i bogactwem fińskich dialektów. Kettu umiejętnie snuje niezwykłe wątki, wykorzystując oryginalny, poetycki język. W swoim rodzinnym kraju wydała osiem książek, w Polsce, jak dotąd ukazały się jej dwie powieści: „Akuszerka” i „Ćma”.

Tak się składa, że parę lat temu zdarzyło mi się w małym studyjnym kinie obejrzeć rosyjski film „Niebiańskie żony łąkowych Maryjczyków”, a wcześniej w ramach wprowadzenia „Milczące dusze”. Oba te filmy z „Ćmą” Katji Kettu łączy tematyka. „Niebiańskie żony…” to kilkanaście etiud obrazujących różne aspekty życia w społeczności maryjskiej – ich wierzenia, mistycyzm głównie. Film był świetny i niesamowicie mnie oczarował. Może natomiast wyjaśnię najpierw kim są Maryjczycy i gdzie żyją?

„Maryjczycy (nazywani niegdyś Czeremisami) – lud liczący ok. 600 tys. osób, zamieszkujący republikę Mari El (Federacja Rosyjska) oraz w rozproszeniu na terytorium całego byłego ZSRR. Od XVIII wieku wyznają prawosławie, część wyznaje islam, w ostatnich latach obserwuje się odrodzenie wierzeń pogańskich. Mówią językiem maryjskim, mocno zróżnicowanym dialektycznie, należącym do rodziny uralskiej. Znajdują się pod silnym wpływem kulturowym Rosjan oraz Tatarów.” via Wikipedia. Od siebie tylko dodam, że Maryjczycy są ludem wołżańsko-fińskim (jest to grupa ludów wspólnego pochodzenia, posługująca się językami wołżańsko-fińskiej grupy ugrofińskiej gałęzi uralskiej rodziny języków).

„Ćmę” połknęłam (choć w kontekście tej powieści jest to co najmniej dwuznaczne sformułowanie) w pewnym odstępie czasu po „Akuszerce”. Ponieważ, według wielu kontrowersyjna, „Akuszerka” bardzo mnie sponiewierała emocjonalnie, uznałam że od prozy Kettu muszę odpocząć, a ponadto, że trudno będzie przebić wrażenie jakie na mnie zrobiła. Jednak się myliłam – „Ćma” jest moim zdaniem lepsza i mam nadzieję, że kolejne książki Kettu w końcu się w Polsce pojawią.

Fabuła „Ćmy” biegnie dwutorowo. Jeden wątek zaczyna się w 1937 roku, kiedy zaledwie piętnastoletnia Irga Malinen, córka Białego Generała, wdaje się w romans z Rosjaninem, a konkretnie z radzieckim agitatorem. Romans krótkotrwały, a do tego skutkujący ciążą. Jest to, delikatnie mówiąc, problematyczna sytuacja, ponieważ pomiędzy Finlandią a Rosją nie ma w owym czasie przyjacielskich stosunków. Irga staje się obiektem żartów i potępienia kamratów i sługusów jej ojca. W czasie wymierzania jej „kary” za cudzołóstwo z Ruskim, jeden z nich przypadkowo uszkadza jej język lodem. Irga na kilkanaście (jak się potem okazuje) lat traci mowę i to skłania ją do szukania szczęścia za zieloną granicą. Ucieka do swojego ukochanego, jednak okazuje się, że młodziutka córka strażnika granicznego była mu potrzebna tylko w celu wyciągnięcia paru informacji. Bardzo szybko po przybyciu do ZSRR Irga „przypadkowo” trafia do aresztu, a tam nie mogąc mówić, zmuszona torturami do podpisania pewnych dokumentów, jako więzień polityczny trafia do łagru w Workucie. Nie udałoby się jej przeżyć nawet podróży w to miejsce, gdyby nie Elna - sympatyczna dziewczyna z Maryjskiej Republiki Ludowej, która podaje jej pomocną dłoń.

Ta sama maryjska kobieta w 2015 roku mieszka w rodzinnej wsi, wiele lat po wyzwoleniu z łagrów. Do tej właśnie wsi przybywa Henrik Malinen, fiński zoolog, który szuka śladów po matce, która zmarła w łagrze. Wie, że miała na imię Irga, zna jej fińską rodzinę, ale nie wie dlaczego zginęła. Zanim jednak ktokolwiek udzieli mu odpowiedzi, sam zginie – przedtem zdąży wysłać list do córki, Verny. Verna, fińska dziennikarka przyjeżdża na ziemie Maryjczyków i przeżywa niesamowity szok kulturowy, będzie też musiała odkryć sekret ojca, babki i tajemniczej, małomównej staruszki.

W „Ćmie” pojawia się również jeden z bohaterów „Akuszerki”, można więc uznać, że obie te fabuły się ciut przeplatają. W sowieckim łagrze nie ma pozornie aż takiej patologii jak hitlerowskim obozie koncentracyjnym – ludzie są naprawdę potrzebni do pracy, więc niekoniecznie się ich zabija, po odsiedzeniu „kary” często pozostają w pobliżu obozu i nadal uczestniczą w jego życiu. Irga i Elna pracują w obozowym lazarecie, są więc prawdziwymi szczęściarami (większość mieszkańców łagru w Workucie pracowała w nieludzkich warunkach w kopalni) – mimo to, choć mniej tu może wyeksponowanego fizycznego okrucieństwa i strachu niż w tradycyjnej literaturze obozowej, życie Irgi determinuje jedna chęć: powrotu do rodzimej Finlandii. Pytanie, na ile sobie pozwoli, by osiągnąć swój cel.

Drugi plan powieści; czyli współczesne ziemie Maryjczyków, gdzie ciągle mówi się tradycyjnym, fińsko-rosyjskim dialektem, a niekiedy czci dawnych bogów; pokazuje nam całe bogactwo ich, kompletnie nieznanej u nas, kultury. Tradycyjne stroje noszone na co dzień (wełniane czerwone legginsy we wzory – niejedna Maryjka zdziwiłaby się, że na dalekim zachodzie ten strój jest… modny), święte gaje, lęk przed Keremetem, będącym w sumie odpowiednikiem szatana, składanie ofiar ze zwierząt i zaklinanie rzeczywistości – ta odległa społeczność, zagubiona gdzieś w tajdze ma nam wiele do zaoferowania. Nic jednak dziwnego, że przybyła z Finlandii Verna trochę się w niej gubi. Do tego, wszystko wskazuje na fakt, że nad losami bohaterów zawisło fatum. Tylko czy to zemsta Keremeta czy logiczne następstwo poczynań Irgi w łagrze?

Władza to zdecydowanie główny motyw w tej książce. Mamy tu w świetny sposób przedstawione konstruowanie władzy oraz mechanizmy, które powodują, że ktoś jest osobą uległą wobec osób nadrzędnych – wątek ten najmocniej uderzający jest w rzeczywistości łagru. Ten aspekt jednak nie dotyczy tylko radzieckich gułagów, ale również współczesnej Rosji. Sama opisana sytuacja jest literacką fikcją, ale sposoby rządzenia są jak najbardziej autentyczne.

„Ćmę” można czytać jednym tchem. Nie jest również tak brutalna językowo jak „Akuszerka”, choć nie da się jej także nazwać uładzoną. To ciekawa historia o władzy, kłamstwie, tęsknocie za domem i silnych kobietach (oraz jednym silnym mężczyźnie). O dawnych zwyczajach i nowoczesności, która wkracza w życie tradycyjnych społeczeństw. Oraz o prostej i znanej wszystkim prawdzie, którą często ignorujemy – że nie ma winy bez kary, a tajemnica doskonała nie istnieje. Potrafi wypłynąć z wodą po sześćdziesięciu latach, a woda ta drży od śmiechu demona.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

Katja Kettu to współczesna, wielokrotnie nagradzana, fińska pisarka. Jest autorką powieści, felietonistką i reżyserką filmów animowanych. Jej dzieła przesycone są elementami tradycyjnego, czerpiącego z przyrody fińskiego mistycyzmu i bogactwem fińskich dialektów. Kettu umiejętnie snuje niezwykłe wątki, wykorzystując oryginalny, poetycki język. W swoim rodzinnym kraju wydała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Yōko Ogawa to japońska pisarka, autorka przeszło dwudziestu książek. Jest również laureatką wielu japońskich nagród literackich, m.in. nagrody im. Akutagawy, której teraz jest jurorką, nagrody Yomiuri i nagrody im. Tanizakiego. Książki Ogawy przetłumaczono na wiele języków, m.in. angielski, francuski, niemiecki i włoski. W Polsce wydawnictwo W.A.B. wydało jak dotąd tylko dwie z jej powieści.

Główny bohater, muzealnik z zawodu, przyjeżdża do sennego miasteczka położonego w kotlinie górskiej. Cały jego bagaż stanowi niewielka walizka, w której poza kilkoma osobistymi drobiazgami, znajdują się mikroskop i „Dziennik Anne Frank” - jak się później okazuje przedmioty te odgrywają w jego życiu niebagatelną rolę. Na stację kolejową wychodzi po niego dziewczyna, w zasadzie jeszcze dziecko, która jest córką jego przyszłej pracodawczyni – bardzo wiekowej, niezwykle tajemniczej i nie budzącej sympatii kobiety. Muzealnik, którego praca polega na tym „aby jak najwięcej przedmiotów, które ześlizgnęły się ze stołu świata, pochwycić w locie i ocalić przed rozbiciem, przywracając im ich najgłębszą wartość”, zostanie przez ową kobietę poproszony o stworzenie w jej posiadłości muzeum, uporządkowanie tego, co już posiada, a także zdobycie nowych eksponatów. Muzeum, którego założenia są osobliwe, niezwykłe i od pierwszego momentu budzące lęk oraz niesmak. Muzeum, które w pewien sposób jest metafizyczne. Podobnie jak kobieta, nazywana staruchą – ona również budzi odrazę, a jednocześnie swoją tajemniczością wzbudza pewną fascynację, przy czym zbierane przez nią pamiątki, z którymi potrafi nawiązać kontakt wręcz fizyczny, są dla niej jedynym łącznikiem z przeszłością. Celem tej staruchy jest stworzenie muzeum „które przekracza granice ludzkiego istnienia”, które również „będzie miejscem wytchnienia dla starzejącego się świata”.

Muzealnik w ten sposób wkracza do świata pełnego chaosu, w którym cenne przedmioty są przemieszane z rupieciami, panuje nieporządek, nieład, niespójność. Do rzeczywistości, która nie układa się w żadną całość, a rzeczy (pozornie) do siebie nie pasują. Gdzie eksponaty generują tak silną i indywidualną aurę, że „umieszczone razem, kłócą się ze sobą”. Nawet postać dziewczynki, czyli przybranej córki staruchy, kryje w sobie dwoistość - „mówiła jak osoba dorosła, ale różne drobne gesty zdradzały jej dziecinność”.

Autorka w swojej historii, podobnie jak muzealnik, gromadzi i opisuje przedmioty. Po to, aby potwierdzić ich istnienie, dodać im znaczenia, usankcjonować byt. Zachować. Bo to jest historia o przedmiotach, które służą do podróży w czasie, do zachowywania wspomnień ulotnych chwil, a które równocześnie są lustrami, w których odbija się przyszłość. Są wycinkiem świata w miniaturze, mikrokosmosem. A symbioza pomiędzy staruchą a eksponatami to koegzystencja pomiędzy światem dotykalnym światem ulotnym, niewidzialnym, metafizycznym.

W „Muzeum ciszy” Ogawa bardzo obrazowo wykorzystała motyw ciszy. Postać nauczyciela ciszy i mnichów z jego klasztoru, wokół których nawet „powietrze zachowuje milczenie”, a „cisza snuje się między kolumnami, nasączony jest nią każdy kamień” wprowadza do niepokojącego, dosyć mrocznego świata pewien spokój, subtelność i czystość. Cisza, tak trudna przecież do zdefiniowania, u Ogawy jest wręcz namacalna.

Charakterystyczny jest również brak imion bohaterów czy chociażby nazwy wioski, w której dzieje się akcja i podobnież jest to typowe dla twórczości Ogawy. O głównym bohaterze wiemy niewiele, jeśli patrzeć z punktu widzenia zewnętrzności, mamy natomiast doskonały wgląd w jego psychikę i przeżycia wewnętrzne.

Prosta, sugestywna narracja, a równocześnie dar przekazywania, niejako pomiędzy wierszami, wielu odcieni i niuansów oraz subtelne i wnikliwe obserwacje psychiki, a także umiejętność kreowania świata, który wymyka się oklepanym definicjom – tak w skrócie opisałabym styl Yōko Ogawy.

Ta powieść jest przedziwna, niełatwa, trzymająca w napięciu, wywołująca pytania u czytelnika, ale niedająca na nie odpowiedzi. Odbiorca wpada tu w rozlewisko czasu, swobodnie przekraczając granice pomiędzy tym, co realne a tym, co wyobrażone. Wspólnie z autorką wkracza do świata Muzeum Ciszy i przestrzeni wypełnionej przez Rzeczy.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

Yōko Ogawa to japońska pisarka, autorka przeszło dwudziestu książek. Jest również laureatką wielu japońskich nagród literackich, m.in. nagrody im. Akutagawy, której teraz jest jurorką, nagrody Yomiuri i nagrody im. Tanizakiego. Książki Ogawy przetłumaczono na wiele języków, m.in. angielski, francuski, niemiecki i włoski. W Polsce wydawnictwo W.A.B. wydało jak dotąd tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Richard Adams to brytyjski pisarz znany przede wszystkim jako autor „Wodnikowego Wzgórza” i „Szardika”. Był absolwentem wydziału historii Uniwersytetu Oksfordzkiego. Podczas II wojny światowej służył w oddziałach spadochronowych. Później poświęcił się karierze w administracji państwowej. W 1972 roku opublikował swoją pierwszą powieść – „Wodnikowe Wzgórze”. Są to spisane historie, które kiedyś opowiadał swoim córkom. Książka w niedługim czasie stała się bardzo popularna. Przetłumaczona na 18 języków, została wydana w 11 milionach egzemplarzy.

Nad królikarnię w Sandleford nadciąga zagłada. W miejscu, w którym znajdują się nory i zielone pastwiska zaplanowano budowę osiedla mieszkaniowego. Drobny królik o imieniu Piątek ma niesamowitą intuicję – często, gdy ma się wydarzyć coś złego, przeczuwa to. Przewidział już powódź, czasem odgaduje, gdzie są założone wnyki. Tym razem nos też go nie zawodzi, więc wraz ze swym starszym bratem Leszczynkiem odwiedza przywódcę królikarni – Wielkiego Królika i i ostrzega przed nadciągającym zagrożeniem. Ten jednak nie wierzy małemu, nic nie znaczącemu królikowi i nie zarządza ewakuacji z wygodnych nor. Tylko bracia – Piątek i Leszczynek wraz z małą grupką kłapouchów, wyruszają na poszukiwanie nowego, bezpiecznego domu. Po drodze przeżywają wspaniałe i niebezpieczne przygody, nawiązują nowe przyjaźnie i odkrywają nieznany świat.

Richard Adams wspaniale wykreował świat królików, w którym przemieszał cechy tych zwierząt z ludzkimi. Większość króliczych bohaterów tej książki jest impulsywna i strachliwa, ale są też wśród nich króliki zrównoważone, zachowujące chłodny rozsądek, odważne, potrafiące stawić czoła niebezpieczeństwom dzięki swojej pomysłowości. Zdarzają się również króliki szalone i terroryzujące innych. Tak samo, jak wśród ludzi. Generalnie w królikarni panuje ścisła hierarchia społeczna – wokół przywódcy (Wielkiego Królika) i jego żony mieszkają członkowie Ausli, czyli grupa silnych i sprytnych królików, coś na kształt straży przybocznej. Auslą może być oddział wojowników zwiadowców, rabusiów ogrodowych dostarczających wodzowi smakołyków, ale też gawędziarz, prorok lub królik z intuicją. Króliki przeciętne, niepochodzące z arystokracji, małe i słabsze żyją na skraju królikarni i nazywane są skrajniakami – radzą sobie jak mogą, są pomiatane przez Ausli i jedzą tylko trawę. W zimowe noce i letnie wieczory króliki opowiadają sobie legendy o tym, jak Frys stworzył świat, jak bohater ludowy El-ahrera wyprowadzał w pole wszystkich swoich przeciwników, a także o przerażającym Czarnym Króliku z Inle. Poza tym, że mają własną, rozbudowaną mitologię, a nawet tworzą wiersze, to również mają własny język – leporydzki i różni się on na przykład od języka żywopłotów, jakim mówią między innymi myszy. Wszystko to przypomina społeczności ludzkie, choć autorowi udało się zachować króliczy charakter (swoją drogą naprawdę dobrze przygotował się także z biologii królików) swoich bohaterów – mają swoiste podejście na przykład do kwestii samiczek i rozmnażania się.

Autor operował również pięknym, niezwykle sugestywnym i plastycznym językiem. Jego opisy wędrówki królików są tak wyraziste, że w trakcie czytania od razu miałam je przed oczami.

W „Wodnikowym Wzgórzu” króliki są jak ludzie: buntują się, walczą, zdradzają, są nieczułe, bezwzględne, ale też budują domy, pragną dobra ogółu, szukają dla siebie miejsca. Świat jest dla nich bardzo niebezpieczny, bezwzględny i żeby przetrwać muszą liczyć na instynkt i stadne działania. I jeszcze jedno – tak jak w każdym społeczeństwie, tak w królikarni, ważne są opowieści, z których płynie nauka, tworzy się historia stada i rodu.

„Wodnikowe Wzgórze” w pierwszej chwili, ze względu na jej głównych bohaterów może być brana za powieść dla dzieci, ale to nie do końca tak. Jest to dzieło ponadczasowe, uniwersalne, zachwycające w swojej koncepcji i sposobie jej realizacji przez Adamsa. Każdy powinien przeczytać tę książkę i przekonać się, że królicza epopeja, pod płaszczykiem baśni skrywa przesłanie o woli przetrwania, odwadze, braterstwie, przyjaźni i pokonywaniu trudności życiowych.

Do tego muszę wspomnieć o przepięknym wydaniu Wydawnictwa Literackiego wzbogaconym o wspaniałe ilustracje autorstwa takiego rysownika jak Aldo Galli. W rewelacyjny sposób oddają nastrój „Wodnikowego Wzgórza”.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

Richard Adams to brytyjski pisarz znany przede wszystkim jako autor „Wodnikowego Wzgórza” i „Szardika”. Był absolwentem wydziału historii Uniwersytetu Oksfordzkiego. Podczas II wojny światowej służył w oddziałach spadochronowych. Później poświęcił się karierze w administracji państwowej. W 1972 roku opublikował swoją pierwszą powieść – „Wodnikowe Wzgórze”. Są to spisane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Walter Moers jest niemieckim autorem komiksów, malarzem, autorem scenariuszy, artystą fantastycznym, autorem książek dla dzieci i powieści dla młodzieży i dorosłych, które sam ilustruje. Jest bardzo popularną postacią w Niemczech. Od czasu ukończenia szkoły utrzymywał się z pracy dorywczej, następnie zdobył wykształcenie kupieckie, a rysunku nauczył się sam. Od 1984 roku rysuje komiksy, znane z ironii i niepoprawności politycznej. Oprócz komiksów miłość czytelników i uznanie krytyki przyniosły mu powieści opowiadające o wyimaginowanym świecie Camonii, którego Moers jest odkrywcą i znawcą. W Polsce wydano prawie cały cykl camoński: „13 1/2 życia kapitana Niebieskiego Misia”, „Jasioł i Mgłosia”, „Rumo i cuda w ciemnościach”, „Miasto Śniących Książek”, „Kot Alchemika” i „Labirynt Śniących Książek”. Cały cykl w zamierzeniu i ambicjach przypomina sagę Tolkiena, a książki o Camonii mają zagorzałych fanów nie tylko w Niemczech, ale w całej Europie.

Tytułowy kapitan Niebieski Miś to przedstawiciel zaginionej rasy Kolorowych Niedźwiedzi z Wielkiego Lasu w Camonii. Niedźwiedzie te mają 27 żyć, ale my poznajemy tylko połowę z tych, które były udziałem Niebieskiego Misia. Poznajemy go jako maleńkiego oseska, który dryfuje w łupinie orzecha po oceanie i niewiele brakuje, żeby wylądował na samym dnie Mielsztormu, który jest olbrzymim wirem, ale w ostatniej chwili ratują go Mikropiraci, którzy go wychowują do momentu aż podrośnie na tyle, że nie mieści się na ich małych okręcikach. Uczą go jednak żeglarskiego fachu, a potem wysadzają na najbliższej wyspie, która okazuje się być siedzibą klabaterników (wyjątkowo podłej formy życia), gdzie aby przetrwać musi zabawiać swoich gospodarzy spazmatycznym płaczem. W końcu kiedy staje się prawie taki sam jak klabaterniki postanawia od nich uciec i dryfując na tratwie spotyka Plotkarskie Fale, które uczą go mówić. Później ląduje na wyspie pełnej najwspanialszych smakołyków, która jednak skrywa pewną bardzo nieprzyjemną tajemnicę (nie powiem jaką). Zostaje uratowany w ostatniej chwili przez sympatycznego jaszczura ratowniczego o uroczym imieniu Deus X Machina (w skrócie Mack) i zostaje jego asystentem – Mack nie ma już takiego wzroku jak niegdyś, a zawodowo zajmuje się ratowaniem życia różnych istot w absolutnie ostatnim momencie. W pewnym momencie jednak Niebieski Miś musi zadbać o swoją oficjalną edukację, więc trafia w Mroczne Góry do Nocnej Szkoły profesora Abdula Nachtigallera (geniusza nad geniuszami, ejdety o 7 mózgach), gdzie nabywa niewyobrażalną ilość wiedzy i gdzie okazuje się, że inteligencja to choroba zakaźna. Po jakimś czasie również i to miejsce musi jednak opuścić i przy drobnej pomocy trolla sztolniowego (nie ufajcie im – khehe) oraz czerwia mrocznogórskiego ląduje w Wielkim Lesie, gdzie musi stoczyć walkę na śmierć i życie. Wpada również w dziurę międzywymiarową, na Słodką Pustynię, do środka Wiecznego Tornada, przeprawia się przez żywą głowę bolloga (największego cyklopa na świecie), ląduje w Atlantydzie (gdzie zostaje blagiatorem – najfajniejszy zawód na świecie) i na gigantyczny statek Moloch. Zakręciło się wam już w głowie od ilości przygód Niebieskiego Misia? I tak w zasadzie nie wymieniłam ich wszystkich. ;)

W tej książce dzieje się tak dużo, że nie da się nudzić. A równocześnie jest tak niesamowicie przemyślana, że nietrudno o zachwyt. Tym bardziej, że wyobraźnia autora, jeśli chodzi o powoływanie do życia nowych fantastycznych istot wydaje się wprost nieograniczona (te które wymieniłam, to w zasadzie ułamek wszystkich występujących w Camonii). Postaci mają naprawdę ciekawe charaktery i specyficzny dla siebie sposób wypowiedzi. Każda z ras ma swoją kulturę, którą autor odmalowuje w taki sposób, że nie nudzi nadmiarem informacji. Dodatkowo często puszcza oko do czytelnika nawiązując do historii Europy czy też do znanych postaci.

„13 1/2 życia kapitana Niebieskiego Misia” to pierwszy tom cyklu o Camonii i doprawdy powiadam wam, że to wspaniałe wprowadzenie do tego niesamowitego kontynentu pełnego unikalnych istot, których nie spotkacie nigdzie indziej. Niestety też, pomimo tego, że nie jest to stara książka, gdyż wydano ją w 2007 roku w Polsce, jest to w tym momencie biały kruk (używane egzemplarze w antykwariatach osiągają ceny rzędu 500 złotych, bo nakład dawno temu się wyczerpał, a są jakieś problemy z prawami do niej i na tę chwilę nie można jej wznowić). Warto jednak popatrzeć po bibliotekach (ja w ten sposób miałam okazję w końcu ją przeczytać), ewentualnie jeśli czytacie po angielsku lub niemiecku to da się spokojnie i w normalnych cenach kupić nową książkę,w którymś z tych języków. Warto. Zwłaszcza jeśli chcecie się dowiedzieć co się stało z Atlantydą, czym jest tyranowal reks, jak wygląda życie w tornadzie oraz co się dzieje z przetrawionym i wypierdzianym czasem.

Dla niektórych „13 1/2 życia kapitana Niebieskiego Misia” może być nużące ze względu na częściową formę leksykonu, ale moim zdaniem inteligencja, wyobraźnia i poczucie humoru autora, a także te fragmenty, w których mamy naprawdę wartką akcję, świetnie się uzupełniają i równoważą. Jedyne co mnie odrobinę raziło to pewne szczegóły tłumaczenia – tę część tłumaczyła inna osoba niż późniejsze książki Moersa. Nie uważam, żeby to tłumaczenie było gorsze, ale przyzwyczaiłam się już, że profesor Abdul ma na nazwisko Słowiczy, a nie Nachtigaller, natomiast Rumo (bo i on się tutaj pojawia) jest wolpertingiem, a nie wolpertyńczykiem. No i gdzie się podziały liczyburaki? Co nie zmienia faktu, że są to drobniutkie szczegóły, które nie wpływają na jakość lektury. Nie będę ukrywać, że nie potrafię być obiektywna wobec twórczości Moersa, ponieważ pokochałam jego styl, niczym nieskrępowaną wyobraźnię i sprawną zabawę konwencjami po prostu na zabój. Z tego miejsca pragnę również pozdrowić moją przyjaciółkę Anię z wyrazami uwielbienia za to, że podsunęła mi kilka lat temu pod nos „Miasto Śniących Książek” Moersa, które sprawiło, że przepadłam w Camonii i dzięki któremu zostałam Straszliwą Buchling. :)

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

Walter Moers jest niemieckim autorem komiksów, malarzem, autorem scenariuszy, artystą fantastycznym, autorem książek dla dzieci i powieści dla młodzieży i dorosłych, które sam ilustruje. Jest bardzo popularną postacią w Niemczech. Od czasu ukończenia szkoły utrzymywał się z pracy dorywczej, następnie zdobył wykształcenie kupieckie, a rysunku nauczył się sam. Od 1984 roku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ransom Riggs to amerykański pisarz. Studiował literaturę angielską oraz filmoznawstwo. W magazynie „Mental floss” publikował artykuły na temat Sherlocka Holmesa, które zostały wydane w 2009 roku jako przewodnik do filmu „Sherlock Holmes” (z Robertem Downey Jr. oraz Judem Law). Riggs zbierał również ciekawe fotografie, które, za zgodą swojego wydawcy, Quirk Books, chciał wydać jako książkę z obrazkami. Za radą redaktora ułożył je jednak w przewodnik, do którego dołączył narrację i tak powstał „Osobliwy dom pani Peregrine”, który stał się bestsellerem.

Jacob Portman wiedzie zwykłe życie wyalienowanego nastolatka. Trochę odstaje od reszty, choć trudno do końca powiedzieć w jaki sposób, i dlatego ma tylko jednego kumpla wśród rówieśników. Jako dziecko marzył, że zostanie odkrywcą, ale teraz, w poważnym wieku lat 15 wie, że to były tylko dziecinne mrzonki podsycane przez wybujałą wyobraźnię i niesamowite opowieści jego dziadka. Bo Jacob ma dziadka, którego bardzo kocha – Abrahama „Abe'a” Portmana. Kiedy Jacob był mały Abe opowiadał mu swoje zmyślone przygody – jako dziecko trafił na wyspę do wspaniałego domu, w którym wszystkie dzieci były bardzo szczęśliwe. Nad maluchami czuwało opiekuńcze Ptaszysko, a brzdące nie musiały ukrywać się przed potworami. Każdy z nich był nieco... osobliwy. Każdy miał jakiś specyficzny talent. Była tam dziewczynka lżejsza od powietrza, która unosiła się nad ziemią niczym balonik, był tam również niewidzialny chłopiec, a także taki dzieciak, w którego brzuchu mieszkał rój pszczół, którym się opiekował. Na potwierdzenie swoich słów dziadek pokazywał wnukowi niesamowite i trochę straszne fotografie. Jacob wierzył we wszystkie te opowieści. Do czasu dopóki nie podrósł i nie poznał prawdziwej przeszłości Abe'a, bowiem Abraham Portman urodził się w Polsce, w żydowskiej rodzinie, a w czasie II wojny światowej najbliżsi odesłali chłopca do sierocińca na walijskiej wyspie, co uratowało mu życie. Cała reszta zginęła. Wojenna trauma sprawiła, że zaczął opowiadać takie wymyślone historie, a potwory z jego opowieści naprawdę istniały, tyle że miały ludzkie twarze i eleganckie mundury, natomiast dzieci z ochronki były osobliwe, ale tylko dlatego, że miały żydowskie pochodzenie. Cała reszta okazała się zwyczajną bajką dla małych dzieci.
A teraz po latach na domiar złego dziadek do reszty sfiksował – znowu zaczął opowiadać o potworach twierdząc, że chcą go zabić, a on musi z nimi walczyć. Splot nie do końca jasnych, a z pewnością nieprzyjemnych wydarzeń sprawia, że staruszek umiera w ramionach wnuka. Przed śmiercią udziela mu kilku wskazówek i zobowiązuje go do do odnalezienia Ptaszyska. Kilka miesięcy później w trakcie porządkowania domu dziadka w ręce Jacoba wpada list od tajemniczej pani Peregrine. To znalezisko sprawia, że chłopak razem z ojcem wyrusza na maleńką, walijską wysepkę, aby odnaleźć ślady z przeszłości Abe'a. Cała przygoda zaczyna się na dobre, kiedy Jacob przekracza próg ruin sierocińca i w jednym z pokoi znajduje skrzynię, a w niej zdjęcia tych samych dzieci, które pokazywał mu w dzieciństwie dziadek...

„Osobliwy dom pani Peregrine” to naprawdę dobrze napisana powieść młodzieżowa. Narracja jest pierwszoosobowa, ale język jest prosty i idealnie pasuje do nastoletniego narratora. Akcja jest dynamiczna, ale nie nadmiernie galopująca. Jacob jako główny bohater ma swój specyficzny, dobrze skonstruowany charakter, ale postaci poboczne nie zostały przez autora potraktowane po macoszemu – każda z nich ma swój indywidualny rys psychologiczny. Jacob w zasadzie od razu zyskuje sympatię czytelnika, tak samo jak i Emma Bloom oraz tytułowa pani Peregrine.

Powieść od pierwszych stron wciąga w swój świat, intryguje i wzbudza olbrzymią ciekawość. Buduje też w wielu momentach naprawdę konkretne uczucie grozy i silne napięcie. W związku z tym, jednak nie polecałabym jej dzieciom – jest skierowana do nastolatków, ale i dorosły czytelnik z przyjemnością się w nią zanurzy i da porwać temu nastrojowi. „Osobliwy dom pani Peregrine” w sposób ciekawy pokazuje odmienność, wynikające z niej zagrożenia, ale również i II wojnę światową widzianą oczami dzieci.

Warto również wspomnieć o pięknym wydaniu tej książki. Twarda oprawa, dobrej jakości papier, no i niesamowita szata graficzna. Nie tylko na okładce, ale również wewnątrz książki znajdziemy sporo zdjęć osobliwych dzieci – podobno są to autentyczne, historyczne fotografie, nie poddane żadnej obróbce. Nadają one dodatkowego niesamowitego posmaku opowiadanej przez autora historii.

Reasumując: kiedy zaczynałam czytać tę powieść nie nastawiałam się na zbyt wiele, ale szybko okazało się, że w pięknej oprawie dostałam naprawdę bardzo dobrze napisany thriller dla młodzieży (ale wierzcie mi, dobre historie są dla ludzi w każdym wieku), który niesamowicie mnie wciągnął i trzymał w napięciu do samego końca. Jest to pierwszy tom z trylogii, ale na pewno zapoznam się z dalszymi przygodami Jacoba i reszty osobliwców.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

Ransom Riggs to amerykański pisarz. Studiował literaturę angielską oraz filmoznawstwo. W magazynie „Mental floss” publikował artykuły na temat Sherlocka Holmesa, które zostały wydane w 2009 roku jako przewodnik do filmu „Sherlock Holmes” (z Robertem Downey Jr. oraz Judem Law). Riggs zbierał również ciekawe fotografie, które, za zgodą swojego wydawcy, Quirk Books, chciał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

S.J. Kincaid to amerykańska pisarka, urodzona w Alabamie. Marzyła, by zostać astronautką, lecz uniemożliwił jej to brak zdolności matematycznych. Zainteresowała się więc tematyką science fiction, a potem postanowiła zostać pisarką. Jej debiut literacki to trylogia „Insygnia” („Insygnia. Wojny światów”, „Vortex” i „Catalyst”).

Akcja „Diaboliki” dzieje się w odległej przyszłości. Ludzkość wyemigrowała z Ziemi, zasiedliła inne planety i liczne statki kosmiczne. Władzę sprawuje cesarz i, de facto, jest to totalitarny reżim. Za najwyższe bóstwo uznaje się Żywy Kosmos i należy oddawać mu cześć, a wszelkie chęci i próby zdobywania bądź szerzenia wiedzy są srodze karane. Cesarz i arystokracja żyją w dostatku, spędzają dnie na rozrywkach, towarzyskich flirtach i intrygach, nie przejmując się zupełnie tym, że ich świetność może się niebawem skończyć, a zastępujące ich we wszystkim maszyny wkrótce mogą stać się kompletnie bezużyteczne. Tytułowa diabolika natomiast to stworzenie powstałe na potrzeby bogatych i wpływowych obywateli – wygląda jak człowiek, ale jest agresywna, zdolna do bezgranicznego okrucieństwa i absolutnej lojalności. Diaboliki można kupić i zaprogramować ich mózgi tak, żeby pokochały konkretną osobę i były zdolne do poświęcenia za nią życia. Fabuła powieści S.J. Kincaid skupia się przede wszystkim na losach jednej konkretnej diaboliki – Nemezis, która została kupiona przez wpływową rodzinę Impirianów do ochrony córki senatora, Sydonii. Nemezis staje się nie tylko strażniczką, ale również najdroższą przyjaciółką Sydonii – zrobiłaby dla niej naprawdę wszystko. Dlatego, gdy dostaje zadanie udawania młodej Impirianki i reprezentowanie rodziny na statku cesarza, bez wahania się zgadza. Rzuca się w sieć intryg politycznych i prawdziwej gry o tron, zaczyna nawiązywać kontakty z nieznajomymi i o dziwo, odkrywa w sobie coraz więcej ludzkich cech, których do tej pory zawsze jej odmawiano.

„Diabolika” to powieść z nurtu young adult, a więc teoretycznie skierowana jednak do młodszego odbiorcy niż moja skromna osoba. Niemniej jednak napisana jest naprawdę przyzwoitym, a nawet dobrym językiem. Tempo fabuły również jest zdecydowanie dobre, idealnie wyważone pomiędzy galopadą a spokojniejszymi fragmentami. Mimo tego, że to powieść młodzieżowa, to jednak wyróżnia się na tle innych książek z tego nurtu poprzez poruszenie tematów trudnych, bliższych dorosłemu czytelnikowi. Autorka porusza takie zagadnienia jak władza totalitarna, fanatyzm religijny czy też dylematy moralne dotyczące istoty człowieczeństwa. Fabuła jest skonstruowana logicznie i frapująco, zawiera również wiele świetnych zwrotów akcji, więc naprawdę nie sposób przewidzieć kolejnych posunięć autorki. Mamy tu brutalne sceny, krwawe walki, zawiłe intrygi polityczne, ale również delikatny wątek romantyczny, który pośród tej dynamicznej akcji ciekawie się rozwija. Od razu zaznaczę, że w „Diabolice” nie uświadczycie trójkątów miłosnych, rozbudowanych scen namiętności, czy ciągłego wzdychania za ukochaną osobą – co jest tak typowe dla większości powieści young adult. W tej powieści ta relacja między dwójką bohaterów jest subtelna, dobrze wkomponowana w sytuację fabularną i przez to również nienachalna.

Postać Nemezis odbiega od innych bohaterek powieści młodzieżowych – jest diaboliką, a więc z zasady istotą pozbawioną wielu ludzkich odruchów i emocji, skoncentrowaną na ochronie Sydonii, nie posiadającą oporów przed byciem agresywną i brutalną, więc taka jest, ale nie tylko, bowiem posiada również wiele cech typowo ludzkich, które zaczynają się objawiać, kiedy zaczyna samodzielne życie na statku cesarza. Jest postacią wyjątkową, ponieważ w chwilach zagrożenia nie panikuje, nie prowadzi wewnętrznego monologu, nie waha się, nie traci czasu tylko instynktownie działa – w razie potrzeby bez sentymentów i brutalnie. To silna jednostka, zdecydowana i niezwykle inteligentna. Równie ciekawie skonstruowanymi postaciami jest Cygna (matka cesarza) i Tyrus (bratanek cesarza).

I teraz dochodzimy do pewnej, w moim odczuciu kluczowej kwestii. Bo, że „Diabolika” to naprawdę dobra powieść young adult, to pozostaje poza dyskusją. Niemniej jednak w pewnym momencie, czytając ją, miałam wrażenie, że ja skądś znam tę historię. No i faktycznie, okazało się szybko skąd ją znam. Zaczęło się od tego, że postać cesarza zaczęła mi się kojarzyć ze znanym nam z historii cesarzem Rzymu – Tyberiuszem, w związku z tym Cygna okazała się odpowiednikiem Liwii Druzylli, a Tyrus? Każdy kto czytał taką powieść, jak „Ja, Klaudiusz” Roberta Gravesa, domyśli się bez trudu zatem, czyim odpowiednikiem jest w „Diabolice” Tyrus. Wychodzi na to, że autorka zastosowała trochę retelling bardzo starej historii. Czy to źle? Dla osób, które nie czytały powieści Gravesa, ani nie widziały serialu BBC na jej podstawie, nie – ta powieść będzie się jawiła jako coś świeżego, nowego i świetnego. Dla mnie, jako osoby, która jednak zna i historię starożytną dość dobrze, a także czytała „Ja, Klaudiusz”, „Diabolika” przez to okazuje się książką naprawdę dobrą, ale jednak bez tego efektu „wow!”. Co nie zmienia faktu, że podziwiam autorkę za pomysł, za kreację całej otoczki i za to, że nie przepisała idealnie tak samo fabuły – ona po prostu puszcza oko do tych, którzy znają powieść Gravesa (lub serial na jej podstawie).

Reasumując, „Diabolika” to naprawdę dobra powieść young adult, którą spokojnie może czytać też osoba dorosła i będzie sprawiała frajdę – szybka akcja, lekka fabuła i pełnokrwiste postaci, a zwłaszcza tytułowa, która dla odmiany nie ma kompleksu Mary Sue zapewnią kilka godzin dobrej zabawy.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

S.J. Kincaid to amerykańska pisarka, urodzona w Alabamie. Marzyła, by zostać astronautką, lecz uniemożliwił jej to brak zdolności matematycznych. Zainteresowała się więc tematyką science fiction, a potem postanowiła zostać pisarką. Jej debiut literacki to trylogia „Insygnia” („Insygnia. Wojny światów”, „Vortex” i „Catalyst”).

Akcja „Diaboliki” dzieje się w odległej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Ziemowit Szczerek to polski dziennikarz, pisarz i tłumacz. Współpracuje z czasopismami „Polityka” i „Nowa Europa”. Jest autorem wielu publikacji naukowych z dziedziny politologii (poruszających kwestie separatyzmów i regionalizmów w Europie), a także fabularyzowanego reportażu o Ukrainie „Przyjdzie Mordor i nas zje” oraz alternatywnej historii Polski utrzymanej w formie eseju pt. „Rzeczpospolita zwycięska”. Interesuje się wschodem Europy, historią alternatywną i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike” za książki „Przyjdzie Mordor i nas zje” w 2014 roku oraz w 2016 za „Tatuaż z tryzubem”, a także w 2013 roku nominowany do Paszportów Polityki w dziedzinie literatury. Od jakiegoś czasu najbardziej interesuje go gonzo oraz literatura i dziennikarstwo podróżnicze.

„Tatuaż z tryzubem” to nie jest suchy reportaż z tego jak wygląda Ukraina podczas Majdanu, starć w Donbasie czy też rosyjskiej aneksji Krymu. To jest gonzo, czyli taka forma reportażu, w której dziennikarz, reporter lub twórca, zamiast pozostawać biernym obserwatorem, angażuje się osobiście w swój materiał. Występują tu liczne dygresje, często niezwiązane z głównym wątkiem, jednak stawiające temat szerszej perspektywie interpretacyjnej. Subiektywne opinie są tu traktowane jako środek artystycznego wyrazu, co sprawia, że styl ten jest tak samo bliski dziennikarstwu, jak i beletrystyce. Szczerek snuje opowieści o Ukrainie, o tym czym była i czym jest, przefiltrowując je przez własne doświadczenia, podróże po tym kraju i ludzi, z którymi tam wielokrotnie rozmawiał. Snuje to językiem podwórkowej, osiedlowej gawędy. Bazując na żywym, kolokwialnym języku, w sposób zabawny, bez zadęcia i choćby śladowej ilości patosu, Szczerek grzebie w zbiorowej duszy Ukrainy i przybliża każdemu Polakowi, jak to tam z tymi naszymi sąsiadami (ale również i z nami samymi poniekąd) jest. I dlaczego tak jest. Lektura tej książki jest pouczająca. Autor porządkuje różne zagadnienia z historii Ukrainy, wskazuje na wybrane epizody, prawidłowości, ich przyczyny i związki. Specyficzne powtórzenia i wulgaryzmy wypadają raz lepiej, a raz gorzej – ale ogólnie całość się broni.

Szczerek od lat jeździ na Ukrainę, więc czytając „Tatuaż z tryzubem” stale przemieszczamy się zarówno w przestrzeni (od obwodu do obwodu), jak i czasie (przeszłość bliższa i dalsza oraz teraźniejszość) – jednak to, co determinuje kształt całego reportażu, jego tytuł oraz wymowę to protesty na kijowskim Majdanie Niezaljeżnosti w zimie 2013-2014, ucieczka prezydenta Janukowycza, masowe obalanie pomników Lenina, konflikt zbrojny w Donbasie i aneksja Krymu przez Rosję. Tytułowy tatuaż jest już nie tylko nacjonalistyczną deklaracją, ale też szerszym opowiedzeniem się za ukraińską państwowością, czymś na kształt integracji w ramach ogólnonarodowego obozu będącego w opozycji do Federacji Rosyjskiej. Takim zaznaczeniem wyboru opcji prozachodniej. Autor bardzo emocjonalnie, ale równocześnie też ciekawie pokazuje jak złożona jest społeczna sytuacja Ukrainy, a także jak łatwo można pobłądzić skupiając się tylko na uogólnieniach i prasowych interpretacjach. Rozsądny człowiek teoretycznie to wszystko wie, ale w takiej formie, w jakiej serwuje to Szczerek, miło się z tym zapoznaje po raz kolejny.

Generalnie Ziemowita Szczerka stać na szczerość i zdrowe, krytyczne podejście, co prezentuje bez krygowania się. Pisze lekkie, inteligentne książki, które w swojej pełnej potocyzmów narracji przemycają szereg ważnych przemyśleń na wcale nielekkie tematy. Cześć tekstów składających się na ten reportaż była pierwotnie publikowana jako niezależne artykuły w „Nowej Europie Wschodniej”, „Polityce” i „Dziennikach Wędrownych” - daje się wyczuć, że w pewnej części ta książka jest „składakiem”, ze względu na pewną chaotyczność, ale to w żaden sposób nie przeszkadza w jej odbiorze, bo jest w formie gawędy, a te mają to do siebie, że zazwyczaj skaczą z tematu na temat, od jednych wydarzeń do drugich i rzadko bywają w pełni chronologiczne.

Niewątpliwie przed Ukrainą wciąż długa droga do normalizacji życia społecznego i jest ona pełna wielu zagrożeń. Mam nadzieję, że im się uda.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

Ziemowit Szczerek to polski dziennikarz, pisarz i tłumacz. Współpracuje z czasopismami „Polityka” i „Nowa Europa”. Jest autorem wielu publikacji naukowych z dziedziny politologii (poruszających kwestie separatyzmów i regionalizmów w Europie), a także fabularyzowanego reportażu o Ukrainie „Przyjdzie Mordor i nas zje” oraz alternatywnej historii Polski utrzymanej w formie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Joanna Łańcucka to polska pisarka urodzona w Skierniewicach, wychowana w małej wsi na wschodzie Polski. Z zawodu plastyczka realizująca się głównie w malarstwie olejnym. Z lubością zajmuje się czytaniem, pisaniem oraz haftem artystycznym.

„Stara Słaboniowa i Spiekładuchy” to debiut literacki Łańcuckiej. Jest to zbiór ściśle powiązanych ze sobą opowiadań, które w zasadzie niemalże tworzą powieść. Akcja umiejscowiona jest w małej wsi o urokliwej nazwie Capówka. Capówka sprawia wrażenie wsi idyllicznej niemalże, ale to tylko wrażenie, proszę nie dać się zwieść. Pod przykrywką idealnego, wiejskiego życia kotłują się mroczne żądze, ludzka podłość, nienawiść, zdrada i... wszelakiej maści upiory. Na straży mieszkańców stoi tytułowa stara Słaboniowa, kobieta wiekowa, zielarka, może nawet czarownica. Gdy w Capówce zaczyna się źle dziać, pojawia się strzygoń, zmora, Kauk, południca, kikimora, czy nawet diabeł, to mimo że na co dzień mieszkańcy wioski niby w zabobony nie wierzą, to zaraz w te pędy lecą do Słaboniowej, żeby poradziła, co zrobić. I Słaboniowa, wiekowa kobieta, działa – szybko, konkretnie i przede wszystkim skutecznie. Nie jest jakimś tam superbohaterem z pelerynką, to stara kobieta w chuście na głowie, z leszczynową laską w dłoni i olbrzymim doświadczeniem życiowym, dzięki któremu jest równocześnie twarda i współczująca, niewykształcona a mądra.

Przede wszystkim olbrzymim atutem jest język jakim posługuje się autorka. W dialogach postaci mówią gwarą wschodnią, tak dobrze rozpisaną, że miałam wrażenie, że słyszę moją prababcię jak do mnie mówi. Ten język we wspaniały sposób wprowadza w nastrój i klimat polskiej zapadłej wsi na wschodzie kraju. W opisach jest bardzo plastycznie i to z kolei tworzy atmosferę niesamowitości i miejscami nawet grozy. Całości nastroju dopełniają wspaniałe ilustracje autorstwa samej Joanny Łańcuckiej – czarno-białe, niepokojące, klimatyczne.

„Starą Słaboniową i Spiekładuchy” można określić jako etno-fantastykę, chociaż moim zdaniem została skonstruowana tak, jak klasyczne baśnie i taki ma też klimat – mrocznej baśni. Wspaniale by się ją czytało komuś na głos zimowym wieczorem. Ma też oczywiście morał. Generalnie jest to rzecz o tym, czym jest dobro, a czym zło, bo niejednokrotnie gorsi od potworów są sami ludzie. Mówi też o tym, że na świecie nie ma idealnej sprawiedliwości, choć czasem się zdarza. Przekazuje też jedną smutną prawdę o nas – o tym jak bardzo przestaliśmy zauważać i szanować starych ludzi, którzy mimo że niewykształceni, to swoje w głowie mają i swoje wiedzą. Opowiada w poruszający sposób o samotności starszych osób, które zostają same na świecie, bo ich dzieci uciekły ze wsi do miasta i nawet na Boże Narodzenie nie pamiętają o swoich starych, schorowanych rodzicach, dziadkach, pradziadkach. Przedstawia też, że gdzieś w międzyczasie wszyscy mieszkańcy wsi zaczęli chcieć uciec z niej do miasta i prowadzić takie życie jak mieszkańcy wielkich metropolii. Szkoda tylko, że autorka nie pokazała też, że równie wielu mieszkańców dużych miast marzy o ucieczce na wieś – w naturę i małą społeczność, ale z silnymi więzami między jej członkami. To na szczęście detal, którego w trakcie lektury się nie odczuwa.

Reasumując: „Stara Słaboniowa i Spiekładuchy” to wspaniała, niesamowicie wciągająca, mroczna baśń o naturze ludzkiej i wartościach jakie cenimy doskonale osadzona w folklorze i demonologii słowiańskiej. Polecam, bo naprawdę warto.

Recenzja dostępna jest również na straszliwabuchling.blogspot.pl

Joanna Łańcucka to polska pisarka urodzona w Skierniewicach, wychowana w małej wsi na wschodzie Polski. Z zawodu plastyczka realizująca się głównie w malarstwie olejnym. Z lubością zajmuje się czytaniem, pisaniem oraz haftem artystycznym.

„Stara Słaboniowa i Spiekładuchy” to debiut literacki Łańcuckiej. Jest to zbiór ściśle powiązanych ze sobą opowiadań, które w zasadzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

Krzysztof Paweł Michał Jagielski to polski pisarz urodzony w 1936 roku w Poznaniu. Obecnie mieszkający w Bad-Wildungen w Hesji w Niemczech. Członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie – Londyn. Od dziecka zafascynowany był Węgrami i ich historią. Napisał dwie powieści dotyczące tej tematyki – „Sagę Siedmiogrodzką” i jej kontynuację „Węgierską wiosnę”. Poza tym autor bajek: „Baśń Siedmiogrodzka”, „Króliczek Wełniany”, „Fantastyczne wakacje”, a także powieści: „Za burtą Legendy” i „Karczma pod Krzywym Ryjem”.

„Węgierska wiosna” to powieść o Węgrzech w Siedmiogrodzie, w latach 1848 – 49. Opowiada dalsze losy rodziny książęcej Strack-Erös z powieści „Saga Siedmiogrodzka”. Pan Jagielski podobno planuje jeszcze dwa następne tomy o wydarzeniach od 1849 do czasów współczesnych.

„O wywodzącego się z Bawarii Sebastiana von Altenmarkt, zwanego później Strack-Erös, zatroszczyli się król Stefan I i królowa Gisela, czyniąc go rycerzem, nadając mu tytuł książęcy i ziemie w Erdelew – Ziemi za Lasami, dzisiejszym Siedmiogrodzie lub bliżej Erdely. Koligacje jego synów i córek z innymi wielkimi rodami (sąsiadami) zamieszkującymi tę ziemię uczyniło z niego najpotężniejszego arystokratę i bogacza na Węgrzech. Można uwierzyć dzisiejszym potomkom, którzy pielęgnują przekaz pokoleniowy, że Sebastian był nieprzeciętnym mocarzem (…). Opowiadają, że Sebastian był, jak na owe czasy, sprawiedliwym, uczulonym na krzywdę ludzką panem i władcą dusz jego ziemię zamieszkujących. Gdy postępowi politycy na Węgrzech na przełomie dziewiętnastego wieku optowali za zniesieniem pańszczyzny, na ziemiach Sebastiana i jego potomków panowała od niepamiętnych czasów gospodarka czynszowa.” (ze wstępu autora)

„Węgierska wiosna” rozpoczyna się w momencie kiedy głową rodu Strack-Erös jest stary książę András, który będąc zaufanym współpracownikiem Lajosa Kossutha (przywódcy rewolucji węgierskiej, przewodniczącego Krajowego Komitetu Obrony Ojczyzny), w sposób głównie finansowy i przy pomocy swoich synów – Mihálya, Alajosa i Pála, wspiera Wiosnę Ludów w Cesarstwie Austro-Węgierskim. Ma również dwie córki – Orsolyę i Saroltę. Generalnie fabuła powieści skupia się na wydarzeniach z lat 1948 – 49: walce Węgrów o niepodległość, ślubach i narodzinach dzieci rodu książęcego, do tego opisuje część działań wojennych wojsk węgierskich pod dowództwem Józefa Bema w Siedmiogrodzie, Banacie, Bukowinie i Wołoszczyźnie.

Jeśli chodzi o język, jakim operuje pan Jagielski, to jest on przyjemny i poprawny, ale stylistycznie nie porywa. Niestety dużym zarzutem pod adresem „Węgierskiej wiosny” jest fakt, że wygląda jak sfabularyzowana odrobinę kronika rodzinna uzupełniona o listy. Poważnym mankamentem są papierowe postaci – brak im rysu psychologicznego. Ród Strack-Erös został w ogóle niesamowicie wyidealizowany – jakby autor dostał zlecenie napisania tej powieści od dzisiaj żyjących potomków tego rodu. Albo bał się im podpaść, po tym jak udostępnili mu rodzinne archiwa (o czym wspomina wielokrotnie w przypisach). W ogóle najbardziej tej opowieści zaszkodził brak wyraźnie zarysowanego głównego bohatera (albo dwóch) – czytając odnosi się wrażenie, że mimo że opisywane są losy sporej grupy ludzi, to jednak żadna z tych postaci nie jest głównym bohaterem, a i samą tę zbiorowość trudno uznać za takowego.

Sama tematyka jest naprawdę ciekawa i można było na kanwie historii rodu Strack-Erös oraz wydarzeń znanych jako Wiosna Ludów, stworzyć porywającą powieść historyczną. Widać, że autor pomysł miał, wiedzę ma olbrzymią na ten temat, ale wykonanie niestety nie dorównało koncepcji. Zaletą jest fakt, że nie ma konieczności znania fabuły pierwszego tomu, ponieważ autor we wstępie ładnie wyjaśnia historię rodu Strack-Erös, a poza tym fabuła „Węgierskiej wiosny” nie łączy się za bardzo z fabułą „Sagi Siedmiogrodzkiej” (pomijając już nawet tę kwestię, że dzieje się jakieś 800 lat później).

Wspomnę jeszcze tylko o autorze i jego forsowaniu na siłę swoich poglądów politycznych. Wielokrotnie w przypisach (a są one często tak skonstruowane i niepotrzebne, że aż irytują) nawiązuje do obecnej polskiej sytuacji politycznej, co nijak się ma do historii, którą opisuje. Poza tym, że przypisy redaguje tak, że czytelnik odbiera jako próbę wywyższania się na nim. Tutaj przykład takowego przypisu (najpierw fragment rozdziału, którego przypis się tyczy):

„Moc trwania – przetrwania – silniejsza jest od wojen planowanych przez rządzących, a i tych, co ich pokornie słuchają*.

*Pozwalam tu sobie na dygresję odnoszącą się i do czasów współczesnych, zależało mi bowiem na podkreśleniu bezmyślności decydentów.”

Serio? Jakby to konkretne zdanie z rozdziału nie mówiło wystarczająco samo za siebie. Czytając co chwilę przypisy w podobnym stylu czułam, że autor ma czytelnika za jakiegoś imbecyla. Zresztą już we wstępie tego nie kryje: „Powiedzmy sobie szczerze: niewielu europejskich śmiertelników wie, cóż się wydarzyło pięćdziesiąt lat temu, ba... młodsze pokolenie zapewne nie sięga dalej pamięcią niż do mijających lat dwudziestu. Tysiące dziennie konsumowanych obrazów, przelatujących przed oczyma jak kule karabinu maszynowego, przekazywanych stale przez stacje telewizyjne, komputery, smartfony, ipody, komórki, facebooki, youtube'y, zapisują się w naszej pamięci szczątkowo i nietrwale. A któżby sięgał po książkę! Nieporęczna, droga, siedlisko kurzu, niemodna, no i rzecz pryncypialna – wymagająca wysiłku myślowego.”. Otóż drogi panie Jagielski: primo – zaprezentował Pan typowe zrzędzenie starszego człowieka na to, że czasy się zmieniają i technologia postępuje do przodu, w czym nie ma niczego złego; secundo – uznał Pan, że młodsze pokolenie to banda idiotów, a tak nie jest; tertio – we wstępie takie słowa już nastawiły mnie do Pana twórczości niezbyt przychylnie, ale stwierdziłam, że się wstrzymam z ferowaniem wyroków do momentu kiedy zapoznam się z całą Pańską książką. Jakże Pan więc wypadł? Niestety słabo. Niestety – ponieważ miał Pan wszystkie składniki potrzebne do napisania dobrej powieści historycznej, a wyszła mdła opowiastka o dobrym, mądrym, szlachetnym, wspaniałym et cetera, et cetera rodzie książęcym, gdzie główny prym wiodło życie uczuciowe członków tego rodu, z pominięciem jakiegokolwiek rysu psychologicznego opisywanych postaci, zamiast walki o niepodległość Węgier. Ciężko nie odnieść wrażenia, że potomkowie rodu Strack-Erös zamówili u Pana tę powieść i jeszcze do tego ją ocenzurowali, żeby broń Boże nie napisał Pan czegoś, co uznane by zostało za godzenie w wizerunek rodziny.

Dodatkowym niesmakiem napełniło mnie Pańskie wyznanie swoich poglądów politycznych (a już szczególnie w posłowiu). Dlaczego? Nie dlatego, że nie popieram Pańskich poglądów (wbrew pozorom sporo nas łączy, bo mi też nie po drodze z obecną władzą) – ma Pan zresztą prawo do nich i szanuję to. Uważam jednak za zbędne, kompletnie nic nie wnoszące do tematu i niesmaczne, żeby tak bardzo na siłę je wciskać w powieść, która nie dotyczy w ogóle obecnych czasów i do tego w takiej formie, w jakiej Pan to zrobił.

Reasumując: to mogła być nawet bardzo dobra powieść historyczna, niestety autor postanowił sabotować sam siebie. Rozczarowanie.

Chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

Krzysztof Paweł Michał Jagielski to polski pisarz urodzony w 1936 roku w Poznaniu. Obecnie mieszkający w Bad-Wildungen w Hesji w Niemczech. Członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie – Londyn. Od dziecka zafascynowany był Węgrami i ich historią. Napisał dwie powieści dotyczące tej tematyki – „Sagę Siedmiogrodzką” i jej kontynuację „Węgierską wiosnę”. Poza tym autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Johanna Sinisalo to fińska pisarka, krytyk, redaktor antologii oraz scenarzystka programów i seriali telewizyjnych, kreskówek i filmów a także słuchowisk, autorka powieści science fiction i fantasy. Napisała ponad 40 opowiadań i jak dotąd 7 powieści. Ich gatunek sama pisarka określa mianem „Finnish weird”. W Polsce na tę chwilę wydano jej dwie powieści – debiutancką „Nie przed zachodem słońca” i przedostatnią, czyli „Krew aniołów”.

Pszczoła miodna, o czym nie każdy wie, hodowana jest najczęściej nie ze względu na owoc swej pracy (czyli miód, wosk, propolis, mleczko), ale jako owad zapylający. Dzięki „współpracy” z roślinami kwiatowymi, nastąpiła wyraźna symbioza: pszczoły mogą korzystać z nektaru i pyłku konkretnych roślin, a te z kolei są zapylane niemal wyłącznie przez pszczoły i ich bliskich kuzynów. Dzięki pszczołom zapyleniu ulegają drzewa owocowe (od poczciwych jabłoni po egzotyczne migdałowce i bananowce), rzepak (najpopularniejsze źródło oleju spożywczego), rośliny pastewne (m.in. koniczyna, lucerna). Poza tym pyłek przenoszony jest na maliny, gorczycę czy leszczynę i wiele innych. Niemal 80% roślin jest owadopylna. Szacuje się, że w samych Stanach Zjednoczonych wartość pracy pszczół-zapylaczy to około 9 miliardów dolarów rocznie uzyskanych w płodach rolnych. W skrócie – jeśli znikną pszczoły, będziemy biedni i będziemy głodować.

Polskie media poinformowały nas o tym zjawisku trzy lata temu, jednak informacje o Colony Collapse Disorder – czyli tzw. zespole masowego ginięcia pszczoły miodnej – znane są od lat 90. XX wieku. Pszczoły znikały bez śladu. Większość zapewne ginęła podczas zbierania pożywienia poza ulem. Straty w rodzinach pszczelich wynoszą 17-20% rocznie. Przyczyn jest zapewne wiele: od używania coraz doskonalszych (sic!) pestycydów i insektycydów, poprzez jednorodne uprawy, nadmierne wykorzystywanie pszczół, ich naturalną niewielką odporność na choroby...

Temat jest fascynujący i przerażający jednocześnie. „Krew aniołów” to chyba pierwsza książka, która poruszyła go w skierowany do zwykłego czytelnika sposób. To powieść, w której realizm magiczny miesza się z ponurą rzeczywistością.

Orvo to spokojny Fin. Mieszka na swojej części farmy odziedziczonej po dziadku i posiada dziesięć uli. Jest pszczelarzem z zamiłowania – kocha pszczoły. Pewnego dnia zauważa, że jeden z uli opustoszał, a po rodzinie pozostała jedynie martwa królowa…

W miarę śledzenia przemyśleń Orva dowiadujemy się, że czas w powieści wybiega – kilkanaście bądź kilkadziesiąt lat naprzód w stosunku do naszej rzeczywistości. Tyle wystarczyło, żeby Stany Zjednoczone stały się bankrutem. Gdy kilka lat przed wydarzeniami w książce zniknęła większość pszczół, ucierpiała cała gospodarka, zapanował głód, ceny żywności skoczyły o setki procent, a eksport przestał istnieć. A pszczoły nadal znikają.

„Krew aniołów” nie jest jednak tylko powieścią o pszczołach. Syn Orva, Eero, jest działaczem organizacji na rzecz praw zwierząt. Fragmenty prowadzonego przez niego bloga czytamy na przemian z opowieścią głównego bohatera. Ta przeplatanka prowadzi nas przez dwa tygodnie życia starszego mężczyzny – życia, które w jednej chwili straciło sens, by potem uchylić przed nim rąbka mistycznej tajemnicy związanej z pszczołami.

Trudno opisać tę powieść tak, by przyszłemu czytelnikowi nie zdradzić najważniejszych wydarzeń. Odkrywanie kolejnych elementów układanki to największa przyjemność tej lektury. Sinisalo skonstruowała całość naprawdę przemyślnie. Czytelnik stopniowo dochodzi do tych szczegółów życia Orva, które tworzą cudowną, ale też przeraźliwie smutną mozaikę. Jednocześnie w dziwnym kontraście do pierwszoosobowej, delikatnej i ciepłej narracji bohatera pozostają wpisy z bloga Eera wraz z przytoczonymi komentarzami. Dotyczą one praw zwierząt, tego, jak widzą świat nasi „bracia mniejsi”, ale też sposobów produkcji mięsa, hodowli zwierząt użytkowych, upraw jednorodnych, polityki gospodarczej. Te opisy miejscami irytują, wpadają w ton moralizatorskiej pogadanki. Zawarte w nich informacje są za to prawdziwe, przez co powieść sama w sobie staje się naprawdę smutna.

Książka opowiada też o żałobie i dojrzewaniu. Mówiąc szczerze, to jedno z najciekawszych i najbardziej poruszających przedstawień żałoby, jaką można znaleźć w popularnej literaturze. Johanna Sinisalo w swojej narracji nie popada w patos, tanie chwyty o „wyciu z rozpaczy” i podobne ograne sentencje o „skamieniałym sercu”; nie bawi się także w cynizm, którego można by się spodziewać po profesji Orva (będącego pszczelarzem z zamiłowania, a nie z zawodu), a którą poznajemy dość późno. My, czytelnicy, do straty dorastamy razem z bohaterami.

Ta na pozór moralizatorska, a w rzeczywistości prosta i gorzka powieść pozostawia po sobie wrażenie na długo. Sinisalo to doświadczona autorka, która tutaj balansuje na granicy mistycyzmu, realizmu magicznego i literatury faktu. Nieco niewyważone są ekologiczne wykłady Eera, kojarzące się czasami z forami internetowymi wojujących wegan. Na szczęście to wrażenie szybko zostaje zatarte. Jako że niewiele u nas fińskiej literatury, a już zwłaszcza tej naprawdę dobrej, warto sięgnąć po „Krew aniołów”. Ta powieść porusza i jednocześnie edukuje.

Moja ocena: 8/10.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

Johanna Sinisalo to fińska pisarka, krytyk, redaktor antologii oraz scenarzystka programów i seriali telewizyjnych, kreskówek i filmów a także słuchowisk, autorka powieści science fiction i fantasy. Napisała ponad 40 opowiadań i jak dotąd 7 powieści. Ich gatunek sama pisarka określa mianem „Finnish weird”. W Polsce na tę chwilę wydano jej dwie powieści – debiutancką „Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

„Dzieje Tristana i Izoldy” to opowieść stara niemalże jak świat. Jest to legenda celtycka, związana z opowieściami z cyklu arturiańskiego. Jej najstarsze zapisy pochodzą z XII wieku, a ona sama stała się inspiracją dla wielu średniowiecznych utworów. Jako, że jej średniowieczna całość nie zachowała się do naszych czasów, to najpełniejszą jej wersję zrekonstruował w 1900 roku Joseph Bédier, jako „Dzieje Tristana i Izoldy”.

Tristan to wspaniały, szlachetny rycerz, siostrzeniec i wasal króla Kornwalii, Marka. Na skutek żądań baronów król musi się ożenić, więc wysyła swojego ulubieńca, któremu w pełni ufa, na poszukiwania właścicielki złotego włosa, który przyniosły mu pewnego dnia jaskółki. W ten sposób Tristan trafia do Irlandii i pokonawszy smoka gnębiącego tamtejszy lud, zdobywa rękę Izoldy Jasnowłosej dla swego pana. Dzień przed odpłynięciem statku Tristana do Kornwalii, matka Izoldy wręcza jej wiernej służce Brangien eliksir, który ma wypić jej córka i król Marek, a wtedy oboje się pokochają i będą żyć szczęśliwi. Niestety na skutek, nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, eliksir na statku wypijają Tristan z Izoldą. Od tej pory zaczynają się kochać potężną, niezniszczalną miłością, co sprowadza na nich chwile szczęścia, ale również wiele tragicznych wydarzeń. Zwłaszcza, że Izolda Jasnowłosa zostaje zaślubiona królowi Markowi, a mimo to kochankowie potajemnie rozwijają swoje uczucie. Niebawem jednak ich sekret wychodzi na jaw, zagrażając ich życiu.

„Dzieje Tristana i Izoldy” to przedstawienie miłości idealnej, niemożliwej, miłości z marzeń i tęsknot. Izolda Jasnowłosa i Tristan bardzo się kochają, a równocześnie niesamowicie cierpią – zarówno dlatego, że nie mogą być razem, jak i dlatego, że są zmuszeni uciekać się do kłamstw, zdrady i oszustw, bo żyć bez siebie nie mogą. Dla Tristana jest to szczególnie hańbiące i niełatwe, ponieważ widując się z ukochaną, sprzeniewierza się wszelkim regułom i obowiązkom, które przysięgał swojemu królowi, wujowi i przyjacielowi – Markowi – dotrzymywać i spełniać. Jednak miłość Tristana i Izoldy spada na nich bez udziału ich woli i podporządkowuje sobie wszystkie zamierzenia i plany Tristana. Mamy tu więc dwoje ludzi przez przypadek połączonych wieczną, namiętną miłością, której nic nie złamie, nic nie zakończy – nawet śmierć. Uczucie miłości ukazane w tym utworze to niszcząca siła, nad którą nikt nie jest w stanie zapanować. To ona rządzi bohaterami, a zaczyna się od fatalnej pomyłki, która jest zrządzeniem losu, na które nie ma już rady. Tristan i Izolda stają się, wbrew swojej woli, niewolnikami tego uczucia i odtąd walczą z nim, opierają się mu i ulegają, zbliżają się do siebie i oddalają, zmagają się z trudnościami, z całym światem, który stoi na przeszkodzie ich miłości. Bohaterowie kochają z wzajemnością, a jednak ich uczucie, niemożliwe do spełnienia, staje się przekleństwem, fatum ciążącym nad ich życiem.

Oczywiście okoliczności i czyny bohaterów nie są idealne. Dopuszczają się przecież rzeczy, z punktu widzenia moralności, nagannych, takich jak cudzołóstwo, kłamstwa, łamanie przyrzeczeń, przysięgi bez pokrycia. A jednak sam narrator i w sumie czytelnik również, rozgrzesza i usprawiedliwia, zarówno Tristana, jak i Izoldę, ponieważ wbrew swojej woli są poddani w całości wielkiemu, namiętnemu uczuciu. W „Dziejach Tristana i Izoldy” jest dodatkowo jedna wyjątkowa rzecz, prawdopodobnie dlatego, że jest to legenda celtycka, przekształcona dopiero później w średniowieczny romans rycerski. Mianowicie w czasach, kiedy kobieta stanowiła tylko niemy przedmiot uwielbienia, a to mężczyzna był podmiotem w „Dziejach Tristana i Izoldy” bohaterowie traktowani są jako równorzędni partnerzy – żyją, działają, czują i cierpią oboje, przeżywają razem wzloty i upadki, gnębi ich zwątpienie i zazdrość oraz opanowują ich tak samo uczucia i niskie i te wzniosłe. Myślę, że właśnie to decyduje o uniwersalności tej opowieści i o tym, że przetrwała w naszej kulturze w niezliczonych wariantach na przestrzeni wieków.

I pewnie zastanawiacie się co to za prawdziwa i głęboka miłość skoro wywołana eliksirem? Myślę, że ten eliksir to bardziej symbol tego, jak miłość potrafi się kompletnie znienacka pojawić, tego, że nie wybieramy świadomie osoby, w której się zakochujemy i czasem nasza miłość przeczy wszelkiemu rozsądkowi.

„Dzieje Tristana i Izoldy” zaczęły się od opowieści przekazywanej z ust do ust, rozbudowywanej przez kolejne pokolenia, a z czasem spisywana przez różnych twórców, ale nie zachowały się w całości do naszych czasów. Właśnie te ocalałe fragmenty spisanych wersji zebrał w jedną całość i zredagował Joseph Bédier, oferując nam najpełniejszy obraz losów Tristana i Izoldy, jaki był tylko możliwy. Całość w sposób niezrównany i wyśmienity przetłumaczył i opatrzył wstępem Tadeusz Boy-Żeleński (co zapewniło absolutnie piękny, archaiczny styl), a Jacques Marie Gaston Onfroy de Bréville „Job” bogato i przepięknie zilustrował.

W tak piękny sposób wydana trafiła w nasze ręce historia tragicznej miłości dwójki kochanków, którzy musieli się mierzyć z losem, innymi ludźmi i samymi sobą. Historia poruszająca, emocjonująca, ważna i w pewien sposób wciąż aktualna. Jeśli ktokolwiek z Was wciąż nie zna losów Tristana i Izoldy, to pora to nadrobić – warto przenieść się w czasy, kiedy żyły smoki, a cni rycerze byli w stanie zrobić wszystko dla wybranki swego serca.

Chciałabym podziękować Stowarzyszeniu Sztukater za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego.

Recenzja dostępna również na straszliwabuchling.blogspot.com

„Dzieje Tristana i Izoldy” to opowieść stara niemalże jak świat. Jest to legenda celtycka, związana z opowieściami z cyklu arturiańskiego. Jej najstarsze zapisy pochodzą z XII wieku, a ona sama stała się inspiracją dla wielu średniowiecznych utworów. Jako, że jej średniowieczna całość nie zachowała się do naszych czasów, to najpełniejszą jej wersję zrekonstruował w 1900...

więcej Pokaż mimo to