-
Artykuły
Zwyciężczyni Bookera ścigana przez indyjski rząd. W tle kontrowersyjne prawo antyterrorystyczneKonrad Wrzesiński3 -
Artykuły
Sherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1 -
Artykuły
Dostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3 -
Artykuły
Magda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
Biblioteczka
2024-06-19
2024-06-11
2024-06-11
Czytałam dwa wcześniejsze reportaże Abramowicz - o zakonnicach i dzieciach księży - były dobre, ale nic poza tym, czegoś mi w nich brakowało. Książki o Irlandii byłam jednak bardzo ciekawa, zbierała dużo lepsze recenzje, więc w końcu sięgnęłam po nią i ja. I cóż, muszę przyznać, że "Irlandia wstaje z kolan" to jeden z najlepszych polskich reportaży ostatnich lat - bardzo przewyższający poprzednią twórczość autorki. Wszystko jest tu zdecydowanie lepsze: język, styl, dobór historii, no i przede wszystkim zrobiony research, który potwierdza rozbudowana bibliografia i przypisy.
Abramowicz skupia się na odejściu Irlandii od kościoła - nie dostaniemy tu więc szczegółowych wcześniejszych historii, jak kraj stawał się katolicki, jak kościół doszedł do władzy. Oczywiście jest to wspomniane, ale nie o to w tym reportażu chodzi. Poznamy tu za to grzechy i afery irlandzkiego kościoła i jego przedstawicieli, a także usłyszymy głosy jego ofiar oraz tych, którzy uparcie i odważnie walczyli o zmiany w kraju. Ciekawe są tu wstawki autorki dotyczące Polski - na ich podstawie oraz w oparciu o głosy Irlandczyków mam wrażenie, że Polakom brakuje takiej umiejętności zjednoczenia się, która pomogła Irlandczykom walczyć o swoje. To jednak tylko dodatkowa refleksja, w końcu w reportażu chodzi o Irlandię - kraj, który w katolicyzmie przewyższał Polskę niemal pod każdym kątem, kościół miał tu właściwie całkowitą władzę. I ludzie zaczęli mieć dość - hipokryzji, kłamstw, zakazów i wchodzenia z butami w ich życie prywatne, duchownych bez sumienia, pedofilii, przemocy w katolickich ośrodkach pomocowych, odbierania dzieci... Czytałam o tych wszystkich sprawach i musiałam odkładać książkę na bok, rodziła we mnie tyle wściekłości, agresji, wszelakich negatywnych emocji. Tego, co kościół i jego przedstawiciele robili Irlandczykom, nie wynagrodzą żadne odszkodowania, tego się nie da zapomnieć, zignorować - tu było można tylko "wstać z kolan" i zacząć funkcjonować z dala od kościoła. Co ważne, bez kościoła nie oznacza bez religii - dla wielu Irlandczyków Bóg nadal jest ważną częścią życia. W tym życiu nie ma już po prostu miejsca dla organizacji zwanej Kościołem Katolickim.
"Irlandia wstaje z kolan" to świetnie napisana, wgniatająca w fotel, wywołująca dziesiątki emocji książka. Pełna cytatów, ludzkich doświadczeń, sprawiająca, że nie da się przejść obok niej obojętnie. Zostanie ze mną na długo. Więc jeśli się zastanawiacie, jakim cudem "jeden z najbardziej katolickich krajów w Europie" powiedział w referendach "tak" małżeństwom homoseksualnym czy aborcji, przeczytajcie reportaż Abramowicz. Warto.
Czytałam dwa wcześniejsze reportaże Abramowicz - o zakonnicach i dzieciach księży - były dobre, ale nic poza tym, czegoś mi w nich brakowało. Książki o Irlandii byłam jednak bardzo ciekawa, zbierała dużo lepsze recenzje, więc w końcu sięgnęłam po nią i ja. I cóż, muszę przyznać, że "Irlandia wstaje z kolan" to jeden z najlepszych polskich reportaży ostatnich lat - bardzo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-06
Na odniesienia do "Nowego Jorku" Rittenhouse natrafiałam w wielu reportażach, w których przewijała się tematyka amerykańska, postanowiłam więc w końcu nadrobić zaległości i zapoznać się z tą lekturą. Nie podeszła mi od razu, wydawała mi się nawet trochę chaotyczna, ale szybko się zorientowałam, że "w tym szaleństwie jest metoda". Rittenhouse nie opowiada czytelnikom o historii miasta krok po kroku, ale z jego historii, kultury oraz miejsc wybiera pasujące jej smaczki i ciekawostki, a następnie serwuje je w formie krótszych lub dłuższych opowieści.
Zatem z "Nowego Jorku" dowiemy się i o czasach, gdy Nowy Amsterdam zmieniał właścicieli, zawędrujemy do słynnej Biblioteki Publicznej, na dworzec Grand Central czy do pełnego złota skarbca Banku Rezerwy Federalnej, zobaczymy, jak tworzono parki High Line i Central Park, poznamy historię Broadway i Times Square... I wiele, wiele więcej. Nie każda opowiadana przez Rittenhouse historia do mnie trafiła, niektóre były fascynujące, inne mnie nieco wynudziły. Na pewno problemem dla mnie było to, że Nowego Jorku po prostu nie znam - nigdy tam nie byłam, wiele opisywanych miejsc musiałam googlać. Myślę, że książka trafiłaby bardziej do osób to miasto znających. Z drugiej strony dla mnie stanowiła też zachętę, by jednak wizytę w Nowym Jorku dodać do listy (nieco bardziej długoterminowych ;) ) planów. Całość czytało mi się dobrze, choć z momentami dłużenia się lektury - sięgnięcia po książkę jednak nie żałuję, sporo się z niej o Nowym Jorku dowiedziałam.
Na odniesienia do "Nowego Jorku" Rittenhouse natrafiałam w wielu reportażach, w których przewijała się tematyka amerykańska, postanowiłam więc w końcu nadrobić zaległości i zapoznać się z tą lekturą. Nie podeszła mi od razu, wydawała mi się nawet trochę chaotyczna, ale szybko się zorientowałam, że "w tym szaleństwie jest metoda". Rittenhouse nie opowiada czytelnikom o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-22
Miałam co do "Dziur w ziemi" całkiem spore oczekiwania, kiedy w ubiegłym roku, krótko po premierze, zrzuciłam tę książkę na czytnik. Jednak z czasem zaczęłam zauważać dość rozczarowane komentarze, które sprawiały, że sama odkładałam lekturę na później. W końcu postanowiłam jednak książkę przeczytać i wyrobić sobie o niej własne zdanie... i cóż, dołączyłam do grona rozczarowanych ;).
Nie interesuję się zanadto tematem, ale od czasu do czasu zdarza mi się przeczytać jakiś artykuł poświęcony patodeweloperce i problemom polskiego mieszkalnictwa - pomyślałam więc sobie, że fajnie byłoby tę wiedzę zebrać w całość i uzupełnić. Niestety, "Dziury w ziemi" może i zaserwowały mi kilka dodatkowych przykładów (głównie z Warszawy, choć w drugiej połowie książki autor zaczął zauważać też i inne polskie miasta) dziwnych pomysłów deweloperów, ale tak poza tym nie dowiedziałam się z lektury właściwie niczego nowego. Nie trzeba siedzieć w temacie, by na podstawie własnych obserwacji i internetowych informacji samemu dojść do podobnych wniosków. Ponadto jest coś w stylu Drozdy, co mnie niezmiernie irytowało - ciężko było skupić się na czytaniu, książka momentami nudziła mnie i męczyła.
Fajnie, że taka tematyka jest poruszana, trzeba o tym mówić, trzeba o tym pisać. Warto jednak wyjść poza ogólne informacje, zebrać więcej materiałów, ale także częściej dopuszczać do głosu zwykłych ludzi. Brakowało mi też takiego społecznego wymiaru reportażu - "wywiady" Drozdy ograniczały się zazwyczaj tylko do krótkich wypowiedzi jego własnych znajomych... "Dziury w ziemi" to lektura mocno przeciętna - może zainteresować kogoś, kto naprawdę nie ma pojęcia, jak wygląda świat deweloperki w Polsce.
Miałam co do "Dziur w ziemi" całkiem spore oczekiwania, kiedy w ubiegłym roku, krótko po premierze, zrzuciłam tę książkę na czytnik. Jednak z czasem zaczęłam zauważać dość rozczarowane komentarze, które sprawiały, że sama odkładałam lekturę na później. W końcu postanowiłam jednak książkę przeczytać i wyrobić sobie o niej własne zdanie... i cóż, dołączyłam do grona...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-22
Po "Pogo" sięgnęłam z polecenia i muszę przyznać, że bardzo dobrze mi się tę książkę czytało. Jest to coś pomiędzy reportażem z pracy w pogotowiu, a zbiorem wspomnień i refleksji autora dot. tej pracy. Bardzo krótka lektura, można przeczytać właściwie za jednym podejściem, zwłaszcza że wciąga i jest napisana dobrym językiem. Owszem, czasem nieco potocznym, ale przez to czułam się, jakbym słuchała czyjejś opowieści o pracy ratownika medycznego :). Jest to jeden z zawodów, do których mam ogromny szacunek - ratownicy pracują w ogromnym stresie, biorą na siebie wielką odpowiedzialność, a często stykają się z brakiem szacunku i zrozumienia, nieprzyjemnymi i niebezpiecznymi sytuacjami, a wszystko to za zdecydowanie za niskie wynagrodzenie.
Sieczko opowiada, jak niewdzięczna bywa to praca. Człowiek uczy się latami, zdobywa umiejętności ratownicze, by potem jeździć do śpiących na ulicy pijanych ludzi lub staruszków, których największą bolączką jest samotność i brak drugiej osoby do porozmawiania. Z drugiej strony, obok tych często bezpodstawnych wezwań karetki, są też te bardziej niż konieczne - tragedie, którym nie udaje się zapobiec, tym bardziej bolesne, im młodsza okazuje się ofiara. Nawet lata pracy w zawodzie nie potrafią znieczulić człowieka na wszystkie sytuacje, z jakimi spotyka się w ratownictwie. "Pogo" to bardzo konkretna i szczera do bólu książka i jedyne, na co mogłabym tu narzekać, to długość - z chęcią poczytałabym więcej :).
Po "Pogo" sięgnęłam z polecenia i muszę przyznać, że bardzo dobrze mi się tę książkę czytało. Jest to coś pomiędzy reportażem z pracy w pogotowiu, a zbiorem wspomnień i refleksji autora dot. tej pracy. Bardzo krótka lektura, można przeczytać właściwie za jednym podejściem, zwłaszcza że wciąga i jest napisana dobrym językiem. Owszem, czasem nieco potocznym, ale przez to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-12
To moje drugie w krótkim czasie spotkanie z afrykańskimi reportażami Piskały i muszę przyznać, że "Dryland" trafił do mnie bardziej niż "Trzymaj się z dala, kochanie". To, co mnie najbardziej irytowało w tamtej książce, jest wciąż zauważalne w "Dryland", ale w mniejszym stopniu - bardzo wyraźna obecność autora. Piskała podróżuje bowiem po Afryce i choć większość reportażu to głosy Somalijczyków, wątków osobistych autor też nie unika. Sama książka jest jednak bardzo ciekawa i mocno przybliża czytelnikowi obraz Somalii - trochę historii, przyczyny konfliktów, upadek państwa oraz jego obecna sytuacja polityczna. A wszystko to postrzegane oczami Somalijczyków - zarówno mieszkańców kraju (z oddzielnym przedstawieniem Somalilandu), jak i emigrantów. Nie każda historia wciągnęła mnie równie mocno, ale naprawdę sporo się z tego reportażu dowiedziałam - powiedzmy sobie szczerze, Somalia nie jest najczęściej odwiedzanym przez dziennikarzy krajem i niewiele się o niej mówi ;)
"Dryland" zaczyna się od prób Piskały dostania się w niebezpieczne rejony i te osobiste wątki trochę mnie wymęczyły - na szczęście reportaż szybko się rozkręca i potem jest tylko coraz lepiej. Ponadto w książce znajdziemy dużo ciekawych zdjęć, pozwalających czytelnikowi lepiej sobie wyobrazić codzienne życie Somalijczyków. Warto sięgnąć po ten reportaż :).
To moje drugie w krótkim czasie spotkanie z afrykańskimi reportażami Piskały i muszę przyznać, że "Dryland" trafił do mnie bardziej niż "Trzymaj się z dala, kochanie". To, co mnie najbardziej irytowało w tamtej książce, jest wciąż zauważalne w "Dryland", ale w mniejszym stopniu - bardzo wyraźna obecność autora. Piskała podróżuje bowiem po Afryce i choć większość reportażu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-06
Lubię serię "Kwiatu paproci" Miszczuk, więc musiałam sięgnąć i po kolejny tom, kiedy się w końcu ukazał ;). Już od jakiegoś czasu myślę, że bardziej mnie wciągały przygody Gosi niż Jagi i, niestety, "Mszczuj" to tylko potwierdza. Pominąwszy już nawet niezbyt adekwatny tytuł, bo książka wciąg opowiada o przygodach Jarogniewy, a Mszczuj jest tu postacią zdecydowanie drugoplanową.
Autorka znów zabrała czytelnika do Bielin, jednak historia zawarta w tej książce wydała mi się opowieścią bardzo poboczną. W żaden sposób nie rozwija znanych już bohaterów, właściwie prawie nic nowego się o nich nie dowiadujemy - ot, pojawia się wątek, że Jaga dowiaduje się, że jest w ciąży, co - znając poprzednie tomy - czytelniczka zauważa dużo szybciej od samej bohaterki. A poza tym dziwna historia z Dziadem Mrozem nawiedzającym Bieliny... Owszem, czytało się szybko, nieraz się uśmiechnęłam, ale spodziewałam się tutaj czegoś więcej. Była to przyjemna lektura, fajnie było wrócić do serii, którą polubiłam, jednak "Mszczuj" jest dla mnie zdecydowanie najsłabszą częścią cyklu. Obawiam się, że zanim Miszczuk napisze kolejny tom, o treści tego zdążę już zapomnieć.
Lubię serię "Kwiatu paproci" Miszczuk, więc musiałam sięgnąć i po kolejny tom, kiedy się w końcu ukazał ;). Już od jakiegoś czasu myślę, że bardziej mnie wciągały przygody Gosi niż Jagi i, niestety, "Mszczuj" to tylko potwierdza. Pominąwszy już nawet niezbyt adekwatny tytuł, bo książka wciąg opowiada o przygodach Jarogniewy, a Mszczuj jest tu postacią zdecydowanie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-02
Podróż do Albanii mam w głowie już od dłuższego czasu, postanowiłam więc najpierw trochę o tym kraju poczytać. Na pierwszy ogień wybrałam "Albanię" z trzymającej dobry poziom serii podróżniczej Wydawnictwa Poznańskiego, od razu jednak zaznaczając, że szczególną miłośniczką literatury podróżniczej nie jestem ;). Nie lubię, gdy ciekawostki i anegdotki chaotycznie przeplatają się z wyrywkami wiedzy historycznej, ani kiedy autor/ka dzieli się z czytelnikami sporą ilością swoich doświadczeń i przemyśleń - zdecydowanie wolę usłyszeć głos miejscowych. I, niestety, u Nowek było wszystko to, czego w takich książkach nie lubię - nadmierna obecność autorki w opisywanych wydarzeniach, sporo opinii i dość wybiórcze potraktowanie tematyki Albanii. Ale znów: tego się przecież spodziewałam, wiem, że innym się to może podobać, a całościowo nie czytało się przecież tej książki źle.
Na pewno na plus jest tutaj styl pisania Nowek - lekki, przystępny, zdecydowanie nie jest to reportaż, ale bardziej snuta przy kieliszku rakii opowieść o niezwykle ciekawym kraju. Są tu wstawki historyczne, kulturowe, turystyczne - w pewien sposób jest to na pewno lektura zachęcająca do odwiedzenia Albanii, wyrobienia sobie o tym kraju własnej opinii. Dużo tu też ludzi i ich historii - Nowek ma męża Albańczyka i przez część każdego roku mieszka i pracuje jako przewodnik w tym państwie, poznała więc sporo ludzi i pozwoliła im się wypowiedzieć na różne ciekawe tematy: Kanun, związki, relacje rodzinne, polityka... Nie ma co oczekiwać, że "Albania. W szponach czarnego orła" wyczerpie temat, ale może być do niego całkiem ciekawym wprowadzeniem :).
Podróż do Albanii mam w głowie już od dłuższego czasu, postanowiłam więc najpierw trochę o tym kraju poczytać. Na pierwszy ogień wybrałam "Albanię" z trzymającej dobry poziom serii podróżniczej Wydawnictwa Poznańskiego, od razu jednak zaznaczając, że szczególną miłośniczką literatury podróżniczej nie jestem ;). Nie lubię, gdy ciekawostki i anegdotki chaotycznie przeplatają...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-25
To moja druga książka Kamińskiej i - co ciekawe - biografię Simony Kossak, którą się właściwie nie interesowałam, czytało mi się zdecydowanie lepiej niż biografię Wandy Rutkiewicz, gdy himalaizmem interesuję się bardzo ;). Kilka tygodni temu czytałam też "Serce i pazur" Kossak i tak sobie myślę, że gdyby jej biografia trafiła w moje ręce wcześniej, raczej nie sięgałabym po jej twórczość. Simona wyłaniająca się z tej książki to postać ekscentryczna i apodyktyczna, choć widać, że Kamińska starała się zachować bezstronność i dopuszczać do głosu różne osoby, które miały okazję poznać Simonę z różnych stron.
Podobał mi się sposób opowiadania o Kossak - skupienie się na jej dzieciństwie, wpływie wychowania na jej osobowość i późniejsze zachowanie, takie przedstawienie jej relacji z ludźmi, by nie naruszyć zanadto ich ani jej prywatności. Zabrakło mi za to bardziej szczegółowych opisów relacji Simony ze zwierzętami - w końcu stanowiły one bardzo istotną część jej życia. Ze zdjęć czy krótkich komentarzy wynika, że miała sporo oswojonych zwierząt, wiele z nich pojawiało się w jej opowieściach, ale Kamińska niemal zbagatelizowała ten temat - i szkoda.
Jako że przed lekturą moja wiedza o Simonie Kossak była baaardzo niewielka, z książki dowiedziałam się dużo i czytało mi się ją szybko i dobrze. Na pewno nie jest to bardzo szczegółowa i dokładna biografia, jednak w tym przypadku mi to nie przeszkadzało (nie sądzę, bym chciała się aż tak bardzo zgłębiać w życie Simony) i jestem zadowolona z lektury, wzbogaconej zresztą bardzo fajnymi zdjęciami :).
To moja druga książka Kamińskiej i - co ciekawe - biografię Simony Kossak, którą się właściwie nie interesowałam, czytało mi się zdecydowanie lepiej niż biografię Wandy Rutkiewicz, gdy himalaizmem interesuję się bardzo ;). Kilka tygodni temu czytałam też "Serce i pazur" Kossak i tak sobie myślę, że gdyby jej biografia trafiła w moje ręce wcześniej, raczej nie sięgałabym po...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-18
Reportaż, który zapowiadał się ciekawie, a wyszło... dość przeciętnie, jakby nie patrzeć. Krajewski postanowił opowiedzieć o seksoholizmie w Polsce - temat tabu, więc można tu było naprawdę ciekawie się rozpisać. Jednak już od samego wstępu nie dało się nie zauważyć, że ten temat samemu autorowi "nie leży". Nie pasuje mu, nie potrafi się powstrzymać od (negatywnego) oceniania swoich rozmówców i wielokrotnie podczas lektury chodziło mi po głowie: "po co w ogóle zabrałeś się za książkę, która tak bardzo jest sprzeczna z Twoim światopoglądem i nie umiesz tego ukryć?"
Dobór rozmówców z jednej strony mi pasował, a z drugiej jednak nie... ;) Faktycznie możemy tu spojrzeć na seksoholizm z punktu widzenia zarówno kobiet, jak i mężczyzn - nie tylko osób chorych, ale też tych, którym ci chorzy zniszczyli życie. Brakowało tu jednak naukowego spojrzenia, wypowiedzi specjalistów - czegoś równoważącego opowieści seksoholików. A same opowieści... owszem, były ciekawe, choć język rozmówców (często wulgarny, bardzo potoczny) nie zawsze do mnie trafiał. Poza tym Krajewski zadawał pytania w sposób tendencyjny i oceniający, co było nieprzyjemne nie tylko dla jego rozmówców, ale i dla późniejszych czytelników.
Ogólnie ujmując: pomysł ciekawy, wykonanie słabe, całość przeciętna - szkoda czasu na lekturę ;).
Reportaż, który zapowiadał się ciekawie, a wyszło... dość przeciętnie, jakby nie patrzeć. Krajewski postanowił opowiedzieć o seksoholizmie w Polsce - temat tabu, więc można tu było naprawdę ciekawie się rozpisać. Jednak już od samego wstępu nie dało się nie zauważyć, że ten temat samemu autorowi "nie leży". Nie pasuje mu, nie potrafi się powstrzymać od (negatywnego)...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-14
Przeglądając recenzje, widzę, że "Zakupy w PRL" to książka podobająca się głównie tym, którzy tamte czasy pamiętają i mogą je powspominać - czasem z sentymentem, zazwyczaj jednak z myślą, że dobrze, że to już przeszłość ;). Ja jestem pokoleniem dorastającym już po upadku systemu i dla mnie "kolejki po wszystko" to zasłyszane historie i opowieści, których - na szczęście - nie dane mi było doświadczyć osobiście. Może dlatego książka Przylipiaka jakoś wybitnie do mnie nie trafiła, jednak czytało mi się ją całkiem dobrze, no i z nieukrywaną ciekawością.
Autor opowiada nie tylko o zakupach konkretnych produktów, ale też o rodzajach sklepów. Czytelnik ma więc okazję dowiedzieć się co nieco o Peweksach, kioskach Ruchu, KMPiK-ach (które potem stały się Empikami), sklepach meblowych i odzieżowych, giełdach, pierwszych domach towarowych... Wypowiadają się tu głównie byli pracownicy tamtych miejsc, zdradzający szczegóły swojej pracy od podszewki, nie brakuje jednak też perspektywy zwykłych klientów. Zapisy, kolejki, walki o towar, chowanie czegoś pod ladą, wymiany, systemy kartkowe - wszystko to, co wydaje się już abstrakcją w dzisiejszych czasach, a przez długie lata stanowiło normalność. Przylipiak opowiada też, jak zmieniała się dostępność niektórych produktów i funkcjonowanie sklepów w poszczególnych dekadach, w końcu PRL zaraz po wojnie różnił się od tego z lat osiemdziesiątych.
"Zakupy w PRL" czytało mi się dobrze, choć nie wciągnęły mnie tak, jak się spodziewałam. Mnóstwo tu jednak ciekawostek i zwykłej, ludzkiej perspektywy, a to w reportażach zawsze lubię :).
Przeglądając recenzje, widzę, że "Zakupy w PRL" to książka podobająca się głównie tym, którzy tamte czasy pamiętają i mogą je powspominać - czasem z sentymentem, zazwyczaj jednak z myślą, że dobrze, że to już przeszłość ;). Ja jestem pokoleniem dorastającym już po upadku systemu i dla mnie "kolejki po wszystko" to zasłyszane historie i opowieści, których - na szczęście -...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-10-05
Zobaczyłam okładkę, która wywołała uśmiech na mojej twarzy, przeczytałam spis rozdziałów i już na start pomyślałam, że "Rosja" Strzyżewskiego powinna mi się spodobać. Po wielu reportażach poświęconych Putinowi i sytuacji politycznej wschodniego mocarstwa ciekawie było sięgnąć po książkę opowiadającą nie o prezydencie, ale o zwykłych ludziach. Oczywiście w liczącej ledwo ponad 300 stron książce nie da się opowiedzieć o wszystkich problemach, z jakimi muszą na co dzień mierzyć się Rosjanie, autor jednak tak umiejętnie dobrał tematy, by czytelnika nieustannie coś zaskakiwało. Dla mnie najbardziej szokujące - a zarazem i wciągające - były rozdziały poświęcone problemom, z którymi państwo ewidentnie sobie nie radzi: infrastrukturze (pożary, pękające rury z gorącą wodą), bezdomnym psom czy wypadkom samochodowym (tutaj Strzyżewski opisał dużo więcej przyczyn niż tylko przychodząca od razu na myśl jazda po alkoholu). Państwo, które ma (albo przynajmniej miało przed agresją na Ukrainę) środki, by większość tych problemów rozwiązać, ale ma też zupełnie inne priorytety niż dobrobyt własnych obywateli...
Strzyżewski przywołuje tu wiele danych statystycznych na poparcie swoich tez i dla mnie, która takie dane uwielbia, było to dużym plusem lektury. Liczne ciekawostki poparte liczbami i odniesieniami do źródeł uwiarygodniają poruszane przez Strzyżewskiego problemy - istotna rzecz w czasach wydawania wielu reportaży niemal pozbawionych bibliografii :). "Rosję" czytało mi się świetnie przez pierwszych osiem (na dziesięć) rozdziałów i dopiero w dziewiątym - poświęconym znachorom, wróżbitom itp. - coś mi zazgrzytało. Było tu dla mnie za dużo autora, jego własnych poglądów i opinii, a literatura faktu powinna być jednak bardziej obiektywna. Nawet jeśli większość czytelników zapewne zgodzi się z autorem, że wszystko to ma w sobie sporo szarlatanerii i nie jest szczególnie wiarygodne, myślę, że wystarczyłoby postąpić jak w poprzednich rozdziałach. Opisać problematykę, podać dane wyjaśniające, jakiej części rosyjskiego społeczeństwa kwestia dotyczy, no i pozwolić czytelnikowi wyciągnąć własne wnioski. Na szczęście w kolejnym rozdziale Strzyżewski wrócił do bardziej obiektywnego stylu i ciekawostek o rosyjskich absurdach.
"Rosja. Mocarstwo absurdu i nonsensu" to książka dla każdego, kto chciałby zrozumieć ten kraj, wychodząc poza popularne twierdzenie, że "Rosja to po prostu stan umysłu". Strzyżewski udowadnia, że jest to państwo bardzo różnorodne, mierzące się na przestrzeni wieków z różnymi problemami, które ukształtowały takie a nie inne społeczeństwo. Książka, mimo dużej ilości przewijających się tu liczb, jest napisana bardzo przystępnym językiem, czyta się ją szybko, a wiele zawartych w niej historii zapewne zostanie ze mną na dłużej.
Zobaczyłam okładkę, która wywołała uśmiech na mojej twarzy, przeczytałam spis rozdziałów i już na start pomyślałam, że "Rosja" Strzyżewskiego powinna mi się spodobać. Po wielu reportażach poświęconych Putinowi i sytuacji politycznej wschodniego mocarstwa ciekawie było sięgnąć po książkę opowiadającą nie o prezydencie, ale o zwykłych ludziach. Oczywiście w liczącej ledwo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-06
"Chiński obwarzanek" to jeden z najlepszych reportaży, jaki przeczytałam w tym roku, a czytam ich przecież całkiem sporo. Autor już we wstępie zaznaczył, że będzie pisał dość luźnym stylem, który został dobrze przyjęty w jego poprzedniej książce - tamtej jeszcze nie miałam okazji przeczytać, ale i tak muszę się zgodzić: nową książkę się wręcz pochłania. Nie dość, że została napisana naprawdę przystępnym (ale wciąż dobrze dopasowanym do literatury faktu) językiem, to pełna jest historii i ciekawostek, o których przeciętny Polak raczej nie ma pojęcia. Lubina w siedmiu rozdziałach opowiada o obszarach, które dla Chin stanowią (albo stanowić powinny) część państwa, a których mieszkańcy mniej lub bardziej woleliby się od Chin trzymać z daleka. Zatem są tu historie bardziej znane: Hongkong, Tajwan, Tybet; są też takie, które stanowiły dla mnie ogromną i nieraz kompletnie nową lekcję azjatyckiej historii: Makau, Ujguria, Mandżuria i Mongolia. Ten ostatni rozdział opowiada nie tylko o należącej do Chin Mongolii Wewnętrznej, ale też o niepodległym państwie, pechowo położonym między dwoma mocarstwami. Jednak nawet kiedy czytałam o Hongkongu czy Tybecie, wciąż poznawałam wiele nowych elementów tej układanki - każdy rozdział wciągał mnie równie mocno. Lubina serwuje w swojej książce historię poszczególnych regionów, ich relacji z Chinami, jak wyglądała i wygląda chińska polityka asymilacji; wszystko przeplatane wspomnieniami autora z podróży po tych rejonach oraz ciekawymi wypowiedziami jego rozmówców. "Chiński obwarzanek" to świetna lektura dla każdego, kto chce poznać i zrozumieć podejście Chin do innych narodów, a także (może i przede wszystkim) do własnego państwa, obserwując jednak to państwo nie z punktu widzenia stolicy, ale obrzeży. Naprawdę warto! :)
"Chiński obwarzanek" to jeden z najlepszych reportaży, jaki przeczytałam w tym roku, a czytam ich przecież całkiem sporo. Autor już we wstępie zaznaczył, że będzie pisał dość luźnym stylem, który został dobrze przyjęty w jego poprzedniej książce - tamtej jeszcze nie miałam okazji przeczytać, ale i tak muszę się zgodzić: nową książkę się wręcz pochłania. Nie dość, że została...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-08
"Trzymaj się z dala, kochanie" to tytuł wiersza kenijskiego poety J. Kariukiego, który Piskała przywołał w jednej z opowieści. Zarówno ten wiersz, jak i tytuł oraz podtytuł tej książki sugerują coś innego, niż faktycznie dostaje czytelnik - bo "Trzymaj się z dala, kochanie" to tylko częściowo książka o miłości. No i nie zawsze jest to też miłość romantyczna, zresztą nie ma się co okłamywać - w Afryce Wschodniej miłość romantyczna to często ostatnia rzecz, o której myślą ludzie. Kochać to może znaczyć troskę o kogoś, może znaczyć po prostu seks, a czasem nawet i przemoc (w końcu skoro bije, to kocha i chce "naprawić" partnerkę, prawda?). Kochać można dziecko zrodzone z gwałtu i to urodzone z albinizmem, wyklęte przez ojca i resztę wioski. Kochać można osobę tej samej płci, nawet gdy za to grozi kara śmierci. A przy tym można jeszcze brać ślub czy uprawiać seks w ogóle bez tej miłości, która czasem wydaje się wręcz nie przystawać do afrykańskich realiów.
Piskała zebrał tu reportaże i opowieści z kilku afrykańskich krajów: Erytrei, Etiopii, Kenii (zdecydowanie najwięcej), Ugandy i Tanzanii. Przyznam, że historie te są mocno nierówne - niektóre naprawdę wciągające i poruszające, inne rozgadane, męczące, mocno odbiegające od tematu głównego. Autor wplata w opowieści swoich bohaterów wątki historyczne i polityczne - niestety, bardzo fragmentarycznie, więc te wstawki nie są w stanie zapewnić czytelnikowi dobrego obrazu sytuacji w kraju, a zarazem są na tyle długie, by oderwać czytelnika od głównej historii i cóż, po prostu go zmęczyć. Sporo tu też samego Piskały, a ja osobiście nie jestem zbytnią fanką reportaży, w których autor tak wyraźnie zaznacza swoją obecność.
"Trzymaj się z dala, kochanie" to dobry zbiór reportaży o Afryce Wschodniej - mniej lub bardziej związanych z miłością, a także kilku opowieści z miłością może niezwiązanych, ale rozgrywających się w tych krajach ;). Książkę czyta się dość lekko i szybko, mimo nieraz dość ciężkiej tematyki - Piskała zręcznie snuje opowieść, która faktycznie wciąga. Spodziewałam się po tym reportażu trochę więcej, ale cieszę się, że miałam okazję poznać Afrykę Wschodnią widzianą oczami Piskały.
"Trzymaj się z dala, kochanie" to tytuł wiersza kenijskiego poety J. Kariukiego, który Piskała przywołał w jednej z opowieści. Zarówno ten wiersz, jak i tytuł oraz podtytuł tej książki sugerują coś innego, niż faktycznie dostaje czytelnik - bo "Trzymaj się z dala, kochanie" to tylko częściowo książka o miłości. No i nie zawsze jest to też miłość romantyczna, zresztą nie ma...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-04
Kompletnie nie spodziewałam się, że "Pestki" Ciarkowskiej tak mocno we mnie uderzą. To książka delikatna, poruszająca - tym bardziej, im mocniej czytelniczka może się utożsamiać z narratorką. "Pestki" złożone są z wielu mikrorozdziałów, każdy zaczynający się od krótkich zdań czy pytań, których część każda z nas kiedyś słyszała. Im więcej i im od bliższych osób, tym mocniej poruszają. Do mnie trafiły najbardziej rozdziały opisujące czasy nastoletnie, może dlatego, że wtedy sama byłam najwrażliwsza, i że niesamowicie wiele z tych tekstów słyszałam. I bolały, mniej lub bardziej, niektóre zostają w głowie po latach.
Bo słowa u Ciarkowskiej są właśnie jak te tytułowe pestki wiśni, które dziecko niechcący połknie, a potem słyszy, że urośnie z nich w brzuchu drzewo. "Łykamy" te słowa, które serwują nam bliscy i one się wwiercają w brzuch, rodzą niepokój, nie dają o sobie zapomnieć - podczas, gdy osoba, która je wypowiedziała, już dawno o nich zapomniała. Narratorka zaczyna swą opowieść jako wrażliwe dziecko, które słyszy wciąż: "Nie histeryzuj", "Nie maż się", "Wstyd mi za ciebie", "Bo cię pan zabierze" - i nie rozumie, dlaczego dostaje takie słowa zamiast wsparcia i pocieszenia. Potem przychodzi okres szkolny, nastoletni - z niezrozumieniem własnego dorastania, pierwszymi miłościami i "jak nie ten to następny", "tego kwiatu jest pół światu" czy "Co ty wiesz o problemach w tym wieku?". Która nastolatka, przytłoczona swoimi największymi wtedy na świecie problemami nie słyszała tych słów od swoich mam, babć, cioć...? Dorosła już bohaterka szuka akceptacji w związkach, których jednak nie nauczono jej budować - wybieranych przez nią partnerów najwidoczniej też nie: "przecież nic ci nie obiecywałem", "nie jestem gotowy". Nie pomagają też najbliżsi, którzy zamiast wsparcia serwują tylko komentarze w stylu: "Znalazłabyś sobie kogoś", "Potrzebujesz partnera, bo...". Wcale nie dziwi, że te wszystkie słowa, narastające w środku, w pewnym momencie doprowadziły do depresji, do tego momentu, gdy już nawet nie tyle nie chce się żyć, co naprawdę chce się umrzeć. Momentu pełnego słów: "teraz to każdy ma depresję", "wstań i się poruszaj, ile można tak leżeć", "uśmiechnij się!". Nie będę spojlerować, ale ostatni rozdział ze swoim początkowym pytaniem rozwalił mnie na kawałeczki.
To niby łatwa książka - krótkie rozdziały, prosty język, sytuacje tak łatwe do utożsamiania się. I może właśnie ta łatwość porusza najbardziej - nieważne, jak inaczej sobie układamy życie od bohaterki, większość z nas (przynajmniej z tego pokolenia lat 80/90) odnajdzie się w wielu sytuacjach. Przypomni sobie słowa, które już dawno zostały zapomniane i wciąż poczuje drobne kłucie w brzuchu. Bo te słowa-pestki nie znikają, tylko kumulują się w człowieku i warto o tym pamiętać, zanim sami rzucimy podobny komentarz bliskiej osobie.
Kompletnie nie spodziewałam się, że "Pestki" Ciarkowskiej tak mocno we mnie uderzą. To książka delikatna, poruszająca - tym bardziej, im mocniej czytelniczka może się utożsamiać z narratorką. "Pestki" złożone są z wielu mikrorozdziałów, każdy zaczynający się od krótkich zdań czy pytań, których część każda z nas kiedyś słyszała. Im więcej i im od bliższych osób, tym mocniej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-02
Zgrałam tę książkę na czytnik, kiedy było o niej głośno i cały internet się nią zachwycał... Pewnie gdybym poczekała do dzisiaj, zobaczyła jej dość przeciętne oceny i negatywne opinie znajomych, "Czuła przewodniczka" nie znalazłaby już dla siebie miejsca na moim czytniku. Ale skoro już miałam tę książkę, to postanowiłam ją przeczytać - i dołączyłam do grona mocno rozczarowanych ;).
De Barbaro opowiada o tym, jak wiele kobiet przyjmuje jedną z póz: Męczennicy, Potulnej lub Królowej śniegu, podczas gdy powinny dopuścić do głosu wewnętrzną Czułą przewodniczkę. Mówiąc w skrócie: nie poświęcać się, nie poniżać siebie, nie ulegać wbrew sobie, nie zmuszać się do niczego - a w zamian: wsłuchać się we własne potrzeby i umieć odróżnić to, co robimy dla siebie od tego, co robimy z dla innych / dla świata / "bo wypada". Mnóstwo oczywistości, którymi i tak ostatnimi laty niemal z każdej strony bombarduje nas internet. Nie ma tu nic odkrywczego, a sposób przemawiania de Barbaro do czytelniczki wydaje mi się dość infantylny. Jeśli ktoś uchował się jeszcze z dala od wszystkich kont internetowych poświęconych kobiecym treściom, może znajdzie w tej lekturze coś nowego, choć wydaje mi się to nieco nierealne ;).
Nie da się, oczywiście, zaprzeczyć, że autorka ma sporo racji w swoich spostrzeżeniach i na pewno każda czytelniczka odnajdzie siebie w niektórych opisywanych tutaj rozmowach / zdarzeniach / uczuciach. To jednak za mało, by książka ta potrafiła mnie przyciągnąć. Inna bajka, że często czułam się jak osoba pochodząca "z innej planety" niż autorka. Opisuje ona siebie jako osobę mocno wrażliwą i kiedy po raz X wspomina, jak coś banalnego wywołało u niej łzy, to jedyną moją reakcją było westchnienie i "znowu?". I nie bronię jej bycia osobą uczuciową - po prostu emanowanie tym w książce w sposób nic do lektury niewnoszący było dla mnie niesamowicie irytujące. Ale cóż, może jestem "zbyt racjonalna" na "Czułą przewodniczkę"... ;)
Zgrałam tę książkę na czytnik, kiedy było o niej głośno i cały internet się nią zachwycał... Pewnie gdybym poczekała do dzisiaj, zobaczyła jej dość przeciętne oceny i negatywne opinie znajomych, "Czuła przewodniczka" nie znalazłaby już dla siebie miejsca na moim czytniku. Ale skoro już miałam tę książkę, to postanowiłam ją przeczytać - i dołączyłam do grona mocno...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03-28
Adama Jarniewskiego obserwuję od lat na instagramie, gdzie wrzuca piękne zdjęcia z Grenlandii. Od dłuższego czasu też chodziła za mną jego książka o tej wyspie, aż w końcu zabrałam się za lekturę. Nie zaprzeczę, z pewnymi obawami, bo już niejednokrotnie "przejechałam się" na książkach blogerów, napisanych tak, jakby był to kolejny - tym razem nieco dłuższy - wpis na blogu. Nieco podobnie było z "Nie mieszkam w igloo", jednak Jarniewski uporządkował swoją książkę w miarę składną całość - będącą jego historią wyprowadzki na Grenlandię i życia tam. Owszem, wiele rozdziałów nie jest ze sobą powiązanych ani ułożonych chronologicznie, inne idealnie pasują do blogowych ciekawostek, ale całość czytało się całkiem przyjemnie :).
Autor mieszka na Grenlandii już od kilkunastu lat, "Nie mieszkam w igloo" to książka powstała po dziesięciu latach spędzonych na wyspie. Jarniewski przeprowadził się na Grenlandię do swojej ciężarnej dziewczyny i dzięki jej pomocy mógł dość szybko i w miarę bezboleśnie poznać ten - tak inny od polskiego - świat. Długie zimy, polowania, mieszanka języków, lokalne tradycje... Sporo tu fajnych ciekawostek, a do tego - co uwielbiałam już na instagramie, więc musiało spodobać mi się też w książce - wiele pięknych zdjęć ukazujących surowe piękno grenlandzkich krajobrazów. "Nie mieszkam w igloo" to przyjemna i ciekawa lektura, przybliżająca czytelnikowi życie codzienne na jednej z najbardziej interesujących wysp na świecie ;).
Adama Jarniewskiego obserwuję od lat na instagramie, gdzie wrzuca piękne zdjęcia z Grenlandii. Od dłuższego czasu też chodziła za mną jego książka o tej wyspie, aż w końcu zabrałam się za lekturę. Nie zaprzeczę, z pewnymi obawami, bo już niejednokrotnie "przejechałam się" na książkach blogerów, napisanych tak, jakby był to kolejny - tym razem nieco dłuższy - wpis na blogu....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03-21
Po reportaż ten sięgnęłam ze świadomością, że moja wiedza o wojnie domowej w Hiszpanii jest bardzo niewielka i zdecydowanie nie zaszkodzi jej uzupełnić. "Strup" to nie jest oczywiście książka historyczna, która opowiada o wojnie krok po kroku, wręcz przeciwnie - jej chaotyczność sprawia, że ciężko mi było sobie ułożyć w głowie chronologię wydarzeń. Jest to jednak reportaż bardzo poruszający i potrzebny, bo świetnie pokazuje, jak - mimo upływu czasu - trudno Hiszpanom rozliczyć się z przeszłością.
Kobylarczyk opowiada o losach wybranych osób - w ogromnej większości cywilnych ofiar wojny domowej. Zostali zamordowani i ich ciała zginęły bez śladu, a ich "winy" były różnorodne. Czytanie gazet komunistycznych. Zbyt bliskie związki z katolicyzmem (wystarczyło produkować świece na potrzeby kościoła...). Niemożność schwytania aktywnego politycznie męża czy ojca - wystarczy, by skazać na śmierć członków rodziny. W hiszpańskiej wojnie domowej ginęły bez śladu tysiące ludzi, a groby wielu z nich nie zostały do dziś odnalezione. Tam, gdzie prowadzi się ekshumacje, często można spotkać się z kompletnym brakiem zrozumienia dla tych prac - czy nie lepiej byłoby zapomnieć?
"Strup" wywołał na mnie wielkie wrażenie i naprawdę chciałabym ocenić ten reportaż wyżej, jednak trudno było mi przebrnąć przez styl Kobylarczyk. Przez przeskakiwanie z tematu na temat (historie osobiste ofiar cywilnych, budowa Doliny Poległych, walka z katolicyzmem, hiszpańskie ofiary nazistowskich obozów zagłady...), poruszanie wielu z nich bardzo pobieżnie, a za podsumowanie służyło jedynie kilka stron z podsumowaniem badań hiszpańskiej opinii publicznej na omawiany temat. Sporo mi tu brakowało, ale zdecydowanie nie żałuję czasu poświęconego na lekturę - jeszcze więcej się z niej dowiedziałam, a może czytelnik z uporządkowaną wiedzą historyczną w temacie tej wojny z lektury skorzysta jeszcze więcej niż ja? ;)
Po reportaż ten sięgnęłam ze świadomością, że moja wiedza o wojnie domowej w Hiszpanii jest bardzo niewielka i zdecydowanie nie zaszkodzi jej uzupełnić. "Strup" to nie jest oczywiście książka historyczna, która opowiada o wojnie krok po kroku, wręcz przeciwnie - jej chaotyczność sprawia, że ciężko mi było sobie ułożyć w głowie chronologię wydarzeń. Jest to jednak reportaż...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03-21
Moja jedyna dotąd przygoda z Gombrowiczem - jak pewnie i wielu innych osób - to lektura "Ferdydurke" w czasach szkolnych. Niewiele z niej pamiętam poza tym, że powieść ta kompletnie do mnie nie trafiła. W ramach marcowego wyzwania czytelniczego postanowiłam dać Gombrowiczowi jeszcze jedną szansę, jednak nie tej samej książce co przed laty, tylko innemu tytułowi - mój wybór padł na "Pornografię", której opis na LC zaczyna się od słów: "Pornografia jest dziełem wielkim".
Nie pamiętam, bym ostatnimi czasy czytała książkę tak specyficzną. Książkę, o której nie potrafię nawet powiedzieć, czy mi się podobała, czy też nie. Gombrowicza na pewno nie czyta się łatwo - mimo niewielkiej objętości lektura zajęła mi całkiem sporo czasu. Najpierw musiałam przyzwyczaić się do samego języka i sposobu narracji - opowieść toczy się z punktu widzenia bohatera będącego alter ego autora, który nieraz w bardzo egzaltowany sposób przedstawia swoje przemyślenia i obserwacje. "Pornografia" niby toczy się wokół wątku romansowego, ale stworzonego w głowie narratora i towarzyszącego mu Fryderyka, którzy chcą skłonić ku sobie dwójkę młodych. Szybko jednak pojawiają się też nowe wątki - wiara, śmierć, a do tego jeszcze partyzanci, bo akcja dzieje się na początku II wojny światowej... Miałam momentami wrażenie, że tego jest za dużo, że straciłam już z oczu główną ideę tej powieści, by w końcu dojść do wniosku, że "Pornografia" to lektura tak wieloaspektowa, iż nie można tu mówić o jednej zaledwie idei...
Spodobało mi się, jak Gombrowicz operuje słowem, jak bardzo potrafi budować napięcie za pomocą języka. Zaciekawił mnie sposób, w jaki kreują rzeczywistość narrator i Fryderyk, jak ten drugi manipuluje ludźmi, by zrealizować swoje wizje. Z drugiej strony nie trafiła do mnie sama fabuła, nie wciągnął mnie bieg wydarzeń. Można tu jednak pozostawić otwarte pytanie, czy ta fabuła nie jest tylko dodatkiem - i to niezbyt znaczącym - do pozostałych kwestii? ;)
Moja jedyna dotąd przygoda z Gombrowiczem - jak pewnie i wielu innych osób - to lektura "Ferdydurke" w czasach szkolnych. Niewiele z niej pamiętam poza tym, że powieść ta kompletnie do mnie nie trafiła. W ramach marcowego wyzwania czytelniczego postanowiłam dać Gombrowiczowi jeszcze jedną szansę, jednak nie tej samej książce co przed laty, tylko innemu tytułowi - mój wybór...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Choć Portugalię odwiedziłam już dwukrotnie, bardzo niewiele wiem o tym kraju. Podstawowa wiedza o historii, kolonializmie czy kulturze w żaden sposób nie mogła się równać z tym, co w "Samotności Portugalczyka" zaserwowała mi Klementowska. W krótkim, liczącym sobie ok. 200 stron reportażu autorka ukazuje, że Portugalczycy nie są tak ekstrawertycznym i otwartym narodem, jak mogłoby się to wydawać osobom z zewnątrz.
Przeczytamy tu więc o dyktaturze Salazara, o więźniach skazanych za niewłaściwe poglądy polityczne, o imigrantach z innych krajów portugalskojęzycznych oraz z reszty świata, o kolonializmie i myśleniu, że ten portugalski nie był przecież tak zły jak brytyjski, o rewolucji goździków i o sztuce zbyt wyzwolonej jak na kraj mocno katolicki. A przede wszystkim o ludziach, bo każdy z tych wątków toczy się wokół konkretnych osób, które często dzieliły się z autorką swoimi historiami.
"Samotność Portugalczyka" czytało mi się całkiem dobrze i bardzo szybko. Obawiam się, że różnorodność poruszanych tematów i zwięzłość historii sprawi, że książka dość szybko uleci z mojej pamięci, ale i tak cieszę się, że mogłam ją przeczytać. Widzę, jak niewielka była moja wiedza o Portugalii i z ciekawością dowiem się więcej o tym kraju :).
Choć Portugalię odwiedziłam już dwukrotnie, bardzo niewiele wiem o tym kraju. Podstawowa wiedza o historii, kolonializmie czy kulturze w żaden sposób nie mogła się równać z tym, co w "Samotności Portugalczyka" zaserwowała mi Klementowska. W krótkim, liczącym sobie ok. 200 stron reportażu autorka ukazuje, że Portugalczycy nie są tak ekstrawertycznym i otwartym narodem, jak...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to