-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2024-06-05
2024-05-21
Zaciekawiła mnie ta powieść, gdy w okolicy jej premiery natrafiłam na sporo pozytywnych recenzji. Zaciekawiła mnie na tyle, że podczas ostatniego pobytu w Polsce zakupiłam wersję papierową i dość szybko usiadłam do lektury :). "Zanim mój mąż zniknie" to opowieść dwuwątkowa, a oba wątki się płynnie przeplatają. W pierwszym narratorka po dziesięciu latach małżeństwa słyszy od męża, że tak właściwie to on zawsze czuł się kobietą i zamierza poddać się korekcji płci. W drugiej historii towarzyszymy Krzysztofowi Kolumbowi w podróży do Indii, która kończy się u wybrzeży Hispanioli, choć sam żeglarz jest przekonany, że dotarł do upragnionego celu.
Wydawać by się mogło, że są to dwie kompletnie niezwiązane ze sobą opowieści, ale Ahava w bardzo ciekawy sposób utworzyła między nimi analogie. Jak to mój mąż, którego znam od lat, taki pełen męskich cech, jest kobietą? Przecież zawsze widziałam w nim mężczyznę - czyżbym nie dostrzegała sygnałów, drugiego dna w jego opowieściach z dzieciństwa? Przecież byłam pewna, że to mężczyzna. Jak to ten ląd, do którego dopłynąłem, nie jest Indiami? Przecież wszystkim powtarzałem, że odkryłem nowy szlak do Indii - czyżbym nie dostrzegał sygnałów, niezgodności w mapach, kompletnie innego krajobrazu od oczekiwanego? Przecież byłem pewny, że to Indie.
"Zanim mój mąż zniknie" to zbiór konkretnych wydarzeń, rozmów, listów, emocji. Krótkich i dobitnych, ukazujących świat tylko z konkretnego punktu widzenia. Niby do narratorki dociera, że jej zachowanie rani męża, skupia się jednak na własnych emocjach, próbuje się odnaleźć w nowej sytuacji. Były momenty, gdy książka wydawała mi się trochę płytka, jednak szybko znów wciągałam się w lekturę i muszę przyznać, że czułam się nią poruszona. Aż szkoda, że książka jest taka krótka, z przyjemnością przeczytałabym rozwinięcie niektórych wątków - choć z drugiej strony podobało mi się, że nic tu nie zostało niepotrzebnie rozwleczone, a Ahava cały czas gra na emocjach czytelników.
Zaciekawiła mnie ta powieść, gdy w okolicy jej premiery natrafiłam na sporo pozytywnych recenzji. Zaciekawiła mnie na tyle, że podczas ostatniego pobytu w Polsce zakupiłam wersję papierową i dość szybko usiadłam do lektury :). "Zanim mój mąż zniknie" to opowieść dwuwątkowa, a oba wątki się płynnie przeplatają. W pierwszym narratorka po dziesięciu latach małżeństwa słyszy od...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-07
Wyobraź sobie, że przylatujesz na wakacje na Islandię i nagle nie możesz wrócić do domu. Nie możesz nawet z nikim się skontaktować, ani sięgnąć do swoich oszczędności na koncie, bo cała wyspa nagle straciła kontakt ze światem zewnętrznym. Nie działają żadne kanały komunikacji, wysyłane poza Islandię statki i samoloty nie wracają i nikt nie ma pojęcia, co się stało. Nowo wybrani przedstawiciele władz (prezydent i premier akurat przebywali poza Islandią i kontakt z nimi też został utracony) starają się zapanować nad mieszkańcami, zadbać o to, by w kraju odciętym nagle od dostaw z zewnątrz dało się przeżyć. Jedzenie jakoś można wytworzyć (pytanie jednak, czy starczy go dla wszystkich?), ale bez wielu produktów z zewnątrz poziom życia szybko zaczyna spadać. Kiedy władze starają się zapewnić przeżycie własnym obywatelom, turyści i imigranci mają coraz bardziej przerąbane...
Historię poznajemy główie z punktu widzenia Islandczyka Hjaltiego, dziennikarza, który w trudnej sytuacji zostaje rzecznikiem prasowym władz, oraz Marii - imigrantki i skrzypaczki, która coraz wyraźniej czuje, że dla niej i dla jej dzieci Islandia przestaje być domem. Te opowieści przeplatają krótkie notatki prasowe, ukazujące trudną sytuację w kraju, oraz fragmenty z późniejszego życia Hjaltiego, gdzieś na odludziu, z dala od reszty Islandczyków.
"Wyspa" ma ogromny potencjał, który gdzieś przez pierwszą połowę książki jest mocno zaprzepaszczony. Niby sporo się dzieje, Islandię odcina od świata, ale sposób opisania tych wydarzeń, reakcja bohaterów, no jakoś to wszystko niezbyt do mnie trafiało. Niektóre rozdziały mnie wręcz nudziły, a tego się nie spodziewałam po takiej lekturze. Na szczęście z czasem akcja się rozkręciła, bohaterowie stali się wyrazistsi, a pogrążająca się w chaosie Islandia coraz bardziej mnie interesowała. Zabrakło mi nieco konkretniejszego zakończenia, ale to przedstawione przez Björnsdóttir pozostawia wyobraźni czytelnika spore pole do popisu. Całościowo uważam, że "Wyspa" to książka (tylko lub aż) dobra, z bardzo fajnym pomysłem i sporym, tylko częściowo wykorzystanym potencjałem.
Wyobraź sobie, że przylatujesz na wakacje na Islandię i nagle nie możesz wrócić do domu. Nie możesz nawet z nikim się skontaktować, ani sięgnąć do swoich oszczędności na koncie, bo cała wyspa nagle straciła kontakt ze światem zewnętrznym. Nie działają żadne kanały komunikacji, wysyłane poza Islandię statki i samoloty nie wracają i nikt nie ma pojęcia, co się stało. Nowo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03-21
Moja jedyna dotąd przygoda z Gombrowiczem - jak pewnie i wielu innych osób - to lektura "Ferdydurke" w czasach szkolnych. Niewiele z niej pamiętam poza tym, że powieść ta kompletnie do mnie nie trafiła. W ramach marcowego wyzwania czytelniczego postanowiłam dać Gombrowiczowi jeszcze jedną szansę, jednak nie tej samej książce co przed laty, tylko innemu tytułowi - mój wybór padł na "Pornografię", której opis na LC zaczyna się od słów: "Pornografia jest dziełem wielkim".
Nie pamiętam, bym ostatnimi czasy czytała książkę tak specyficzną. Książkę, o której nie potrafię nawet powiedzieć, czy mi się podobała, czy też nie. Gombrowicza na pewno nie czyta się łatwo - mimo niewielkiej objętości lektura zajęła mi całkiem sporo czasu. Najpierw musiałam przyzwyczaić się do samego języka i sposobu narracji - opowieść toczy się z punktu widzenia bohatera będącego alter ego autora, który nieraz w bardzo egzaltowany sposób przedstawia swoje przemyślenia i obserwacje. "Pornografia" niby toczy się wokół wątku romansowego, ale stworzonego w głowie narratora i towarzyszącego mu Fryderyka, którzy chcą skłonić ku sobie dwójkę młodych. Szybko jednak pojawiają się też nowe wątki - wiara, śmierć, a do tego jeszcze partyzanci, bo akcja dzieje się na początku II wojny światowej... Miałam momentami wrażenie, że tego jest za dużo, że straciłam już z oczu główną ideę tej powieści, by w końcu dojść do wniosku, że "Pornografia" to lektura tak wieloaspektowa, iż nie można tu mówić o jednej zaledwie idei...
Spodobało mi się, jak Gombrowicz operuje słowem, jak bardzo potrafi budować napięcie za pomocą języka. Zaciekawił mnie sposób, w jaki kreują rzeczywistość narrator i Fryderyk, jak ten drugi manipuluje ludźmi, by zrealizować swoje wizje. Z drugiej strony nie trafiła do mnie sama fabuła, nie wciągnął mnie bieg wydarzeń. Można tu jednak pozostawić otwarte pytanie, czy ta fabuła nie jest tylko dodatkiem - i to niezbyt znaczącym - do pozostałych kwestii? ;)
Moja jedyna dotąd przygoda z Gombrowiczem - jak pewnie i wielu innych osób - to lektura "Ferdydurke" w czasach szkolnych. Niewiele z niej pamiętam poza tym, że powieść ta kompletnie do mnie nie trafiła. W ramach marcowego wyzwania czytelniczego postanowiłam dać Gombrowiczowi jeszcze jedną szansę, jednak nie tej samej książce co przed laty, tylko innemu tytułowi - mój wybór...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-02-11
Józefiak w swoim reportażu zebrał wiele kwestii niby oczywistych, ale dopiero wymienione w jednym miejscu jasno unaoczniają skalę problemu. Sama obserwuję drogi z punktu widzenia pasażerki lub pieszej i styl jazdy wielu kierowców po prostu mnie przeraża. Oczywiście nasłuchałam się w swoim otoczeniu wielu argumentów usprawiedliwiających jazdę nie do końca zgodną z przepisami - i nagle, czytając "Wszyscy tak jeżdżą", zobaczyłam te wszystkie argumenty jeszcze raz. Tylko tym razem zestawione z twardymi statystykami oraz opisami wypadków, do jakich prowadzi "jeżdżę szybko, ale bezpiecznie". Bo wbrew temu, w co chcieliby wierzyć niektórzy kierowcy, to nie alkohol zabija na drogach - takich wypadków jest ledwo kilka procent, a brak przyzwolenia społecznego na jazdę po pijaku jest z roku na rok coraz wyraźniejszy. To nie piesi chodzą jak popadnie - oni powodują też ledwo ułamek wypadków. W ogromnej większości wypadków na polskich drogach zabija prędkość. No i brak wyobraźni, bo choćby powtarzało się milion razy, szybko nigdy nie będzie bezpiecznie.
Widziałam, że niektórym przeszkadzało, że autor wyszedł z konkretną tezą i książkę pisał pod jej kątem. Jest to jednak założenie oparte na konkretnych badaniach i statystykach, a także na porównaniach do innych krajów. Narzekać na to, to jak narzekać na książkę o geologii, że autor opiera się na tezie, że Ziemia jest okrągła - możesz się z nim nie zgodzić, ale faktów to nie zmieni. Co mnie osobiście bardziej irytowało, to fakt, że negatywny stosunek Józefiaka do kierowców jest zbyt wyraźny, brakowało mi trochę więcej obiektywizmu. Z drugiej jednak strony w reportażu wypowiadały się osoby z tak skrajnymi poglądami - rodziny ofiar wypadków i ich sprawcy, policjanci i przedstawiciele władz miejskich, zawodowi kierowcy, piesi, rowerzyści, osoby korzystające z komunikacji miejskiej i takie, które nigdy nie zamieniłyby własnych czterech kółek na autobus czy tramwaj. W gruncie rzeczy reportaż porusza tak wiele różnych tematów związanych z bezpieczeństwem na drogach, że siłą rzeczy niektóre rozdziały musiały być trochę słabsze czy przegadane, a nawet nie do końca pasujące do tematu (jak choćby ten o Inpoście).
"Wszyscy tak jeżdżą" wywarło na mnie spore wrażenie - spodobał mi się różnorodny punkt widzenia (choć czasem drażniło mnie, gdy autor dostosowywał swój język do języka rozmówców i wulgaryzmy w reportażu to jednak nie moja bajka), dużo konkretnych danych i statystyk, przykłady sprawdzonych (i nie) rozwiązań z innych krajów. Naprawdę warto przeczytać, choć obawiam się, że do tych, co rzucają tekstami w stylu "wszyscy tak jeżdżą" czy "zawsze tak jeżdżę i nigdy nie miałem poważnego wypadku" ta treść może nie dotrzeć, oni "wiedzą swoje". Szkoda tylko, że gdy "nigdy" zmienia się w "pierwszy raz", dla kogoś może już być za późno.
Józefiak w swoim reportażu zebrał wiele kwestii niby oczywistych, ale dopiero wymienione w jednym miejscu jasno unaoczniają skalę problemu. Sama obserwuję drogi z punktu widzenia pasażerki lub pieszej i styl jazdy wielu kierowców po prostu mnie przeraża. Oczywiście nasłuchałam się w swoim otoczeniu wielu argumentów usprawiedliwiających jazdę nie do końca zgodną z przepisami...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-01-19
Dawno już nie sięgałam po literaturę górską i cieszę się, że powrót do tej tematyki przypadł na tak świetną lekturę. O Hitchcocku mówiło się, że zaczynał od trzęsienia ziemi, a potem rosło napięcie - u Długosza zaczęło się od potężnej lawiny, a potem też było tylko coraz ciekawiej ;). Zauważyłam to już, czytając "Trylogię tatrzańską" Żuławskiego - wspinacze z czasów, gdy Polacy o Himalajach mogli tylko marzyć, mieli inne podejście do gór. Jan Długosz swoje tryumfy wspinaczkowe święcił w latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych - głównie w Tatrach, ale zrobił też kilka tras w Alpach i na Kaukazie. Autor opisuje swoje najciekawsze wspomnienia - trudne wspinaczki, walki ze śniegiem, mrozem, lawinami, utratę towarzyszy... Ale też sporo rzeczy, które w literaturze górskiej często są pomijane: przede wszystkim ogromny strach i zmęczenie górami, ta myśl: "co ja tu robię, mógłbym być w ciepłym domu, nie chcę wracać w góry". I oczywiście chęć wspinaczki i tak wygrywa, ale Długosz nie udaje, że to same zachwycające wyzwania, wręcz przeciwnie, to częste działanie wbrew samemu sobie, wbrew logice, wbrew strachowi... Właśnie te jego przemyślenia trafiły do mnie najbardziej, nie da się jednak ukryć, że i same opisy wypraw w góry czyta się tu jak najlepszą powieść przygodową. Długosz zginął w Tatrach w 1962 roku, książka jest więc niedokończona - kto wie, jakie pomysły miałby jeszcze wspinacz, gdyby los dał mu szansę na ich realizację? Bądź co bądź "Komin pokutników" to klasyka literatury górskiej w Polsce i dla miłośników tematu - pozycja obowiązkowa :).
Dawno już nie sięgałam po literaturę górską i cieszę się, że powrót do tej tematyki przypadł na tak świetną lekturę. O Hitchcocku mówiło się, że zaczynał od trzęsienia ziemi, a potem rosło napięcie - u Długosza zaczęło się od potężnej lawiny, a potem też było tylko coraz ciekawiej ;). Zauważyłam to już, czytając "Trylogię tatrzańską" Żuławskiego - wspinacze z czasów, gdy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-11
Twórczość Grabowskiej polubiłam, odkąd miałam okazję przeczytać cykl "Stulecie Winnych". "Najważniejsze to przeżyć" nie jest więc moja pierwszą książką tej autorki, ale zdecydowanie ulubioną. Po pierwsze, zauważalne jest, że Grabowska rozwinęła się językowo i stylistycznie, jej nowsze książki czyta się zdecydowanie lepiej niż "Stulecie...". Jednak w tej lekturze bardzo podeszły mi czasy, w których dzieje się akcja. Powstanie Warszawskie upadło, Sowieci "wyzwalają" Polskę, a dawni mieszkańcy powoli wracają do ruin stolicy. Pamiętam zwrot z książki "1945" Grzebałkowskiej: "już nie wojna, jeszcze nie pokój" i świetnie on mi pasuje do wydarzeń opisanych w "Najważniejsze to przeżyć". Owszem, działania wojenne się skończyły, ocaleli wracają do Warszawy, odnajdują swoich bliskich - tych, którym udało się przeżyć. Ale wszystkiego brakuje, cały dobytek został zniszczony, w rozpadających się kamienicach mieszkają dzicy lokatorzy, ludzie są zniszczeni psychicznie doświadczeniami ostatnich lat, właściwie każdy z nich kogoś stracił w tej wojnie.
Opowieść poznajemy z punktu widzenia rodziny Pataczków. Spodobało mi się takie przeplatanie historii opowiadanych przez różnych członków rodziny - różny wiek, różne doświadczenia sprawiają, że odbiór poszczególnych sytuacji też jest inny. Ojciec przed wojną był wziętym chirurgiem, teraz - gdy lekarzy brakuje - jest doktorem od wszystkiego. Każda jego opowieść związana jest z kolejnym przyjmowanym pacjentem, który wywołuje u niego różne myśli i wspomnienia. Matka była nauczycielką polskiego, teraz załapała się do gazety, dla której pisze o ocalałych mieszkańcach Warszawy. Rozmowy z nimi uzmysławiają jej, że "przeżyć" to jednak nie wszystko. W rodzinie są też dwie córki. Starsza, Tereska, nie może pogodzić się z tym, że nie brała udziału w powstaniu i walczy o dawną miłość - tę historię poznajemy z jej pamiętnika, pełną młodzieńczej egzaltacji. Najmłodsza w rodzinie jest Mirka, która widziała i zrozumiała już więcej, niż powinno widzieć i rozumieć dziecko w jej wieku.
Cała historia wciąga i fascynuje, dzięki wieloosobowej narracji czytelnik widzi, jak różne problemy poruszały ocalonych - nawet z tej samej rodziny. Książkę czytało mi się świetnie, aż żal, że tak szybko przyszła kolej na zakończenie. Spodobało mi się, nie spodziewałam się takiej końcówki, choć może nieco za szybko rozwiązało się w taki a nie inny sposób wiele wątków i historii. Mimo to "Najważniejsze to przeżyć" bardzo polecam - to najlepsza z przeczytanych dotąd przeze mnie książek Grabowskiej.
Twórczość Grabowskiej polubiłam, odkąd miałam okazję przeczytać cykl "Stulecie Winnych". "Najważniejsze to przeżyć" nie jest więc moja pierwszą książką tej autorki, ale zdecydowanie ulubioną. Po pierwsze, zauważalne jest, że Grabowska rozwinęła się językowo i stylistycznie, jej nowsze książki czyta się zdecydowanie lepiej niż "Stulecie...". Jednak w tej lekturze bardzo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-16
Wyzwanie czytelnicze zakładało przeczytanie książki strasznej lub niepokojącej i nikt nie powiedział, że reportaż nie może spełnić tego warunku ;). Zwłaszcza, jeśli jest to reportaż o seryjnym mordercy... Pomorska milicja nadała kryptonim "Skorpion" Pawłowi Tuchlinowi, który na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych mordował kobiety w Gdańsku i okolicach. Wójcik w drobiazgowym reportażu opowiada o poszczególnych sprawach, jak wyglądały ostatnie chwile ofiar, jak przebiegały milicyjne śledztwa... No właśnie, śledztwa, bo przez pierwszych kilka lat milicja nie łączyła ze sobą poszczególnych morderstw - Tuchlin atakował w różnych miejscowościach, a milicja miała "większe problemy" w Stoczni Gdańskiej i skoro dało się znaleźć "motywy zbrodni" wśród najbliższych, to czemu by nie aresztować chociażby męża zabitej, skoro są świadkowie twierdzący, że ten jej kiedyś groził? Jednak gdy zbrodni w tym samym stylu - uderzenia ciężkim narzędziem w głowę i molestowania seksualnego rannej/zmarłej - zaczęło przybywać, gdy trafiły się kobiety, które przeżyły lub udało im się uciec i opisywały wygląd tego samego mężczyzny, do milicji dotarło, że w okolicy Gdańska grasuje seryjny morderca. A potem poszło już dość szybko, choć Skorpionowi udowodniono i tak aż dziewięć zabójstw i jedenaście dalszych usiłowań. Reportaż budzi grozę, Wójcik tak sugestywnie opisuje zbrodnie, że aż sama zaczęłam się oglądać po zmroku za siebie ;). Rozdziały poświęcone ofiarom przeplatają się z tymi z milicyjnych akcji oraz samych wypowiedzi i wspomnień zabójcy - te fragmenty naprawdę mocno oddziałują na psychikę czytelniczki. "Skorpion" to świetnie napisany reportaż o przerażającej, ale zarazem dziwnie fascynującej historii - jeśli komuś niestraszne takie opowieści, to książkę bardzo polecam.
Wyzwanie czytelnicze zakładało przeczytanie książki strasznej lub niepokojącej i nikt nie powiedział, że reportaż nie może spełnić tego warunku ;). Zwłaszcza, jeśli jest to reportaż o seryjnym mordercy... Pomorska milicja nadała kryptonim "Skorpion" Pawłowi Tuchlinowi, który na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych mordował kobiety w Gdańsku i okolicach. Wójcik...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-09-01
Miałam przeczucie, że "Pieśń o Achillesie" przypadnie mi do gustu - uwielbiam mitologię, a książka Miller zbierała bardzo dobre recenzje. Wybrałam ją do słuchania podczas długiej podróży do Polski i jak raczej nie przepadam za audiobookami, to tutaj mi się zaskakująco dobrze słuchało. Dobry lektor, lekki język i styl, opowieść się toczyła bardzo szybko i niesamowicie wciągała. Cała historia została opowiedziana z punktu widzenia Patroklosa, najlepszego przyjaciela i towarzysza Achillesa - u Miller bohaterów łączy też więź romantyczna. Poznajemy ich jako młodych chłopców, towarzyszymy w szkoleniu u centaura Chirona, a następnie wyruszamy pod Troję. Przyznam, że z niecierpliwością czekałam na tę część trojańską, bo ciekawiło mnie, z jakiej perspektywy autorka opisze ostatnie wydarzenia - w końcu Achillesa do walki z Hektorem skłoniła dopiero śmierć Patroklosa, a przecież ten ostatni jest narratorem... Zmieni się tu narrator? Czy może pozostanie nim Patroklos - ale jak, w jakiej formie? Bo przecież chyba nie przeżyje, trzymamy się tu raczej mitologii oraz homerowskiej "Iliady"? Miller faktycznie ciekawie tu rozwiązała kwestię narracji, ale chyba trochę inaczej wyobrażałam tu sobie zakończenie ;). I choć to "Pieśń o Achillesie", mam wrażenie, że Achilles nie jest tu najbardziej dominującą postacią - może ze względu na narrację czytelnikowi łatwiej utożsamiać się jednak z Patroklosem? Do tego niesamowicie przypadła mi do gustu kreacja Odyseusza (poproszę jeszcze przeróbkę "Odysei" w tej formie! ;) ), w irytujący sposób odbierałam też wyraziste i niejednoznaczne postacie Tetydy oraz pojawiającego się już pod koniec Pyrrusa, syna Achillesa. Ale przecież o to chodzi, bohaterowie powinni poruszać odbiorcę lektury, a wiele postaci wywoływało tu we mnie większe emocje niż sam Achilles ;). Mimo wszystko, dla fanów mitologii i powieści w takim klimacie "Pieśń o Achillesie" powinna być trafioną lekturą - czyta (lub też słucha) się jej świetnie, akcja toczy się wartko i nawet znając mitologię natrafiałam tu na zaskakujące momenty.
Miałam przeczucie, że "Pieśń o Achillesie" przypadnie mi do gustu - uwielbiam mitologię, a książka Miller zbierała bardzo dobre recenzje. Wybrałam ją do słuchania podczas długiej podróży do Polski i jak raczej nie przepadam za audiobookami, to tutaj mi się zaskakująco dobrze słuchało. Dobry lektor, lekki język i styl, opowieść się toczyła bardzo szybko i niesamowicie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-10-17
"Dwór cierni i róż" to fantastyka, którą polecało mi parę osób, a za którą ciągle nie mogłam się zabrać - w końcu sięgnęłam po nią w ramach październikowego wyzwania LC. I tak sobie myślę, że jest to książka, która przypadłaby do gustu nastoletniej mnie. Niestety albo i stety, nie jestem już nastolatką od dość dawna i powieść Maas okazała się dla mnie po prostu przeciętna. Nie da się zaprzeczyć, że akcja toczy się wartko, naprawdę dużo się dzieje, więc w efekcie książkę czyta się bardzo szybko - to jednak jej największa zaleta. Styl i język tu pominę, bo myślę, że są one dobrze dopasowane do nastoletnich odbiorców "Dworu..." i to po prostu ja mam już inne wymagania ;). Mocno mi za to przeszkadzała wtórność powieści, choć autorka oficjalnie przyznała się do niektórych inspiracji i wzorców. Dla mnie "Dwór cierni i róż" to mieszanka "Pięknej i bestii" ze "Zmierzchem" i tych nawiązań jest tu najzwyczajniej w świecie za dużo. Zatem mamy dziewczynę wychowaną bez matki, która - żeby ratować ojca i siostry - naraża się na niebezpieczeństwo i staje przed wyborem: śmierć lub zamieszkanie w magicznej krainie, w dworze należącym do bestii. Jest tu klątwa, którą może zdjąć tylko miłość, jest magiczny dwór i bestia, która okazuje się księciem - brzmi znajomo, prawda? A z drugiej strony mężczyzna należący do rasy fae to przystojny i potężny, a do tego nieśmiertelny facet o magicznych zdolnościach. Jego relacja z Feyre, główną bohaterką, to dla mnie odbicie relacji Belli i Edwarda ze "Zmierzchu"... A te trzy zadania, które potem dziewczyna musi spełnić, obejmujące chociażby labirynt - od razu przychodzi mi na myśl Turniej Trójmagiczny z "Harry'ego Pottera"... I jasne, że Maas wprowadziła tu trochę nowych wątków, samodzielnie wykreowanego świata, ale w mojej ocenie ginie to w powtórzeniach z innych powieści. Nie zgadzam się z komentarzem w opisie książki, że to idealna lektura dla fanów Martina - "Dworowi cierni i róż" baaardzo daleko do świata "Gry o tron", pod każdym względem. Myślę jednak, że książka ma szansę się spodobać tym czytelniczkom (bo nie sądzę, by trafiła do wielu czytelników płci męskiej), które zachwycały się np. wspomnianym już "Zmierzchem". Ja do tego grona nie należę i na pierwszym tomie serii pozwolę sobie zakończyć moją przygodę z twórczością Maas.
"Dwór cierni i róż" to fantastyka, którą polecało mi parę osób, a za którą ciągle nie mogłam się zabrać - w końcu sięgnęłam po nią w ramach październikowego wyzwania LC. I tak sobie myślę, że jest to książka, która przypadłaby do gustu nastoletniej mnie. Niestety albo i stety, nie jestem już nastolatką od dość dawna i powieść Maas okazała się dla mnie po prostu przeciętna....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-09-12
Wysokie oceny na portalach książkowych nie dziwią, bo "Chłopki" to naprawdę świetny reportaż. Kuciel-Frydryszak w swoich opowieściach skupia się głównie na XIX i pierwszej połowie XX wieku, ukazuje, jak bardzo zmieniła się polska wieś w tak krótkim czasie, jaki minął od tej pory. Bo "Chłopki" opowiadają nie tylko o wieśniaczkach, ale czasem i bardziej ogólnie o życiu na wsi - w niektórych rozdziałach nieco brakowało mi tego kobiecego aspektu, który sugerowałby tytuł, większość jednak faktycznie skupia się na kobiecej pracy i życiu na wsi tych parę dekad temu. A to życie było, delikatnie to ujmując, bardzo trudne. Bieda, głód, pełen patriarchat i przemoc w rodzinie, brak edukacji i analfabetyzm - życie, od którego wiele chciałoby uciec, ale naprawdę niewielu się udało. Uciekać można było do miasta lub za granicę, jednak dla niewykształconych chłopek często była to zamiana jednej ciężkiej pracy na inną - wciąż jednak bez chęci powrotu na wieś. Wiele przytoczonych w reportażu opowieści może przerazić współczesnego czytelnika, mnie poruszyły te o ukrywanym kazirodztwie czy podejście, że utrata dziecka boli mniej niż strata zwierzęcia, bo zwierzę to żywiciel rodziny, a dziecko... no umierają, trudno się mówi, będą kolejne. Kuciel-Frydryszak sięgała zarówno po historyczne źródła, jak chociażby listy sprzed kilkudziesięciu lat czy pisane na konkursy w gazetach pamiętniki; ale też rozmawiała z osobami, które pamiętają opowieści swoich babek i prababek, są w stanie przytoczyć część ich wspomnień. Własne badania autorki przeplatane z wypowiedziami i cytatami z materiałów źródłowych tworzą spójną i bardzo ciekawą całość - bardzo dobrze napisaną, zdecydowanie nieprzegadaną, ale ukazującą problematykę z różnych perspektyw. Bardzo polecam!
Wysokie oceny na portalach książkowych nie dziwią, bo "Chłopki" to naprawdę świetny reportaż. Kuciel-Frydryszak w swoich opowieściach skupia się głównie na XIX i pierwszej połowie XX wieku, ukazuje, jak bardzo zmieniła się polska wieś w tak krótkim czasie, jaki minął od tej pory. Bo "Chłopki" opowiadają nie tylko o wieśniaczkach, ale czasem i bardziej ogólnie o życiu na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-09-07
"Ludowy antyklerykalizm" Rauszera to książka, nad oceną której się długo zastanawiałam. Z jednej strony porusza ona bowiem bardzo ciekawą tematykę, autor zrobił naprawdę porządny research i nie brakuje tu dobrych materiałów, a z drugiej - rozdziały są, niestety, bardzo nierówne i jest coś w stylu pisania Rauszera, co mi nieszczególnie podchodziło. Autor opisuje stulecia polskiej historii w oparciu o dostępne materiały (pamiętniki, listy, artykuły prasowe, spisane piosenki czy legendy) pod kątem podejścia ludu do kościoła. I przez lud rozumie się tu nie szlachtę, która z klerem zazwyczaj żyła za pan brat, co zwykłych chłopów, którzy zawsze stanowili przecież większość mieszkańców kraju. A chłopi, choć szczerze wierzący, wcale nie mieli po drodze z kościołem - religia zorganizowana była tu często narzucana siłą. Zresztą jak inaczej miało by być, gdy - w przeciwieństwie do choćby protestantyzmu - kościół katolicki nie chciał, by lud umiał czytać i rozumieć Słowo Boże, więc msze odbywały się po łacinie, a po Pismo Święte nikt poza "wysoko urodzonymi" nie sięgał. Księża kojarzyli się chłopom przede wszystkim z pańszczyzną, z zakazami i ograniczeniami, no i nie były to dobre skojarzenia. Zmianę przyniósł tu dopiero komunizm, gdy kościół stanął w opozycji do władzy i stał się "bezpiecznym miejscem" dla ludzi... Trwało to jednak tyle, ile trwał sam system, a od jego upadku odejście ludu od kościoła jest znów widoczne, nie bez powodu Polska znajduje się w czołówce najszybciej laicyzujących się krajów. Rauszer sporo pisze też o tym współczesnym polskim antyklerykalizmie i tego było dla mnie może trochę za dużo - są to w końcu tematy dość powszechnie znane, jeśli śledzi się media, nie czytałam tych rozdziałów więc z taką samą ciekawością jak tych poświęconych historii. Warto jednak zapoznać się z "Ludowym antyklerykalizmem", żeby zweryfikować swoje podejście do tej "zawsze katolickiej, religijnej Polski"... ;)
"Ludowy antyklerykalizm" Rauszera to książka, nad oceną której się długo zastanawiałam. Z jednej strony porusza ona bowiem bardzo ciekawą tematykę, autor zrobił naprawdę porządny research i nie brakuje tu dobrych materiałów, a z drugiej - rozdziały są, niestety, bardzo nierówne i jest coś w stylu pisania Rauszera, co mi nieszczególnie podchodziło. Autor opisuje stulecia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-07-12
Książka z tych, które przeczytać po prostu trzeba, choć zostawia czytelnika z mieszanką tylu strasznych emocji, że ciężko je potem ująć w słowa. Lamb jeździła po świecie, rozmawiała z ofiarami przemocy seksualnej podczas konfliktów zbrojnych i po nich, a także z ludźmi, którzy tym ofiarom próbowali pomagać na różne sposoby. Sięgając do historii i gwałtów czerwonoarmistów na Niemkach i kobietach innych narodowości, przez wojnę w byłej Jugosławii, ludobójstwo w Rwandzie, eksterminację jezydów w Iraku, po brutalne ataki w Demokratycznej Republice Konga, porwania Boko Haram i tragedię ludu Rohinja... A to tylko przykłady, wyrywki tego, co dzieje się, gdy dochodzi do działań wojennych. Autorka udowadnia, że na wojnie zdecydowanie gorzej być cywilną kobietą niż walczącym żołnierzem, bo wróg uderzając w kobiety, niszczy całe społeczeństwo. Gwałcąc i torturując je, sprawia, że często tracą nie tylko własną godność, ale i zdolność do rodzenia dzieci, odchodzą od nich mężowie, nieraz odwraca się też i społeczność, z której trzeba uciekać jak najdalej... A kiedy gwałty stają się zjawiskiem masowym, gdy rozpada się cała społeczność, wojsku może zostać co najwyżej zemsta, a nie obrona.
Lamb rozmawia z bohaterkami reportażu i pokazuje, że dzisiejszy świat wciąż nie potrafi rozmawiać z tymi, które doświadczyły takiej tragedii. Nie ma dla nich sprawiedliwości, bo za sprawiedliwość wciąż często odpowiadają mężczyźni uważający, że "gwałt to naturalna część wojny", a zbrodniarzy łatwiej sądzić za ludobójstwo czy inne, "gorsze" przestępstwa. I tak kobiety stają się ofiarami po raz drugi, gdy żadne prawo nie staje po ich stronie. Lamb rozmawia jednak też z ludźmi, którzy starają się to zmienić i choć ich wysiłki często trafiają w próżnię, małymi krokami odnosi się niewielkie sukcesy. Największe wrażenie wywarły tu na mnie wyznania Denisa Mukwege, kongijskiego laureata Pokojowej Nagrody Nobla - ginekologa, który pomógł już ponad 50.000 ofiarom gwałtów, z których najmłodsze miały ledwo kilka miesięcy... Nie da się przejść obojętnie obok tej lektury, przeraża, wciąga, pozostaje w głowie na bardzo, bardzo długo. Wszystko jest tu świetnie dopracowane, od języka i stylu, przez niewielką, ale zauważalną obecność autorki w reportażu, po wybór tematów i pełne empatii podejście do rozmówczyń. Lektura obowiązkowa.
Książka z tych, które przeczytać po prostu trzeba, choć zostawia czytelnika z mieszanką tylu strasznych emocji, że ciężko je potem ująć w słowa. Lamb jeździła po świecie, rozmawiała z ofiarami przemocy seksualnej podczas konfliktów zbrojnych i po nich, a także z ludźmi, którzy tym ofiarom próbowali pomagać na różne sposoby. Sięgając do historii i gwałtów czerwonoarmistów na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-06-23
Skoro czerwcowe wyzwanie wymagało przeczytania książki z dziecięcym bohaterem, postanowiłam nadrobić trochę klasyki i sięgnąć po "Davida Copperfielda". Tytuł był mi wcześniej - naturalnie - znany, ale nie miałam pojęcia, czego się tu spodziewać. Ot, wiedziałam, że lektura opowiada o losach sieroty gdzieś w Wielkiej Brytanii i sporym zaskoczeniem okazała się dla mnie druga część książki, gdy bohater już dorósł ;). "David Copperfield" jest opowiedziany z punktu widzenia głównego bohatera, który patrzy wstecz i podsumowuje swoje życie, niejednokrotnie zaznaczając, że wspomnienia go mogą zawodzić, ale on swoje życie pamięta w taki a nie inny sposób. Czytelnik dowiaduje się więc, że Copperfield urodził się jako pogrobowiec po śmierci ojca, przez pierwsze lata wychowywany był przez ukochaną nianię oraz matkę, która w końcu zdecydowała się powtórnie wyjść za mąż. Jej ślub, a wkrótce potem też śmierć były punktami zwrotnymi dla małego Davida i ukształtowały jego późniejsze losy. Wydawać by się mogło, że to historia jakich wiele, jednak Dickens swoim pisarskim talentem sprawił, że powieść zachwyca i wciąga od początku do niemal samego końca. "Niemal", bo jednak zakończenie okazało się dość przewidywalne, mimo to w dobry i przyjemny dla czytelnika sposób zamknęło wszystkie rozpoczęte na przestrzeni kilkudziesięciu rozdziałów wątki. Nie od dziś twierdzę, że klasyka literatury stała się klasyką nie bez powodu - "David Copperfield" to powieść świetnie napisana, z wyrazistymi, rozwijającymi się z czasem bohaterami, wciągająca i uniwersalna. Zdecydowanie warto po nią sięgnąć, zwłaszcza w dobrym przekładzie Wilhelminy Kościałkowskiej.
Skoro czerwcowe wyzwanie wymagało przeczytania książki z dziecięcym bohaterem, postanowiłam nadrobić trochę klasyki i sięgnąć po "Davida Copperfielda". Tytuł był mi wcześniej - naturalnie - znany, ale nie miałam pojęcia, czego się tu spodziewać. Ot, wiedziałam, że lektura opowiada o losach sieroty gdzieś w Wielkiej Brytanii i sporym zaskoczeniem okazała się dla mnie druga...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-05-25
Skoro majowe wyzwanie LC wymagało ponownego przeczytania lubianej książki, postanowiłam wrócić do "Opowieści Podręcznej" Atwood, zwłaszcza że sporo szczegółów umknęło mi z pamięci. Jak i za pierwszym razem lektura wywarła na mnie spore wrażenie, a styl Kanadyjki niezmiernie uwielbiam - jej książki się pochłania, a nie czyta :). "Opowieść Podręcznej" pisana jest z punktu widzenia Fredy - kobiety, która w okresie przejściowym Gileadu została Podręczną, czyli osobą, której głównym życiowym celem ma być rodzenie dzieci klasom wyższym. Gilead to powstała na terenie Stanów Zjednoczonych teokratyczna dyktatura, w której kobietom odebrano wszelkie prawa, jednak te, które tak jak Freda żyją w okresie przejściowym, pamiętają też świat sprzed Gileadu. Bohaterka miała męża, dziecko, pracę - wszystko to jej odebrano i wraca to do niej w przebłyskach wspomnień, zazwyczaj podczas długich, samotnych nocy. Inne wspomnienia dotyczą szkolenia Podręcznych, które miały "przestawić" kobiety na nowo panujący system, a główny trzon powieści stanowi życie Fredy w domu komendanta. Wbrew pozorom nie dzieje się tu dużo, a gdyby nie epilog, wiele kwestii ze świata Gileadu pozostałoby dla czytelnika niejasnych. Wciąż odczuwam pewien niedosyt po tej lekturze, Atwood stworzyła fascynujący, choć przerażający świat, jednak nie zgłębiała się w szczegóły. Najważniejsza tu była główna bohaterka, jej emocje, podejście do świata i własnych wspomnień - to się świetnie czyta, ale nie dziwi mnie, że twórcy serialu musieli potem sporo dorzucić od siebie, jeśli chodzi o akcję do pokazania na ekranie ;). "Opowieść Podręcznej" niezmiennie uwielbiam, choć czytając ją po raz drugi i wiedząc, czego się spodziewać, skupiłam się głównie na psychologicznym aspekcie lektury i pod tym kątem czytało mi się ją jeszcze lepiej. Naprawdę warto przeczytać, choć nie ma co porównywać z serialem - to już dwie zupełnie inne opowieści...
Skoro majowe wyzwanie LC wymagało ponownego przeczytania lubianej książki, postanowiłam wrócić do "Opowieści Podręcznej" Atwood, zwłaszcza że sporo szczegółów umknęło mi z pamięci. Jak i za pierwszym razem lektura wywarła na mnie spore wrażenie, a styl Kanadyjki niezmiernie uwielbiam - jej książki się pochłania, a nie czyta :). "Opowieść Podręcznej" pisana jest z punktu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-04-15
Choć generalnie nie przepadam za biografiami, to książka Carpentera naprawdę mnie wciągnęła - od początku aż po sam koniec. Po raz pierwszy wydana została w kilka lat po śmierci Tolkiena i autor miał jeszcze okazję poznać słynnego pisarza i z nim porozmawiać; wspomnienia te zresztą znalazły się na początku książki. Carpenter napisał biografię Tolkiena z ukłonem dla fanów Środziemia - jeśli jakieś wydarzenia, choćby i z dzieciństwa pisarza, miały wpływ na jego późniejszą twórczość, zostało to w książce wspomniane w taki sposób, by czytelnik łatwo za tymi nawiązaniami nadążył. A widać, że Tolkien inspiracje znajdował wcześnie i jeśli coś utkwiło mu w głowie, to potrafił się do tego odnieść w swych dziełach nawet kilkadziesiąt lat później. Carpenter ukazuje nam tutaj ludzką postać pisarza - ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Nie neguje, że był językowym geniuszem o ogromnej wyobraźni, niesamowicie pracowitym i szczegółowym człowiekiem - zresztą stworzony w "Hobbicie", "Władcy pierścieni" i "Silmarillionie" świat to coś bez wątpienia wyjątkowego. Z biografii wyłania się jednak też Tolkien, który nie potrafił dotrzymywać wyznaczonych mu terminów, swój perfekcjonizm rozwinął aż do bólu i przesady, a żona stanowiła dla niego tylko dodatek do życia (skupił się na niej tylko, kiedy o nią zabiegał w młodości i kiedy czuł, że zbliża się koniec jej życia, jednak całe wspólne lata... no, szkoda było kobiety). Podobało mi się, że Carpenter nie rozwijał tu nadmiernie wątków rodzinnych, poza historią rodziców Tolkiena, która akurat też bardzo mnie wciągnęła - jednak inni członkowie rodziny pojawiają się tu tylko o tyle, o ile wpłynęli na jego rozwój (osobisty bądź naukowy) lub twórczość. Mi to odpowiadało, bo chciałam poznać jego życie i historię powstania słynnych książek, wszystko inne stanowiło dla mnie wątki poboczne - potrzebne, ale niekoniecznie rozwinięte. W efekcie dostałam solidną biografię, nieprzegadaną, ale ciekawie rozwijającą najważniejsze wydarzenia z życia Tolkiena. Lekturę wręcz pochłonęłam w kilka wieczorów, czytało mi się ją bardzo dobrze, a przy okazji naszło mnie na ponowne przeczytanie tolkienowskiej "mitologii", bo była to twórczość naprawdę jedyna w swoim rodzaju :).
Choć generalnie nie przepadam za biografiami, to książka Carpentera naprawdę mnie wciągnęła - od początku aż po sam koniec. Po raz pierwszy wydana została w kilka lat po śmierci Tolkiena i autor miał jeszcze okazję poznać słynnego pisarza i z nim porozmawiać; wspomnienia te zresztą znalazły się na początku książki. Carpenter napisał biografię Tolkiena z ukłonem dla fanów...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-02-10
Nie wiem, jak to się stało, ale nie słyszałam wcześniej o tragedii rodziny Turpinów - dlatego też reportaż Glatta poruszył mnie... Może nie od pierwszych stron, które są poświęcone historii rodzinnej parę pokoleń wstecz, ale wkrótce potem w lekturę się mocno wciągnęłam. Louise i David Turpin byli amerykańskim małżeństwem, które doczekało się trzynaściorga dzieci. Byli wiecznie zadłużeni, kilkakrotnie ogłaszali bankructwo, przeprowadzali się ze stanu do stanu, by zacząć od nowa i zatrzeć za sobą ślady - już samo to wystarczyłoby, że powinny się nimi zainteresować odpowiednie służby. Zwłaszcza, że dzieci nie chodziły do szkół (ojciec zarejestrował własną szkołę domową), a i u lekarzy właściwie nie bywały. Czerwonych lampek mogłoby tu się zapalić już wiele, ale amerykańska policja zareagowała dopiero wtedy, gdy jedna z córek uciekła z domu i zadzwoniła na numer alarmowy, po czym opowiedziała o warunkach, w jakich więzione jest rodzeństwo i o trwającej całe ich życie przemocy ze strony rodziców. Im dalej czytałam "Rodzinę z domu obok", tym rosła we mnie złość - na ludzi, którzy byli w stanie tak znęcać się nad własnymi dziećmi, oraz nad państwem, które miało mnóstwo powodów i okazji do zareagowania... I nikt nigdy nie reagował. I choć książka nie jest napisana szczególnie wybitnym stylem, to opisane tu wydarzenia są na tyle poruszające, że czyta się rozdział za rozdziałem. Tragedia ujrzała światło dzienne w 2018 roku, a amerykańskie wydanie książki ukazało się już w roku 2019 - nic dziwnego więc, że ostatnie rozdziały są poświęcone leczeniu dzieci oraz sprawie sądowej. Jednak polskie wydanie ukazało się dopiero w roku 2022 i zabrakło mi w nim jakiegoś epilogu, dodatku, z którego można by poznać dalsze losy rodziny. Z artykułów w internecie wnioskuję, że nie było tu jeszcze szczęśliwego zakończenia, za to sporo innych problemów - myślę, że takie uzupełnienie po latach powinno stanowić integralną część lektury. Mimo to uważam "Rodzinę z domu obok" Glatta za bardzo ważny i ciekawy reportaż - warto przeczytać, szczególnie jeśli komuś (tak jak mi) szczegóły tej sprawy nie obiły się dotąd o uszy.
Nie wiem, jak to się stało, ale nie słyszałam wcześniej o tragedii rodziny Turpinów - dlatego też reportaż Glatta poruszył mnie... Może nie od pierwszych stron, które są poświęcone historii rodzinnej parę pokoleń wstecz, ale wkrótce potem w lekturę się mocno wciągnęłam. Louise i David Turpin byli amerykańskim małżeństwem, które doczekało się trzynaściorga dzieci. Byli...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-01-24
Sięgając po tę książkę, po raz pierwszy w życiu spotkałam się ze słowem "bieżeństwo". Opis mnie zaintrygował, bo choć wiedziałam, że podczas I wojny światowej ludzie uciekali przed zbliżającym się frontem, to nie zdawałam sobie sprawy ze skali problemu. A także z faktu, że ci uciekający ze "wschodniej Polski" (nawet jeśli Polska nie istniała wtedy od ponad 100 lat) często potem nie wracali...
"Bieżeństwo 1915" to bardzo dobry reportaż, napisany przez pochodzącą ze Wschodu Anetę Prymakę-Oniszk. Przodkowie autorki byli bieżeńcami, wychowała się wśród innych ich potomków i temat ten gdzieś zawsze był w ukryciu. Mało kto jednak o nim mówił, a lata mijały i z ich upływem coraz mniej zostawało świadków tych wydarzeń. Autorka musiała więc przedzierać się przez materiały źródłowe, nieliczne pamiętniki i akty prawne z okresu I wojny światowej - niejednokrotnie wyłaniał się z nich inny obraz bieżeństwa niż ten ze wspomnień samych bieżeńców. Co też nie dziwi, bo większość rozmówców Prymaki-Onyszk była wtedy dziećmi, które inaczej postrzegały świat niż dorośli, a i czas, który upłynął od wojny, też nieco pozmieniał wspomnienia...
W "Bieżeństwie 1915" autorka oddaje głos swoim bohaterom - lubię taką narrację w reportażach. Wspomnień sprzed wojny jest niewiele, dla uchodźców wraz z ucieczką skończyło się dawne życie i nie było już do niego powrotu. Nawet jeśli podczas całego pobytu w Rosji nie marzyli o niczym innym niż powrocie. Wielu z nich go nie doczekało - podróż była ciężka, wyczerpująca, brakowało jedzenia i wody, szerzyły się choroby. A potem przyszła rewolucja bolszewicka i - choć wydawałoby się to niemożliwe - życie większości bieżeńców się jeszcze pogorszyło. Późniejszy powrót do nowo utworzonego państwa polskiego też nie był łatwy, w grę wchodziła w końcu polityka - do tego przecież wielu wschodnich mieszkańców to nie byli polskojęzyczni katolicy, ale też prawosławni, muzułmanie (Tatarzy), Żydzi; nie wszyscy witali ich z szeroko otwartymi ramionami. A oni wracali do wiosek spalonych podczas wojny, gdzie cały ich dobytek już dawno rozszabrowano. Wracali często samotni, bo rodzina zmarła w Rosji i nie wiadomo nawet, gdzie są ich groby. Ale wracali, bo tam, na tych nowych polskich ziemiach był ich dom.
Muszę przyznać, że ten reportaż mnie bardzo poruszył - nie tylko ze względu na tematykę, ale też dobry styl i ciekawe spojrzenie na temat przez autorkę. O bieżeństwie się niewiele w Polsce mówi, a powinno się to zmienić - myślę, że "Bieżeństwo 1915" Prymaki-Onyszk to dobry krok w tym kierunku.
Sięgając po tę książkę, po raz pierwszy w życiu spotkałam się ze słowem "bieżeństwo". Opis mnie zaintrygował, bo choć wiedziałam, że podczas I wojny światowej ludzie uciekali przed zbliżającym się frontem, to nie zdawałam sobie sprawy ze skali problemu. A także z faktu, że ci uciekający ze "wschodniej Polski" (nawet jeśli Polska nie istniała wtedy od ponad 100 lat) często...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-02-23
Netflixa nie mam, serialu nie oglądałam, ale musiałam się dowiedzieć, o co tyle hałasu z "Gambitem królowej". Zrobiłam to więc w swój sposób - sięgnęłam po książkę. Nie wiem, na ile serial oddaje fabułę, ale to, co Tevis opisał w swojej książce szybko mnie wciągnęło i bardzo przypadło do gustu.
Jak wspomniano w przedmowie, znajomość szachów na pewno pomogłaby w odbiorze lektury, ale nie jest wymagana. Ja na szachach nie znam się kompletnie, więc choć ruchy zawodników - często dość szczegółowo opisywane - niewiele mi mówiły, to i tak czytałam opisy turniejów z przyjemnością. Podobało mi się też, jak zmieniała się z rozdziału na rozdział młoda bohaterka, Beth Harmon - od cichej i nieśmiałej dziewczynki w amerykańskim sierocińcu po gwiazdę szachów światowego formatu, która nie do końca radzi sobie ze swoim życiem. Przyznam, że nie przeszkadzałoby mi, gdyby Tevis zgłębił jeszcze bardziej psychologię postaci, choć z drugiej strony może zabiłoby to tempo akcji? Niby z rozdziału na rozdział niewiele się zmienia, a akcja przecież toczy się wartko, czytelnik co rusz zastanawia się, co będzie dalej.
Pewnie nigdy nie usłyszałabym o "Gambicie królowej", gdyby nie szum wokół serialu. I sporo bym straciła, bo jest to bardzo dobra, wciągająca lektura - przy tym dość zwięzła, więc do przeczytania w kilka wieczorów, bez poczucia niepotrzebnie rozwleczonych wątków. Do tego łatwo przyszło mi polubienie bohaterki, pomimo jej niektórych irytujących zachowań - dobrze było obserwować świat szachów z jej perspektywy. Brakuje mi tu jedynie jakiegoś konkretniejszego zakończenia, ale widocznie nie można mieć wszystkiego... :)
Netflixa nie mam, serialu nie oglądałam, ale musiałam się dowiedzieć, o co tyle hałasu z "Gambitem królowej". Zrobiłam to więc w swój sposób - sięgnęłam po książkę. Nie wiem, na ile serial oddaje fabułę, ale to, co Tevis opisał w swojej książce szybko mnie wciągnęło i bardzo przypadło do gustu.
Jak wspomniano w przedmowie, znajomość szachów na pewno pomogłaby w odbiorze...
2021-03-07
Na tę książkę trafiłam dość przypadkowo - postanowiłam w ramach marcowego wyzwania LC przeczytać pierwszą książkę, którą serwis mi podrzuci pod tagiem "Austria". Ku mojemu zaskoczeniu nie okazała się to literatura austriacka, ale amerykańska powieść historyczna, biegnąca dwutorowo - w USA podczas upadku muru berlińskiego oraz w Austrii czasów Anschlussu. Książka miała dobre opinie, zarys fabuły mnie zainteresował, więc z przyjemnością rozpoczęłam lekturę.
"Stracony list" jest podzielony na wiele krótkich rozdziałów, co i rusz przeskakujemy z Europy do Ameryki i z powrotem. Tym, co łączy oba wątki, jest pochodzący z okupowanej Austrii list miłosny z wyjątkowym znaczkiem. Kate - Amerykanka niemieckiego pochodzenia znalazła ten list w zbiorach filatelistycznych swojego tracącego pamięć ojca i razem z zajmującym się filatelistyką Benjaminem próbuje dojść do tego, kim byli nadawca i adresat listu. Nazwisko na kopercie oraz sam znaczek kierują ich do rodziny Faberów, wokół których kręci się wątek austriacki. Faber to austriacki Żyd, zajmujący się grawerowaniem matryc do znaczków - list został napisany przez praktykanta zakładu do jego córki. Jakim cudem znalazł się w Ameryce? Kate próbuje rozwikłać tę zagadkę. Skoki fabuły mogą trochę irytować, choć zamysłem autorki było, że gdy Kate i Benjamin dowiadują się kolejnych faktów, dalszy ciąg historii jest nagle opowiadany z punktu widzenia bohatera, do którego udało im się dotrzeć. Samo w sobie rozwiązywanie zagadki nie ma w sobie nic z napięcia kryminałów - kiedy natrafiają na jakiś ślad, od razu łatwo odgadnąć, kogo spotkają i czego się dowiedzą. Książka nie trzyma w napięciu i już mniej więcej w połowie można obstawiać zakończenie. Które, swoją drogą, nieszczególnie przypadło mi do gustu, ale cóż poradzić?
Trzeba jednak przyznać, że "Stracony list" został napisany lekkim, przystępnym językiem - książkę czyta się bardzo szybko. Przeplatanie się historii prowadzi do tego, że nie chce się okładać lektury, bo przecież przerwalibyśmy w ciekawym momencie. Niby można przewidzieć, co dalej, ale przecież autorka czasem zaskakuje - tu ktoś umiera, tu komuś udaje się przeżyć, trzeba czytać dalej :). "Stracony list" okazał się przyjemną lekturą na dwa nieco dłuższe wieczory - zachwytu we mnie nie wywołał, ale zdecydowanie nie żałuję czasu poświęconego na lekturę.
Na tę książkę trafiłam dość przypadkowo - postanowiłam w ramach marcowego wyzwania LC przeczytać pierwszą książkę, którą serwis mi podrzuci pod tagiem "Austria". Ku mojemu zaskoczeniu nie okazała się to literatura austriacka, ale amerykańska powieść historyczna, biegnąca dwutorowo - w USA podczas upadku muru berlińskiego oraz w Austrii czasów Anschlussu. Książka miała dobre...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
To moje druga lektura Vanna - "Halibut na księżycu" przypadł mi do gustu, ale trochę brakowało mi w nim emocji. Cóż, "Komodo" zdecydowanie nadrobiło tamten brak, przejechało mi po emocjach i zostanie w pamięci na długo. To świetnie napisana (i przetłumaczona) powieść z bardzo wyrazistymi postaciami i trafnie oddanymi uczuciami.
Ale od początku :). Narratorka, Tracy, to Amerykanka po czterdziestce, która wyrusza z matką w odwiedziny do brata na Komodo. Na tej indonezyjskiej wyspie mężczyzna robi kurs instruktora nurkowania, a kobiety korzystają z okazji, by ponurkować i spędzić trochę czasu razem. Szybko okazuje się, że relacje między nimi są toksyczne, a sama Tracy nie potrafi pogodzić się z rozwodem brata oraz z tym, co zostawiła w Ameryce: skupionego tylko na sobie męża oraz małych synów. Nieudane małżeństwo i ciężar macierzyństwa sprawiły, że kobieta stała się zgorzkniała i pełna złych emocji. Te emocje przenikają każdy rozdział "Komodo", wciągają i fascynują, a w pewien sposób i przerażają. Kiedy narratorka zaczyna podliczać godziny, kiedy jej dzieci są dla niej męczącym ciężarem, a kiedy dają jej szczęście... no, aż nie dało się nie pomyśleć: "dobrze, że nie mam dzieci" ;). Oczywiście, zdaję sobie sprawę z literackich skrajności, ale też jestem przekonana, że każda matka nie jeden raz przechodziła przez opisane przez Vanna sytuacje...
Jakby dla równowagi mamy też relacje Tracy z nurkowania - tak żywe i piękne, że aż odżyło we mnie marzenie, by kiedyś zanurzyć się wśród rafy koralowej. "Komodo" to takie zestawienie problemów rodzinnych i uroków świata podwodnego - wszystko niesamowicie intensywne i wciągające. Z całkiem ciekawym zakończeniem, pozostawiającym czytelniczce wybór bycia optymistką lub pesymistką co do dalszych losów bohaterki. Naprawdę warto sięgnąć po tę lekturę :).
To moje druga lektura Vanna - "Halibut na księżycu" przypadł mi do gustu, ale trochę brakowało mi w nim emocji. Cóż, "Komodo" zdecydowanie nadrobiło tamten brak, przejechało mi po emocjach i zostanie w pamięci na długo. To świetnie napisana (i przetłumaczona) powieść z bardzo wyrazistymi postaciami i trafnie oddanymi uczuciami.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toAle od początku :). Narratorka, Tracy, to...