-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2024-05-02
2024-03-28
Adama Jarniewskiego obserwuję od lat na instagramie, gdzie wrzuca piękne zdjęcia z Grenlandii. Od dłuższego czasu też chodziła za mną jego książka o tej wyspie, aż w końcu zabrałam się za lekturę. Nie zaprzeczę, z pewnymi obawami, bo już niejednokrotnie "przejechałam się" na książkach blogerów, napisanych tak, jakby był to kolejny - tym razem nieco dłuższy - wpis na blogu. Nieco podobnie było z "Nie mieszkam w igloo", jednak Jarniewski uporządkował swoją książkę w miarę składną całość - będącą jego historią wyprowadzki na Grenlandię i życia tam. Owszem, wiele rozdziałów nie jest ze sobą powiązanych ani ułożonych chronologicznie, inne idealnie pasują do blogowych ciekawostek, ale całość czytało się całkiem przyjemnie :).
Autor mieszka na Grenlandii już od kilkunastu lat, "Nie mieszkam w igloo" to książka powstała po dziesięciu latach spędzonych na wyspie. Jarniewski przeprowadził się na Grenlandię do swojej ciężarnej dziewczyny i dzięki jej pomocy mógł dość szybko i w miarę bezboleśnie poznać ten - tak inny od polskiego - świat. Długie zimy, polowania, mieszanka języków, lokalne tradycje... Sporo tu fajnych ciekawostek, a do tego - co uwielbiałam już na instagramie, więc musiało spodobać mi się też w książce - wiele pięknych zdjęć ukazujących surowe piękno grenlandzkich krajobrazów. "Nie mieszkam w igloo" to przyjemna i ciekawa lektura, przybliżająca czytelnikowi życie codzienne na jednej z najbardziej interesujących wysp na świecie ;).
Adama Jarniewskiego obserwuję od lat na instagramie, gdzie wrzuca piękne zdjęcia z Grenlandii. Od dłuższego czasu też chodziła za mną jego książka o tej wyspie, aż w końcu zabrałam się za lekturę. Nie zaprzeczę, z pewnymi obawami, bo już niejednokrotnie "przejechałam się" na książkach blogerów, napisanych tak, jakby był to kolejny - tym razem nieco dłuższy - wpis na blogu....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-01-19
Dawno już nie sięgałam po literaturę górską i cieszę się, że powrót do tej tematyki przypadł na tak świetną lekturę. O Hitchcocku mówiło się, że zaczynał od trzęsienia ziemi, a potem rosło napięcie - u Długosza zaczęło się od potężnej lawiny, a potem też było tylko coraz ciekawiej ;). Zauważyłam to już, czytając "Trylogię tatrzańską" Żuławskiego - wspinacze z czasów, gdy Polacy o Himalajach mogli tylko marzyć, mieli inne podejście do gór. Jan Długosz swoje tryumfy wspinaczkowe święcił w latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych - głównie w Tatrach, ale zrobił też kilka tras w Alpach i na Kaukazie. Autor opisuje swoje najciekawsze wspomnienia - trudne wspinaczki, walki ze śniegiem, mrozem, lawinami, utratę towarzyszy... Ale też sporo rzeczy, które w literaturze górskiej często są pomijane: przede wszystkim ogromny strach i zmęczenie górami, ta myśl: "co ja tu robię, mógłbym być w ciepłym domu, nie chcę wracać w góry". I oczywiście chęć wspinaczki i tak wygrywa, ale Długosz nie udaje, że to same zachwycające wyzwania, wręcz przeciwnie, to częste działanie wbrew samemu sobie, wbrew logice, wbrew strachowi... Właśnie te jego przemyślenia trafiły do mnie najbardziej, nie da się jednak ukryć, że i same opisy wypraw w góry czyta się tu jak najlepszą powieść przygodową. Długosz zginął w Tatrach w 1962 roku, książka jest więc niedokończona - kto wie, jakie pomysły miałby jeszcze wspinacz, gdyby los dał mu szansę na ich realizację? Bądź co bądź "Komin pokutników" to klasyka literatury górskiej w Polsce i dla miłośników tematu - pozycja obowiązkowa :).
Dawno już nie sięgałam po literaturę górską i cieszę się, że powrót do tej tematyki przypadł na tak świetną lekturę. O Hitchcocku mówiło się, że zaczynał od trzęsienia ziemi, a potem rosło napięcie - u Długosza zaczęło się od potężnej lawiny, a potem też było tylko coraz ciekawiej ;). Zauważyłam to już, czytając "Trylogię tatrzańską" Żuławskiego - wspinacze z czasów, gdy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-07
Sięgając po "Alaskę" Hadasia, jakoś przegapiłam fakt, że jest to literatura podróżnicza, a nie reportaż. Nastawiłam się więc na coś trochę innego i te wszystkie wątki o podróżach autora po Alasce w czasach pandemii nieco mnie nużyły. Z drugiej jednak strony wstawki "reportażowe" (bo Hadaś nie stronił od informacji historycznych czy lokalnych ciekawostek) czytało mi się naprawdę dobrze i co nieco się o tej Alasce dowiedziałam :). Autor wiedzę o tym północnym stanie ma całkiem niezłą - przeprowadził się tam na krótko przed pandemią (pechowe wyczucie czasu, nie da się ukryć), ale ma miejscową żonę i znajomych, stanowiących niewątpliwie bezcenne źródło informacji i ciekawostek. Do tego książka wzbogacona jest naprawdę pięknymi zdjęciami, chyba jeszcze bardziej niż treść pisana zachęcającymi do odwiedzenia Alaski :). Jeśli ktoś szuka takiego podróżniczego spojrzenia na ten stan, powinien być usatysfakcjonowany lekturą. Ja miałam trochę inne oczekiwania, wciąż jednak czytało mi się dobrze i myślę, że "Alaska" to dobra książka, idealna jako lekka lektura w podróży czy przed snem :).
Sięgając po "Alaskę" Hadasia, jakoś przegapiłam fakt, że jest to literatura podróżnicza, a nie reportaż. Nastawiłam się więc na coś trochę innego i te wszystkie wątki o podróżach autora po Alasce w czasach pandemii nieco mnie nużyły. Z drugiej jednak strony wstawki "reportażowe" (bo Hadaś nie stronił od informacji historycznych czy lokalnych ciekawostek) czytało mi się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-07-19
Sama nie do końca wiem, co mam myśleć o "Przepustce do raju" Prandoty. Bo z jednej strony nie da się zaprzeczyć, że autor dobrze poznał Szwecję, jej wady i zalety i konkretnie się do nich w swojej książce odniósł. Nie dostaniemy tu więc samych poprawnych politycznie zachwytów nad tym skandynawskim krajem ani "patriotycznego" wywyższania Polski nad Szwecję. Prandota w dość ciekawy sposób opisuje kwestie, w których Szwecja prześcignęła Polskę o lata świetlne, co było dobre, ale z czasem się zmienia na gorsze, a także co - według niego - Szwedom nie wyszło. I naprawdę w większości tych kwestii nie da się z autorem nie zgodzić, jeśli północny kraj miało się okazję trochę lepiej poznać. Ale... No właśnie, niestety tych "ale" jest całkiem sporo. Po pierwsze, autor spędził bardzo dużo czasu w Szwecji a latach 70-90 i choć później na północ wracał, to jednak spora część książki jest poświęcona tamtym czasom. A dziś już ani Szwecja ani Polska nie jest takim krajem, jakim były wtedy. Są tu jakieś odniesienia do tego tematu, szczególnie w kontekście masowej migracji, ale to ledwo końcówka "Przepustki do raju", wyglądająca, jakby dopisana na tempo. Po drugie - za dużo w tej książce autora. W efekcie na pewno nie jest to reportaż, jak klasyfikują ją portale internetowe, a bardziej zbiór ciekawostek podróżniczych i wspomnień Prandoty z podróży i pracy w Szwecji oraz rozmów ze znajomymi. A komentarze i poglądy autora to już coś, z czym często mi było nie po drodze. Jako przykład podam chociażby kwestię ochrony praw dziecka w Szwecji - Prandota wspomniał o koledze, który bił swoje dziecko, co zauważył sąsiad, który następnie poinformował odpowiednie służby. Autor widzi tu jedynie winę "wtrącającego się sąsiada", któremu nawet za wścibstwo nie można przywalić, więc biedny kolega się musiał przeprowadzić, bo przecież dzieci bić nie przestanie, to jedyna słuszna metoda wychowawcza... Kilka takich "perełek" sprawiło, że książka mi coraz bardziej zgrzytała i choć nie odmówię autorowi spostrzegawczości, jeśli chodzi o zachodzące w Szwecji zmiany, to "Przepustkę do raju" uznałam za lekturę bardzo przeciętną.
Sama nie do końca wiem, co mam myśleć o "Przepustce do raju" Prandoty. Bo z jednej strony nie da się zaprzeczyć, że autor dobrze poznał Szwecję, jej wady i zalety i konkretnie się do nich w swojej książce odniósł. Nie dostaniemy tu więc samych poprawnych politycznie zachwytów nad tym skandynawskim krajem ani "patriotycznego" wywyższania Polski nad Szwecję. Prandota w dość...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-05-12
O Chile wiem niewiele, chociaż kiedyś przed wiekami śledziłam nawet bloga Trętowskiej. Dlatego też skojarzyłam nazwisko, gdy trafiłam na tę książkę, no i postanowiłam ją przeczytać ;). Początek mnie jednak nieźle wymęczył, bo choć rozumiem, że wprowadzenie geograficzne jest tu potrzebne, to jednak było tego za dużo i zbyt szczegółowo. Potem jednak lektura się rozkręciła i Trętowska zapewniła czytelnikom miks wszystkiego, co z Chile związane - od własnych doświadczeń i anegdotek, przez ciekawostki dotyczące języka, historii, kultury, polityki, wpływu regularnych trzęsień ziemi na życie ludności. Z "Chile. Dalej być nie może" wyłania się obraz kraju nieco odizolowanego od reszty świata, jeszcze niezbyt odkrytego przez turystów, choć niewątpliwie ciekawego z turystycznego punktu widzenia. Czytając, łatwo zauważyć, że autorka jest dziennikarką - pisze przystępnym, fajnym językiem, w ciekawy sposób rozmawia z bohaterami swojej opowieści. "Chile" to przyjemna książka dla tych, którzy chcieliby się zapoznać z podstawowymi informacjami i ciekawostkami na temat tego kraju - lektura zachwytu raczej nie wywoła, ale i nie zmęczy, no, może poza tymi pierwszymi rozdziałami ;).
O Chile wiem niewiele, chociaż kiedyś przed wiekami śledziłam nawet bloga Trętowskiej. Dlatego też skojarzyłam nazwisko, gdy trafiłam na tę książkę, no i postanowiłam ją przeczytać ;). Początek mnie jednak nieźle wymęczył, bo choć rozumiem, że wprowadzenie geograficzne jest tu potrzebne, to jednak było tego za dużo i zbyt szczegółowo. Potem jednak lektura się rozkręciła i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-12-08
Grudniowe wyzwanie LC dotyczyło książek z motywem śniegu, a czego jak czego, ale śniegu na przełęczy Diatłowa w zimie 1959 roku nie brakowało. Według niektórych teorii to on odpowiadał za śmierć wszystkich dziewięciu uczestników zimowej wyprawy na szczyt Otorten w Uralu - w badaniach przewijały się takie słowa jak "lawiny" czy "hipotermia". Komunistyczne śledztwo, w które zaangażowanych było zaskakująco dużo osób, urwało się nagle, a jako przyczynę śmierci podano "siłę wyższą", jednocześnie zabraniając bliskim ofiar zadawać więcej pytań. Nic więc dziwnego, że coraz więcej osób próbowało zrozumieć, co tak naprawdę wydarzyło się na przełęczy Diatłowa w 1959 roku. Tworząca pod pseudonimem pisarka Alice Lugen była jedną z tych osób.
Dopóki nie polecono mi tej książki, o tragedii w Uralu nie słyszałam nic - w sumie nic dziwnego, minęło już sześćdziesiąt lat od tej pory. Co dziwne, to mimo upływu tego czasu, w tej sprawie wciąż jest więcej pytań niż odpowiedzi. Autorka przedstawia sylwetki uczestników wyprawy, na podstawie dostępnych źródeł dzień po dniu relacjonuje ich wędrówkę. Jednak dostępne źródła w pewnym momencie się kończą, a potem zaczynają się domysły, śledztwa, teorie spiskowe... Co spowodowało, że grupa młodych i sprawnych ludzi wybiegła z namiotu w środku nocy, podczas rosyjskiej zimy, kompletnie nieubrana? Czy ślady na ich ciałach to faktycznie efekt lawiny? Lawiny, która nie uszkodziła nawet namiotu? A przecież w tej okolicy znajdowały się łagry, znajdowały się poligony ZSRS, na których testowano różne bronie, to w końcu czasy zimnej wojny. Cała ta otoczka wręcz zachęcała do tworzenia teorii spiskowych.
Lugen stworzyła naprawdę ciekawy reportaż, zbierając w całość dostępne w chwili obecnej materiały. Jak wskazuje podtytuł - to "historia bez końca" i ta niewiedza pozostawia w czytelniku jakieś poczucie zirytowania. To, że coś takiego mogło się stać w ZSRS nie dziwi - chyba mało co w tym kraju by zdziwiło. Ale że nawet po udostępnieniu akt dalej nic nie wiadomo...? "Tragedia na przełęczy Diatłowa" to historia śmierci młodych ludzi i prób podejmowanych przez ich bliskich, żeby tę śmierć wyjaśnić. Historia tragiczna, ale też wciągająca i naprawdę dobrze napisana. Książkę bardzo polecam.
Grudniowe wyzwanie LC dotyczyło książek z motywem śniegu, a czego jak czego, ale śniegu na przełęczy Diatłowa w zimie 1959 roku nie brakowało. Według niektórych teorii to on odpowiadał za śmierć wszystkich dziewięciu uczestników zimowej wyprawy na szczyt Otorten w Uralu - w badaniach przewijały się takie słowa jak "lawiny" czy "hipotermia". Komunistyczne śledztwo, w które...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-02-17
Część pierwsza zatytułowana "TOPR. Żeby inni mogli przeżyć" mocno mnie swego czasu zachwyciła, a możliwość poczytania o pracy ratowników zza kulis była naprawdę fascynująca. Teraz Sabała-Zielińska napisała drugą część reportażu poświęconego TOPR-owi. "Nie każdy wróci" jest dokładnie o tym, na co wskazuje tytuł - że nie każdy miłośnik gór, niezależnie czy jest turystą, czy może wyspecjalizowanym ratownikiem, z tych gór wróci. Tej książce widocznie przyświecała idea, by zwrócić uwagę czytelników, że robiąc w górach coś ryzykownego, ryzykujemy nie tylko sami - narażamy też życie ratowników. Mimo jednak tak ważnego przesłania, w tej książce coś mi zgrzytało. Zdecydowanie nie była tak dobra jak poprzedniczka, mniej tu elementów zaskoczenia, za dużo rozpisywania się o wszystkim i o niczym. Do tego "TOPR 2" to reportaż mocno nierówny - pierwszą część książki czytało mi się bardzo dobrze i nawet przychodziło mi do głowy, że to godna kontynuacja poprzedniego tomu. A potem doszłam do części drugiej i to wszystko się jakoś rozmyło...
Ta pierwsza, ciekawsza część opowiadała o dwóch akcjach TOPR-u prowadzonych właściwie równolegle w sierpniu 2019 roku: wydobywaniu ciał grotołazów, którzy utknęli w Wielkiej Jaskini Śnieżnej, oraz pomaganiu porażonym piorunami ofiarom burzy na Giewoncie. O obu akcjach było w tamtym okresie bardzo głośno w mediach i autorka podsumowała je w sposób interesujący, dopuszczając do głosu różne strony. Oczywiście najwięcej tu perspektywy ratowników, no ale przecież tego dotyczy reportaż. Choć czasem aż do znudzenia było wyjaśniane, dlaczego TOPR podejmował takie a nie inne decyzje, to myślę, że taki reportaż był potrzebny.
Niestety, potem przyszła część druga. Dla kogoś zapoznanego z "Wołaniem w górach" Michała Jagiełły (w "TOPR 2" pada zresztą sporo nawiązań do tej książki), niewiele będzie zaskoczenia w tej lekturze. Przykłady historii śmierci w tatrach - zarówno turystów, jak i spieszącym im na pomoc ratowników. A potem długie, stanowczo za długie, wypowiedzi partnerek i żon pracowników TOPR-u. Ta część bardzo mnie wymęczyła, sprawiła, że całkowity odbiór lektury znacząco się pogorszył. Bez tych fragmentów wciąż uznałabym "TOPR 2" za książkę bardzo dobrą. Nie tak rewelacyjną jak część pierwsza, ale wciąż bardzo dobrą. Jednak te wywiady... To powtarzane w kółko i na różne sposoby, że będąc z ratownikiem TOPR-u jest się właściwie samą, bo jego nigdy w domu nie ma. Więc kobieta musi być silna i zorganizowana, to sobie da radę, a przynajmniej ma takiego męskiego partnera. Którego wszyscy zazdroszczą, a przynajmniej zazdrościliby, gdyby się przy niej pojawił, no ale niestety, znowu jest w górach. Zdaję sobie sprawę, że taki związek nie jest łatwy - podobne wrażenia miałam, czytając swego czasu wypowiedzi partnerek himalaistów. Jednak tutaj, w tej książce, te wywiady mi nie pasowały. Luźno nawiązywały do tematyki książki, nic nie wnosiły do lektury. Naprawdę można by to wyrzucić, a w zamian zaoferować czytelnikowi trochę więcej górskich akcji.
"TOPR 2" to dość ciekawa książka, ale niewnosząca już wiele nowego w życie czytelnika - w przeciwieństwie do fascynującej części pierwszej. Jest nudniej i mniej różnorodnie, ale wciąż to dobrze napisana lektura, będąca interesującym podsumowaniem akcji TOPR-u w 2019 roku i wcześniej. Ostatnie rozdziały można pominąć ;).
Część pierwsza zatytułowana "TOPR. Żeby inni mogli przeżyć" mocno mnie swego czasu zachwyciła, a możliwość poczytania o pracy ratowników zza kulis była naprawdę fascynująca. Teraz Sabała-Zielińska napisała drugą część reportażu poświęconego TOPR-owi. "Nie każdy wróci" jest dokładnie o tym, na co wskazuje tytuł - że nie każdy miłośnik gór, niezależnie czy jest turystą, czy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-04-03
Książki z serii "literatury podróżniczej" zazwyczaj omijam szerokim łukiem, bo często są to po prostu mieszanki wspomnień z podróży z czymś, co przypomina płytki reportaż. W efekcie zazwyczaj sięgam po reportaże dla wiedzy, a dla podróżniczej przyjemności - po blogi. Na szczęście "Niebo w kolorze indygo" jest tym, czym literatura podróżnicza być powinna - opisem podróży autorki po mniejszych chińskich wioskach. Nie ma tu prób zmieszczenia na dwóch stronach całej chińskiej historii czy polityki. Jaklewicz zdaje sobie sprawę, że jako turystka podróżująca po wybranych regionach niewiele ma kontaktu z polityką krajową. Dużo więcej za to z ludźmi, ich zwyczajami, codziennością, wpływem polityki krajowej lub regionalnej na ich życie. I właśnie o tym pisze, bazując w dużej mierze na tym, co słyszy od tych ludzi, czasem tylko uzupełniając wiedzę innymi źródłami. Wraz z autorką czytelnik zanurza się w małomiasteczkową, chińską codzienność i muszę przyznać, że czytało mi się to bardzo przyjemnie :).
"Niebo w kolorze indygo" czyta się trochę jak bloga podróżniczego - każdy z krótkich rozdziałów mógłby być oddzielnym wpisem, dzięki któremu krok po kroku można śledzić podróż Jaklewicz. Do tego sporo tu naprawdę ładnych zdjęć - kolejne pozytywne zaskoczenie po tym, ile w moje ręce trafiło książek podróżniczych z wyjątkowo słabo uchwyconymi kadrami. Oczywiście nie jest to lektura, która pomoże nam zrozumieć współczesne Chiny czy dowiedzieć się czegoś więcej przed podróżą, bo nie okłamujmy się - większość turystów w Chinach zwiedza najważniejsze atrakcje turystyczne, a nie rusza w kilkumiesięczną podroż z dala od nich. Tym przyjemniej jednak śledzić wyprawę Jaklewicz ze świadomością, że sama w te strony raczej nie zawitam. To lekka, przystępna książka - w sam raz na nudne wieczory czy czytanie gdzieś na wakacjach :).
Książki z serii "literatury podróżniczej" zazwyczaj omijam szerokim łukiem, bo często są to po prostu mieszanki wspomnień z podróży z czymś, co przypomina płytki reportaż. W efekcie zazwyczaj sięgam po reportaże dla wiedzy, a dla podróżniczej przyjemności - po blogi. Na szczęście "Niebo w kolorze indygo" jest tym, czym literatura podróżnicza być powinna - opisem podróży...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-06-30
Nie spodziewałam się, że "Rodziny himalaistów" mnie czymś zaskoczą - w końcu sporo już czytałam literatury górskiej i biografii wspinaczy. I faktycznie, niewiele tu było dla mnie nowego - może poza faktem, że Skrzydłowska-Kalukin i Sokolińska wybrały w swej książce mniej znanych himalaistów, nie opowiadają tu o największych "gwiazdach" wspinaczki. Podejście rodzin jednak pozostaje dość podobne ;). I nagromadzenie tych historii sprawiło, że książka mnie poruszyła, wywołała emocje, choć nie były one zbyt pozytywne. Bo choć rozumiem, że himalaizm jest z założenia egoistyczny, to jednak zgadzam się z zacytowanymi w książce słowami Piotra Pustelnika, jednego ze zdobywców wszystkich ośmiotysięczników: wybierając takie hobby, człowiek nie powinien zakładać rodziny. Bo jedna rzecz to związek z dorosłą osobą, która wie, na co się pisze, znając pasję partnera (choć ile z tych wchodzących w dorosłość kobiet faktycznie sądziło, że ten przystojny, lubiący wyjazdy w skałki chłopak parę lat później będzie je zostawiał na dużą część roku, bo Himalaje wzywają?). Ale dzieci się same na ten świat nie pchają. Więc decydować się na dzieci ze świadomością, że nie będzie się uczestniczyło w ich życiu i wychowaniu, bo większość roku spędza się w górach, że całość obowiązków spadnie na drugą połówkę, że często będzie tej rodzinie brakowało pieniędzy, bo pasja jest kosztowna... I ze świadomością, że ta ta pasja zabija, więc istnieje niemałe ryzyko osierocenia tych dzieci... To jest już poziom egoizmu, którego nie rozumiem i nie zrozumiem. A gdy jeden z bohaterów reportażu uznał nieposiadające dzieci himalaistki za "kalekie" - po czym wkrótce potem sam w górach zginął, osieracając własną rodzinę - to takie fragmenty książki naprawdę podnosiły mi ciśnienie. Jak sam himalaizm jest dla mnie niezmiernie fascynujący, sukcesy wspinaczy to coś, co z zainteresowaniem śledzę, tak uważam, że są pasje, które powinny odłożyć decyzję o założeniu rodziny na później. Jedna z zacytowanych w książce himalaistek usprawiedliwiała kolegę: "Pewnie, że rodzina była bardzo ważna. Ale to góry były na pierwszym miejscu." I nie sądzę, by ktokolwiek się chciał w takiej rodzinie wychowywać...
Oczywiście autorki dopuszczały do głosu nie tylko wspinaczy, ale też ich rodziny. Nie bez powodu tytuł wspomina o himalaistach, a nie generalnie wspinaczach - himalaizm to wyzwanie wymagające (zwłaszcza w czasach, o których mowa, czyli głównie latach osiemdziesiątych) wielomiesięcznych wypraw. Czyli niejednokrotnie rodziny przez większość część roku nie widziały męża/ojca (i w pojedynczych przypadkach: żony/matki). O ile partnerki himalaistów próbowały zaakceptować taką pasję, jakoś poradzić sobie z wyzwaniami codzienności, często narzekając jedynie w duszy, tak dzieci przyjmowały dwie różne pozy. Część kompletnie nie rozumiała pasji ojców i żałowała, że przez góry zostali osieroceni, nie mieli okazji wychowywać się w pełnej rodzinie. Inni starali się jak najwięcej o ojcach dowiedzieć, dbali o pamięć o nich, a często też próbowali iść ich śladami. Z lektury wyłania się jednak obraz młodych ludzi w różny sposób próbujących poradzić sobie z traumą z dzieciństwa. Może trochę razić, że autorki tak mocno skupiały się na udowadnianiu tezy, że rodziny himalaistów cierpią nieraz bardziej niż sami wspinacze, marznący w wysokich górach. Z drugiej jednak strony... O tych rodzinach się często nie mówi, żyją oni w cieniu himalaisty, a warto podkreślić, z czym się muszą mierzyć przy tak niebezpiecznej pasji członka rodziny.
"Rodziny himalaistów" to nie jest rewelacyjnie napisana książka, jedne rozdziały czyta się lepiej, inne gorzej. Dużym plusem jest dobór mniej znanych bohaterów, minusem zaś powtarzalne doświadczenia i nieco irytujące wypowiedzi niektórych osób ślepo zapatrzonych w legendę himalaistów. Nie jest to lektura dla każdego - ludzie interesujący się wspinaczką nic nowego z niej nie wyniosą. Jeśli jednak ktoś myśli, że himalaiści to bohaterowie, a największym wyzwaniem dla nich jest wysiłek fizyczny... To może dobrze by było takie myślenie zweryfikować ;).
Nie spodziewałam się, że "Rodziny himalaistów" mnie czymś zaskoczą - w końcu sporo już czytałam literatury górskiej i biografii wspinaczy. I faktycznie, niewiele tu było dla mnie nowego - może poza faktem, że Skrzydłowska-Kalukin i Sokolińska wybrały w swej książce mniej znanych himalaistów, nie opowiadają tu o największych "gwiazdach" wspinaczki. Podejście rodzin jednak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-02-11
"Finlandia" Michty-Juntunen to zbiór faktów i ciekawostek dotyczących tego kraju, przedstawionych w prosty i przystępny sposób. Spodoba się głównie tym, którzy o Finlandii niewiele wiedzą, interesujący się tym krajem raczej niewiele z lektury wyniosą. Ja o samej Finlandii dotąd nie czytałam, ale parę lat mieszkania w Szwecji zrobiło swoje (w końcu oba państwa przez lata stanowiły jedno) i mało co mnie tutaj zaskoczyło :). Sięgając po tę książkę, warto mieć na uwadze, że to ledwie 300 stron, z których do tego część stanowią przepisy kulinarne, bibliografia i zdjęcia. Samego tekstu o kraju jest może ze 200 stron, więc nie ma szans, by dokładnie opowiedzieć o Finlandii - po lekturze na pewno pozostanie niedosyt, bo każdy zaczęty wątek jest opisany dość krótko, autorka nie rozwija tematów, chce tylko pobieżnie zapoznać czytelnika z różnymi aspektami fińskiej kultury.
Na pewno muszę przyznać, że "Finlandię" czyta się szybko i lekko. Książka składa się z mnóstwa krótkich rozdziałów i podrozdziałów, więc bez problemu można ją przerwać w dowolnym momencie i łatwo potem wrócić do lektury. Mnie osobiście nie interesowały przepisy, więc tę część przeskoczyłam, co jeszcze mocniej skróciło czas czytania książki ;). W trakcie lektury wpadło mi w oko parę ciekawostek, które odnotowałam sobie do doczytania w innych źródłach, większość to była jednak lekka lektura do poduszki - przeczytam, co nieco zapamiętam, po paru miesiącach zapomnę, że taką książkę czytałam. "Finlandia" to dobry początek na pierwsze spotkanie z krajem, np. w ramach przygotowań do wyjazdu na urlop na północy. Mniej polecam tym, co już o krajach nordyckich trochę wiedzą - taki czytelnik niewiele z lektury wyniesie, poza samą przyjemnością czytania ;).
"Finlandia" Michty-Juntunen to zbiór faktów i ciekawostek dotyczących tego kraju, przedstawionych w prosty i przystępny sposób. Spodoba się głównie tym, którzy o Finlandii niewiele wiedzą, interesujący się tym krajem raczej niewiele z lektury wyniosą. Ja o samej Finlandii dotąd nie czytałam, ale parę lat mieszkania w Szwecji zrobiło swoje (w końcu oba państwa przez lata...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-01-23
Sporo czytałam już literatury górskiej, a jednak "Pochowani w niebie" duetu Padoan&Zuckerman mnie zaskoczyło. To książka dwuwątkowa - pierwszą część poświęcono Szerpom, a drugą tragedii na K2 latem 2008 roku. Co wyróżniało tę lekturę na tle innych poświęconych górom, to fakt wysunięcia na pierwszy plan miejscowych przewodników i tragarzy - Szerpów i Pakistańczyków. Owszem, międzynarodowi wspinacze też się tu pojawiają, odgrywają istotną rolę, ale to nie na nich skupiają się autorzy. Przyzwyczajona do czytania o Himalajach i Karakorum z tego zachodniego punktu widzenia, z fascynacją zgłębiłam się w lekturę dotyczącą bardziej miejscowych.
Bo choć część Szerpów i Pakistańczyków nie ma nic przeciwko pełnieniu roli dobrze płatnych pomocników, to wielu z nich uważa się już za równorzędnych partnerów zachodnich wspinaczy. Owszem, płaci się im za prowadzenie, zakładanie obozów i poręczówek, żeby potem inni mieli łatwiejsze wejście. Ale zarazem to oni wielokrotnie zdobywają najwyższe szczyty świata, bez wspomagania tlenem, za to z dodatkowym obciążeniem. Wielu z nich nie podziela opinii, że ryzykują własnym życiem dla kaprysów zachodnich wspinaczy - oni sami kochają się wspinać. Góry ich przyciągają, a gdy do tego jest okazja, by świetnie zarobić i zapewnić rodzinie życie na poziomie, o jakim jej się nawet nie śniło... Aż żal nie skorzystać! Nic nie jest jednak czarno-białe, a autorzy rozmawiają nie tylko z Szerpami i pakistańskimi wspinaczami, ale też z ich rodzinami, którym rzadko kiedy podoba się tak niebezpieczna praca wykonywana przez ich bliskich.
Choć autorzy próbowali przybliżyć czytelnikowi ogół Szerpów, to jednak książka skupia się głównie na tych kilku postaciach, które latem 2008 roku wyruszyły na K2. Podczas tragicznych dni na przełomie lipca i sierpnia na górze zginęło jedenaście osób, w tym dwóch Szerpów i dwóch Pakistańczyków. Ci, którym udało się przeżyć, długo jeszcze zadawali sobie pytanie, czy mogli zrobić coś więcej, by zapobiec katastrofie? Padoan i Zuckerman opisują wyprawę krok po kroku, dzień po dniu, analizując, co poszło nie tak, gdzie popełniono błędy, a gdzie po prostu nie było szans wygrać z nieubłagalną naturą. Wyszła z tego przerażająca, lecz jednocześnie fascynująca lektura.
W pierwszej, poświęconej Szerpom części zdarzały się jeszcze dłużyzny, więc chwilę mi zajęło, zanim przekonałam się do tej książki. Ale im więcej czytałam, tym mocniej mnie wciągała, a już część poświęconą wyprawie na K2 mogłabym przeczytać jednym tchem :). Myślę, że przedstawienie tematu z punktu widzenia Szerpów i Pakistańczyków jest zdecydowanie najmocniejszym punktem "Pochowanych w niebie" - pozwala zobaczyć, jak inaczej, a zarazem jak podobnie podchodzą do gór miejscowi i obcokrajowcy. Dla miłośników literatury górskiej - duża polecajka :).
Sporo czytałam już literatury górskiej, a jednak "Pochowani w niebie" duetu Padoan&Zuckerman mnie zaskoczyło. To książka dwuwątkowa - pierwszą część poświęcono Szerpom, a drugą tragedii na K2 latem 2008 roku. Co wyróżniało tę lekturę na tle innych poświęconych górom, to fakt wysunięcia na pierwszy plan miejscowych przewodników i tragarzy - Szerpów i Pakistańczyków. Owszem,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-12-25
Kiedy wypatrzyłam tę książkę na półce, pomyślałam, że może to być ciekawy reportaż. O eboli czytałam już swego czasu świetną książkę pt. "Strefa skażenia", w której Preston ciekawie opowiedział o początkach choroby w XX wieku. "W piekle eboli" Biedzkiego dotyczy już czasów bardziej współczesnych, czyli epidemii w Afryce Zachodniej w latach 2013-15. Autor wraz z żoną wyruszył w podróż przez Senegal, Gambię, Gwineę Bissau, Gwineę, Liberię i Sierra Leone, opisując swoje doświadczenia. W efekcie powstała bardziej książka podróżnicza niż reportaż, ale nie czytało się tego źle :).
Książka składa się z dwudziestu kilku krótkich rozdziałów, każdy opowiada o innym miejscu, w którym zatrzymali się Biedzcy. Czasem autor opowiada o samej podróży, jak nielegalnie przekraczali granice, jak zwiedzali miasta i miasteczka. Im bliżej ogniska eboli jednak docierają, tym więcej tej tematyki się przejawia, pojawiają się rozmowy z ludźmi, którzy z chorobą się już zetknęli. Rozmowy z Afrykanami są zdecydowanie najmocniejszą częścią tej książki. Dużo słabiej wypadają na tym tle przemyślenia własne autora. Czytałam recenzje, że Biedzki jest bardzo obiektywny, ale nie do końca się z tym zgadzam. Wielokrotnie zauważyłam, że autor - mimo licznych podróży, które podobno kształcą - wciąż patrzy dość stereotypowo i ogólnie. Mówi o rzeczach czy cechach typowych dla "mieszkańców Afryki", jak o śmieciach na ulicy czy sosie rybnym do potraw. Afryka to przecież ogromny kontynent i bardzo różnorodny, a to, że coś jest typowe dla wybrzeża wcale nie koniecznie wygląda tak samo w dżungli, na sawannie czy na pustyni. Niby oczywiste, a jednak...
Duży problem miałam ze zdjęciami. W książce jest ich naprawdę sporo, niektóre ładne i ciekawe, świetnie uzupełniające lekturę. Inne niewyraźne, zrobione byle jak - zdecydowanie można by je pominąć ze względu na jakość. Najbardziej niewłaściwe wydały mi się jednak liczne zdjęcia chorych, umierających i zmarłych na ulicy. Jestem pewna, że w większości przypadków Biedzki nawet nie pytał o możliwość zrobienia zdjęcia, a umieszczenie ich w książce wydaje mi się wręcz uwłaczające dla tych ludzi. W jednym z końcowych rozdziałów autor nawet wspomniał, że naskoczył na niego policjant, że po pierwsze robienie zdjęć chorym jest zabronione, a po drugie - czy nie jest mu po ludzku wstyd, że tak żeruje na tragedii miejscowych. No więc niby jest mu wstyd, ale bardziej żałuje, że zabrano mu kartę, a takie tam były fajne zdjęcia...
Nie umiem jednoznacznie ocenić tej książki, ma ona mocne i słabe strony. Czyta się ją szybko, także dlatego, że sporo zajmują zdjęcia, ale wiele opisów zachowań autora jest mocno irytujących. Brak tu też fachowych informacji o samej eboli, no ale to w końcu literatura podróżnicza a nie popularnonaukowa czy reportaż. Można przeczytać, ale żadne "must-read" ;)
Kiedy wypatrzyłam tę książkę na półce, pomyślałam, że może to być ciekawy reportaż. O eboli czytałam już swego czasu świetną książkę pt. "Strefa skażenia", w której Preston ciekawie opowiedział o początkach choroby w XX wieku. "W piekle eboli" Biedzkiego dotyczy już czasów bardziej współczesnych, czyli epidemii w Afryce Zachodniej w latach 2013-15. Autor wraz z żoną...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-08-10
"Przygody młodego przyrodnika" to książka, po którą sięgnęłam z polecenia i może przez to miałam wobec niej zbyt wysokie oczekiwania. Attenborough opowiada w niej o swoich pierwszych większych wyprawach kilkadziesiąt lat temu, mających na celu filmowanie / fotografowanie zwierząt w ich naturalnych warunkach (powstały z tego popularne w tamtych czasach programy telewizyjne) oraz - w miarę możliwości - schwytanie niektórych gatunków dla londyńskiego zoo. Jako dziecko zaczytywałam się z pasją w przygodach Tomka Wilmowskiego i pomyślałam sobie, że wspomnienia Attenborougha będą taką rzeczywistą opowieścią w podobnym stylu.
Przypadł mi do gustu styl opowiadania autora, lekko, przyjemnie, bez zbędnych szczegółów. Widać, że Attenborough lubi zwierzęta, z ludźmi też się całkiem nieźle dogaduje, więc ogólny przekaz jest bardzo pozytywny. Niesamowitą ciekawostką jest możliwość spojrzenia na świat podróży w połowie ubiegłego wieku, wszystko funkcjonowało tak kompletnie inaczej od tego, co znamy obecnie. Wiele miejsc było jeszcze słabo znanych, niezniszczonych turystyką i wpływem białego człowieka. Ten świat już nie istnieje i fajnie, że autor zapisał go w swoich wspomnieniach i na rolce aparatu fotograficznego.
Nie wszystko mi jednak w tej książce podeszło. Zacznijmy od tego, że ja generalnie rzadko sięgam po książki podróżnicze, które zazwyczaj są zbiorem ciekawostek przeplatanych przemyśleniami autora. Ja wolę się z lektury dowiedzieć czegoś konkretnego - nie tylko ciekawostek, ale dobrze uporządkowanej historii, geografii, kultury, a w przypadku książek z przyrodniczym wątkiem - także o faunie i florze. Może dlatego tak lubiłam serię Szklarskiego, bo to wszystko tam było, do tego opowiedziane w sposób bardzo przystępny. Attenborough takiej potrzeby nie miał - gdyby zaczął podróże 50 lat później, to byłby doskonałym materiałem na blogera. Takiego, który fajnie pisze o swoich przeżyciach, ale nie widzi najmniejszego sensu w edukowaniu czytelnika. Dla mnie "Przygody młodego przyrodnika" bez tła naukowego były mocno wybrakowane. Do tego nie da się nie zauważyć, że niektóre rzeczy w podejściu do świata i przyrody zmieniły się z czasem - jesteśmy dziś bardziej świadomi politycznie, ekologicznie, światopoglądowo. Dlatego też czasem książka Attenborougha "zgrzyta", choć wiadomo, czasy były inne.
Z polecenia dostałam też kolejną część przygód Attenborougha, ale nie zamierzam po nią sięgać - pierwsza książka w zupełności mi wystarczy. Czytało mi się ją dość dobrze, choć również długo, lekturze nie udawało się mnie wciągnąć na dłużej i często po jednym rozdziale odkładałam książkę na półkę z myślą: "wystarczy na dzisiaj". Jeśli ktoś lubi takie lektury podróżniczo-przyrodnicze z nutką nostalgii za dawnymi czasami, "Przygodami młodego przyrodnika" może być zachwycony. Ja jednak pozostanę przy reportażach ;)
"Przygody młodego przyrodnika" to książka, po którą sięgnęłam z polecenia i może przez to miałam wobec niej zbyt wysokie oczekiwania. Attenborough opowiada w niej o swoich pierwszych większych wyprawach kilkadziesiąt lat temu, mających na celu filmowanie / fotografowanie zwierząt w ich naturalnych warunkach (powstały z tego popularne w tamtych czasach programy telewizyjne)...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-07-26
"Wiedeń" Guzowskiej to druga książka z serii "Podróż nieoczywista", która trafiła na moją półkę. Wybieram książki o miastach, które znam dość dobrze - w końcu sama w nich mieszkałam bądź mieszkam. Ciekawi mnie jednak punkt widzenia osoby, która w Wiedniu spędziła znacznie większą część życia - na pewno może mi zaproponować coś, czego jeszcze w austriackiej stolicy nie widziałam.
Autorka już we wstępie pisze, o czym ta książka... nie będzie. A nie będzie o Mozarcie ani Klimcie, o katedrze ani muzeach. Aż kiełkuje w głowie myśl, czy w ogóle to będzie o Wiedniu? Okazuje się jednak, że Guzowska całkiem fajnie podzieliła swój przewodnik na różne działy, starając się opowiadać o miejscach, o których tradycyjne przewodniki wspominają jakby nieco mniej. Znajdziemy tu więc punkty widokowe i Wiedeń podziemny (autorce udało się mnie zachęcić do zainteresowania się trasą po kanałach... by dowiedzieć się, że w tym roku i tak jej nie ma przez pandemię), "dziwne" budynki takie jak gazometry czy spalarnia na Spittelau albo atrakcje dla dzieci, które akurat nie zainteresowały mnie w ogóle. Generalnie nie są to miejsca, o których człowiek mieszkający w Wiedniu nie słyszał (w większości z nich już dawno byłam), ale jestem sobie w stanie wyobrazić, że niektóre z tych atrakcji będą ciekawostką dla kogoś, kto Wiednia prawie nie zna.
Guzowska pisze dość lekko i choć czasem jej styl mnie irytuje, to rozumiem, że takie jest założenie "Podróży nieoczywistej" - autorka dzieli się swoimi doświadczeniami i odczuciami, a nie pisze sucho o zabytkach. Gdyby chodziło mi o coś innego, kupiłabym zwykły przewodnik ;). Podobnie jak w przypadku książki o Sztokholmie, w "Wiedniu" również za zdjęcia odpowiada syn autorki. Muszę jednak przyznać, że Pinter ma niezłe oko i większość zdjęć naprawdę fajnie wyszła, zachęcając do spacerów po austriackiej stolicy. Całościowo powstała książka, którą się dobrze czyta i przegląda, do której może nie będzie się znów wracać, by ją przeczytać "od deski do deski", ale myślę, że po pandemii parę miejsc będę chciała jeszcze odwiedzić :)
"Wiedeń" Guzowskiej to druga książka z serii "Podróż nieoczywista", która trafiła na moją półkę. Wybieram książki o miastach, które znam dość dobrze - w końcu sama w nich mieszkałam bądź mieszkam. Ciekawi mnie jednak punkt widzenia osoby, która w Wiedniu spędziła znacznie większą część życia - na pewno może mi zaproponować coś, czego jeszcze w austriackiej stolicy nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-06-23
Bardzo spodobała mi się "Trylogia tatrzańska" Żuławskiego, więc po chwili oddechu na inne lektury znów wróciłam do twórczości wspinacza. Tym razem sięgnęłam po jego wspomnienia z wypraw w Alpy - "Wędrówki alpejskie" opowiadają o co ciekawszych wspinaczkach zarówno przed II wojną światową, jak i po niej.
To, co bardzo podobało mi się we wcześniejszej lekturze, wciąż jest aktualne w "Wędrówkach alpejskich" - Żuławski świetnie opowiada, a książki się nie czyta, ją się pochłania. Niestety, mniej leży mi tu tematyka. O ile w "Trylogii tatrzańskiej" autor opowiadał o taternictwie z pierwszej połowy ubiegłego stulecia w taki sposób, że człowiek mógł się czegoś z tej książki nauczyć, to "Wędrówki alpejskie" mają już inny cel. To po prostu zbiór wspomnień - z tym i tym człowiekiem wybraliśmy tę trasę, pogoda była taka, ten i ten przeszedł ją przed nami, mieliśmy takie problemy, udało się lub nie... Trochę faktów, trochę emocji, ale czegoś mi tu brakowało, jakiejś klamry kompozycyjnej obecnej w tamtej książce. Lektura nie jest długa, ale rozdziały mi się mocno ze sobą zlewały - przeczytałam i nie byłabym w stanie powtórzyć wyczynów Żuławskiego.
Niby trochę czytam literatury górskiej, ale chyba nie na tyle, by w pełni docenić "Wędrówki alpejskie". Może ktoś, kto faktycznie zna alpejskie trasy wspinaczkowe, kto śledzi wyczyny alpinistów i interesuje się ich historią, znajdzie dla siebie coś fajnego w tej lekturze. W innym przypadku dalej będzie się czytało przyjemnie, ale niewiele z tego potem zostanie w głowie... :)
Bardzo spodobała mi się "Trylogia tatrzańska" Żuławskiego, więc po chwili oddechu na inne lektury znów wróciłam do twórczości wspinacza. Tym razem sięgnęłam po jego wspomnienia z wypraw w Alpy - "Wędrówki alpejskie" opowiadają o co ciekawszych wspinaczkach zarówno przed II wojną światową, jak i po niej.
To, co bardzo podobało mi się we wcześniejszej lekturze, wciąż jest...
2021-06-20
Po prawie każdej przeczytanej książce autorstwa jakiegoś blogera / youtubera mówię sobie, że więcej nie będę na coś takiego marnowała czasu i pieniędzy. A potem i tak sięgam, bo "ten to fajnie pisze, na pewno coś fajnego powstało"... i chyba się nawet nie dziwię, że nie, jednak nie ;) Blog "Busem przez świat" przestałam obserwować już jakiś czas temu, to nie do końca moje klimaty, ale "Ameryka za 8 dolarów" to starsza książka, opisująca przygody z czasów, gdy jeszcze bloga śledziłam. Do tego to książka z całkiem dobrymi recenzjami, więc - bardzo nie w moim stylu - dałam jej jednak szansę.
Dlaczego nie lubię książek blogerów? Przede wszystkim uważam, że rzadko kiedy mają oni do przekazania w swoim dziele coś więcej, niż dotąd przekazali na blogu. A blog zazwyczaj jest pisany w miarę na bieżąco, z większą dawką emocji, a do tego internet pozwala na dodawanie zdjęć i filmów (no dobra, w książce zdjęcia się też znalazły, ale naturalnie w ilości mocno ograniczonej). W "Ameryce za 8 dolarów" nie ma więcej, niż można było znaleźć na blogu - co więcej, w tej książce właściwie nic nie ma. Co to za lektura podróżnicza, z której nie idzie się prawie nic dowiedzieć o miejscach odwiedzanych przez autora? Ta lektura to mnóstwo króciutkich rozdziałów o kolejnych przystankach w podróży przez Amerykę. Dowiemy się, jak spędził czas autor i jego towarzysze podróży, co jedli, u kogo spali, wypunktowane odwiedzone miejsca, a do tego czasem w formie krótkiego dialogu 2-3 zdania o jakimś zabytku czy wydarzeniu. Zazwyczaj tak ogólnie, że nawet ja - która nigdy nie była w Stanach i się nimi nieszczególnie interesowała - i tak wiedziałam to wcześniej.
Do tego ten tytuł... "Ameryka za 8 dolarów". Nie spodziewajcie się tutaj wielu praktycznych rad na temat taniego podróżowania po Stanach. Niby Lewandowski wypunktował parę rzeczy na koniec książki, ale znów, więcej praktycznych informacji podpowie Wam Google. Zresztą, te wspomniane "8 dolarów" to też kwestia dyskusyjna. Lewandowski i spółka bardzo często korzystali z gościny napotkanych Polaków i ich hojności. Zapewne każdemu obiło się o uszy pojęcie "żebroturystyki" - turyści podróżują na drugi koniec świata bez grosza przy duszy, by żyć na koszt miejscowych. Ekipa busa może nie wyruszyła bez grosza, ale dużą część podróży odbyła na koszt innych - i nie mam tu na myśli sponsorów. Niektóre sytuacje, jak chociażby poskąpienie wydania niewielkiej kwoty na metro, by poruszać się po mieście, a potem mówienie o tym gospodarzom, którzy się zlitowali i kupili im te bilety... No nie wiem, mi po prostu byłoby wstyd przyjąć takie prezenty albo pieniądze, ale Lewandowski jeszcze podkreślał, że aż chce się podróżować, jak ludzie są tacy pomocni i hojni. Przy każdej takiej sytuacji myślałam tylko, że to dokładnie taki styl podróżowania, którego bym się bardzo wstydziła i który nie sprawiałby mi żadnej przyjemności.
"Amerykę za 8 dolarów" czyta się lekko i szybko - i to jej jedyna zaleta. To książka pozbawiona praktycznych informacji, napisana tak, że ciężko mi było darzyć autora sympatią. Nie idzie się z niej dowiedzieć nic ani o tanim podróżowaniu przez Stany, ani o samych Stanach. To po prostu skrócony dziennik podróży, do którego może sam Lewandowski wracałby po latach z przyjemnością, ale dla zwykłego czytelnika ta książka to strata czasu i pieniędzy.
Po prawie każdej przeczytanej książce autorstwa jakiegoś blogera / youtubera mówię sobie, że więcej nie będę na coś takiego marnowała czasu i pieniędzy. A potem i tak sięgam, bo "ten to fajnie pisze, na pewno coś fajnego powstało"... i chyba się nawet nie dziwię, że nie, jednak nie ;) Blog "Busem przez świat" przestałam obserwować już jakiś czas temu, to nie do końca moje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-04-14
To już druga (i na szczęście ta lepsza) książka Zborowskiego o Szwecji, jaka trafiła w moje ręce. Napisana bardzo przystępnym językiem, podzielona na dwadzieścia krótkich rozdziałów - każdy z nich poświęcony jest któremuś z mitów o Szwecji, jakie krążą często po Polsce. Przeczytamy więc o wysokich podatkach, szwedzkim podejściu do uchodźców, poziomie krajowej edukacji czy znaczeniu religii w życiu przeciętnego Szweda. Jak to w życiu bywa, niektóre z "mitów" u Zborowskiego okazują się prawdą, inne upadają już przy pierwszych kilku zdaniach wyjaśnienia, a w stosunku do jeszcze innych ciężko o jednoznaczny werdykt. Autor stara się bazować na jak największej ilości danych, co mu się chwali, jednak sam zauważa, że wiele danych dotyczących imigracji / uchodźców nie jest jeszcze dostępnych za ubiegłe lata. Czyli analiza przeprowadzona przez Zborowskiego nie obejmuje ostatniej "fali" uchodźców, a nie ma co się łudzić - nie miała ona zbyt pozytywnego wpływu na szwedzką tolerancję...
Jako że sama mieszkałam parę lat w Szwecji i regularnie sporo o tym kraju czytam, wiele przewijających się w książce informacji nie było dla mnie nowością. Mimo to Zborowskiemu udało się kilkakrotnie mnie zaskoczyć - szczególnie rozdziałem o współczesnej szlachcie - przyznam, że nie miałam pojęcia, iż w Szwecji wciąż spora część ziemi jest w posiadaniu możnych rodów, w których nadal dziedziczy jedynie najstarszy syn. Wydaje się to aż nierealne w państwie, w którym tak głośno mówi się o uprawnieniu.
"Nie taka Szwecja lagom" liczy sobie trochę ponad dwieście stron, a sporą część zajmuje też bibliografia - w rezultacie przez dwadzieścia rozdziałów przejdziemy szybko, w jeden, góra dwa wieczory. Jest to całkiem przyjemna lektura, lekka i niewymagająca - nie oczekujmy jednak, że autor w krótkich rozdziałach wyczerpie napoczętą tematykę.
To już druga (i na szczęście ta lepsza) książka Zborowskiego o Szwecji, jaka trafiła w moje ręce. Napisana bardzo przystępnym językiem, podzielona na dwadzieścia krótkich rozdziałów - każdy z nich poświęcony jest któremuś z mitów o Szwecji, jakie krążą często po Polsce. Przeczytamy więc o wysokich podatkach, szwedzkim podejściu do uchodźców, poziomie krajowej edukacji czy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-05-02
Lubię sobie czasem poczytać o Skandynawii, zwłaszcza odkąd sama już nie mieszkam na północy. Po całkiem sporej ilości lektur o Szwecji postanowiłam dla odmiany zgłębić trochę kulturę norweską. Od początku brałam poprawkę na to, że autorka jest blogerką - książki blogerów są zazwyczaj przedłużeniem ich działalności internetowej i brakuje w nich czegoś nowego. Na szczęście nie jestem na bieżąco z blogiem autorki, więc nie miałam poczucia, że czytam "znowu to samo".
Mimo wszystko "Szczęśliwy jak łosoś" to jest trochę taki "papierowy blog". Mnóstwo krótkich opowieści na różne tematy - ekologia, historia, odkrycia polarne, jedzenie... Ot, mieszanka wszystkiego, co norweskie - i nie tylko. Bo sięgnijcie po jakikolwiek tekst o Szwecji i natychmiast dowiecie się, że dokładnie to samo, co w "Szczęśliwym jak łosoś" zostało uznane za "norweskie", dla Szwedów jest stuprocentowo szwedzkie (a pewnie i dla Finów - fińskie czy dla Duńczyków - duńskie). Pod wieloma względami cała północ jest do siebie podobna i przypisywanie danych cech jednemu narodowi (a weźmy jeszcze pod uwagę, że te kraje na przestrzeni wieków łączyły wszelakie unie) jest działaniem zdecydowanie na wyrost.
Książkę czyta się dość lekko - szczególnie polecam ją tym, którzy nie tylko o Norwegii, ale i o całej Skandynawii, nie wiedzą zbyt wiele. Bardziej zainteresowany tematem czytelnik raczej nie znajdzie tu wielu nowych informacji, a pewnie tylko go zirytuje bardzo powierzchowne podejście do wielu tematów.
Lubię sobie czasem poczytać o Skandynawii, zwłaszcza odkąd sama już nie mieszkam na północy. Po całkiem sporej ilości lektur o Szwecji postanowiłam dla odmiany zgłębić trochę kulturę norweską. Od początku brałam poprawkę na to, że autorka jest blogerką - książki blogerów są zazwyczaj przedłużeniem ich działalności internetowej i brakuje w nich czegoś nowego. Na szczęście...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-09-13
Podróż do Albanii mam w głowie już od dłuższego czasu, postanowiłam więc najpierw trochę o tym kraju poczytać. Na pierwszy ogień wybrałam "Albanię" z trzymającej dobry poziom serii podróżniczej Wydawnictwa Poznańskiego, od razu jednak zaznaczając, że szczególną miłośniczką literatury podróżniczej nie jestem ;). Nie lubię, gdy ciekawostki i anegdotki chaotycznie przeplatają się z wyrywkami wiedzy historycznej, ani kiedy autor/ka dzieli się z czytelnikami sporą ilością swoich doświadczeń i przemyśleń - zdecydowanie wolę usłyszeć głos miejscowych. I, niestety, u Nowek było wszystko to, czego w takich książkach nie lubię - nadmierna obecność autorki w opisywanych wydarzeniach, sporo opinii i dość wybiórcze potraktowanie tematyki Albanii. Ale znów: tego się przecież spodziewałam, wiem, że innym się to może podobać, a całościowo nie czytało się przecież tej książki źle.
Na pewno na plus jest tutaj styl pisania Nowek - lekki, przystępny, zdecydowanie nie jest to reportaż, ale bardziej snuta przy kieliszku rakii opowieść o niezwykle ciekawym kraju. Są tu wstawki historyczne, kulturowe, turystyczne - w pewien sposób jest to na pewno lektura zachęcająca do odwiedzenia Albanii, wyrobienia sobie o tym kraju własnej opinii. Dużo tu też ludzi i ich historii - Nowek ma męża Albańczyka i przez część każdego roku mieszka i pracuje jako przewodnik w tym państwie, poznała więc sporo ludzi i pozwoliła im się wypowiedzieć na różne ciekawe tematy: Kanun, związki, relacje rodzinne, polityka... Nie ma co oczekiwać, że "Albania. W szponach czarnego orła" wyczerpie temat, ale może być do niego całkiem ciekawym wprowadzeniem :).
Podróż do Albanii mam w głowie już od dłuższego czasu, postanowiłam więc najpierw trochę o tym kraju poczytać. Na pierwszy ogień wybrałam "Albanię" z trzymającej dobry poziom serii podróżniczej Wydawnictwa Poznańskiego, od razu jednak zaznaczając, że szczególną miłośniczką literatury podróżniczej nie jestem ;). Nie lubię, gdy ciekawostki i anegdotki chaotycznie przeplatają...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to