-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2024-06-19
2024-06-17
2024-06-11
Choć Portugalię odwiedziłam już dwukrotnie, bardzo niewiele wiem o tym kraju. Podstawowa wiedza o historii, kolonializmie czy kulturze w żaden sposób nie mogła się równać z tym, co w "Samotności Portugalczyka" zaserwowała mi Klementowska. W krótkim, liczącym sobie ok. 200 stron reportażu autorka ukazuje, że Portugalczycy nie są tak ekstrawertycznym i otwartym narodem, jak mogłoby się to wydawać osobom z zewnątrz.
Przeczytamy tu więc o dyktaturze Salazara, o więźniach skazanych za niewłaściwe poglądy polityczne, o imigrantach z innych krajów portugalskojęzycznych oraz z reszty świata, o kolonializmie i myśleniu, że ten portugalski nie był przecież tak zły jak brytyjski, o rewolucji goździków i o sztuce zbyt wyzwolonej jak na kraj mocno katolicki. A przede wszystkim o ludziach, bo każdy z tych wątków toczy się wokół konkretnych osób, które często dzieliły się z autorką swoimi historiami.
"Samotność Portugalczyka" czytało mi się całkiem dobrze i bardzo szybko. Obawiam się, że różnorodność poruszanych tematów i zwięzłość historii sprawi, że książka dość szybko uleci z mojej pamięci, ale i tak cieszę się, że mogłam ją przeczytać. Widzę, jak niewielka była moja wiedza o Portugalii i z ciekawością dowiem się więcej o tym kraju :).
Choć Portugalię odwiedziłam już dwukrotnie, bardzo niewiele wiem o tym kraju. Podstawowa wiedza o historii, kolonializmie czy kulturze w żaden sposób nie mogła się równać z tym, co w "Samotności Portugalczyka" zaserwowała mi Klementowska. W krótkim, liczącym sobie ok. 200 stron reportażu autorka ukazuje, że Portugalczycy nie są tak ekstrawertycznym i otwartym narodem, jak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-11
Czytałam dwa wcześniejsze reportaże Abramowicz - o zakonnicach i dzieciach księży - były dobre, ale nic poza tym, czegoś mi w nich brakowało. Książki o Irlandii byłam jednak bardzo ciekawa, zbierała dużo lepsze recenzje, więc w końcu sięgnęłam po nią i ja. I cóż, muszę przyznać, że "Irlandia wstaje z kolan" to jeden z najlepszych polskich reportaży ostatnich lat - bardzo przewyższający poprzednią twórczość autorki. Wszystko jest tu zdecydowanie lepsze: język, styl, dobór historii, no i przede wszystkim zrobiony research, który potwierdza rozbudowana bibliografia i przypisy.
Abramowicz skupia się na odejściu Irlandii od kościoła - nie dostaniemy tu więc szczegółowych wcześniejszych historii, jak kraj stawał się katolicki, jak kościół doszedł do władzy. Oczywiście jest to wspomniane, ale nie o to w tym reportażu chodzi. Poznamy tu za to grzechy i afery irlandzkiego kościoła i jego przedstawicieli, a także usłyszymy głosy jego ofiar oraz tych, którzy uparcie i odważnie walczyli o zmiany w kraju. Ciekawe są tu wstawki autorki dotyczące Polski - na ich podstawie oraz w oparciu o głosy Irlandczyków mam wrażenie, że Polakom brakuje takiej umiejętności zjednoczenia się, która pomogła Irlandczykom walczyć o swoje. To jednak tylko dodatkowa refleksja, w końcu w reportażu chodzi o Irlandię - kraj, który w katolicyzmie przewyższał Polskę niemal pod każdym kątem, kościół miał tu właściwie całkowitą władzę. I ludzie zaczęli mieć dość - hipokryzji, kłamstw, zakazów i wchodzenia z butami w ich życie prywatne, duchownych bez sumienia, pedofilii, przemocy w katolickich ośrodkach pomocowych, odbierania dzieci... Czytałam o tych wszystkich sprawach i musiałam odkładać książkę na bok, rodziła we mnie tyle wściekłości, agresji, wszelakich negatywnych emocji. Tego, co kościół i jego przedstawiciele robili Irlandczykom, nie wynagrodzą żadne odszkodowania, tego się nie da zapomnieć, zignorować - tu było można tylko "wstać z kolan" i zacząć funkcjonować z dala od kościoła. Co ważne, bez kościoła nie oznacza bez religii - dla wielu Irlandczyków Bóg nadal jest ważną częścią życia. W tym życiu nie ma już po prostu miejsca dla organizacji zwanej Kościołem Katolickim.
"Irlandia wstaje z kolan" to świetnie napisana, wgniatająca w fotel, wywołująca dziesiątki emocji książka. Pełna cytatów, ludzkich doświadczeń, sprawiająca, że nie da się przejść obok niej obojętnie. Zostanie ze mną na długo. Więc jeśli się zastanawiacie, jakim cudem "jeden z najbardziej katolickich krajów w Europie" powiedział w referendach "tak" małżeństwom homoseksualnym czy aborcji, przeczytajcie reportaż Abramowicz. Warto.
Czytałam dwa wcześniejsze reportaże Abramowicz - o zakonnicach i dzieciach księży - były dobre, ale nic poza tym, czegoś mi w nich brakowało. Książki o Irlandii byłam jednak bardzo ciekawa, zbierała dużo lepsze recenzje, więc w końcu sięgnęłam po nią i ja. I cóż, muszę przyznać, że "Irlandia wstaje z kolan" to jeden z najlepszych polskich reportaży ostatnich lat - bardzo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-10
Lubię wszelkiego rodzaju dystopie, a widząc sporo ciekawych recenzji ostatnimi czasy, postanowiłam sięgnąć po książkę Harpman. I ze zdziwieniem odkryłam, że oryginał ukazał się w latach dziewięćdziesiątych, a ja po prostu trafiłam na nowe polskie wydanie :). "Ja, która nie poznałam mężczyzn" to dobrze napisana i dość specyficzna książka - już w trakcie lektury okazała się czymś innym, niż się po niej spodziewałam.
Opowieść poznajemy z punktu widzenia Dziewczynki, która całe swoje życie - odkąd sięga pamięcią - spędziła w klatce z 39 kobietami. Bez uczuć, bez kontaktu fizycznego, bez edukacji, no i - jak wskazuje tytuł - bez mężczyzn, których widziała tylko w postaci strażników po drugiej stronie krat. Nie wiadomo, co się stało, dlaczego kobiety trafiły do więzienia, gdzie się znajdują, ani jaki cel mają ich prześladowcy. Pewnego dnia jednak znikają, a kobietom udaje się wydostać na wolność. Ta wolność okazuje się jednak czymś innym, niż myślały - wciąż nie wiedzą, gdzie są ani co się stało. Akcji tu niewiele, lektura skupia się na samych bohaterkach, ich wyborach i podejmowanych decyzjach. A wszystko wciąż z punktu widzenia coraz starszej, wciąż bezimiennej Dziewczynki, która przez swoje dorastanie w klatce czuje się tak inna od reszty.
"Ja, która nie poznałam mężczyzn" trochę skojarzyło mi się ze "Ścianą" Haushofer, zwłaszcza w końcowych rozdziałach - książka Austriaczki jednak przypadła mi bardziej do gustu. U Harpman było za wiele drobiazgów, które mnie uwierały. Przede wszystkim wiele znaków zapytania w fabule, których autorka nie wyjaśnia, niezbyt dogłębna psychologia postaci (spodziewałam się tu więcej analizy psychologicznej wynagradzającej niewiele akcji), dość przewidywalne zakończenie. Mimo to spodobał mi się pomysł na świat przedstawiony, książkę czytało mi się dobrze i szybko. I tak po lekturze pozostało mi wrażenie: fajne to było, ale czegoś mi tu brakowało... ;)
Lubię wszelkiego rodzaju dystopie, a widząc sporo ciekawych recenzji ostatnimi czasy, postanowiłam sięgnąć po książkę Harpman. I ze zdziwieniem odkryłam, że oryginał ukazał się w latach dziewięćdziesiątych, a ja po prostu trafiłam na nowe polskie wydanie :). "Ja, która nie poznałam mężczyzn" to dobrze napisana i dość specyficzna książka - już w trakcie lektury okazała się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-06
Na odniesienia do "Nowego Jorku" Rittenhouse natrafiałam w wielu reportażach, w których przewijała się tematyka amerykańska, postanowiłam więc w końcu nadrobić zaległości i zapoznać się z tą lekturą. Nie podeszła mi od razu, wydawała mi się nawet trochę chaotyczna, ale szybko się zorientowałam, że "w tym szaleństwie jest metoda". Rittenhouse nie opowiada czytelnikom o historii miasta krok po kroku, ale z jego historii, kultury oraz miejsc wybiera pasujące jej smaczki i ciekawostki, a następnie serwuje je w formie krótszych lub dłuższych opowieści.
Zatem z "Nowego Jorku" dowiemy się i o czasach, gdy Nowy Amsterdam zmieniał właścicieli, zawędrujemy do słynnej Biblioteki Publicznej, na dworzec Grand Central czy do pełnego złota skarbca Banku Rezerwy Federalnej, zobaczymy, jak tworzono parki High Line i Central Park, poznamy historię Broadway i Times Square... I wiele, wiele więcej. Nie każda opowiadana przez Rittenhouse historia do mnie trafiła, niektóre były fascynujące, inne mnie nieco wynudziły. Na pewno problemem dla mnie było to, że Nowego Jorku po prostu nie znam - nigdy tam nie byłam, wiele opisywanych miejsc musiałam googlać. Myślę, że książka trafiłaby bardziej do osób to miasto znających. Z drugiej strony dla mnie stanowiła też zachętę, by jednak wizytę w Nowym Jorku dodać do listy (nieco bardziej długoterminowych ;) ) planów. Całość czytało mi się dobrze, choć z momentami dłużenia się lektury - sięgnięcia po książkę jednak nie żałuję, sporo się z niej o Nowym Jorku dowiedziałam.
Na odniesienia do "Nowego Jorku" Rittenhouse natrafiałam w wielu reportażach, w których przewijała się tematyka amerykańska, postanowiłam więc w końcu nadrobić zaległości i zapoznać się z tą lekturą. Nie podeszła mi od razu, wydawała mi się nawet trochę chaotyczna, ale szybko się zorientowałam, że "w tym szaleństwie jest metoda". Rittenhouse nie opowiada czytelnikom o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-05
To moje druga lektura Vanna - "Halibut na księżycu" przypadł mi do gustu, ale trochę brakowało mi w nim emocji. Cóż, "Komodo" zdecydowanie nadrobiło tamten brak, przejechało mi po emocjach i zostanie w pamięci na długo. To świetnie napisana (i przetłumaczona) powieść z bardzo wyrazistymi postaciami i trafnie oddanymi uczuciami.
Ale od początku :). Narratorka, Tracy, to Amerykanka po czterdziestce, która wyrusza z matką w odwiedziny do brata na Komodo. Na tej indonezyjskiej wyspie mężczyzna robi kurs instruktora nurkowania, a kobiety korzystają z okazji, by ponurkować i spędzić trochę czasu razem. Szybko okazuje się, że relacje między nimi są toksyczne, a sama Tracy nie potrafi pogodzić się z rozwodem brata oraz z tym, co zostawiła w Ameryce: skupionego tylko na sobie męża oraz małych synów. Nieudane małżeństwo i ciężar macierzyństwa sprawiły, że kobieta stała się zgorzkniała i pełna złych emocji. Te emocje przenikają każdy rozdział "Komodo", wciągają i fascynują, a w pewien sposób i przerażają. Kiedy narratorka zaczyna podliczać godziny, kiedy jej dzieci są dla niej męczącym ciężarem, a kiedy dają jej szczęście... no, aż nie dało się nie pomyśleć: "dobrze, że nie mam dzieci" ;). Oczywiście, zdaję sobie sprawę z literackich skrajności, ale też jestem przekonana, że każda matka nie jeden raz przechodziła przez opisane przez Vanna sytuacje...
Jakby dla równowagi mamy też relacje Tracy z nurkowania - tak żywe i piękne, że aż odżyło we mnie marzenie, by kiedyś zanurzyć się wśród rafy koralowej. "Komodo" to takie zestawienie problemów rodzinnych i uroków świata podwodnego - wszystko niesamowicie intensywne i wciągające. Z całkiem ciekawym zakończeniem, pozostawiającym czytelniczce wybór bycia optymistką lub pesymistką co do dalszych losów bohaterki. Naprawdę warto sięgnąć po tę lekturę :).
To moje druga lektura Vanna - "Halibut na księżycu" przypadł mi do gustu, ale trochę brakowało mi w nim emocji. Cóż, "Komodo" zdecydowanie nadrobiło tamten brak, przejechało mi po emocjach i zostanie w pamięci na długo. To świetnie napisana (i przetłumaczona) powieść z bardzo wyrazistymi postaciami i trafnie oddanymi uczuciami.
Ale od początku :). Narratorka, Tracy, to...
2024-06-03
Jak generalnie nie jestem fanką biografii, tak te zbeletryzowane czyta mi się zazwyczaj całkiem dobrze. Niestety, przy "Greckim skarbie", który miał być właśnie taką opowieścią biograficzną o małżeństwie Schliemannów, pojawiły się dla mnie pewne zgrzyty. Przede wszystkim Stone opowiada tu tylko o ich życiu razem, a przecież Henryk miał 47 lat, kiedy poznał żonę. Mieszkał wcześniej w kilku krajach, założył rodzinę, dorobił się fortuny - miał naprawdę pasjonujące życie, którego mi w tej książce po prostu brakowało. Z kolei Zofia była od męża o 30 lat młodsza i przeżyła go o ponad 40 - całe jej późniejsze życie najwidoczniej też nie było dla autora warte uwagi. "Grecki skarb" wydawał się napisany bardziej z perspektywy kobiety, co akurat było ciekawym zabiegiem, bo Zofia jednak pracowała w cieniu męża i jego sławy. Ale znów, jeśli autor skupiał się na niej, to chociaż jej późniejsze życie powinno też zostać omówione...
Głównym tematem książki są jednak wykopaliska. Nazwisko Schliemanna nie było mi przecież obce - jako odkrywca Troi i Myken był mi już dobrze znaną postacią. W "Greckim skarbie" miałam jednak okazję przeczytać, jak doszło do tych odkryć, ile problemów one narobiły małżeństwu, ale też i jaką sławę im one przyniosły. Towarzyszymy Schliemannom w zdobywaniu pozwoleń, walce z urzędnikami, powolnym przekopywaniu ton ziemi oraz odkrywaniu coraz to nowych skarbów. Książka jest szczegółowa, momentami aż za bardzo (w pewnym momencie, gdy Stone wymieniał wszystko, co wykopywano w danym miejscu, przelatywałam już tylko wzrokiem listy przedmiotów), ale czyta się ją świetnie. Fakt, że przedstawionych tu postaci Schliemannów nie byłabym w stanie polubić, ale z drugiej strony jawią się mi oni jako zwykli ludzie, ze swoimi wadami i zaletami, a to działa bardzo na korzyść lektury. Szczegółowość Stone'a w opisach irytowała mnie jednak bardziej w sytuacjach niezwiązanych z archeologią, ale np. z greckim życiem Zofii - opisy ceremonii religijnych czy posiłków potrafiły mi się dłużyć.
Myślę, że dla fanów historii i archeologii "Grecki skarb" to dobra książka - po wycięciu paru pierwszych rozdziałów, bo zaczyna się to dobrze czytać, dopiero gdy rozpoczynają się wykopaliska pod Troją. Patrząc jednak na tę lekturę pod kątem biografii bohaterów, odczuwam spory niedosyt. Wciąż jednak marzy mi się wyjazd na stanowiska archeologiczne w Troi i Mykenach... ;)
Jak generalnie nie jestem fanką biografii, tak te zbeletryzowane czyta mi się zazwyczaj całkiem dobrze. Niestety, przy "Greckim skarbie", który miał być właśnie taką opowieścią biograficzną o małżeństwie Schliemannów, pojawiły się dla mnie pewne zgrzyty. Przede wszystkim Stone opowiada tu tylko o ich życiu razem, a przecież Henryk miał 47 lat, kiedy poznał żonę. Mieszkał...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-01
"Kwiaty dla Algernona" to zdecydowanie jedna z najlepszych książek, na jakie trafiłam ostatnimi czasy. Napisana w formie prowadzonego przez ok. 9 miesięcy dziennika Charliego Gordona - dorosłego mężczyznę z bardzo niskim IQ. Mimo to Charlie pracuje w piekarni i próbuje się nauczyć czytać i pisać, bo - jak to powtarza - "chce być mądry". Jego pociąg do nauki sprawia, że zostaje wybrany do nowego eksperymentu. Naukowcy Strauss i Nemur przeprowadzili udany zabieg na myszy o imieniu Algernon, po którym zwierzątko stało się niezwykle inteligentne. Charlie stał się pierwszym człowiekiem, którego poddano tej operacji, a wkrótce potem jego inteligencja zaczęła rosnąć w niesamowitym tempie. Niestety, rozwój emocjonalny nie nadążał za wzrostem IQ, a kiedy u Algernona zauważono następujące pogorszenie, także sytuacja Charliego zaczęła rodzić pytania...
Ja książkę przesłuchałam, a nie przeczytałam, jednak nawet w tej formie nie dało się nie zauważyć zmian w języku, gramatyce, słownictwie (a w pisowni zapewne też i w ortografii), które pojawiały się wraz ze zmianą poziomu IQ u Charliego. Niesamowicie przypadł mi do gustu ten zabieg, a główny bohater - narrator wywołał we mnie sporo emocji. Szczególnie, kiedy do Charliego wracały jego wspomnienia z dzieciństwa, kiedy zaczynał rozumieć swoje poprzednie relacje z ludźmi, to, jak był wcześniej traktowany ze względu na swoje opóźnienie umysłowe... były to fragmenty, które uderzały prosto w serce i zostawały w nim na długo.
"Kwiaty dla Algernona" zakwalifikowano do literatury science fiction, bo takie operacje na mózgu to fikcja naukowa - zwłaszcza w czasach powstania książki (przełom lat 50/60). Dla mnie to jednak zdecydowanie powieść psychologiczna, bo choć zabieg stanowił przyczynę zmian zachodzących w Charliem, to książka skupia się po prostu na człowieku. Na relacjach między ludźmi, na znaczeniu inteligencji - zarówno tej naukowej, jak i emocjonalnej, na bardzo trudnej sytuacji rodzinnej, gdy w domu pojawia się dziecko opóźnione w rozwoju... "Kwiaty dla Algernona" to książka poruszająca tak różnorodną tematykę w sposób niesamowicie spójny - do tego napisana bardzo dobrym językiem, wciągająca od początku do (dość przewidywalnego) końca. Świetnie się tego słuchało i jestem pewna, że lektura zostanie ze mną na dłużej, a po jakimś czasie z przyjemnością do niej wrócę.
"Kwiaty dla Algernona" to zdecydowanie jedna z najlepszych książek, na jakie trafiłam ostatnimi czasy. Napisana w formie prowadzonego przez ok. 9 miesięcy dziennika Charliego Gordona - dorosłego mężczyznę z bardzo niskim IQ. Mimo to Charlie pracuje w piekarni i próbuje się nauczyć czytać i pisać, bo - jak to powtarza - "chce być mądry". Jego pociąg do nauki sprawia, że...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-29
Trochę ostrożnie podchodziłam do kolejnej książki Lindqvista po tym, jak "Wytępić całe to bydło" okazało się dla mnie mieszanką świetnych i bardzo słabych rozdziałów. W którą stronę pójdzie "Już nie żyjesz"? Na szczęście jest to książka historyczna, a w poprzedniej lekturze to właśnie wątki historyczne były dla mnie najlepsze i "Historię bombardowań" czytało mi się dużo lepiej. Ale... no właśnie, musi być to "ale" ;) Książki nie czyta się po kolei. Składa się ona z prawie 400 podrozdziałów i czyta się je w ustalonej przez autora kolejności, czyli np. 1-2-3-251-362-363-121-122-123-18-19... Numery teraz wymyślam, ale chyba oddaję ideę. Na czytniku klika się w kolejną cyfrę na końcu rozdziału i przenosi nas we właściwe miejsce, ale nie wyobrażam sobie tego kartkowania co i rusz w papierze. A i z czytnikiem nie było tak łatwo, bo nagle dotarłam do końca, nie przeczytawszy połowy. Gdzieś w którymś momencie coś źle kliknęłam, nawet nie zauważyłam, więc potem doczytywałam brakujące rozdziały. I często trafiał mnie przez to szlag - gdyby autor po prostu ułożył te rozdziały w kolejności, w jakiej chciał, by były czytane, lektura byłaby dla mnie dużo przyjemniejsza...
Pominąwszy jednak tę głupią kolejność ;). Lindqvist w "Już nie żyjesz" opowiada historię wojen, odkąd wprowadzono bombardowanie z powietrza - najpierw na terenie kolonii, potem podczas większych wojen, z kumulacją w czasie II wojny światowej, gdy użyto bomb atomowych, aż po Koreę i Wietnam. Sporo tu ciekawostek politycznych i prawniczych, jak państwa próbowały chronić lub wyłączać spod specjalnej ochrony ludność cywilną, a także jak bardzo ataki z powietrza zmieniły kształt współczesnych wojen. Dla mnie ogromnym plusem tej książki jest mnóstwo odniesień do literatury - ile różnych antyutopii, powieści wojennych, a nawet fantastyki powstało w ciągu ostatnich stu kilkudziesięciu lat, książek, gdzie bombardowania, zagłada - choć częściowa - ludzkości stały się motywem przewodnim. Coś czuję, że co najmniej kilka książek wspomnianych tutaj przez Lindqvista trafi na moją półkę ;).
"Już nie żyjesz" to bardzo dobrze napisana książka, świetnie łącząca różne aspekty historii wojennej. Dla mnie całościowo sporo lepsza od "Wytępić całe to bydło", no ale ja też bardzo interesuję się taką tematyką. Dużo się z lektury dowiedziałam, dużo więcej chcę się jeszcze dowiedzieć, a jedyne, czego się tak mocno w tej książce mogę przyczepić, to właśnie ta dziwna kolejność czytania... Irytuje, ale i tak warto przeczytać :).
Trochę ostrożnie podchodziłam do kolejnej książki Lindqvista po tym, jak "Wytępić całe to bydło" okazało się dla mnie mieszanką świetnych i bardzo słabych rozdziałów. W którą stronę pójdzie "Już nie żyjesz"? Na szczęście jest to książka historyczna, a w poprzedniej lekturze to właśnie wątki historyczne były dla mnie najlepsze i "Historię bombardowań" czytało mi się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-28
Massaquoi był synem Niemki oraz Liberyjczyka - pary bardzo niespotykanej w międzywojennych Niemczech. Pierwsze lata życia chłopiec spędzał w bogatym świecie ambasady (jego dziadek był konsulem generalnym Liberii w Niemczech), jednak po wyjeździe Liberyjczyków został w Hamburgu sam z matką, która próbowała związać koniec z końcem. A nie były to łatwe czasy dla takich jak on, kiedy naziści doszli do władzy i rozpoczął się państwowy kult rasy aryjskiej...
Wspomnienia Massaquoi'ego z okresu dziecięcego i nastoletniego spędzonego w III Rzeszy to naprawdę pasjonująca lektura. Autor opowiada o tamtych czasach z perspektywy dorosłego człowieka, rozumiejącego już całe zło, które się wtedy wydarzyło. W umiejętny sposób wraca jednak do swoich dawnych odczuć i myśli, kiedy wielu rzeczy nie rozumiał, a niesprawiedliwe traktowanie bardzo go bolało. Trochę mnie tylko rozczarowały proporcje poruszanych w "Neger, Neger..." tematów - spodziewałam się, że "Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech" będzie dokładniej o tym, tymczasem czytając, nagle zdałam sobie sprawę, że wojna się kończy, a ja jestem dopiero w połowie lektury. Potem Massaquoi opowiadał o swoim dalszym życiu - funkcjonowaniu w Hamburgu pod brytyjską okupacją, paru latach spędzonych u ojca i jego rodziny w Liberii, aż w końcu o wymarzonej wyprowadzce do Stanów. Nie zaprzeczę, że dalsze losy autora były ciekawe, dobrze mi się je czytało, ale w pewien sposób przyćmiły dla mnie to dorastanie w III Rzeszy, które miało być myślą przewodnią książki. Zdecydowanie bardziej wolałabym rozwinąć wątki z lat trzydziestych i początku czterdziestych, niż skupiać się na tym, jak Massaquoi próbował sobie układać życie w Liberii - nawet, jeśli też mnie to ciekawiło ;).
"Neger, Neger..." to bardzo wciągająca lektura. Sporo czytałam o wojnie, jednak obserwacja codziennego życia w III Rzeszy z punktu widzenia dziecka w tym kraju niepożądanego oraz jego bliskich, którzy w dużej mierze nie popierali tego, co się działo w państwie, stanowiło dla mnie fascynującą nowość. I dlatego wciąż mnie "boli", że tej tematyki nie było więcej, kosztem opowieści z dorosłego życia poza granicami Niemiec. Książka jest napisana dobrym językiem, pełna trafnych uwag i refleksji - naprawdę warto po nią sięgnąć.
Massaquoi był synem Niemki oraz Liberyjczyka - pary bardzo niespotykanej w międzywojennych Niemczech. Pierwsze lata życia chłopiec spędzał w bogatym świecie ambasady (jego dziadek był konsulem generalnym Liberii w Niemczech), jednak po wyjeździe Liberyjczyków został w Hamburgu sam z matką, która próbowała związać koniec z końcem. A nie były to łatwe czasy dla takich jak on,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-23
Z twórczością Murakamiego nie miałam dotąd styczności, kojarzyłam jego nazwisko jednak raczej z powieściami niż z reportażami. Ale że mnie ciągnie do literatury faktu, więc cóż, pierwszą przeczytaną przeze mnie książką Japończyka okazało się "Podziemie" - reportaż o zamachu gazowym w tokijskim metrze z 1995 roku. Już po samym stylu opowiadania, a także zaznaczanej gdzieniegdzie obecności autora, zauważyłam, że Murakami w literaturze faktu się raczej nie specjalizuje. Mimo to jego umiejętność dobierania słów i wybierania opowieści sprawiła, że "Podziemie" czytało mi się dość dobrze - zwłaszcza że moja wiedza o tym zamachu była bardzo ograniczona.
Książka podzielona jest na dwie części - oryginalnie wydane "Podziemie", czyli wywiady z ocalałymi z zamachu oraz bliskimi ofiar. Każdy wywiad poprzedza kilka akapitów napisanych przez Murakamiego o danej osobie, a potem już głos należy do rozmówcy. Lubię taką narrację, a choć nie każda opowieść była równie ciekawa, to całość przypadła mi do gustu. Zmęczyła mnie jednak nieco druga część książki - oryginalnie były to ukazujące się oddzielnie, już po premierze książki, wywiady z członkami odpowiedzialnej za ataki sekty Ōmu. Oczywiście mogłoby to być ciekawe uzupełnienie pierwszej części, tylko tutaj autor dobrał sobie za rozmówców osoby, które z samymi zamachami nie miały do czynienia (w końcu tamte siedziały już niedostępne dla pisarza w więzieniach). Ludzie opowiadali więc o sekcie, ale przede wszystkim o samych sobie, czego brakowało im w życiu, że zdecydowali się wstąpić do Ōmu. Trochę czego innego oczekiwałam po tej książce, więc ta druga część nie do końca spinała mi się z pierwszą. Gdyby "Podziemie" ograniczyło się tylko do tych rozmów z ofiarami, byłaby to dużo ciekawsza i "mocniejsza" lektura. A tak...
Nie czytam dużo literatury japońskiej, ale zdążyłam już zauważyć, że ten język jest dość specyficzny - tłumaczenia czyta się inaczej niż z tak popularnych języków jak angielski czy niemiecki. I lubię tę specyfikę, a w "Podziemiu" mi jej zabrakło. Nic dziwnego, bo wydawnictwo nie zdecydowało się na bezpośrednie tłumaczenie, tylko przekład pośredni z angielskiego - dla mnie to duży minus, może nie odbierający przyjemności z lektury, ale jednak mający na nią wpływ. "Podziemie" to ciekawy reportaż, ma jednak swoje mankamenty. Dużo bardziej by mi się podobało, gdybym ograniczyła się tylko do pierwszej połowy książki - i gdyby nie było to tłumaczenie pośrednie ;).
Z twórczością Murakamiego nie miałam dotąd styczności, kojarzyłam jego nazwisko jednak raczej z powieściami niż z reportażami. Ale że mnie ciągnie do literatury faktu, więc cóż, pierwszą przeczytaną przeze mnie książką Japończyka okazało się "Podziemie" - reportaż o zamachu gazowym w tokijskim metrze z 1995 roku. Już po samym stylu opowiadania, a także zaznaczanej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-22
Miałam co do "Dziur w ziemi" całkiem spore oczekiwania, kiedy w ubiegłym roku, krótko po premierze, zrzuciłam tę książkę na czytnik. Jednak z czasem zaczęłam zauważać dość rozczarowane komentarze, które sprawiały, że sama odkładałam lekturę na później. W końcu postanowiłam jednak książkę przeczytać i wyrobić sobie o niej własne zdanie... i cóż, dołączyłam do grona rozczarowanych ;).
Nie interesuję się zanadto tematem, ale od czasu do czasu zdarza mi się przeczytać jakiś artykuł poświęcony patodeweloperce i problemom polskiego mieszkalnictwa - pomyślałam więc sobie, że fajnie byłoby tę wiedzę zebrać w całość i uzupełnić. Niestety, "Dziury w ziemi" może i zaserwowały mi kilka dodatkowych przykładów (głównie z Warszawy, choć w drugiej połowie książki autor zaczął zauważać też i inne polskie miasta) dziwnych pomysłów deweloperów, ale tak poza tym nie dowiedziałam się z lektury właściwie niczego nowego. Nie trzeba siedzieć w temacie, by na podstawie własnych obserwacji i internetowych informacji samemu dojść do podobnych wniosków. Ponadto jest coś w stylu Drozdy, co mnie niezmiernie irytowało - ciężko było skupić się na czytaniu, książka momentami nudziła mnie i męczyła.
Fajnie, że taka tematyka jest poruszana, trzeba o tym mówić, trzeba o tym pisać. Warto jednak wyjść poza ogólne informacje, zebrać więcej materiałów, ale także częściej dopuszczać do głosu zwykłych ludzi. Brakowało mi też takiego społecznego wymiaru reportażu - "wywiady" Drozdy ograniczały się zazwyczaj tylko do krótkich wypowiedzi jego własnych znajomych... "Dziury w ziemi" to lektura mocno przeciętna - może zainteresować kogoś, kto naprawdę nie ma pojęcia, jak wygląda świat deweloperki w Polsce.
Miałam co do "Dziur w ziemi" całkiem spore oczekiwania, kiedy w ubiegłym roku, krótko po premierze, zrzuciłam tę książkę na czytnik. Jednak z czasem zaczęłam zauważać dość rozczarowane komentarze, które sprawiały, że sama odkładałam lekturę na później. W końcu postanowiłam jednak książkę przeczytać i wyrobić sobie o niej własne zdanie... i cóż, dołączyłam do grona...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-22
Po "Pogo" sięgnęłam z polecenia i muszę przyznać, że bardzo dobrze mi się tę książkę czytało. Jest to coś pomiędzy reportażem z pracy w pogotowiu, a zbiorem wspomnień i refleksji autora dot. tej pracy. Bardzo krótka lektura, można przeczytać właściwie za jednym podejściem, zwłaszcza że wciąga i jest napisana dobrym językiem. Owszem, czasem nieco potocznym, ale przez to czułam się, jakbym słuchała czyjejś opowieści o pracy ratownika medycznego :). Jest to jeden z zawodów, do których mam ogromny szacunek - ratownicy pracują w ogromnym stresie, biorą na siebie wielką odpowiedzialność, a często stykają się z brakiem szacunku i zrozumienia, nieprzyjemnymi i niebezpiecznymi sytuacjami, a wszystko to za zdecydowanie za niskie wynagrodzenie.
Sieczko opowiada, jak niewdzięczna bywa to praca. Człowiek uczy się latami, zdobywa umiejętności ratownicze, by potem jeździć do śpiących na ulicy pijanych ludzi lub staruszków, których największą bolączką jest samotność i brak drugiej osoby do porozmawiania. Z drugiej strony, obok tych często bezpodstawnych wezwań karetki, są też te bardziej niż konieczne - tragedie, którym nie udaje się zapobiec, tym bardziej bolesne, im młodsza okazuje się ofiara. Nawet lata pracy w zawodzie nie potrafią znieczulić człowieka na wszystkie sytuacje, z jakimi spotyka się w ratownictwie. "Pogo" to bardzo konkretna i szczera do bólu książka i jedyne, na co mogłabym tu narzekać, to długość - z chęcią poczytałabym więcej :).
Po "Pogo" sięgnęłam z polecenia i muszę przyznać, że bardzo dobrze mi się tę książkę czytało. Jest to coś pomiędzy reportażem z pracy w pogotowiu, a zbiorem wspomnień i refleksji autora dot. tej pracy. Bardzo krótka lektura, można przeczytać właściwie za jednym podejściem, zwłaszcza że wciąga i jest napisana dobrym językiem. Owszem, czasem nieco potocznym, ale przez to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-21
Zaciekawiła mnie ta powieść, gdy w okolicy jej premiery natrafiłam na sporo pozytywnych recenzji. Zaciekawiła mnie na tyle, że podczas ostatniego pobytu w Polsce zakupiłam wersję papierową i dość szybko usiadłam do lektury :). "Zanim mój mąż zniknie" to opowieść dwuwątkowa, a oba wątki się płynnie przeplatają. W pierwszym narratorka po dziesięciu latach małżeństwa słyszy od męża, że tak właściwie to on zawsze czuł się kobietą i zamierza poddać się korekcji płci. W drugiej historii towarzyszymy Krzysztofowi Kolumbowi w podróży do Indii, która kończy się u wybrzeży Hispanioli, choć sam żeglarz jest przekonany, że dotarł do upragnionego celu.
Wydawać by się mogło, że są to dwie kompletnie niezwiązane ze sobą opowieści, ale Ahava w bardzo ciekawy sposób utworzyła między nimi analogie. Jak to mój mąż, którego znam od lat, taki pełen męskich cech, jest kobietą? Przecież zawsze widziałam w nim mężczyznę - czyżbym nie dostrzegała sygnałów, drugiego dna w jego opowieściach z dzieciństwa? Przecież byłam pewna, że to mężczyzna. Jak to ten ląd, do którego dopłynąłem, nie jest Indiami? Przecież wszystkim powtarzałem, że odkryłem nowy szlak do Indii - czyżbym nie dostrzegał sygnałów, niezgodności w mapach, kompletnie innego krajobrazu od oczekiwanego? Przecież byłem pewny, że to Indie.
"Zanim mój mąż zniknie" to zbiór konkretnych wydarzeń, rozmów, listów, emocji. Krótkich i dobitnych, ukazujących świat tylko z konkretnego punktu widzenia. Niby do narratorki dociera, że jej zachowanie rani męża, skupia się jednak na własnych emocjach, próbuje się odnaleźć w nowej sytuacji. Były momenty, gdy książka wydawała mi się trochę płytka, jednak szybko znów wciągałam się w lekturę i muszę przyznać, że czułam się nią poruszona. Aż szkoda, że książka jest taka krótka, z przyjemnością przeczytałabym rozwinięcie niektórych wątków - choć z drugiej strony podobało mi się, że nic tu nie zostało niepotrzebnie rozwleczone, a Ahava cały czas gra na emocjach czytelników.
Zaciekawiła mnie ta powieść, gdy w okolicy jej premiery natrafiłam na sporo pozytywnych recenzji. Zaciekawiła mnie na tyle, że podczas ostatniego pobytu w Polsce zakupiłam wersję papierową i dość szybko usiadłam do lektury :). "Zanim mój mąż zniknie" to opowieść dwuwątkowa, a oba wątki się płynnie przeplatają. W pierwszym narratorka po dziesięciu latach małżeństwa słyszy od...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-20
Mam nauczkę, by doczytać coś więcej o autorze przed sięgnięciem po książkę... Dawno już nie czytałam nic historycznego, a "1913. Rok przed burzą" zapowiadał się bardzo ciekawie - w końcu tyle się w 1913 roku działo, fajnie byłoby dostać podsumowanie najważniejszych wydarzeń światowych prowadzących do wybuchu I wojny światowej. No, fajnie by było... Illies okazał się jednak niemieckim historykiem sztuki, dla którego najważniejszymi wydarzeniami 1913 roku były romanse Kokoschki, listy Kafki, wystawy Picassa czy długi na dom Manna, a świat mógłby się ograniczać do Niemiec i Austro-Węgier... gdyby tylko Picasso chciał mieszkać w jednym z tych państw. Istotnych wydarzeń niezwiązanych ze sztuką jest tu jak na lekarstwo, tak samo jak historii spoza kręgu kulturowego autora. Malarstwem się nie interesuję, życiem prywatnym malarzy czy pisarzy jeszcze mniej i te wątki męczyły mnie strasznie. A stanowiły zdecydowaną większość książki... Do tego mnóstwo cytatów, komentarzy i uwag Illiesa, które chyba miały być zabawne, ale rzadko to mu wychodziło, styl pisarza też do mnie nie trafia. Rozdział rozdziałowi nierówny, bo niektóre opowieści wloką się na kilka stron, inne zajmują jedno-dwa zdania. Na plus - znajdziemy tu trochę ciekawostek, które wciągną nawet nieinteresującego się tematem czytelnika. Całościowo jednak "1913. Rok przed burzą" do tej "burzy" prawie nie nawiązuje, historia jest głównie historią sztuki i czuję się bardzo rozczarowana lekturą, która okazała się czymś kompletnie niezgodnym z moimi oczekiwaniami.
Mam nauczkę, by doczytać coś więcej o autorze przed sięgnięciem po książkę... Dawno już nie czytałam nic historycznego, a "1913. Rok przed burzą" zapowiadał się bardzo ciekawie - w końcu tyle się w 1913 roku działo, fajnie byłoby dostać podsumowanie najważniejszych wydarzeń światowych prowadzących do wybuchu I wojny światowej. No, fajnie by było... Illies okazał się jednak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-15
Asiejew to ukraiński dziennikarz, który nawet po utworzeniu Donieckiej Republiki Ludowej nie zdecydował się na wyjazd i zaprzestanie pracy z Doniecka. No i w pewnym momencie "zniknął", trafiając do tzw. Izolacji - donieckiego więzienia, które więźniowie porównywali wręcz do obozu koncentracyjnego. Tortury, głód, niepewność własnego losu, wieczna obserwacja, bo w XXI wieku nie tak trudno zainstalować przecież kamery w celach... Tak, takie miejsca wciąż istnieją we współczesnym świecie i, niestety, wcale mnie to nie zdziwiło. Asiejewowi się udało, bo mimo 15-letniego wyroku, po 2,5 roku więzienia "załapał się" na wymianę więźniów pomiędzy Rosją i Ukrainą - wyszedł na wolność, ale nie ukrywa, że w pewnym stopniu Izolacja zniszczyła go psychicznie.
"Świetlana droga" to zbiór wspomnień z tego więzienia, różnych przemyśleń na temat życia, wolności, wiary (autor z wykształcenia jest religioznawcą), no i nieuchronnie: polityki. Bo do Izolacji trafiali zarówno Ukraińcy sprzeciwiający się DRL, jak i ją popierający - ba, trafił tam nawet jeden z więziennych dowódców i sadystów, który nagle miał okazję zobaczyć Izolację z drugiej strony... Książka Asiejewa jest rzetelną relacją z tego miejsca, choć osobiście nie zgadzam się z komentarzami, że jest bardzo poruszająca czy szczegółowa. Może czytałam już za dużo literatury obozowej czy wojennej, ale w porównaniu z wieloma znanymi mi książkami "Świetlana droga" wiele tematów porusza w sposób dość ogólny. Autor nie chce opisywać szczegółowo brutalności, wielu tematów woli unikać - czasem też ze względu na dobro współwięźniów. Wciąż jednak jest to bardzo ciekawa lektura i myślę, że warto po nią sięgnąć, by zrozumieć, co się dzieje na okupowanych przez Rosję ukraińskich terenach...
Asiejew to ukraiński dziennikarz, który nawet po utworzeniu Donieckiej Republiki Ludowej nie zdecydował się na wyjazd i zaprzestanie pracy z Doniecka. No i w pewnym momencie "zniknął", trafiając do tzw. Izolacji - donieckiego więzienia, które więźniowie porównywali wręcz do obozu koncentracyjnego. Tortury, głód, niepewność własnego losu, wieczna obserwacja, bo w XXI wieku...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-13
Uwielbiam to uczucie, gdy sięgam po kontynuację dobrej książki i ta okazuje się jeszcze lepsza ;) Tak właśnie było z "Archiwum burzowego światła" - "Droga królów" wciągnęła mnie niesamowicie, a "Słowa światłości" zachwyciły mnie jeszcze bardziej. Znałam już świat przedstawiony, wiedziałam, kto jest kim, jak działa burzowe światło... a teraz dowiadywałam się jeszcze więcej, zarówno o dawnych losach bohaterów, jak i o ich nowych zdolnościach.
W pierwszym tomie wciągnęły mnie losy Kaladina i rodziny Dalinara, momentami jednak dłużyły mi się przygody Jasnah i Shallan. W "Słowach światłości" nie było już miejsca na takie dłużyzny - co aż dziwne, bo książka ma z dobry tysiąc stron i ani przez chwilę nie miałam poczucia, że Sanderson rozwleka jakikolwiek wątek. Kaladin się dalej rozwija i dowiadujemy się więcej o jego relacji z Syl, Dalinar przygotowuje się do ostatecznego starcia z Parshendi, Adolin pojedynkuje się z każdym, kto się na to zgodzi... A Shallan w końcu dotarła na Strzaskane Równiny i z nudnej uczennicy staje się coraz ciekawszą bohaterką :). Świetliści Rycerze powrócili, a ich zdolności zadziwią niejednego. Nadchodzą jednak ciężkie czasy... i już nie mogę się doczekać, aż sięgnę po kolejny tom, by poznać dalsze losy postaci, które tak szybko polubiłam.
Lubię styl Sandersona, jego lekkość pióra, umiejętne prowadzenie akcji, fajnie wplecione elementy humorystyczne, a zarazem dość szczegółowe przedstawienie postaci - nie miałam poczucia, że bohaterowie są płytcy czy przewidywalni. Za każdym razem miałam podejście "jeszcze jeden rozdział" - najchętniej bym usiadła i czytała bez przerwy, ale to nieco trudne przy lekturze, która zajęła mi łącznie prawie 16 godzin... ;) Wciąż nie wierzę, że tak późno zabrałam się za tę serię i pozostaje mi mieć nadzieję, że "Dawca przysięgi" utrzyma poziom dwóch pierwszych części.
Uwielbiam to uczucie, gdy sięgam po kontynuację dobrej książki i ta okazuje się jeszcze lepsza ;) Tak właśnie było z "Archiwum burzowego światła" - "Droga królów" wciągnęła mnie niesamowicie, a "Słowa światłości" zachwyciły mnie jeszcze bardziej. Znałam już świat przedstawiony, wiedziałam, kto jest kim, jak działa burzowe światło... a teraz dowiadywałam się jeszcze więcej,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-12
To moje drugie w krótkim czasie spotkanie z afrykańskimi reportażami Piskały i muszę przyznać, że "Dryland" trafił do mnie bardziej niż "Trzymaj się z dala, kochanie". To, co mnie najbardziej irytowało w tamtej książce, jest wciąż zauważalne w "Dryland", ale w mniejszym stopniu - bardzo wyraźna obecność autora. Piskała podróżuje bowiem po Afryce i choć większość reportażu to głosy Somalijczyków, wątków osobistych autor też nie unika. Sama książka jest jednak bardzo ciekawa i mocno przybliża czytelnikowi obraz Somalii - trochę historii, przyczyny konfliktów, upadek państwa oraz jego obecna sytuacja polityczna. A wszystko to postrzegane oczami Somalijczyków - zarówno mieszkańców kraju (z oddzielnym przedstawieniem Somalilandu), jak i emigrantów. Nie każda historia wciągnęła mnie równie mocno, ale naprawdę sporo się z tego reportażu dowiedziałam - powiedzmy sobie szczerze, Somalia nie jest najczęściej odwiedzanym przez dziennikarzy krajem i niewiele się o niej mówi ;)
"Dryland" zaczyna się od prób Piskały dostania się w niebezpieczne rejony i te osobiste wątki trochę mnie wymęczyły - na szczęście reportaż szybko się rozkręca i potem jest tylko coraz lepiej. Ponadto w książce znajdziemy dużo ciekawych zdjęć, pozwalających czytelnikowi lepiej sobie wyobrazić codzienne życie Somalijczyków. Warto sięgnąć po ten reportaż :).
To moje drugie w krótkim czasie spotkanie z afrykańskimi reportażami Piskały i muszę przyznać, że "Dryland" trafił do mnie bardziej niż "Trzymaj się z dala, kochanie". To, co mnie najbardziej irytowało w tamtej książce, jest wciąż zauważalne w "Dryland", ale w mniejszym stopniu - bardzo wyraźna obecność autora. Piskała podróżuje bowiem po Afryce i choć większość reportażu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-06
Lubię serię "Kwiatu paproci" Miszczuk, więc musiałam sięgnąć i po kolejny tom, kiedy się w końcu ukazał ;). Już od jakiegoś czasu myślę, że bardziej mnie wciągały przygody Gosi niż Jagi i, niestety, "Mszczuj" to tylko potwierdza. Pominąwszy już nawet niezbyt adekwatny tytuł, bo książka wciąg opowiada o przygodach Jarogniewy, a Mszczuj jest tu postacią zdecydowanie drugoplanową.
Autorka znów zabrała czytelnika do Bielin, jednak historia zawarta w tej książce wydała mi się opowieścią bardzo poboczną. W żaden sposób nie rozwija znanych już bohaterów, właściwie prawie nic nowego się o nich nie dowiadujemy - ot, pojawia się wątek, że Jaga dowiaduje się, że jest w ciąży, co - znając poprzednie tomy - czytelniczka zauważa dużo szybciej od samej bohaterki. A poza tym dziwna historia z Dziadem Mrozem nawiedzającym Bieliny... Owszem, czytało się szybko, nieraz się uśmiechnęłam, ale spodziewałam się tutaj czegoś więcej. Była to przyjemna lektura, fajnie było wrócić do serii, którą polubiłam, jednak "Mszczuj" jest dla mnie zdecydowanie najsłabszą częścią cyklu. Obawiam się, że zanim Miszczuk napisze kolejny tom, o treści tego zdążę już zapomnieć.
Lubię serię "Kwiatu paproci" Miszczuk, więc musiałam sięgnąć i po kolejny tom, kiedy się w końcu ukazał ;). Już od jakiegoś czasu myślę, że bardziej mnie wciągały przygody Gosi niż Jagi i, niestety, "Mszczuj" to tylko potwierdza. Pominąwszy już nawet niezbyt adekwatny tytuł, bo książka wciąg opowiada o przygodach Jarogniewy, a Mszczuj jest tu postacią zdecydowanie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kontynuacja świetnej serii "Archiwum Burzowego Światła", choć muszę przyznać, że pierwszej części "Dawcy przysięgi" nie czytało mi się aż tak dobrze jak dwóch wcześniejszych tomów. Oczywiście Sanderson dalej zachwyca stylem i światem przedstawionym, ale mam wrażenie, że akcja nieco spowolniła. Kaladin, który był dotąd moim ulubionym bohaterem, zszedł nieco na dalszy plan, szkoląc Wiatrowych. Główną postacią stał się Dalinar i jego losy - szczególnie te sprzed lat - są faktycznie wciąż tak samo wciągające. Shallan irytuje mnie coraz mniej i bawi mnie jej relacja z Adolinem - niestety, tego drugiego znów było trochę za mało. Zdaję sobie, naturalnie, sprawę z tego, że "Dawcę Przysięgi" podzielił na dwie części polski wydawca i może druga połowa okaże się bardziej rozbudowana pod kątem akcji... Na co bardzo liczę. Zresztą, żeby nie było, pierwszą połowę uznaję za bardzo dobrą - po prostu dwa pierwsze tomy były wręcz rewelacyjne i Sanderson sam postawił tu sobie wysoko poprzeczkę ;).
Kolejny tom wyjaśnia trochę więcej - dowiadujemy się o losach Heroldów, o nowych Pustkowcach, o ocaleniu Jasnah, coraz większą rolę odgrywa polityka i tu przydatne okazują się wizje Dalinara. Brakowało mi trochę scen bitewnych, ale tu zapowiada się rozkręcenie akcji w drugiej części i niecierpliwie czekam na lekturę. Jest coś w "Archiwum Burzowego Światła", że czyta się to jednym tchem, nawet gdy mniej się dzieje lub autor skupia się na tych mniej lubianych przeze mnie bohaterach. Nauczyłam się już, że pozornie nudniejsze i mniej istotne fragmenty też tworzą obraz całości świata Rosharu, muszę po prostu jeszcze doczytać do momentu, gdy Sanderson to wszystko zgrabnie połączy w całość ;).
Kontynuacja świetnej serii "Archiwum Burzowego Światła", choć muszę przyznać, że pierwszej części "Dawcy przysięgi" nie czytało mi się aż tak dobrze jak dwóch wcześniejszych tomów. Oczywiście Sanderson dalej zachwyca stylem i światem przedstawionym, ale mam wrażenie, że akcja nieco spowolniła. Kaladin, który był dotąd moim ulubionym bohaterem, zszedł nieco na dalszy plan,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to