-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant1
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński2
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
O książce „Stokrotki w śniegu” autorstwa Richarda Paula Evansa słyszałam dużo pochlebnych opinii. Większość głosiła, że to bardzo wzruszająca historia. Postanowiłam więc sprawdzić, jak jest naprawdę.
Głównym bohaterem jest James Kier. Przez wiele lat był nieczułym, bezwzględnym, pozbawionym uczuć człowiekiem. Krzywdził innych, liczył się tylko on i nikt więcej. Zostawił nawet swoją żonę i syna, a ten go znienawidził. Kier wyrządził wiele szkód niejednej osobie.
Pewnego dnia mężczyzna przeczytał nekrolog informujący o jego śmierci. Okazało się, że chodziło o zupełnie innego Jamesa Kiera, ale jego znajomi nie byli tego świadomi. Wiadomość o śmierci pojawiła się we wszystkich możliwych mediach. Ponieważ Kier nie należał do ludzi, których każdy darzył sympatią wszyscy, którzy go znali zaczęli wypowiadać się choćby za pośrednictwem internetu, jaki był dla nich okrutny, ile zła wyrządził za swojego życia, jak bardzo go nienawidzili za to. Było mnóstwo gorzkich, bolesnych słów, ale jednocześnie całkowicie szczerych. Wśród wypowiadających się na jego temat osób był przyjaciel Kiera wraz z żoną. Jedna wypowiedź, o dziwo, niezwykle serdeczna i poruszająca zaskoczyła naszego bohatera chyba najbardziej. Jej autorką była małżonka Jamesa Kiera – Sara. Wynikało z niej, że kobieta – choć została skrzywdzona – przez „zmarłego”, nadal go kochała i wierzyła cały czas, że ten się zmieni i jeszcze będzie szlachetnym, dobrym człowiekiem.
Nie jestem zachwycona tą historią. Według mnie nie jest ona tak rewelacyjna i znakomita, jak to mogłam wyczytać na przeróżnych stronach dotyczących książek. Nie brakuje w niej wzruszających momentów, to fakt. Niestety, mnie to wszystko w ogóle nie przekonało. Całość jak dla mnie była aż nazbyt przewidywalna, infantylna i szalenie niewiarygodna. Nie wierzę w tak radykalne przemiany, że wcześniej dany człowiek jest okrutny, zły i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, staje się nieskazitelny, no istny anioł. Być może to kwestia moich przekonań, ale nie jestem w stanie przyjąć czegoś, co totalnie kłóci się z moimi poglądami, z tym co myślę. Czuję się wówczas jak malutka dziewczynka, której ktoś próbuje wcisnąć bajeczkę tylko po to, aby się uspokoiło lub poskromiło. Nie znoszę takich zabiegów – zarówno w rzeczywistości, jak i w literaturze.
Ponadto, książkę czytało mi się okropnie. Jest niezwykle chaotyczna, autor ni z gruszki, ni z pietruszki wprowadza do fabuły jakichś bohaterów, o których wcześniej jakoś nie raczył wspomnieć. Ja, czytająca, nie wiedziałam kto to jest, co ma wspólnego z przedstawianymi wydarzeniami i dlaczego w ogóle Evans o nim wspomina. Oczywiście bez wyjaśnień. W mojej ocenie to wyłącznie wzmaga chaos. Niesamowicie trudno było mi się połapać w całej fabule, połączyć fakty w jedną logiczną całość.
Cieszę się, że pozycja ta była krótka (296 stron), bo więcej byłoby dla mnie nie do przyjęcia i czułabym się przytłoczona, co i tak miało miejsce.
Podsumowując, to już druga książka, która otrzymała ode mnie w tym roku ocenę 1 na 10. Nie polecam jej, bo nie widzę tu nic wartościowego, co mogłoby zatrzymać czytelnika. Jeżeli poczujecie, że jesteście zaintrygowani moją opinią i mielibyście ochotę sami przekonać się, czy to opowieść dla Was, przeczytajcie ją, ale uprzedzam lojalnie, że możecie być zawiedzeni i mieć poczucie straconego czasu. Zastanówcie się, czy jesteście na to gotowi i czy nie lepiej zapoznać się z pozycją, której treść Was wciągnie, autentycznie poruszy i zostanie w Waszej pamięci na bardzo długo. Ja bym się nie zastanawiała i wiem co bym wybrała, bez namysłu.
O książce „Stokrotki w śniegu” autorstwa Richarda Paula Evansa słyszałam dużo pochlebnych opinii. Większość głosiła, że to bardzo wzruszająca historia. Postanowiłam więc sprawdzić, jak jest naprawdę.
Głównym bohaterem jest James Kier. Przez wiele lat był nieczułym, bezwzględnym, pozbawionym uczuć człowiekiem. Krzywdził innych, liczył się tylko on i nikt więcej. Zostawił...
Bardzo rzadko sięgam po książki zagranicznych autorów. Jeśli ktoś z Was chciałby dowiedzieć się dlaczego, to serdecznie polecam zapoznanie się z tym tytułem.
Główną bohaterkę – Johannę Morigan – poznajemy w momencie, gdy leży obok swojego sześcioletniego śpiącego brata na łóżku, które dostała po zmarłej babci. Nastolatka się właśnie bezwstydnie masturbuje. Dziewczyna niemalże obsesyjnie marzy o tym, by być ponętną, by chłopcy się za nią oglądali. Pragnie by ktoś ją przeleciał. Na szczęście ma też inne marzenia – chce zrobić coś szlachetnego, coś o czym wszyscy się dowiedzą. Ale jak na razie jest grubą, smutną, zakompleksioną czternastolatką.
Johanna sporo czasu spędza w bibliotece, gdzie za darmo spokojnie może czytać książki i różne czasopisma. Ponieważ jej rodzina żyje w skrajnym ubóstwie, nasza bohaterka wpada na pomysł, że będzie krytyczką muzyczną. Ukrywa się pod pseudonimem Dolly Wilde. Jest agresywna, arogancka, cyniczna, ubiera się na czarno, nosi mocny makijaż, cylinder i w swoich recenzjach nie odpuszcza nikomu i niczemu. Londyn staje przed nią otworem - sex, drugs and rock’n’roll.
Nie ma sensu, żebym pisała Wam dalej o fabule tej powieści, bo…zdecydowanie nie ma o czym.
Ta książka jest denna, bezpłciowa i…do granic możliwości obrzydliwa. Tak, jest wstrętna, obrzydliwa, że aż przy jej czytaniu zbierało mi się na wymioty. A już szczytem wszystkiego było, gdy autorka zupełnie bez ogródek i z przesadną dokładnością zaczęła pisać o czynności fizjologicznej zwanej załatwianiem się, a ona określa ją po prostu – uważajcie – SRANIEM!!!
Po tym fakcie, nie zważając na fakt, że do jej dokończenia zostało mi dużo stron, zwyczajnie stwierdziłam, że podziękuję tej nędznej lekturze. Zaczęłam się jednocześnie zastanawiać, jak można było wypuścić na rynek wydawniczy coś takiego, co nawet gniotem nie można określić, bo to byłby epitet zbyt ładny i całkowicie nie oddający jej treści. Totalnie (!!!!!) nie pojmuję jak ktoś może zachwycać się czymś takim i jeszcze to polecać innym? Serio?!!!!
Przeczytałam gdzieś, że na podstawie tego powstał film. Hmmm... Cóż, być może w takiej formie to-to się sprawdzi, chociaż mi szkoda byłoby czasu na oglądanie takiej miernoty, ale ok…Jak kto woli. Każdy ma inny gust. Wiem jednak jedno, że po zagraniczną literaturę nie sięgnę chyba bardzo, bardzo, bardzo długo. A już na pewno nie będzie to literatura amerykańska.
Kończąc, jeśli macie ochotę poczytać o zapuszczonej nastolatce, która zamiast walczyć ze swoimi problemami, woli się masturbować – sięgnij po tę książkę. Jeśli lubisz historie bez wyrazu, gdzie pisarka albo sama jest nimfomanką albo ma jakiś problem z seksem – przeczytaj tę pozycję. Jeżeli masz chęć zapoznać się z wyimaginowanymi zmartwieniami (h)amerykańskiej rodziny – ten tytuł jest dla Ciebie.
Natomiast, jeżeli na wszystkie podpunkty odpowiedziałeś „nie” to omijaj tę historię, bo nie jest ona dla Ciebie. I dla mnie także na sto procent nie jest.
Bardzo rzadko sięgam po książki zagranicznych autorów. Jeśli ktoś z Was chciałby dowiedzieć się dlaczego, to serdecznie polecam zapoznanie się z tym tytułem.
Główną bohaterkę – Johannę Morigan – poznajemy w momencie, gdy leży obok swojego sześcioletniego śpiącego brata na łóżku, które dostała po zmarłej babci. Nastolatka się właśnie bezwstydnie masturbuje. Dziewczyna...
Charlotte Link, poczytna autorka thrillera psychologicznego wraca z kolejną powieścią. Szczerą, bolesną i intymną. W swojej książce autorka opowiada o swojej siostrze Franzisce i jej sześcioletniej walce z nowotworem.
Franziska ma dwadzieścia parę lat gdy dopada ją chłoniak Hodgkina. To ziarnica złośliwa, nowotwór węzłów chłonnych, w pełni uleczalny w 80% przypadków. Jednak po kilku miesiącach walki o życie, następuje remisja. Kobieta wraca do normalnego życia. Wychodzi za mąż, rodzi dwoje dzieci – dziewczynkę i chłopca. Działa prężnie jako wolontariuszka w obronie ochrony zwierząt. Podejmuje nowe wyzwania. Jest pełna życia, radosna, z optymizmem patrzy w przyszłość. Dba o relacja z przyjaciółmi i rodziną. A szczególna więź łączy ją z siostrą – Charlotte. Są niemalże jak siostry bliźniaczki.
Niestety, ta sielanka zostaje gwałtownie przerwana w momencie gdy u Franziski zdiagnozowany zostaje rak jelita. Od tej chwili rozpoczyna się dramatyczna walka o życie kobiety. Nieustanne wizyty u specjalistów, liczne badania, rozmowy z lekarzami, którzy nie zawsze potrafią okazać pacjentowi i jego rodzice serce.
Mam ogromny problem z tą książką i czuję się nią mocno zawiedziona. Przeczytałam już niejedną pozycję traktującą o osobach nieuleczalnie chorych. Do tej pory wszystkie przeczytane przeze mnie książki z tej tematyki bardzo mi się podobały, wzruszały i długo zostawały w mej pamięci. Ceniłam w nich to, że były bardzo emocjonalne, bezpośrednie. Niejednokrotnie podczas lektury uroniłam niejedną łzę. Jeśli zaś chodzi o powieść Charlotte Link nic takiego się nie wydarzyło. Powiem więcej – uważam, że to książka pozbawiona emocji, napisana sucho. Miałam wrażenie, jakbym czytała jakąś dokumentację medyczną a nie opis zmagań z nowotworem.
Ciągle Charlotte Link podkreśla na kartach swojej książki, jak jest związana z siostrą, jak jest jej ciężko w związku z tym, że najbliższa jej osoba tak strasznie musi cierpieć. Pisze o tym do znudzenia, tylko w samej treści absolutnie tego nie widać, a tym bardziej nie czuć. Nie mogłam pozbyć się myśli, że Link na siłę chce pokazać tylko, jak trudną i wyboistą drogę muszą pokonać chorzy i ich rodzina by wyzdrowieć lub by móc w miarę łagodnie przejść przez swoje zmartwienia.
Być może komuś taka lektura pomoże, będzie ukojeniem, ale nie dla mnie. Zdecydowanie nie! Nie w tym przypadku. Tak jak napisałam, inne lektury tego rodzaju, mnie zaangażowały, czytałam je z zainteresowaniem, natomiast tu zastanawiałam się ze zniecierpliwieniem, kiedy skończę czytać tę książkę.
Jeśli czujecie potrzebę sięgnięcia po omawiany przeze mnie tytuł – zróbcie to. Ja go Wam nie polecam.
Charlotte Link, poczytna autorka thrillera psychologicznego wraca z kolejną powieścią. Szczerą, bolesną i intymną. W swojej książce autorka opowiada o swojej siostrze Franzisce i jej sześcioletniej walce z nowotworem.
Franziska ma dwadzieścia parę lat gdy dopada ją chłoniak Hodgkina. To ziarnica złośliwa, nowotwór węzłów chłonnych, w pełni uleczalny w 80% przypadków....
Lubię książki z wątkiem kobiecej przyjaźni, solidarności i wzajemnego wsparcia. Nie marszczę nosa, jak niektórzy, gdy autor wplata elementy erotyki do akcji.
Czy tym razem również byłam usatysfakcjonowana czytelniczo?
Już na samym początku poznajemy Wiktorię, klasyczną kurę domową. Mąż skutecznie wybił jej z głowy pomysł podjęcia pracy i postanowił zrobić z niej pomoc domową. Jej zadaniem jest sprzątać, prać, gotować, prasować. Słowem – robić wszystko to, co kobieta w domu robić powinna. Kobieta spełnia zachcianki małżonka przez dwanaście lat. Wszystko się jednak zmienia, gdy pewnego dnia dowiaduje się, że Tymon znalazł pocieszenie w ramionach innej, jego zdaniem atrakcyjniejszej pani. Gdy otrzymuje taką wiadomość, nie wie co ze sobą zrobić. Ma wrażenie, że cały świat jej się zawalił. Na szczęście, gdy pierwszy szok mija, Wiktoria wyjeżdża do Niemiec, do swojej ciotki, by tam zacząć nowe, lepsze życie. Tam poznaje Judith, Leę i Marę, które także są w podobnej sytuacji jak nasza główna bohaterka. Kobiety zaprzyjaźniają się i nawet zakładają własny, dość nietypowy biznes.
Jak już wcześniej wspomniałam, nie straszne mi są książkach sceny erotyczne, użyte od czasu do czasu mocniejsze słowa. Tematy tabu poruszane w literaturze często mnie wręcz ciekawią, sprawiają, że lektura jest dla mnie wciągająca, w pewien sposób nietuzinkowa.
Skłamałabym jednak, gdyby napisała, że tak było tym razem. Że byłam zachwycona treścią, że współczułam paniom, że trzymałam mocno kciuki by wiodło się im jak najlepiej. Moja reakcja była dokładnie odwrotna!
Dawno nie czułam się tak zniesmaczona podczas czytania. Ze strony na stronę miałam wrażenie, że mam przed sobą jakiś poradnik erotyczny, napisany przez niewyżytego samca lub samicę. Opisy i wszelkie dialogi w tej pozycji były tak kiepskie, że chyba nawet w krytykowanej wszędzie, sławnej powieści „50 twarzy Greya” już były lepsze i zasługiwały na większą uwagę. Tutaj nic ze sobą się nie sklejało, totalnie NIC!! Ani w tym treści, ani formy. Bogu dziękuję, że to „coś” liczyło sobie 296 stron, choć dla mnie w tej sytuacji, to zdecydowanie za dużo. Więcej bym nie zdzierżyła.
Bohaterki były tak irytujące, zakompleksione i bezwartościowe, że już bardziej być nie mogły. Gdy śledziłam ich losy, nic nie wnoszące, a wręcz żenujące rozmowy, to nie mogłam oprzeć się stwierdzeniu, że na brak szacunku od swoich mężczyzn, same sobie zapracowały.
Przygotowując się do napisania tej opinii, przeczytałam kilka recenzji o „Rosole z kury domowej” Nataszy Sochy. W wielu czytałam zachwyty nad piórem autorki, nad tym, jak to niby świetnie ukazała temat. Nie brakowało w tych tekstach rekomendacji, że książka jest godna polecenia, że koniecznie muszą po nie sięgnąć wszystkie panie i to bez względu na wiek.
Zdecydowanie się nie zgadzam z tym! Powiem więcej – ja nigdy nie poleciłabym i nie polecę tej pozycji żadnej kobiecie. Niezależnie kim ona dla mnie by nie była. Zachęcałabym za to do omijania tej książki szeroki łukiem i nie skupiania się na niej w ogóle, bo to całkowita strata czasu. Nie dostaniecie tu nic wartościowego, co zmieniłoby chociaż trochę na przykład Wasz światopogląd, czy poszerzyło horyzonty. Słaba książka od gniota różni się tym, że z tej pierwszej niekiedy udaje nam się coś interesującego wyłuskać. Natomiast ta druga nie ma nam nic do zaoferowania. I tak właśnie było w tym przypadku.
Nie polecam, nie polecam i jeszcze raz nie polecam!
Lubię książki z wątkiem kobiecej przyjaźni, solidarności i wzajemnego wsparcia. Nie marszczę nosa, jak niektórzy, gdy autor wplata elementy erotyki do akcji.
Czy tym razem również byłam usatysfakcjonowana czytelniczo?
Już na samym początku poznajemy Wiktorię, klasyczną kurę domową. Mąż skutecznie wybił jej z głowy pomysł podjęcia pracy i postanowił zrobić z niej pomoc...
2020-12-15
Książka nic nie wniosła do mojego życia. Nie zatrzymała mnie swoją treścią, nie wzruszyła, nie rozbawila. Przy jej czytaniu nie wysunęłam żadnego wniosku poza tym, że dziwię się, że pisarkom i pisarzom chce się tworzyć takie nudne powieści.
Inni się zachwycają, a ja się zastanawiam - po co te ochy i achy?
Książka nic nie wniosła do mojego życia. Nie zatrzymała mnie swoją treścią, nie wzruszyła, nie rozbawila. Przy jej czytaniu nie wysunęłam żadnego wniosku poza tym, że dziwię się, że pisarkom i pisarzom chce się tworzyć takie nudne powieści.
Inni się zachwycają, a ja się zastanawiam - po co te ochy i achy?
O książce Nataszy Sochy słyszałam sporo pozytywnych opinii. Jedna z nich brzmiała, że jest to zabawna powieść, która rozśmieszy czytelnika do łez.
Postanowiłam więc sprawdzić, czy i mnie ona rozbawi.
Leander jest mężczyzną po trzydziestce. Niby normalny jak jego rówieśnicy, ale jednak niekoniecznie. Bowiem chłopak cały czas mieszka z mamusią, która cały czas mu sprząta, gotuje i najchętniej otoczyłaby go ochronnym parasolem albo murem obronnym. Akceptuje inne kobiety w życiu syna, ale tylko do momentu, gdy są to przelotne znajomości. To ona ma decydujący głos z kim zwiąże się jej syn. Do tej pory wszystkie dziewczyny, z którymi spotykał się Leander nie chciały przyjąć do wiadomości, że dla niego mamusia jest kobietą numer jeden i że to ona będzie grała pierwsze skrzypce w każdej sytuacji, w której się znajdzie. Pewnego dnia w życiu głównego bohatera pojawia się Amelia, która wydaje się być kobietą idealną nie tylko z urody, ale również z charakteru. No i ma najbardziej pożądaną cechę – nie krytykuje nad wyraz głębokiej relacji syna z matką. Czy kobieta długo to wytrzyma? Czy nadopiekuńcza mamusia zaakceptuje wreszcie fakt, że dorosły już Leander ma prawo żyć po swojemu i tak jak on to sobie zaplanował?
Chyba pierwszy raz w życiu czytałam książkę, która już od pierwszych zdań mnie zniesmaczyła do granic możliwości. Spowodowała wściekłość. Podczas lektury szukałam gorączkowo fragmentów, gdzie będę mogła się pośmiać lub chociaż uśmiechnąć szczerze, a nie z politowaniem i myślą: „Jezu, jak można napisać coś tak bzdurnego i wreszcie, jak można dopuścić, żeby coś tak szmirowatego ujrzało światło dzienne?!” Nie wiem, co Natasza Socha chciała osiągnąć tą powieścią. Wiem, że są na tym chorym świecie mężczyźni, który z powodzeniem można nazwać maminsynkami. Są tacy, sama o takich słyszałam i może nawet takich znam. Ale to, co zostało przedstawione tutaj jest, według mnie, radosną, oj nieee! Wróć! Jest żałosną (!!!) twórczością autorki. Nie wiem pod jakim wpływem to zostało napisane. Dla mnie to nie do ogarnięcia i nie do przyjęcia.
Zazwyczaj jak czytam książkę i okazuje się, że jej treść mi się nie podoba, to jest chociaż jedna postać, która zyskuje moją sympatię lub chociaż współczucie. A w tej historii nie ma czegoś takiego. Nawet kot był jakiś taki bezpłciowy.
Poza tym, całość wlecze się strasznie jak rozmemłana guma albo kisiel. Żeby jeszcze było więcej dialogów, to powiedzmy, że jakoś bym to strawiła, choć zniesmaczenie by na pewno pozostało, ale akurat dialogów było jak na lekarstwo jakby pisarka bała się, że zużyje za dużo tuszu.
Podsumowując, „Maminsynek” Nataszy Sochy to kiepściutka opowiastka o nadopiekuńczych rodzicach, nie mających swojego zdania chłopcach, którym tylko się wydaje, że są dorośli.
Jeśli miałabym już komuś polecić ten tytuł, to zdecydowanie podsunęłabym ją każdej dziewczynie, która myśli o zamążpójściu. Niech będzie ona ostrzeżeniem albo raczej czerwoną lampką z napisem „ZASTANÓW SIĘ CZY WARTO!”. Takim sam komunikat powinien pojawić się też wszystkim czytelnikom, którzy zamierzają przeczytać tę pozycję. Naprawdę dobrze to przemyślcie, czy chcecie tracić swój cenny czas.
O książce Nataszy Sochy słyszałam sporo pozytywnych opinii. Jedna z nich brzmiała, że jest to zabawna powieść, która rozśmieszy czytelnika do łez.
Postanowiłam więc sprawdzić, czy i mnie ona rozbawi.
Leander jest mężczyzną po trzydziestce. Niby normalny jak jego rówieśnicy, ale jednak niekoniecznie. Bowiem chłopak cały czas mieszka z mamusią, która cały czas mu sprząta,...
Uwielbiam czytać książki, w których jest mowa o dziennikarzach, o kulisach dziennikarstwa, gdy opisywany jest proces powstawania danego artykułu. Wtedy angażuję się bez reszty w lekturę i nie mogę się od niej oderwać. Czy tym razem też tak było?
Izabela Oster – znana dziennikarka telewizyjna, prowadząca programy publicystyczne, na skutek zmian w ramówce traci dotychczasowy czas programowy i jej program zostaje przełożony na inną, późniejszą godzinę. Dziewczyna nie zgadza się z tą decyzją i rezygnuje z pracy, ale po cichu liczy, że otrzyma ciekawszą propozycję od konkurencji. Takowa jednak nie nadchodzi. W zamian za to przyjaciółka Izy – Kamila Rudnicka-Clement podsuwa dziennikarce coś innego.
Kamila odziedziczyła w spadku po byłej teściowej pismo dla pań. Gazeta jednak nie jest w najlepszej kondycji.
Iza wraz z Kamą stają przed trudnym wyzwaniem, bowiem mają przywrócić gazecie dawną świetność i sprawić, żeby czytelnicy chętnie po nią sięgali. To zadanie początkowo paniom wydaje się nie do zrealizowania, ale po przemyśleniu postanawiają zmierzyć się z tym, co podsuwa im los. Przeprowadzają się więc do Krakowa i z głowami pełnymi pomysłów otwierają nowy rozdział w swoim życiu. Jak im się powiedzie? O tym przekonacie się, gdy sięgniecie po „Tylko dobre wiadomości”.
Napisałam w zajawce, że książki o zawodzie dziennikarza bardzo mnie ciekawią i są dla mnie pewną inspiracją, gdyż sama ukończyłam studia licencjackie o kierunku filologia polska ze specjalizacją dziennikarską. A jeśli jeszcze dodatkowo mają rozbudowany wątek miłosny, to już jestem przeszczęśliwa i zaspokojona czytelniczo. Jest tylko jeden warunek – musi to być powieść napisana zgrabnie i z polotem. A tutaj tego nie dostałam za grosz. Owszem, Agnieszka Krawczyk rozbudowała wątek dziennikarski, ukazała od kulis pracę w telewizji. Problem w tym, że to wszystko było takie rozmemłane, nie posiadało tego przysłowiowego pazura. Ok, jestem w stanie znieść opis pracy w telewizji. To wypadało nawet nieźle, ale co do reszty …mam bardzo duże zastrzeżenia i mnie totalnie nie porwało i zaważyło na tym, że całości wystawiłam niską ocenę, bo 4/10 i nie zamierzam tej noty zmieniać.
Jedynym bohaterem tej książki, którego szczerze polubiłam, był kot-przybłęda. Podobało mi się jak autorka w zabawny sposób opisywała jego sposób myślenia. I to były fragmenty, przy czytaniu których, uśmiechałam się szczerze. Dla mnie to kropelka w morzu, biorąc pod uwagę fakt, że książka liczy sobie 412 stron. Czas z nią spędzony niemiłosiernie mi się dłużył, dlatego gdy dzisiaj udało mi się skończyć czytanie tej powieści, to odetchnęłam z ulgą. Bardzo nie lubię takiej reakcji w moim wykonaniu, bo zawsze mam poczucie, że czytanie powinno sprawiać mi przyjemność, a tu ewidentnie tak nie było. Wręcz przeciwnie.
Cóż mogę napisać na zakończenie? Jeśli czujecie potrzebę zapoznania się z tą pozycją, to na pewno nie będę Was od tego odwodzić. Nie mniej jednak uważam, że są znacznie ciekawsze lektury od tej. Ja, gdybym wiedziała, że ta książka jest tak kiepska, z pewnością nie przeczytałabym jej. No, ale…Stało się. Myślę, że jej treść szybko umknie z mojej pamięci.
Uwielbiam czytać książki, w których jest mowa o dziennikarzach, o kulisach dziennikarstwa, gdy opisywany jest proces powstawania danego artykułu. Wtedy angażuję się bez reszty w lekturę i nie mogę się od niej oderwać. Czy tym razem też tak było?
Izabela Oster – znana dziennikarka telewizyjna, prowadząca programy publicystyczne, na skutek zmian w ramówce traci dotychczasowy...
Dziwię się sobie samej,że rzucilam dopiero tę książkę na sto stron przed końcem. Nic nie wyniosłam z tej książki.
Zdecydowanie jestem na nie
Dziwię się sobie samej,że rzucilam dopiero tę książkę na sto stron przed końcem. Nic nie wyniosłam z tej książki.
Zdecydowanie jestem na nie
Nie mam w zwyczaju pisać o książce, której jeszcze nie skończyłam czytać lub, której nie mam zamiaru dokończyć, ale tym razem zrobię wyjątek…
Tytułowa krucha jak lód to Willow O’Keefe – dziewczynka cierpiąca na nieuleczalną chorobę genetyczną osteogenesis imperfecta, w skrócie OI, czyli wrodzoną łamliwość kości. Mała ciągle coś sobie łamie, nawet podczas wykonywania prozaicznych czynności takich jak np.: kichanie. Życie Willow nie należy do najłatwiejszych – ani dla niej samej, ani dla jej najbliższych. Mimo wszystko życie rodziny O’Keefe należy do szczęśliwych. Jednak jak wszystko – szczęście też ma swój kres…
W powieści jest kilku narratorów: Charlotte i Sean, czy rodzice chorej Willow, jej starsza siostra Amelia, niejaka Piper oraz adwokatka Marin. Adresatką powieści jest nie kto inny jak Willow. Do niej pozostałe postaci przemawiają, opisują swoje działania i ich motywy, przeżycia.
To już drugie moje spotkanie z twórczością Jodi Picoult. Drugie i znowu nieudane. Po raz kolejny podczas lektury byłam zła sama na siebie, że wypożyczyłam powieść tej autorki, a przecież kiedyś obiecałam sobie, że nie będę wypożyczała książek autorów, których powieścią nie byłam zachwycona już przy pierwszej lekturze. Cóż, nie dotrzymałam obietnicy danej samej sobie.
Jakoś tak dziwnie mam, że zawsze kiedy większość zachwyca się danym tytułem, zachęca do sięgnięcia po niego i ja to robię, wówczas jestem całkiem rozczarowana tym, co przeczytałam i myślę sobie nad czym były te zachwyty. Tu sytuacja się powtórzyła.
Nie polubiłam się z bohaterami wykreowanymi przez Picoult. Jedyną osobą, którą względnie darzyłam sympatią, była Amelia – siostra Willow.
Reszcie chętnie bym podziękowała.
Poza tym, jak dla mnie „Krucha jak lód” jest strasznie przegadaną i sztucznie nadmuchaną powieścią. To, co autorka ujęła w 613 stronach, można by przecież ująć góra w 400. I to byłoby za wiele jak dla mnie.
I to mieszanie przeszłości z teraźniejszością – zupełnie niepotrzebny zabieg literacki, tak często stosowany przez tę pisarkę.
Wiem, że fani Picoult będą oburzeni i zdziwieni moją opinią. Zdaję sobie sprawę. Ja jednak nie umiałabym napisać pozytywnego tekstu o czymś, co mi się ewidentnie nie podoba.
Nie mam w zwyczaju pisać o książce, której jeszcze nie skończyłam czytać lub, której nie mam zamiaru dokończyć, ale tym razem zrobię wyjątek…
Tytułowa krucha jak lód to Willow O’Keefe – dziewczynka cierpiąca na nieuleczalną chorobę genetyczną osteogenesis imperfecta, w skrócie OI, czyli wrodzoną łamliwość kości. Mała ciągle coś sobie łamie, nawet podczas wykonywania...
2019-08-01
Główną bohaterką powieści „Karuzela” autorstwa Agnieszki Lis jest Renata. Jest żoną a także matką trójki dzieci. Nie pracuje, zajmuje się domem. Jest aktywna i ciągle zabiegana.
Pewnego dnia dopada ją przeziębienie. Niby zwykła infekcja, która niestety długo nie chce minąć. Kobieta jest słaba, więc lekarz prowadzący zaleca zrobienie badań. Diagnoza spada na Renatę jak grom z jasnego nieba. Białaczka. I to na dodatek w dość zaawansowanym stadium. Rozpoczyna się walka.
Książka napisana jest zgrabnie. Są dialogi, postaci wyraziste. W zasadzie o każdej możemy wyrobić sobie własne zdanie. Akcja płynie wartko, choć biorąc pod uwagę temat, którego podjęła się Agnieszka Lis, słowo „płynie” jest tu nie na miejscu, bowiem o schorzeniach onkologicznych nigdy nie będziemy mówić, że są lekkie i przepływają przez nas. Niby wszystko jest ok, na swoim miejscu, jednak mnie ta książka zdecydowanie nie przekonała. Naprawdę uwielbiam tego rodzaju historie. Zawsze czytam je z ogromnym zainteresowaniem. Przeczytałam ich już trochę. Podczas lektury każdej z nich wzruszałam się, roniłam nie jedną łzę, ciężko mi było przełknąć ślinę, bo gardło miałam ściśnięte od emocji. Do dziś pamiętam jak wstrząsnęły mną książki takie jak „Chustka” Joanny Sałygi czy „Czasami wołam w niebo” . A tutaj nic takiego się nie wydarzyło. Owszem, czytałam zaangażowana, ale spowodowane to było raczej tym, że bacznie szukałam fragmentów – mniej lub bardziej obszernych – które zapewniłyby mi ogromne emocje, takie po których trudno by mi było się otrząsnąć. Poszukiwałam czegoś, co sprawi, że stwierdzę iż książka zapadnie w mej pamięci na długi czas. Mówią „Szukajcie, a znajdziecie”. Cóż – nie w tym przypadku.
Nie jest to historia totalnie zła, taka którą skreślam jednoznacznie. Nie. Określiłabym ją jako bardzo przeciętną. Taką, która do mojego światopoglądu nie wniosła absolutnie nic. Ot, zwykła obyczajówka. Nic więcej. Zdecydowałam się na przeczytanie jej, bo zostałam zachęcona opiniami koleżanek. Chciałam wyrobić sobie swoją opinię. I tak tez się stało. Nie mniej, gdybym się z nią nie zapoznała, nie straciłabym nic.
Podsumowując – jeśli ktoś odczuwa parcie czytelnicze, żeby sięgnąć po „Karuzelę” Agnieszki Lis- nie odradzam, ale zachęcać też nie zamierzam.
Główną bohaterką powieści „Karuzela” autorstwa Agnieszki Lis jest Renata. Jest żoną a także matką trójki dzieci. Nie pracuje, zajmuje się domem. Jest aktywna i ciągle zabiegana.
Pewnego dnia dopada ją przeziębienie. Niby zwykła infekcja, która niestety długo nie chce minąć. Kobieta jest słaba, więc lekarz prowadzący zaleca zrobienie badań. Diagnoza spada na Renatę jak grom...
Uwielbiam książki Katarzyny Grocholi, ale tej nie dało się czytać. Poległam na 330 stronie. I samą siebie podziwiam, że tak dużo udało mi się przeczytać, bowiem dotarcie do tej strony, było dla mnie wielkim wyzwaniem.
Jestem pewna, że po tej powieści bardzo długo nie sięgnę po powieści Grocholi.
Uwielbiam książki Katarzyny Grocholi, ale tej nie dało się czytać. Poległam na 330 stronie. I samą siebie podziwiam, że tak dużo udało mi się przeczytać, bowiem dotarcie do tej strony, było dla mnie wielkim wyzwaniem.
Jestem pewna, że po tej powieści bardzo długo nie sięgnę po powieści Grocholi.
Gdyby mnie ktoś teraz zapytał: "O czym była książka "Trzy metry nad niebem"?" - nie odpowiedziałabym, bo...nie potrafię.
Strasznie zmęczyła mnie ta książka. Aż się dziwię, że dobrnęłam do 260 strony,ale dalej już nie zdzierżyłam.
Gdyby mnie ktoś teraz zapytał: "O czym była książka "Trzy metry nad niebem"?" - nie odpowiedziałabym, bo...nie potrafię.
Strasznie zmęczyła mnie ta książka. Aż się dziwię, że dobrnęłam do 260 strony,ale dalej już nie zdzierżyłam.
Beznadziejna, nudna, przegadana.
Szkoda na nią czasu
Beznadziejna, nudna, przegadana.
Szkoda na nią czasu
Za wyjątkiem tego, że dialogi w tej książce były bardzo zabawne, nie znalazłam w niej nic pozytywnego.
Za wyjątkiem tego, że dialogi w tej książce były bardzo zabawne, nie znalazłam w niej nic pozytywnego.
Pokaż mimo toNie znalazłam nic, ale to kompletnie NIC wartościowego w tej książce. Szkoda mi czasu, który przeznaczylam na jej czytanie.
Nie znalazłam nic, ale to kompletnie NIC wartościowego w tej książce. Szkoda mi czasu, który przeznaczylam na jej czytanie.
Pokaż mimo to
„Wyszczekana miłość” to druga część trylogii autorstwa Jenn McKinlay. Zapewne pamiętacie, że pierwsza część zawiodła moje oczekiwania czytelnicze.
Czy następny tom wypadł lepiej w moich oczach. Przeczytajcie!
Tym razem postacią grającą pierwsze skrzypce jest Carly. Jest ona kobietą, która absolutnie nie interesuje się stałymi związkami. Przygoda na jedną noc, namiętny seks – to jest to, co lubi najbardziej. Do czasu. Gdy poznaje przystojnego Jamesa trochę jej zasady ulegają zmianom, choć jeszcze na sto procent.
Mężczyzna natomiast od samego początku, gdy tylko zobaczył Carly – zakochał się bez pamięci i wiedział, że ona właśnie będzie go prześladować w myślach.
Podobnie jak w „Zakochanych po uszy” tutaj także mamy wątek ze zwierzętami. I to dość ciekawy, bo chodzi o papugę – bardzo specyficzną. Ptak ma na imię Ike, a jego największą wadą i zarazem urokiem jest gadulstwo i to, że…uwielbia przeklinać. Robi to często i zaangażowaniem, co nie podoba się naszej głównej bohaterce.
I co mam Wam dalej napisać? Że wątek z Ikiem mógłby być w mojej ocenie znacznie bardziej rozbudowany…Owszem! Że chętnie dowiedziałabym się więcej o upodobaniach kolorowego ptaka. Znacie mój gust oraz to, że kocham zwierzęta, więc nie zdziwiłoby Was takie wyznanie z mojej strony.
Problem polega na tym, że całą książkę zdominowała relacja Carly i Jamesa. Rozerotyzowana aż nadto. Na kartach powieści McKinlay kipi seksem. Wyuzdanym, pozbawionym tajemnicy, subtelności, bo przecież to rzecz intymna z założenia. Nie, autorka pisze o „tych sprawach” bardzo odważnie i wprost jakby chciała się wyżyć lub pokazać swoim czytelnikom jaką ma wyobraźnię. Ten jeszcze gotów snuć po cichu domysły czy to, co w powieści zostało opisane to fikcja literacka czy autentyczne przeżycia pisarki.
W trakcie lektury poważnie zaczęłam rozmyślać, czy pani autorka jest tak zboczona, potrzebująca czy może postanowiła uraczyć wszystkich książką nie obyczajową, a erotyczną. A przypominam, że to miała być przyjemna lektura, gdzie bohaterami są również zwierzęta. Nie było takich deklaracji, fakt, ale czytający zapewne chcieli przy niej odpocząć i miło spędzić czas.
Przygotowując się do napisania tej opinii prześledziłam recenzje innych czytelników i influencerów. Ich oceny tej książki były pozytywne na ogół. Cóż.. Moja taka jak widać i nie zmienię jej.
„Wyszczekana miłość” to druga część trylogii autorstwa Jenn McKinlay. Zapewne pamiętacie, że pierwsza część zawiodła moje oczekiwania czytelnicze.
więcej Pokaż mimo toCzy następny tom wypadł lepiej w moich oczach. Przeczytajcie!
Tym razem postacią grającą pierwsze skrzypce jest Carly. Jest ona kobietą, która absolutnie nie interesuje się stałymi związkami. Przygoda na jedną noc, namiętny...