-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant1
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński2
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
„Wyszczekana miłość” to druga część trylogii autorstwa Jenn McKinlay. Zapewne pamiętacie, że pierwsza część zawiodła moje oczekiwania czytelnicze.
Czy następny tom wypadł lepiej w moich oczach. Przeczytajcie!
Tym razem postacią grającą pierwsze skrzypce jest Carly. Jest ona kobietą, która absolutnie nie interesuje się stałymi związkami. Przygoda na jedną noc, namiętny seks – to jest to, co lubi najbardziej. Do czasu. Gdy poznaje przystojnego Jamesa trochę jej zasady ulegają zmianom, choć jeszcze na sto procent.
Mężczyzna natomiast od samego początku, gdy tylko zobaczył Carly – zakochał się bez pamięci i wiedział, że ona właśnie będzie go prześladować w myślach.
Podobnie jak w „Zakochanych po uszy” tutaj także mamy wątek ze zwierzętami. I to dość ciekawy, bo chodzi o papugę – bardzo specyficzną. Ptak ma na imię Ike, a jego największą wadą i zarazem urokiem jest gadulstwo i to, że…uwielbia przeklinać. Robi to często i zaangażowaniem, co nie podoba się naszej głównej bohaterce.
I co mam Wam dalej napisać? Że wątek z Ikiem mógłby być w mojej ocenie znacznie bardziej rozbudowany…Owszem! Że chętnie dowiedziałabym się więcej o upodobaniach kolorowego ptaka. Znacie mój gust oraz to, że kocham zwierzęta, więc nie zdziwiłoby Was takie wyznanie z mojej strony.
Problem polega na tym, że całą książkę zdominowała relacja Carly i Jamesa. Rozerotyzowana aż nadto. Na kartach powieści McKinlay kipi seksem. Wyuzdanym, pozbawionym tajemnicy, subtelności, bo przecież to rzecz intymna z założenia. Nie, autorka pisze o „tych sprawach” bardzo odważnie i wprost jakby chciała się wyżyć lub pokazać swoim czytelnikom jaką ma wyobraźnię. Ten jeszcze gotów snuć po cichu domysły czy to, co w powieści zostało opisane to fikcja literacka czy autentyczne przeżycia pisarki.
W trakcie lektury poważnie zaczęłam rozmyślać, czy pani autorka jest tak zboczona, potrzebująca czy może postanowiła uraczyć wszystkich książką nie obyczajową, a erotyczną. A przypominam, że to miała być przyjemna lektura, gdzie bohaterami są również zwierzęta. Nie było takich deklaracji, fakt, ale czytający zapewne chcieli przy niej odpocząć i miło spędzić czas.
Przygotowując się do napisania tej opinii prześledziłam recenzje innych czytelników i influencerów. Ich oceny tej książki były pozytywne na ogół. Cóż.. Moja taka jak widać i nie zmienię jej.
„Wyszczekana miłość” to druga część trylogii autorstwa Jenn McKinlay. Zapewne pamiętacie, że pierwsza część zawiodła moje oczekiwania czytelnicze.
Czy następny tom wypadł lepiej w moich oczach. Przeczytajcie!
Tym razem postacią grającą pierwsze skrzypce jest Carly. Jest ona kobietą, która absolutnie nie interesuje się stałymi związkami. Przygoda na jedną noc, namiętny...
2023-12-14
Na początku książka dość mocno mnie wynudziła i nie mogłam długo zorientować się o co w niej chodzi, a to dlatego,że przez nieuwagę rozpoczęłam lekturę tej trylogii od tomu drugiego.
Szczerze mówiąc najbardziej wzruszyłam się gdzieś na pięćdziesiąt stron przed końcem powieści. Myślę,że sięgnę po kolejne tomy.
Na początku książka dość mocno mnie wynudziła i nie mogłam długo zorientować się o co w niej chodzi, a to dlatego,że przez nieuwagę rozpoczęłam lekturę tej trylogii od tomu drugiego.
Szczerze mówiąc najbardziej wzruszyłam się gdzieś na pięćdziesiąt stron przed końcem powieści. Myślę,że sięgnę po kolejne tomy.
„Serce za burtą” to drugi tom serii „Nad Jeziorakiem”. Pierwsza część spodobała mi się, choć nie zachwyciła. Jak było tym razem?
Mamy tu kontynuację przygód piątki przyjaciół: Aliny, Tomasza, Ewy, Gabrysi i Jeana-Pierre’a. Ostatni czas dla nich nie był najłatwiejszy i nie do końca pogodzili się ze śmiercią Waldka, który też należał do tej zgranej paczki. Aby nie myśleć o zmartwieniach i ukoić zbolałe duszy wszyscy wyjeżdżają nad Jeziorak. To jezioro na Mazurach, które staje się dla nich azylem. Czy to miejsce zmieni coś w życiu tych ludzi?
Cała powieść została napisana sprawnie. Dialogi ciekawe, opisy na szczęście nie były zbyt długie. Mogę nawet powiedzieć, że akurat tutaj uatrakcyjniły fabułę. Dodatkowo jeszcze Katarzyna Sarnowska wplotła też opisy Warszawy i jej zakątków.
To tyle o czym była ta książka. Teraz przejdę do części, której nie lubię, a mianowicie do napisania Wam, co sądzę o tym tytule i czy mi się podobała ta historia. Może nie byłoby to takie trudne, gdyby nie fakt, że podobnie jak w tomie pierwszy nie potrafię jednoznacznie ocenić tej powieści. Z jednej strony odpoczęłam przy niej. Taki spokojny klimat, przyroda, jezioro, przygody. Ale…czegoś mi tutaj ponownie zabrakło. Nie było tego elementu, który sprawiłby, że uznam tę historię za wartą zapamiętania, za ważną. Owszem, czułam się przy lekturze zrelaksowana, uspokojona, ale nic poza tym. Nie zauważyłam jakiegoś przesłania, które każdy autor zawiera w swoich pozycjach. To, że powieść była sielska, anielska to dla mnie zdecydowanie za mało, abym określiła ten tytuł jako wartościowy. Nie mogę powiedzieć, że to zła opowieść. Nie! Jednak do doskonałości jej sporo brakuje według mnie.
Przyznam, że czytałam dużo lepsze obyczajówki.
Podsumowując powiem w ten sposób – czas z pozycją pani Sarnowskiej nie uznaję za stracony, ale gdybym miała wybór, czy sięgnąć po „Serce za burtą” czy coś innego z gatunku literatura obyczajowa – wybrałabym drugą opcję.
Z tego co zdążyłam się zorientować, są jeszcze dwa tomy serii „Nad Jeziorakiem”. Nie wiem jednak czy szybko po nie sięgnę. Teraz potrzebuję raczej czegoś co mną mocno potarga wewnętrznie, co wryje się z impetem w moją pamięć i nie będzie chciało wyjść jeszcze długo.
„Serce za burtą” to drugi tom serii „Nad Jeziorakiem”. Pierwsza część spodobała mi się, choć nie zachwyciła. Jak było tym razem?
Mamy tu kontynuację przygód piątki przyjaciół: Aliny, Tomasza, Ewy, Gabrysi i Jeana-Pierre’a. Ostatni czas dla nich nie był najłatwiejszy i nie do końca pogodzili się ze śmiercią Waldka, który też należał do tej zgranej paczki. Aby nie myśleć o...
Bardzo rzadko sięgam po książki zagranicznych autorów. Jeśli ktoś z Was chciałby dowiedzieć się dlaczego, to serdecznie polecam zapoznanie się z tym tytułem.
Główną bohaterkę – Johannę Morigan – poznajemy w momencie, gdy leży obok swojego sześcioletniego śpiącego brata na łóżku, które dostała po zmarłej babci. Nastolatka się właśnie bezwstydnie masturbuje. Dziewczyna niemalże obsesyjnie marzy o tym, by być ponętną, by chłopcy się za nią oglądali. Pragnie by ktoś ją przeleciał. Na szczęście ma też inne marzenia – chce zrobić coś szlachetnego, coś o czym wszyscy się dowiedzą. Ale jak na razie jest grubą, smutną, zakompleksioną czternastolatką.
Johanna sporo czasu spędza w bibliotece, gdzie za darmo spokojnie może czytać książki i różne czasopisma. Ponieważ jej rodzina żyje w skrajnym ubóstwie, nasza bohaterka wpada na pomysł, że będzie krytyczką muzyczną. Ukrywa się pod pseudonimem Dolly Wilde. Jest agresywna, arogancka, cyniczna, ubiera się na czarno, nosi mocny makijaż, cylinder i w swoich recenzjach nie odpuszcza nikomu i niczemu. Londyn staje przed nią otworem - sex, drugs and rock’n’roll.
Nie ma sensu, żebym pisała Wam dalej o fabule tej powieści, bo…zdecydowanie nie ma o czym.
Ta książka jest denna, bezpłciowa i…do granic możliwości obrzydliwa. Tak, jest wstrętna, obrzydliwa, że aż przy jej czytaniu zbierało mi się na wymioty. A już szczytem wszystkiego było, gdy autorka zupełnie bez ogródek i z przesadną dokładnością zaczęła pisać o czynności fizjologicznej zwanej załatwianiem się, a ona określa ją po prostu – uważajcie – SRANIEM!!!
Po tym fakcie, nie zważając na fakt, że do jej dokończenia zostało mi dużo stron, zwyczajnie stwierdziłam, że podziękuję tej nędznej lekturze. Zaczęłam się jednocześnie zastanawiać, jak można było wypuścić na rynek wydawniczy coś takiego, co nawet gniotem nie można określić, bo to byłby epitet zbyt ładny i całkowicie nie oddający jej treści. Totalnie (!!!!!) nie pojmuję jak ktoś może zachwycać się czymś takim i jeszcze to polecać innym? Serio?!!!!
Przeczytałam gdzieś, że na podstawie tego powstał film. Hmmm... Cóż, być może w takiej formie to-to się sprawdzi, chociaż mi szkoda byłoby czasu na oglądanie takiej miernoty, ale ok…Jak kto woli. Każdy ma inny gust. Wiem jednak jedno, że po zagraniczną literaturę nie sięgnę chyba bardzo, bardzo, bardzo długo. A już na pewno nie będzie to literatura amerykańska.
Kończąc, jeśli macie ochotę poczytać o zapuszczonej nastolatce, która zamiast walczyć ze swoimi problemami, woli się masturbować – sięgnij po tę książkę. Jeśli lubisz historie bez wyrazu, gdzie pisarka albo sama jest nimfomanką albo ma jakiś problem z seksem – przeczytaj tę pozycję. Jeżeli masz chęć zapoznać się z wyimaginowanymi zmartwieniami (h)amerykańskiej rodziny – ten tytuł jest dla Ciebie.
Natomiast, jeżeli na wszystkie podpunkty odpowiedziałeś „nie” to omijaj tę historię, bo nie jest ona dla Ciebie. I dla mnie także na sto procent nie jest.
Bardzo rzadko sięgam po książki zagranicznych autorów. Jeśli ktoś z Was chciałby dowiedzieć się dlaczego, to serdecznie polecam zapoznanie się z tym tytułem.
Główną bohaterkę – Johannę Morigan – poznajemy w momencie, gdy leży obok swojego sześcioletniego śpiącego brata na łóżku, które dostała po zmarłej babci. Nastolatka się właśnie bezwstydnie masturbuje. Dziewczyna...
Charlotte Link, poczytna autorka thrillera psychologicznego wraca z kolejną powieścią. Szczerą, bolesną i intymną. W swojej książce autorka opowiada o swojej siostrze Franzisce i jej sześcioletniej walce z nowotworem.
Franziska ma dwadzieścia parę lat gdy dopada ją chłoniak Hodgkina. To ziarnica złośliwa, nowotwór węzłów chłonnych, w pełni uleczalny w 80% przypadków. Jednak po kilku miesiącach walki o życie, następuje remisja. Kobieta wraca do normalnego życia. Wychodzi za mąż, rodzi dwoje dzieci – dziewczynkę i chłopca. Działa prężnie jako wolontariuszka w obronie ochrony zwierząt. Podejmuje nowe wyzwania. Jest pełna życia, radosna, z optymizmem patrzy w przyszłość. Dba o relacja z przyjaciółmi i rodziną. A szczególna więź łączy ją z siostrą – Charlotte. Są niemalże jak siostry bliźniaczki.
Niestety, ta sielanka zostaje gwałtownie przerwana w momencie gdy u Franziski zdiagnozowany zostaje rak jelita. Od tej chwili rozpoczyna się dramatyczna walka o życie kobiety. Nieustanne wizyty u specjalistów, liczne badania, rozmowy z lekarzami, którzy nie zawsze potrafią okazać pacjentowi i jego rodzice serce.
Mam ogromny problem z tą książką i czuję się nią mocno zawiedziona. Przeczytałam już niejedną pozycję traktującą o osobach nieuleczalnie chorych. Do tej pory wszystkie przeczytane przeze mnie książki z tej tematyki bardzo mi się podobały, wzruszały i długo zostawały w mej pamięci. Ceniłam w nich to, że były bardzo emocjonalne, bezpośrednie. Niejednokrotnie podczas lektury uroniłam niejedną łzę. Jeśli zaś chodzi o powieść Charlotte Link nic takiego się nie wydarzyło. Powiem więcej – uważam, że to książka pozbawiona emocji, napisana sucho. Miałam wrażenie, jakbym czytała jakąś dokumentację medyczną a nie opis zmagań z nowotworem.
Ciągle Charlotte Link podkreśla na kartach swojej książki, jak jest związana z siostrą, jak jest jej ciężko w związku z tym, że najbliższa jej osoba tak strasznie musi cierpieć. Pisze o tym do znudzenia, tylko w samej treści absolutnie tego nie widać, a tym bardziej nie czuć. Nie mogłam pozbyć się myśli, że Link na siłę chce pokazać tylko, jak trudną i wyboistą drogę muszą pokonać chorzy i ich rodzina by wyzdrowieć lub by móc w miarę łagodnie przejść przez swoje zmartwienia.
Być może komuś taka lektura pomoże, będzie ukojeniem, ale nie dla mnie. Zdecydowanie nie! Nie w tym przypadku. Tak jak napisałam, inne lektury tego rodzaju, mnie zaangażowały, czytałam je z zainteresowaniem, natomiast tu zastanawiałam się ze zniecierpliwieniem, kiedy skończę czytać tę książkę.
Jeśli czujecie potrzebę sięgnięcia po omawiany przeze mnie tytuł – zróbcie to. Ja go Wam nie polecam.
Charlotte Link, poczytna autorka thrillera psychologicznego wraca z kolejną powieścią. Szczerą, bolesną i intymną. W swojej książce autorka opowiada o swojej siostrze Franzisce i jej sześcioletniej walce z nowotworem.
Franziska ma dwadzieścia parę lat gdy dopada ją chłoniak Hodgkina. To ziarnica złośliwa, nowotwór węzłów chłonnych, w pełni uleczalny w 80% przypadków....
To na pewno nie będzie recenzja pełna zachwytów, o nie! Czytacie na własną odpowiedzialność
Zacznijmy jednak od krótkiego nakreślenia o czym jest akcja. Emerycka Szajka nie zwalnia. Uparcie chcą poprawić jakość życia starszych i ubogich osób. Cóż…Plan bardzo dobry i szlachetny, tylko zupełnie oderwany od rzeczywistości. Przy pomocy śmieciarki i …świnek-skarbonek staruszkowie dokonują napadu na bank. Tak im się ta zabawa spodobała, że niewiele myśląc wpadają na kolejny, idiotyczny pomysł. Mianowicie otwierają restaurację, przy czym o jej prowadzeniu nie mają nawet bladego pojęcia, jedynie wydaje się im, że wiedzą jak rozwinąć ów interes. Jeśli myślicie, że to byłaby zwykła restauracja, taka jakie znacie do tej pory, no to od razu mówię, że jesteście w wielkim błędzie. Oczywiście, będą przekąski, różne udziwnione dania. Świeczką, a biorąc pod uwagę tę chorą ideę, to powinnam napisać gromnicą, na tym „torcie” mają być tak zwane szybkie randki i potańcówki dla seniorów. O ile to drugie nie wzbudza we mnie negatywnych uczuć, bo nie raz miałam okazję się przekonać jak starsi ludzie świetnie bawią się przy muzyce i jaki to ma na nich wpływ, tak to pierwsze mnie odrzuca mocno! Jakby tego było mało szaleńcy (bo ja nie potrafię ich inaczej nazwać) chcą polować na prawdziwych przestępców wśród oszustów podatkowych i inwestorów wysokiego ryzyka.
Jedną i jedyną zaletą tej książki jest język, jakim jest napisana. Pisarka wplata śmieszne określenia, zabawne zdania w wypowiedzi seniorów. Niby akcja jest wartka. No właśnie – kluczowe słowo – niby. Bo w moim odczuciu, to całość jest strasznie rozwlekła i nadmuchana przez autorkę na siłę. Zupełnie nie wiem czemu to miało służyć. Sporo w tej pozycji informacji, opisów, które – według mnie – są zbędne i wręcz całkiem nieistotne.
Ponadto, to wszystko jest takie odrealnione. Jeśli mam być szczera, to przy lekturze niejednokrotnie przeszło mi przez głowę, że albo pisarka postanowiła uprawiać radosną twórczość i hulaj dusza, piekła nie ma. Albo, zanim zasiadła do pisania – ostro się naćpała. Chwilami, to nie wiedziałam czy mam się śmiać z tego, co zostało mi zaserwowane, czy płakać nad tym, że to takie idiotyczne i naiwne. Podobnie zresztą jak bohaterzy, którzy tu zostali wykreowani.
Nie dałam rady dokończyć tego. Chyba zostało mi jakieś sto, no może sto parę, stron. Nie dałam rady taplać się dłużej w tej głupawej rzeczywistości, z postaciami, którym ktoś najwyraźniej poprzestawiał klepki w głowie, bo ich irracjonalne zachowanie dokładnie na to wskazywało.
Lubię książki o starszych osobach, o starości, ale niechże one będą napisane mądrze, z głową i po wcześniejszym przemyśleniu, co się chce przelać na papier. Literaturze durnej i tak boleśnie naiwnej mówię zdecydowane NIE!
To na pewno nie będzie recenzja pełna zachwytów, o nie! Czytacie na własną odpowiedzialność
Zacznijmy jednak od krótkiego nakreślenia o czym jest akcja. Emerycka Szajka nie zwalnia. Uparcie chcą poprawić jakość życia starszych i ubogich osób. Cóż…Plan bardzo dobry i szlachetny, tylko zupełnie oderwany od rzeczywistości. Przy pomocy śmieciarki i …świnek-skarbonek...
Lubię książki z wątkiem kobiecej przyjaźni, solidarności i wzajemnego wsparcia. Nie marszczę nosa, jak niektórzy, gdy autor wplata elementy erotyki do akcji.
Czy tym razem również byłam usatysfakcjonowana czytelniczo?
Już na samym początku poznajemy Wiktorię, klasyczną kurę domową. Mąż skutecznie wybił jej z głowy pomysł podjęcia pracy i postanowił zrobić z niej pomoc domową. Jej zadaniem jest sprzątać, prać, gotować, prasować. Słowem – robić wszystko to, co kobieta w domu robić powinna. Kobieta spełnia zachcianki małżonka przez dwanaście lat. Wszystko się jednak zmienia, gdy pewnego dnia dowiaduje się, że Tymon znalazł pocieszenie w ramionach innej, jego zdaniem atrakcyjniejszej pani. Gdy otrzymuje taką wiadomość, nie wie co ze sobą zrobić. Ma wrażenie, że cały świat jej się zawalił. Na szczęście, gdy pierwszy szok mija, Wiktoria wyjeżdża do Niemiec, do swojej ciotki, by tam zacząć nowe, lepsze życie. Tam poznaje Judith, Leę i Marę, które także są w podobnej sytuacji jak nasza główna bohaterka. Kobiety zaprzyjaźniają się i nawet zakładają własny, dość nietypowy biznes.
Jak już wcześniej wspomniałam, nie straszne mi są książkach sceny erotyczne, użyte od czasu do czasu mocniejsze słowa. Tematy tabu poruszane w literaturze często mnie wręcz ciekawią, sprawiają, że lektura jest dla mnie wciągająca, w pewien sposób nietuzinkowa.
Skłamałabym jednak, gdyby napisała, że tak było tym razem. Że byłam zachwycona treścią, że współczułam paniom, że trzymałam mocno kciuki by wiodło się im jak najlepiej. Moja reakcja była dokładnie odwrotna!
Dawno nie czułam się tak zniesmaczona podczas czytania. Ze strony na stronę miałam wrażenie, że mam przed sobą jakiś poradnik erotyczny, napisany przez niewyżytego samca lub samicę. Opisy i wszelkie dialogi w tej pozycji były tak kiepskie, że chyba nawet w krytykowanej wszędzie, sławnej powieści „50 twarzy Greya” już były lepsze i zasługiwały na większą uwagę. Tutaj nic ze sobą się nie sklejało, totalnie NIC!! Ani w tym treści, ani formy. Bogu dziękuję, że to „coś” liczyło sobie 296 stron, choć dla mnie w tej sytuacji, to zdecydowanie za dużo. Więcej bym nie zdzierżyła.
Bohaterki były tak irytujące, zakompleksione i bezwartościowe, że już bardziej być nie mogły. Gdy śledziłam ich losy, nic nie wnoszące, a wręcz żenujące rozmowy, to nie mogłam oprzeć się stwierdzeniu, że na brak szacunku od swoich mężczyzn, same sobie zapracowały.
Przygotowując się do napisania tej opinii, przeczytałam kilka recenzji o „Rosole z kury domowej” Nataszy Sochy. W wielu czytałam zachwyty nad piórem autorki, nad tym, jak to niby świetnie ukazała temat. Nie brakowało w tych tekstach rekomendacji, że książka jest godna polecenia, że koniecznie muszą po nie sięgnąć wszystkie panie i to bez względu na wiek.
Zdecydowanie się nie zgadzam z tym! Powiem więcej – ja nigdy nie poleciłabym i nie polecę tej pozycji żadnej kobiecie. Niezależnie kim ona dla mnie by nie była. Zachęcałabym za to do omijania tej książki szeroki łukiem i nie skupiania się na niej w ogóle, bo to całkowita strata czasu. Nie dostaniecie tu nic wartościowego, co zmieniłoby chociaż trochę na przykład Wasz światopogląd, czy poszerzyło horyzonty. Słaba książka od gniota różni się tym, że z tej pierwszej niekiedy udaje nam się coś interesującego wyłuskać. Natomiast ta druga nie ma nam nic do zaoferowania. I tak właśnie było w tym przypadku.
Nie polecam, nie polecam i jeszcze raz nie polecam!
Lubię książki z wątkiem kobiecej przyjaźni, solidarności i wzajemnego wsparcia. Nie marszczę nosa, jak niektórzy, gdy autor wplata elementy erotyki do akcji.
Czy tym razem również byłam usatysfakcjonowana czytelniczo?
Już na samym początku poznajemy Wiktorię, klasyczną kurę domową. Mąż skutecznie wybił jej z głowy pomysł podjęcia pracy i postanowił zrobić z niej pomoc...
Niby śmieszna była to książka, trochę się pośmiałam przy jej czytaniu, ale nic więcej.
Żadnej głębi w tym, ani przesłania. Ot, taka czytelnicza zapchajdziura. Nic poza tym.
Niby śmieszna była to książka, trochę się pośmiałam przy jej czytaniu, ale nic więcej.
Żadnej głębi w tym, ani przesłania. Ot, taka czytelnicza zapchajdziura. Nic poza tym.
2014-08-26
Do przeczytania książki zachęcił mnie film, który bardzo mnie wzruszył. Pamiętam, ze oglądałam go z zapartym tchem.
Książka też jest niezła. Jednak trochę zaskoczyło mnie, że autorki taki mały nacisk położyły na aspekty psychologiczny tej historii. Tego zabrakło mi w książce.
Do przeczytania książki zachęcił mnie film, który bardzo mnie wzruszył. Pamiętam, ze oglądałam go z zapartym tchem.
Książka też jest niezła. Jednak trochę zaskoczyło mnie, że autorki taki mały nacisk położyły na aspekty psychologiczny tej historii. Tego zabrakło mi w książce.
Ten rok daje mi nieźle w kość. Na każdym polu. Najchętniej schowałabym się niczym ślimak w swojej skorupie i wyszła z niej dopiero, gdy będę miała pewność, że wszystkie burze i pioruny nade mną minęły. Niestety, tak się nie da. Nie da się uciec przed problemami i zmartwieniami, które zdają się nie kończyć.
Taką próbę ucieczki od własnych trosk podejmuje bohaterka książki Anny Chaber „Jesień w kolorze syropu klonowego”.
Lena wyjeżdża do swojej ciotki do Kanady bo wydaje jej się, że tam odnajdzie spokój. Tam niby przypadkiem spotyka mężczyznę imieniem Johnathan, który jest znanym i dość kontrowersyjnym dziennikarzem. Mężczyzna pracuje właśnie nad swoją nową książką, a gdy poznaje Lenę stwierdza, że ta byłaby dla niego świetną asystentką. W ten oto sposób tych dwoje podejmuje ze sobą współpracę.
Anna Chaber w plastyczny sposób odmalowała przed swoimi czytelnikami jesienny obraz Kanady, dzięki temu wszyscy Ci, którzy jeszcze nie odwiedzili tego zakątka, mogli to zrobić w wyobraźni, podczas lektury.
Dobrze się czytało tę powieść. Przez pierwszą połowę nawet czułam się odprężona i miałam wrażenie, że właśnie takiej lektury potrzebowałam. Wyciszyła mnie, sprawiła, że ciut oderwałam się od rzeczywistości. Jednak później coś się popsuło. Nie umiałam skupić się na fabule, a wręcz mnie ona nudziła.
Relacja między Leną, a Jonathanem w mojej ocenie była bardzo płytka. Chwilami jakaś tak instrumentalna. Tak jakby pisarka chciała po prostu, brzydko mówiąc, odfajkować ten wątek, no bo czymś musiała wypełnić strony. Nie porwało mnie to, ale finalnie nie umiałam nie dać tej książce wysokiej noty, bo aż 8/10. Zaczęłam więc się zastanawiać dlaczego tak zrobiłam. I po namyśle stwierdziłam, że tę wysoką ocenę wystawiłam temu tytułowi przede wszystkim za taki niespieszny klimat, który zdecydowanie mi odpowiadał akurat w tym momencie życia, w którym jestem. A dodatkowo, urzekło mnie jak Chaber wykreowała postać ciotki głównej bohaterki. Bardzo polubiłam Ewę. To wyluzowana, trochę szalona pani, ale też bardzo wspierająca swoją siostrzenicę.
„Jesień w kolorze syropu klonowego” to nie jest doskonała powieść, ale za to zatrzymująca swoim klimatem. To historia o szukaniu siebie, o tym, że nie można uciec przed życiowymi trudnościami, a także o tym, że czasem warto rzucić się na głęboką wodę, niewiele myśląc i kalkulując, bo wówczas życie może nas pozytywnie zaskoczyć.
Ten rok daje mi nieźle w kość. Na każdym polu. Najchętniej schowałabym się niczym ślimak w swojej skorupie i wyszła z niej dopiero, gdy będę miała pewność, że wszystkie burze i pioruny nade mną minęły. Niestety, tak się nie da. Nie da się uciec przed problemami i zmartwieniami, które zdają się nie kończyć.
więcej Pokaż mimo toTaką próbę ucieczki od własnych trosk podejmuje bohaterka książki...